Veneri et Romae

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Żuławski
Tytuł Veneri et Romae
Pochodzenie Bajka o człowieku szczęśliwym
Wydawca Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów
Data wyd. 1914
Druk Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VENERI ET ROMAE
1905
I.

Jestem więc znowu w Rzymie, mimo że, odjeżdżając ostatni raz, zapomniałem był wrzucić wedle obyczaju miedzianego solda do szumnej fontanny na placu Trevi... Powróciłem w listopadzie, właśnie w miesiącu, w którym przed rokiem Rzym opuściłem, i czasem zdaje mi się, żem nie wyjeżdżał stąd wcale, że ten ostatni rok w różnych dalekich miastach spędzony, na północy i na błękitnem wybrzeżu nicejskiem, w Alpach i w górach tatrzańskich — ze wszystkiem dobrem i złem, które mi przyniósł, to tylko niespokojny sen jakiejś jednej nocy jesiennej... Wszystko tu jest tak, jak było: takie same ciche są ruiny i palmy i cyprysy nad niemi, rzeka gwarnego tłumu tak samo faluje wieczorami na jasno oświetlonem Corso i te same dzieci jeszcze igrają w słońcu na odległych placach, pod fontanną jaką perlistą lub na stopniach kościołów.
Dostałem nawet moje dawne ulubione mieszkanie, uwieszone jak gniazdo jaskółcze na stoku Kapitolu, tuż obok starego Tabularium i naprzeciw szeroko rozsiadłych poniżej ruin Forum rzymskiego.
Jedno z okien mojego pokoju wychodzi właśnie na te zwaliska, takie jedyne na świecie, gdzie każdy głaz ma swego ducha i swój język, a każda złamana kolumna opowiada o jakiejś w wiekach zamierzchłej wielkości, sławie czy zbrodni. Dziwne umarłe miasto, wyłonione w pośrodku żywego z pod ziemi, z pod trawników zielonych, pod którymi zapomniane spało przez stulecia i jeszcze dzisiaj zdumiewające Rzym, ogromnych budowli pełen, ogromem gruzów swych, a tak majestatyczne i malownicze zarazem w tej na proch rozsypującej się dawnej chwale swojej. Ze świątyń, w których niegdyś marmurowi bogowie mieszkali, kolumn już tylko samotnych niewiela zostało; stoją jeszcze trzy łuki tryumfatorów, ale z innych już nic, okrom fundamentów potężnych, które dawne miejsce ich znaczą, lub wieści przekazanej, że były... Trawa bujna dawną rzymską mownicę porasta, trawa się puszcza ze szczelin w marmurowych posadzkach bazylik zwalonych, trawa na miejscu, gdzie niegdyś gorzał Westy ogień wieczysty; młody krzew laurowy pnie się po rozsypanych w gruz piedestałach, co ongi niewiadomo czyją marmurową lub bronzową sławę dźwigały.
Lubię tu siedzieć w otwartem oknie i błądzić okiem swobodnie wśród tych pamiątek dawnej wielkości i mocy. Oto tuż przede mną resztka rzeźbionego architrawu na ośmiu granitowych kolumnach, pozostałych ze świątyni Saturna, a za niemi ciężkie, wiekiem poszczerbione marmurowe cielsko tryumfalnej bramy Sewera i ceglany mur w kościół zamienionej kurji Juljusza Cezara... A dalej, tak się z góry wydaje, jakoby łoże jakiegoś wyschłego potoku tatrzańskiego, jeno że każdy złom głazu to granit jakiś lub marmur, z czoła nieistniejącej już świątyni opadły, ze zrównanej z ziemią bazyliki, z pomnika jakiegoś albo też ołtarza... Resztki murów sterczą tu i ówdzie wśród tego piargu, co