Villette/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Charlotte Brontë
Tytuł Villette
Rozdział Bretton
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia „Linolit“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. Villette
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I
BRETTON

Moja chrzestna matka mieszkała w ładnym domu starożytnego, schludnego miasta Bretton. Rodzina jej męża osiadła tutaj od szeregu pokoleń, nosząc nawet nazwisko jednobrzmiące z nazwą kolebki jej rodu: Brettonowie z Bretton. Czy stało się to jedynie dzięki osobliwemu zbiegowi okoliczności, czy też daleki jakiś przodek ich był osobistością odpowiednio wybitną i dostatecznie doniosłego znaczenia, aby przekazać nazwisko swoje zamieszkiwanej przez niego okolicy? — nic mi o tym nie wiadomo.
Kiedy byłam małą dziewczynką, jeździłam do Bretton dwa razy do roku mniej więcej, zawsze rada bardzo tym odwiedzinom. Dom i jego mieszkańcy szczególnie przypadali mi do gustu. Obszerne, ciche pokoje, starannie dobrane umeblowanie, wielkie, jasne okna, balkon zewnętrzny, wychodzący na piękną, starą ulicę, na której zdawał się stale panować nastrój niedzielnie odświętny — taka cicha i spokojna była jej atmosfera, takie czyste jej chodniki i jezdnia. Wszystko to podobało mi się niezmiernie. W domu, zajmowanym przez samych ludzi dorosłych, bywa zazwyczaj jedyne znajdujące się wśród nich dziecko przedmiotem ogólnego zainteresowania. I mną również wielce interesowała się — w sposób zrównoważony — pani Bretton, owdowiała, zanim jeszcze poznałam ją i mająca jedynego syna tylko. Jej mąż, lekarz, umarł, kiedy była jeszcze młodą i przystojną kobietą.
Nie pamiętam jej młodą, była jednak w czasie, kiedy ją poznałam, wciąż jeszcze przystojna, wysoka, dobrze zbudowana, i, mimo że miała ciemną cerę, jak na Angielkę, jaśniały zawsze smagłe policzki jej rumieńcem zdrowia, tryskającego również z jej pięknych, pogodnie patrzących na świat, czarnych oczu. Uważano powszechnie za godny pożałowania fakt, że nie przekazała cery swojej synowi, którego oczy były niebieskie — jakkolwiek już nawet w jego wieku chłopięcym nader przenikliwe — a także koloru długich jego włosów, których barwy nie odważali się jego przyjaciele określać ściślej, nazywając je złotymi, ilekroć padał na nie blask słońca. Odziedziczył, natomiast, po matce, rysy twarzy, jak również białe jej zęby, jej wzrost (a raczej zapowiedź wzrostu, nie był jeszcze bowiem rozwinięty w pełni), a nade wszystko, co znacznie lepsze, jej nieskazitelne zdrowie oraz jej usposobienie równe i pogodne, warte więcej, aniżeli posiadanie największej fortuny.
Na jesieni roku... bawiłam w Bretton, dokąd zabrała mnie moja matka chrzestna, przyjechawszy po mnie do krewnych moich, u których stale mieszkałam w owym czasie. Przypuszczam, że wówczas już przewidywać musiała przyszły bieg wypadków, których ja osobiście nie podejrzewałam nawet, jakkolwiek nieokreślone, mętne przeczuwanie ich wystarczało do omroczenia cieniem smutku ówczesnego mojego życia; zadowolona też byłam z tej zmiany środowiska i otaczających mnie w nim osób.
Czas upływał dla mnie zawsze mile przy boku mojej matki chrzestnej, nie z zawrotną szybkością wprawdzie, ale łagodnie, niby wezbrana rzeka, przepływająca przez równinę. Moje odwiedziny u niej podobne były do pobytu Christiana i Hopeful nad pewnym miłym strumykiem, obsadzonym po obu brzegach zielonymi drzewami i łąkami, pięknie pstrzącymi się przez cały rok liliami i innym kwieciem. Nie było tu uroku urozmaicenia, ani podniety nieprzewidzianych wydarzeń; tak jednak lubiłam spokój i tak mało żądna byłam podniet, że kiedy przyszły wreszcie, odczułam je raczej jako niepożądane zakłócenie spokoju, żałując, że nie pozostały z dala ode mnie.
Pewnego dnia nadszedł list, którego treść była dla pani Bretton niespodzianką, a zarazem niemile ją zaskoczyła. Myślałam w pierwszej chwili, że to wiadomość od moich krewnych, donoszących o Bóg wie jakiej katastrofie; nie było jednak w liście żadnej wzmianki o mnie. Chmura zdawała się rozpraszać.
Nazajutrz, kiedy, po powrocie z długiej przechadzki, weszłam do zajmowanej przeze mnie sypialni, zastałam w niej niespodziewaną zmianę. Oprócz mojego francuskiego łóżka, któremu charakter mile ocienionego ustronia nadawały osłaniające je kotary, stało w rogu udrapowane na biało łóżeczko, a oprócz mojej komody — mała komódka z różanego drzewa.
Wpatrzyłam się zdumiona.
— Co oznaczają te sprzęty? — zapytałam.
Odpowiedź była wyraźna i jasna.
— Przybywa nowy gość. Pani Bretton oczekuje jeszcze kogoś.
Przy obiedzie, na który zeszłam niebawem, wyjaśniło się wszystko. Otrzymam niebawem towarzyszkę, małą dziewczynkę, córeczkę przyjaciela i dalekiego krewnego nieboszczyka doktora Brettona. Dziewczynka ta — objaśniono mnie — straciła niedawno matkę, jakkolwiek — dodała pani Bretton — strata nie była tak wielka, jak mogłoby zrazu zdawać się. Pani Home (tak brzmiało nazwisko rodziców spodziewanego małego gościa) była kobietą bardzo przystojną, ale płochą, zaniedbującą swoje dziecko i sprawiającą mężowi swojemu wiele rozczarowań i zawodów. Związek ich okazał się tak bardzo daleki od małżeńskiej harmonii, że doszło wreszcie do separacji, za zgodą obopólną, bez przeprowadzenia tej sprawy przez sądy. Rychło po tym, pani Home, przemęczywszy się zbytnio na balu, zaziębiła się, zapadła na gorączkową jakąś chorobę i wkrótce umarła. Mąż jej, człowiek wielce uczuciowy i wrażliwy z natury, wstrząśnięty nazbyt nagłym zakomunikowaniem mu tej wiadomości, wmówił sobie — i nie podobna było przekonać go, aby mogło być inaczej — że nadmierna jego surowość względem żony, brak cierpliwości i wyrozumiałości dla niej, przyczyniły się do przyśpieszenia tragicznego jej końca. Tak bardzo trapił się tą myślą, że oddziałało to w końcu nader ujemnie na jego psychikę. Lekarze zalecili mu odbycie dłuższej podróży, licząc na skuteczny wpływ zupełnej zmiany warunków i otoczenia. Pani Bretton zaofiarowała się zaopiekować na ten czas jego małą córeczką.
— Mam nadzieję — rzekła moja chrzestna — że dziecko nie wda się w matkę i nie będzie taką płochą, trzpiotowatą, o ptasim móżdżku zalotnicą, z jaką prawdziwe rozsądnemu człowiekowi nie wpadłoby na myśl żenić się. Pan Home może być, co prawda, uważany za człowieka rozsądnego — po swojemu — jakkolwiek niezbyt praktycznego. Rozmiłowany w nauce, spędza pół życia w laboratorium na robieniu doświadczeń — czego motylkowata jego żona nie była nigdy w stanie zrozumieć, ani znieść. — Muszę przyznać — dodała szczerze moja chrzestna matka — że i mnie samej nie bardzo podobałoby się to.
Na zadane jej przeze mnie w tej sprawie zapytanie wyjaśniła mi w dalszym ciągu, że, jak utrzymywał nieboszczyk jej mąż, odziedziczył pan Home naukowe swoje upodobania po wuju z linii macierzystej, znanym francuskim uczonym. Albowiem pan Home był pochodzenia mieszanego: francuskiego i szkockiego, i miał zamieszkałych we Francji krewnych, z których niejedni pisali swoje nazwisko z poprzedzającym je arystokratycznym de“ i uważali ród swój za szlachecki.
Tego samego wieczora wysłany został służący na spotkanie kolasy pocztowej, którą miał przybyć nasz mały gość. Pani Bretton i ja siedziałyśmy w salonie w oczekiwaniu na przyjazd dziecka, same ze względu na nieobecność Johna Grahama, który pojechał w odwiedziny do jednego ze swoich kolegów szkolnych, mieszkającego na wsi. Moja matka chrzestna skracała sobie czas oczekiwania czytaniem gazety wieczornej, a ja szyłam. Noc była burzliwa i słotna, deszcz siekł o szyby, wiatr dął nieustannie, zawodząc żałośnie.