oblewa osamotnione, do olbrzymich, odartych pni starych drzew podobne trzy marmurowe kolumny świątyni Kastora i, od czarnej ściany palatyńskiego wzgórza odbity, płynie — aż tam pod gigantyczne, ciemnemi otworami rozdartych sklepień podziurawione ruiny bazyliki Konstantyna i dalej, po grzbiet Velji, olśniewająco białym marmurem łuku cesarza Tytusa, za kościołem św. Franciszki, przytulonym do ostatniej i górującej nad nim ściany dawnej świątyni Wenery i Romy — bliższą dzwonicą kościelną przekreślona zatacza się na niebie nieprawdopodobnie olbrzymim półkręgiem potężna ruina amfiteatru Flawjusza... Między nim a zczerniałym murem, podtrzymującym stok Palatynu, widno jeszcze wśród ciemnych sylwetek pinji białe szczyty odległej katedry św. Jana Laterańskiego, pierwszej papieskiej stolicy — i sine pasmo Albańskich gór na widnokręgu. A za forum, za kościołami, w kolumny pogańskich świątyń wmurowanemi, piętrzą się domy Eskwilinu, przecięte szeroką via Cavour, która wieczorem, za ciemną otchłanią ruin, rozbłyskami elektrycznemi lampami, jakby daleko wyciągnięty sznur świetlistych pereł. We dnie wygląda jak rzeka pośród skał, do których podobna jest naprawdę ta masa domów, wspinająca się wyżej i wyżej, porywana zielenią ogrodów, kopułami kościołów sfalowana — aż tam po widną na niebie bazylikę Santa Maria Maggiore, po królewski zamek na szczycie Kwirynału i średniowieczną wieżę z czerwonej cegły na skręcie via Nazionale... W pośrodku, na ciemnem tle błękitu chwieje się samotna palma, strzelająca z za murów jakiegoś dalekiego ogrodu. A gdy się zwrócę na lewo, to widzę za Tabularjum w perspektywie wązkiej uliczki kawałek sąsiedniego placu na szczycie Kapitolu i zrąb przez Michała Anioła rysowanej fasady pałacu Konserwatorów... i jeszcze kopułę wspaniałego kościoła del Gesù w oddali.
Drugie okno mojego pokoju otwiera się wprost na Palatyn. Na ogromnem, czarnem, ślepemi oczyma arkad patrzącem podmurowaniu, które ongi kazał wznieść Kaligula, aby dźwigało złoty dom jego, gdy mu na szerokim Palatynie miejsca już nie stało, nad bibljoteką Augusta i dachami współczesnych kamienic, ponad kościołkiem świętego Teodora: oaza drzew, wiecznie zielone dęby dawnych farnezyjskich ogrodów, sadzonych na ruinach tyberjuszowego pałacu, czarne, smukłe cyprysy i palmy, strzelające z gęstwiny wawrzynów i drzew pomarańczowych, ze zwałów cegły, trawertynu i marmuru... A ponad tem wszystkiem lekka, zalotna, o niebem przepełnionych otworach loggietta willi Mils, czekającej samotnie wśród ruin, rychło ją rozburzą, aby z pod jej fundamentów wydobywać dalej na słońce resztki pogrzebanego domostwa cezarów...
Pomarańcze zaczynają już dojrzewać, nabierają już jasnej, złotej barwy, która z każdym dniem mocniej się płoni i kiedy popołudniowe słońce padnie na farnezyjskie ogrody, widzę stąd z daleka, jak się lśnią całą masą na tle ciemnych, połyskujących liści. Pod pomarańczami rosną tam róże. Nie widzę ich, ale wiem o tem. Rwałem je tam niegdyś na ruinach, rok czy dwa lata temu, w grudniu, aby świeżych, wonnych płatków czerwonych nasypać do jakiegoś listu, który wysyłałem na północ...