„Biedne dziecko!“ — wzdychała pani Bretton od czasu do czasu. — „Jaka okropna pogoda do podróżowania! Chciałabym, aby znalazła się już bezpiecznie tutaj.“
Na krótko przed dziesiątą jęknął dzwonek przy drzwiach wejściowych oznajmiając powrót Warrena (tak nazywał się wysłany po małą służący). Jak tylko zdążono otworzyć drzwi na dole, zbiegłam do hallu, gdzie stał już kufer oraz kilka pudeł tekturowych, przy nich młoda piastunka, zaś u podnóża schodów Warren, niosący na rękach i tulący do siebie jakiś poowijany w szale tłomoczek.
— Czy to jest przywiezione dziecko? — zapytałam.
— Tak, proszę panienki.
Chciałam odwinąć szale, aby zobaczyć twarz małej, pośpiesznie jednak odwróciła ją ona i ukryła na ramieniu Warrena.
— Proszę mnie spuścić na podłogę — szepnęło dziecko cichutkim głosikiem w chwili, kiedy Warren otwierał drzwi salonu — i zdjąć ze mnie ten szal — dodało, usiłując równocześnie wyciągnąć maleńką rączką szpilkę, przytrzymującą szal, aby z rodzajem kapryśnego pośpiechu, zrzucić z siebie niezdarne opatulenie. Istotka, która wyłoniła się z pod niego, zrobiła umiejętną próbę złożenia szala, okazał się on jednak zbyt ciężki i wielki, aby mogła mu sprostać siła drobniuchnych rączek i ramion.
— Proszę to dać Harriet — rozkazała maleńka — już ona złoży go jak trzeba.
Po wydaniu tego rozporządzenia zwróciła się ku pani Bretton, w której twarzy utkwiła badawcze spojrzenie.
— Chodź, kochanie — zachęciła pani Bretton. — Muszę zobaczyć czy nie przemokłaś i nie przeziębłaś. Chodź, ogrzejesz się przy kominku.
Dziecko pośpieszyło na to wezwanie. Uwolniona z opatulenia figurka jej okazała się niepomiernie drobna, zarazem zgrabniuchna, lekka jak piórko, przedziwnie kształtna i pociągająca. Siedząc na kolanach mojej matki chrzestnej sprawiała wrażenie lalki raczej, niż dziecka. Podobieństwo do lalki potęgowała w moich oczach jej szyjka, cieniuchna i delikatna jak utoczona z wosku, a także główka okryta gąszczem jedwabistych loków.
Pani Bretton, rozcierając rączki, nóżki i ramiona małej, przemawiała do niej krótkimi, pieszczotliwymi zdaniami. Dziecko zrazu odpowiadało na nie wpatrywaniem się w starszą kobietę z wnikliwą ciekawością, rychło jednak opromienił jej twarzyczkę uśmiech pełen ujmującego wdzięku. Pani Bretton nie należała na ogół do osób nazbyt łatwo i hojnie darzących pieszczotami; nawet w stosunku do wielbionego przez nią jedynego syna rzadko dawała powodować się sentymentem, często wręcz przeciwnie nawet, była, czy udawała, oschłą. Kiedy jednak ta drobna dziecina uśmiechnęła się do niej, pocałowała ją i zapytała:
— Jak cię zwą, ptaszyno?
— Panienką.
— A jak jeszcze, prócz panienki?
— Polly — nazywa ją ojczulek.
— A czy Polly chętnie zamieszka u mnie?
— Nie na zawsze; tylko dopóki nie powróci ojczulek. Odjechał — dodała, potrząsając wymownie główką.
— Ojczulek powróci do swojej Polly, albo przyśle po nią.
— Na pewno powróci, proszę pani? Czy pani wie o tym?
— Myślę, że tak.
— A Harriet myśli, że nie; przynajmniej, że nie tak prędko. Jest chory.
Oczy jej zaszkliły się łzami. Wysunęła rączkę z ręki pani Bretton i spróbowała zsunąć się z jej kolan, napotkawszy wszakże na opór, rzekła:
— Chciałabym zejść już, proszę pani. Mogę siedzieć na stołeczku.
Pani Bretton pozwoliła jej ześlizgnąć się, a wówczas mała wzięła stołeczek i przeniosła go do kącika, pogrążonego w najgłębszym cieniu i tutaj usiadła pośpiesznie. Pani Bretton, jakkolwiek natura władcza, a w rzeczach poważnych nieubłaganie stanowcza nawet, bywała często bierna i ustępliwa w drobiazgach: nie sprzeciwiała się też dziecku, pozostawiając małej wolną wolę.
— Nie zwracaj na nią uwagi na razie — ostrzegła mnie.
Ja jednak zwróciłam na małą uwagę, a raczej nie odwracałam ani na chwilę uwagi od niej, obserwując ją, opierającą drobny łokietek na drobniuchnym kolanku, a główkę na rączce. Dostrzegłam, że wyjęła z lalczynej kieszonki lalczynej spódniczki swojej czworokątną cieniuchną szmateczkę batystu, która miała służyć jej za chustkę do nosa. Po chwili do wyjątkowo wrażliwych uszu moich doleciał cichutki odgłos łkania. Inne dzieci zwykły, kiedy je coś boli czy smuci, płakać głośno, hałaśliwie, nie wstydząc się, ani powstrzymując łez. Ta maleńka istotka, natomiast, łkała prawie niedosłyszalnie, od czasu do czasu tylko zdradzając swoje wzruszenie leciuchnym pociąganiem powietrza noskiem. Pani Bretton nie słyszała tego, na szczęście. Niebawem głosik, dochodzący z ciemnego kąta, zapytał:
— Czy można zadzwonić na Harriet?
Zadzwoniłam. Wezwana piastunka przyszła niebawem.
— Trzeba mnie położyć do łóżka — rozkazała jej malutka pani. — Musisz zapytać się, gdzie będę spała.
Harriet wyjaśniła, że zdążyła już dowiedzieć się o tym.
— Zapytaj, czy wolno ci będzie spać ze mną — powtórzyła mała.
— Nie, panienko — odparła Harriet. — Ma panieneczka spać w jednym pokoju z tą panią — wskazała głową na mnie.
„Panieneczka“ nie wyszła z ciemnego swojego kąta, zauważyłam jednak, że jej oczy szukają mnie. Po paru chwilach niemego takiego badania wyłoniła się ze swojego kącika.
— Życzę pani dobrej nocy — rzekła, zwracając się do pani Bretton, mnie wszelako ominęła w milczeniu.
— Dobranoc ci, Polly — powiedziałam.
— Nie ma potrzeby mówić mi dobranoc; mamy przecież spać w tym samym pokoju — odpowiedziała, po czym znikła poza drzwiami salonu. Usłyszałyśmy jeszcze tylko propozycję Harriet zaniesienia jej na górę.
— Nie ma potrzeby — brzmiała powtórnie ta sama odpowiedź. — Nie ma potrzeby! Nie ma potrzeby! — wołała, wspinając się mozolnie po schodach, jak nas objaśnił o tym odgłos wleczenia za sobą wyraźnie znużonych drobnych stópek.
Kiedy w godzinę później przyszłam do sypialni położyć się spać, zastałam małą wciąż jeszcze czuwającą. Ułożyła poduszki w ten sposób, aby mogły podtrzymać ją w pozycji siedzącej: obie rączki jej spoczywały na kołdrze, splecione gestem osobliwie nie dziecięcej cichej rezygnacji. Przez jakiś czas nie odzywałam się do niej, przed samym wszakże zgaszeniem świecy poradziłam jej, aby położyła się lepiej.
— I to przyjdzie — brzmiała odpowiedź.
— Ale zaziębisz się w ten sposób, mała panienko.
Wzięła z krzesła, stojącego przy jej łóżeczku drobną jakąś sztukę ubrania i narzuciła ją sobie na ramionka. Pozwoliłam jej robić co chciała. Wsłuchując się przez chwilę poprzez ciemności, zdałam sobie sprawę, że maleńka wciąż jeszcze płacze, usiłuje jednak czynić to możliwie najciszej i najpowściągliwiej.
Obudziwszy się o świcie, usłyszałam kapanie wody, ściekającej jak gdyby cienką strużką. Spojrzałam w stronę, skąd dochodził ten odgłos i ujrzałam małą Polly, która wstała już i, wdrapawszy się na krzesło przy umywalni, z wysiłkiem przechylała dzbanek (którego nie była w stanie udźwignąć i podnieść), aby przelać jego zawartość do miski. Ciekawy był widok jej myjącej się i ubierającej. Drobna jej figurka uwijała się przy tych czynnościach tak żywo, a zarazem tak bezszelestnie! Widoczne było, że nie przywykła obywać się przy ubieraniu bez cudzej pomocy: guziki, haftki, wstążeczki, tasiemki i dziurki do przewlekania ich przez nie nastręczały jej wiele trudności, które usiłowała pokonywać z wzruszającą wytrwałością. Złożyła porządnie swoją koszulkę nocną, wygładziła jak tylko umiała najlepiej fałdy swojego posłania, po czym, cofnąwszy się do kącika, w którym ukrywały ją zwoje drapujących łóżeczko białych muślinowych firanek, zachowywała się cichutko. Uniosłam się na łóżku i wyciągnęłam głowę, aby zobaczyć co robi. Klęczała, oparłszy czoło na dłoniach. Widocznie było, że odmawia pacierze.