Ale i bliżej, pod samem oknem, z tej strony mam dwa drzewa pomarańczowe, złotem owoców ciężkie i róże w maleńkim, do spadzistości wzgórza przyczepionym ogródku. A jeszcze niżej jest podwórze sąsiedniego domu. Gdy się wychylę z okna, patrzę na nie z góry i widzę wszystko, co się tam dzieje. Pod ścianą domu siedzi tam zwykle jakiś tapicer i od rana do wieczora jednostajnym ruchem ramienia mędli białą wełnę, opadającą całemi zwałami puchu dookoła niego. W bramie stary szewc rozłożył skromny warsztat, a obok niego przekupka ma stragan ze staremi książkami do modlenia, kawałkami pozieleniałych bronzów i okruchami marmurów ze ścian i posadzek dawnych rzymskich budowli. Cudowny, prawie czarnemi na perłowo-zielonem tle plamami znaczony „verde antico“, miękki, ciepły, w płomień czasem przechodzący „giallo“, krwawy albo znów chmurny, jak zsunięte Jowisza brwi „africano“ i barwą subtelną dziewczęce ciało przypominający, siecią ciemno-czerwonych żył pokryty „porta santa“ — straciwszy z wiekiem połysk i kolorów wyrazistość, leżą na zapylonych deskach, do szarych kamyków podobne i czekają nabywcy, który, kupiwszy taki okruch za parę groszy, da go wygładzić na nowo i potem może bogate biurko swe nim ozdobi... A na podwórzu, na długich sznurach, przeciągniętych od domu do domu, kobiety rozwieszają wypraną bieliznę i cała chmara dzieci biega około nich i śmieje się i krzyczy. Znam je wszystkie, nawet z imienia, bo słyszę często, jak matki na nie wołają. Niektóre są bardzo ładne, szczególnie jedna, pięcioletnia może dziewczynka, o złotych włoskach z czarnemi oczyma, która się Teresina nazywa.
Podwórze jest murem oddzielone od ulicy, biegnącej wzdłuż nizkiego lecz szeroko zabudowanego przytułku i szpitala ku kościołowi Najświętszej Panny Pocieszycielki. Wczesnym rankiem przeciągają tędy ogrodnicy i przekupnie jarzyn z małemi, przez osły ciągnionemi wózkami, nawołując przeraźliwym krzykiem gospodynie; za dnia, wśród zwykłych, codziennych przechodni zabłąka się czasem jaki cudzoziemiec, który tu zboczył, powracając z Forum albo z Palatynu; wieczorami, po zamknięciu warsztatów snują się robotnicy, zdążając do poblizkiej winiarni, kupiwszy sobie po drodze za solda pieczonych kasztanów na przekąskę.
I to jest zwykłe, powszednie życie w tych domach i na tej ulicy między Kapitolem a skałą Tarpejską z jednej a palatyńskiem wzgórzem z drugiej strony. Siedząc w oknie przyglądam mu się często z zajęciem, biorę w niem udział prawie, udział widza samolubnego, który każdej chwili, kiedy się znudzi, może zapuścić firanki swej loży... Bo gdy zamknę okna, pozostaję sam, zupełnie sam w swoim pokoju.
Ach, nie! — byłbym zapomniał prawie: mam towarzysza. Kupiłem go sobie raz, wychodząc z jakiejś osterji około mostu Świętego Anioła, gdzie głupi, włóczący się za mną po świecie niepotrzebnie smutek topiłem w złotem i jak słońce upojnem winie di Grottaferrata. Poczciwiec niewiele kosztował, kilka franków zaledwie, a jest takim dobrym i wiernym towarzyszem! Grajek z zawodu, ma około sześciu cali wysokości i jest cały z wypalonej gliny. Zimno mu snadź było niegdyś, nim zastygł (szedł może o głodzie w dżdżysty dzień po ulicach wielkiego miasta?), bo na uszy nacisnął stary kapelusz, postawił kołnierz od łatanego surduta i zatknął dłoń w zanadrze. Pod pachą ma gitarę, taką sobie starą gitarę bez strun, a na nogach naturalnie buty dziurawe. Ale największą jego zaletą jest, że się zawsze śmieje.
Przymrużył stare oczy, rozwarł szeroko usta, aż zęby połamane w nich widno, i śmieje się! Może być głodny, może marznąć w dziurawych buch i łatanym surducie, może nie mieć komu grać, — co to go wszystko obchodzi! — przytulił do siebie gitarę, z której struny pozrywał mu jakiś złośliwy przechodzień, i śmieje się, tak serdecznie, szeroko się śmieje! Czyżby i on pił złote wino di Grottaferrata, co jak pył słoneczny po żyłach się rozchodzi i bije razem z krwią do serca, do mózgu?
Niegdyś miałem inną ukochaną figurkę: mały szkic z gliny, młodą nagą dziewczynę z rozpuszczonemi włosami, która usiadła na ziemi i objąwszy kolana, smutkiem obłędny, uporczywy wzrok gdzieś w dal wytężyła... Nie mam jej już, tej figurki. Lata całe stała u mnie na biurku, a potem dałem ją komuś, nie pamiętam... jakiejś kobiecie o białych dłoniach, co ją postawiła może gdzieś w salonie na półce, albo na stoliku, przy którym nigdy nie siada...
Co tam! Teraz mam grajka, który się śmieje,
I dobrze mi z nim.
Jest pewna godzina po zachodzie słońca, kiedy szary zmierzch poczyna już padać, że na jedną chwilę rozpłonią się jeszcze obłoki i zażegnięte złotem i krwią staną nad ziemią, rzucając jej dziwny blask, pożegnanie słońca, którego już nie widno. Ta godzina jest pośmiertnem życiem dnia. Domy, na których zagasł już był ostatni czerwony blask zachodzącego słońca, które pociemniały już były i zszarzały, rozpalają się przez chwilę na nowo, ale dziwną, upiorną niemal zorzą, światłem różowem, bez przejść, bez cieniów, które niewiadomo skąd przybywa i czego jeszcze chce. Księżyc tam już zwolna wypływa z cyprysów na Palatynie, jasny, ogromny, spokojny, ale stoki Eskwilinu i Kwirynału nic jeszcze o nim nie wiedzą, palą się jeszcze jakąś gorączką, jakiemś nierzeczywistem przypomnieniem dnia, przez krwawe, przepływające obłoki im rzuconem. Jak gdyby różowa mgła wypełnia wtedy olbrzymie łuki zwalonych bazylik rzymskich cezarów — spiętrzone w oddali domy stają się podobne jakiemuś zaczarowanemu miastu z różowego alabastru czy z rozpalonego metalu, który już stygnie i przez lekkie tony popiołu gorącym różem prześwieca, a tam nad niemi, na tle nieba o barwie morskiej wody w dzień słoneczny, pod krwawemi obłokami błyszczą nieprawdopodobnie dwie wyniosłe kopuły kościoła Matki Boskiej Śnieżnej, jakby w istocie nie z marmuru, ale z zakrzepłego snu były zbudowane... Jeszcze jedna chwila, a gaśnie wszystko i szarzeje, i na zczerniałe mury, na pociemniałą masę domów poczyna kłaść się księżyc upiornemi światłami i rzeźbić w nich ostre cienie.
Męczy mnie zawsze ta godzina, gnębi mnie to pośmiertne życie dnia, które jednak jest takie piękne, od dnia samego zda się piękniejsze, iż nie mogę nigdy oprzeć się pokusie, aby — ilekroć jestem w domu — nie siąść przy oknie i nie patrzeć na te ostatnie blaski, gasnące nad Rzymem. Dopiero gdy noc zapadnie i na via Cavour rozbłysną elektryczne latarnie, zamykam okno, zapuszczam szczelnie firanki i zapaliwszy lampę, zaczynam rozmowę ze swoim grajkiem glinianym.
Biorę go z półki, gdzie na dzień obrał sobie szczególne miejsce wśród książek, pomiędzy Donkichotem Cervantesa z jednej a czerwonemi tomami Baedekera i... Zarathustrą Nietzschego z drugiej strony, — stawiam go na stole w pełnem świetle lampy, na szkatułce z jakiemiś dawnemi listami, obok wazonu, w którym więdną róże lub narcyzy — i rozpoczyna się nasza zwykła wieczorna pogawędka. Opowiadam mu dziwne rzeczy, którychbym może nikomu nie powiedział, mówię różne bajki ucieszne: o młodości, która już przeszła, o siłach, co miały słońca zapalać i rozeszły się gdzieś, niewiadomo jak, o wierze, o takiej prostej dziecięcej wierze i o pamięci niepotrzebnej i o szczęściu, które było raz... blizko... i poszło w świat...
Mówię mu to wszystko i wiele, wiele innych rzeczy zabawnych, a on słucha cierpliwie, stojąc na szkatułce z dawnemi listami, przyciska bezstrunną gitarę do płaszcza dziurawego i tak się śmieje, tak śmieje się szczerze, serdecznie!..