Piastunka jej zastukała do drzwi. Mała zerwała się.
— Jestem ubrana, Harriet — rzekła. — Sama się ubrałam, na pewno jednak nie jestem pozapinana porządnie. Popraw na mnie wszystko.
— Dlaczego panieneczka ubrała się sama?
— Cicho, Harriett! Nie mów tak głośno, żeby nie obudzić tej dziewczyny (oczywiste było, że mówi o mnie, przypuszczając, że śpię, ponownie bowiem położyłam się i zamknęłam oczy) — Ubrałam się umyślnie sama, żeby umieć, jak odjedziesz ode mnie.
— Czy panieneczka chce, żebym odjechała?
— Kiedy byłaś zła, nieraz chciałam, żebyś odeszła od nas, ale teraz nie. Zawiąż mi porządnie szarfę w pasie i przygładź mi włosy, jak się należy, proszę cię.
— Szarfa panieneczki leży jak ulana. Jaka z panieneczki porządnicka.
— Nie, nie, trzeba zawiązać ją jeszcze raz. Proszę cię, zrób to.
— Dobrze już, dobrze. Ale jak pojadę, musi panieneczka prosić tę młodą panią, żeby dopomogła przy ubieraniu się.
— Za nic w świecie.
— Dlaczego? Jest bardzo miła. Spodziewam się, że panieneczka będzie grzeczna dla niej i nie będzie zadzierała na nią nosa po swojemu.
— Nie chcę, żeby mnie ubierała! Nie chcę, słyszysz? Za żadne skarby!
— Śmieszne z panieneczki stworzenie.
— Nie robisz mi równego przedziału, Harriet. Będzie znów pokręcony.
— Kto by tam kiedy dogodził panience. No, a teraz dobrze?
— Tak sobie. Dokąd mam iść teraz, kiedy jestem ubrana?
— Zaprowadzę panieneczkę do pokoju śniadaniowego.
— Dobrze. Chodźmy.
Skierowały się ku drzwiom. Nagle mała zatrzymała się.
— O, Harriet, dlaczego to nie jest dom ojczulka! Nie znam tych wszystkich ludzi!
— Niech panieneczka będzie grzeczna. Nie kaprysi.
— Jestem grzeczna, ale boli mnie tutaj — dotknęła ręką okolicy serca i, pojękując z cicha, wyszła z pokoju.
— Ojczulku! Ojczulku! — zawodziła płaczliwie.
Podniosłam się, aby położyć kres tej scenie, dopóki jeszcze można było zapobiec gwałtownemu wybuchowi.
— Niech panienka powie dzień dobry młodej pani — nakazała Harriet.
Rzuciła pośpiesznie „dzień dobry“, po czym wyszła za piastunką z pokoju.
Harriett wyjechała tego samego dnia, udając się do znajomych swoich, mieszkających w sąsiedztwie.
Zeszedłszy na dół, zastałam Paulinę (dziecko mówiło o sobie, jako o Polly, pełne jej wszakże, nie zdrobniałe imię brzmiało: Paulina Maria), siedzącą tuż przy stole śniadaniowym obok pani Bretton. Stał przed nią kubek mleka, a mała kromka chleba wypełniała jej rączkę, leżącą bezczynnie na obrusie. Mała nie jadła.
— Nie mam pojęcia jak damy sobie radę z tym stworzonkiem — zwróciła się do mnie moja matka chrzestna po śniadaniu i odejściu Polly. — Nic nie bierze do ust, a po jej oczach i po jej całej twarzy poznać wyraźnie, że nie spała.
Uspokoiłam panią Bretton, wyrażając ufność we wpływ czasu i serdecznego obchodzenia się z dzieckiem.
— Gdyby polubiła kogoś w naszym domu, przyzwyczaiłaby się wkrótce, nie wcześniej jednak — odparła pani Bretton.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Charlotte Brontë i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.