II.

Zbudziły mnie ranne dzwony kościoła Santa Maria della Consolazione.
Otwieram okno szeroko. Cicha, poranna mgła leży na Forum. Białe, spokojne jezioro, z którego sterczą tylko wyższe kolumny zadumane, senne. Późne jesienne słońce jeszcze nie wzeszło, ale niebo pali się już ogromną łuną poranną, i na tem purpurowo-złotem tle odrzynają się tem ostrzej czarne sylwetki pinji i cyprysów na Palatynie i pierzaste, delikatne zarysy palm. W dali, do granitowej turni nad białem jeziorem sterczącej podobne mury Koloseum, a za nimi wązkiem, złoto obrzeżonem, ciemno szafirowem pasmem znaczy się na błękitnem niebie łańcuch albańskich wzgórz. Za chwilę, gdy słońce wzejdzie, znikną te wzgórza jak sen, roztopią się w świetle i błękicie, ażeby znów o zachodzie zalśnić czerwienią i fijoletem na pobladłem niebie.
Ulice zaczynają się budzić; na odgłos przekupniów, rozwożących nabiał i pieczywo, otwierają się okna w sąsiednich domach, od kościołów rozlega się dźwięk sygnaturek, zwołujących na ranną mszę...
Siadłem w oknie i patrzę. Kocham Rzym. Niema drugiego miasta na świecie, któreby w sobie tak wszystko łączyło: ogromną dawną sławę nieprzebrzmiałą i współczesne ruchliwe życie wielkomiejskie, nieprzebrane pamiątki starej kultury i ożywcze źródło nowej, piękność i powagę, zadumę i śmiech, spokój i ruch zarazem. Na tych kilkunastu kilometrach kwadratowych, jakby w olbrzymiej księdze o kamiennych kartach, wypisana jest historja dwudziestu kilku wieków co najmniej. Stare, przedhistoryczne nekropole na miejscu późniejszego Forum, resztki murów królewskich, które dawne „siedmiowzgórkowe“ miasto otaczały, i pomniki republikańskiej chwały, wiek po wieku, z pokolenia w pokolenie nagromadzone, i świątynie, i bazyliki, i tryumfalne łuki imperatorów, i to palatyńskie wzgórze, ruinami jeszcze o dawnym przepychu cezarów świadczące, i łaźni i cyrków olbrzymie zwaliska — i posągi, posągi, posągi, dziesiątkę muzeów dziś szczelnie zapełniające, spiż, granit, marmur...
A tam, za bramami miasta, wśród słońcem spalonej Kampanji, przy drodze grobami znaczonej — katakomby ciche, jednocześnie ze wspaniałymi pałacami powstałe a rozrastające się ciągle w nieprzebytą, w niezmierzoną sieć ganków i kaplic... I oto w zwaliska pałaców i świątyń pogańskich — zwaliska najdawniejszych chrześcijańskich kościołów: ceglanymi murami połączone stare marmurowe kolumny, a we wnętrzach półmrocznych freski blade, zatarte, nieudolne, jakby z katakomb żywcem tu przeniesione... Ale tuż obok już wspaniałe, już złocone, już lasem własnych filarów pełne, własnemi błyszczące barwami pierwsze bazyliki papieskie, rówieśne tym burgom średniowiecznym, w które rzymscy baronowie zamieniali dawne mauzolea i łuki tryumfalne i resztki cyrków potężnych opustoszałego i upadłego miasta.
A potem — nowy rozkwit, nowe zmartwychwstanie. Nad odrodzonym Rzymem rosną kopuły setki kościołów, wznoszą się nowe pałace, nowe gmachy, wille, pomniki, czyste zrazu i szlachetne w swojej klasycznej prostocie, z czasem coraz wspanialsze, coraz więcej olbrzymie, potwornem cielskiem kościoła świętego Piotra uwieńczone.
Walą się wprawdzie stare zabytki chrześcijańskie i pogańskie zarówno, łupią się mury amfiteatrów, kruszą się na budulec ostatki marmurowych pałaców imperatorskich, ale to nic: „nie o to chodzi, co było, lecz o to, co będzie!“ — jak powiedział raz do mnie Wyspiański, myśląc o Wawelu. Niebezpieczne hasło, to prawda; w imię jego złupano Septizonium Sewera, starą św. Piotra bazylikę i tyle innych zabytków przecudnych a niepowetowanych... Lecz jest w tem także nadmiar mocy, jest bujna młodzieńcza wiara Odrodzenia, że większe i bardziej nieśmiertelne rzeczy utworzy... I znowu pałace, kościoły, fontanny, pomniki i wille. I posągi, posągi, posągi, zaledwo miejsce obok tamtych dawnych znajdujące, spiż, granit, marmur. I tak dalej — wiek po wieku, z pokolenia w pokolenie — aż po dzień dzisiejszy, aż po bronzowy pomnik wyswobodziciela Italji tam, na Gianicolo, kędy niegdyś Cezar miał ogrody; aż po olbrzymi, na stokach Kapitolu od dziesiątka lat budujący się dopiero monument pierwszego króla Włoch zjednoczonych.
Rzym cezarów, Rzym papieży, a teraz Rzym trzeci, nowy... Dawne odkopał ruiny, place swoje zakreślił półkolistymi dziedzińcami łaźni cesarskich albo hipodromów obszarem i poznaczył je starymi obeliskami i krzyżem wieńczonemi kolumnami z dawnych gigantycznych budowli, i rośnie wciąż — młody, potężny, piękny, dookoła tych kościołów i pałaców, w których żyje nieśmiertelny duch Odrodzenia. Wieczny, wieczny Rzym!...
A ponad Rzymem śmieje się niebo szafirowe, słoneczne, a pośród ruin i w dziedzińcach renesansowych pałaców kwietne, zielone ogrody, kolumny palm obok marmurowych kolumn, około cichych kościołów ulice pełne gwaru i ruchu; fontanny tęczami tryskają na placach, śmieją się czarne oczy i wiśniowe usta kobiet — i takie, złote wino sprzedają w osterjach!
Włóczyłem się po Europie od Kijowa po Paryż, od Niemna i morza Północnego po błękitny brzeg Adrjatyku; lata całe w alpejskich krajach spędziłem; znam wielkie stolice Wschodu i Zachodu i różne miasta ciche, z przeszłości, zda się, wyrwane, nad zapomnianymi rozsiadłe traktami, i wioski różne i góry, i wybrzeża, i wyspy i osady, ale nigdzie, nigdzie na świecie niema miejsca, gdzieby mi tak dobrze było, gdziebym tak pragnął żyć, jak tutaj. Chyba tam — nad Wisłą, w tem najpiękniejszem i ukochanem mieście mojem u stóp Wawelu, kędy teraz zimny śnieg pewno prószy... Dziwna! kocham tylko te dwa miasta, z których w jednem — cudzoziemiec, obcy jestem i samotny, a w drugiem...
Eh, co tam! Na bezrok, jeśli dożyję, na złość wrogom moim w Krakowie osiądę, a tymczasem — dobrze mi tutaj!
Nieprawdaż, mój grajku, że mi tu dobrze? Nie pragnę niczego, za niczem nie tęsknię... i nic mi nie żal...
— Czemuż się śmiejesz, gliniana potworo! Trudno już z tobą wytrzymać. Rozbiję cię pono, albo sam z domu ucieknę przed tobą...
I tak będzie najlepiej. Dzień jest cudowny, a w pokoju, mimo jesień i ranną porę — słońce już zbyt dogrzewać poczyna.
Pójdę na Forum. Mam z Ministerstwa oświaty „permesso di entrata gratuita“, — rozumiesz, ty grajku gliniany, — i jako osoba uczona i uprzywilejowana nie potrzebuję nawet płacić zwykłego za wstęp obola. A pora jest wczesna i będzie jeszcze pod każdą kolumną stało dla dekoracji trzech niemców i dwóch anglików z baedekerami pod pachą.
— Czemu się śmiejesz, drabie jeden, że chowam czerwono oprawny tom do kieszeni? — To nie Baedeker, to Huelsen, archeolog poważny... Mówisz, że wszystko jedno? — Nie rozumiesz się na tem, mój drogi, ale jeśli o to idzie, niech będzie — mogę pozostawić książkę w domu. Te ruiny bez tego znam na pamięć.
Forum jest jeszcze puste naprawdę. Dozorcy tylko, z powodu rannego chłodu w płaszcze owinięci szczelnie, błądzą wśród ruin, oczekując przybyszów. Słońce przedziera się dopiero przez zieleń drzew na Palatynie i rozprasza resztki porannej mgły, w której jeszcze wyższemi wydają się kolumny osamotniałe, jeszcze więcej olbrzymimi sklepienia bazyliki Maksencjusza, później imieniem uzurpatora Konstantyna przezwanej. Oparłem się o kamienny cokół, dźwigający trzy ostatnie filary świątyni Kastorów, i patrzę na te łuki ogromne, pod którymi kilka kościołów mogłoby znaleść miejsce. Jakby wyglądał Rzym dzisiaj, gdyby inaczej wypadła była owa bitwa pamiętna, tam — przy Ponte Milvio, gdzie chytry bizantyńczyk Konstantyn, zatknąwszy krzyż na sztandarach, zwyciężył bohaterskiego cezara Maksencjusza i wielkość jego złupił? Może Rzym byłby i nadal pozostał wówczas stolicą? Nie byłoby może tutaj tych ruin, tak smutnych, nie rosłyby cyprysy na gruzach złotych domów na Palatynie, nie padłyby były w proch potężnych bazylik sklepienia, ani z wyłupanych u ścian Koloseum głazów, z kradzionych pomnikom marmurów nie stawianoby owych pałaców, kopuł, kościołów...
Spojrzałem poza siebie: z wązkiego przejścia między murami ponad sadzawką świętą Juturny patrzy na mnie zionąca, na wzrost cyklopów mierzona brama Bibljoteki Augusta — czy też przedsionka z Palatynu aż tu spadających pałaców Kalliguli? — a przez nią wyzierają tajemnicze, aż groźne w pierwotnej prostocie i surowości freski kościoła Santa Maria Antica, w ruinę ongi wbudowanego i z kolei opuszczonego już także od wieków. Wykopano go z pod ziemi, z pod gruzów sypiącego się nań z góry Tyberjuszowego pałacu, z pod rozburzonego kościołka Matki Bożej Zbawicielki, który stanął na miejscu dawnej, zasypanej i zapomnianej świątyni... Idę dalej.
Na Via Sacra zielenią się wawrzyny, operlone rosą, kwiatów trocha kwitnie wśród murawy, modrych i czerwonych, a ze stoków Palatynu zwieszają się palmy, agawy i pomarańcze. Brzóz tylko kilka, które niewiadomo po co tu zasadzono, drży na wietrze nagiemi, bezlistnemi prętkami: nie wystarczyło im żarkie słońce Italji, przeczuły, że tam — w ojczyźnie ich — na północy, zima już jest i śnieżne zamieci po szerokich łanach hulają. Głupie brzozy! jakże żałuję, że nie przyniosłem wam mojego glinianego grajka w kieszeni! Tożby się śmiał! tożby się śmiał...
Siadam na ulubionem miejscu, na ruinach domu, gdzie niegdyś westalki mieszkały... Dookoła obszernego atrjum z trzema czworokątnemi, dziś jeszcze źródlanej wody pełnemi sadzawkami, stoją resztki ścian, krzewami i bluszczem obrosłe, — na marmurowych cokółach poustawiano napowrót posągi przełożonych tego świętego zakonu strażniczek ognia wiecznego. Przy odgrzebywaniu tych miejsc znaleziono je wszystkie zwalone na jeden stos, z poobijanemi rękoma: przeznaczone już snadź były do pieca, w którym ze starożytnych marmurów w średnich wiekach wapno wypalano!
Przypadek jakiś czy zapomnienie uratowało je od zagłady — i stoją znów na dawnem miejscu, jeno że pomieszano im postumenty i niewiadomo teraz, do której z tych poważnych i smutnych postaci które należy imię i który napis, sławę czystego życia głoszący...
Na jednym z cokółów w pochwalnym napisie wyskrobano imię; pozostała tylko pierwsza litera C... — Stare podania mówią, że to imię przeniewierczyni, która świętego odbiegała ognia i nowemu, niebo przyobiecującemu Bogu się pokłoniła... A gdzie jej posąg? który z tych pokaleczonych, co stoją tutaj?...
Myślę nieraz, jaki dziwny był los tych dziewic. Nie poświęcały się one dobrowolnie życiu zakonnemu, bo wybierano je na służbę zniczowi dzieweczkami jeszcze, między szóstym a dziesiątym rokiem życia, a wybierano z co najurodziwszych i z najdostojniejszego rodu pochodzących. I tak rosły od dziecka na twardej bożej posłudze, we czci wielkiej, ale zamarłe zupełnie dla bujnego pogańskiego świata, na który codziennie żywemi patrzyły oczyma. Tuż nad ich domem wisiały przepyszne cezarów pałace; w ciche krużganki dolatywał gwar zebranego na forum ludu; przed oknami ich ciągnęły tryumfalne pochody zwycięzców albo przewijały się w pląsach i ze śmiechem do cyrków zdążające weselne orszaki winogradem uwieńczonych mężczyzn i kobiet, z różami na półnagich łonach, z różami w rozplecionych włosach. Rozkosz i miłość były około nich, to jedyne szczęście starożytnego świata, a im — młodym i pięknym — nie wolno było sięgnąć po nie pod grozą zakopania żywcem w czarnej ziemi za bramami miasta... Dokoła nich Rzym zwyciężał, władał i szalał, a one jedne patrzyły na to, jak teraz z tych marmurowych piedestałów patrzą na ruiny: spokojną i poważną twarzą — i czuwały bezsenne, aby ogień wieczny nie wygasł, Rzymu świętość największa, zadatek mocy jego i siły.
Co się dziać musiało w tych sercach dziewczęcych, żywych i może gorących a nieukołysanych żadną obietnicą mistyczną, żadną nadzieją pośmiertnej nagrody i jeno twardym obywatelskim obowiązkiem i wielką narodową dumą do surowego wyrzeczenia się nakłonionych?... Około cystern na opuszczonem atrjum rosną teraz przy ziemi drobne, ognisto-purpurowe róże, tak do zastygłych wielkich kropli krwi podobne; czy nie są to w kwiat po wiekach zamienione pragnienia i tęsknoty próżne tych dziewic, które tu ongi przy świętym ogniu życie trawiły?
Słońce wyszło już wysoko i rojno się zaczyna robić na forum. Zjawiają się grupki opasłych niemców w hawelokach i niemek z cielęcemi oczyma, którym najemni przewodnicy monotonnym głosem tłumaczą znaczenie ruin. Niemcy słuchają; nie rozumieją wprawdzie nic szczególnej, włoskimi wyrazami przetykanej niemczyzny cicerona, ale kiwają głowami z wielką powagą, pojrzą i idą znów dalej, byle prędzej. Tam znów jakiś pan, chudy, z rękoma w kieszeniach, biegnie po Via Sacra, świszcząc przez zęby, potyka się na kamieniach, ale nie pominie niczego, zagląda sumiennie w każdy otwór, za każdy załom muru, jak gdyby szukał kogoś pośpiesznie. Minął mnie już, widzę go jak pędzi koło świątyni Juljusza Cezara... A ówdzie znów kilka młodych kobiet. W jasnych sukniach, z czerwonemi parasolkami, śmieją się wesoło przed poszarzałymi starymi freskami bizantyńskimi w zwaliskach Oratorjum 40-tu Męczenników, — przeszły, wchodzą teraz tutaj, do domu westalek... Jedna ma dziwne miedziano-złote włosy. Twarzy nie widzę, jeno smukłą kibić, strzeliste ramiona... Zerwała krwawą różę z nad basenu (drży jak drobny płomyk w jej dłoniach...) i teraz rozmawia coś wesoło z towarzyszkami, uderzając z lekka końcem parasolki o marmurowy posąg westalki...
Szarańcza padła na ruiny. Pełno jest ludzi pod kolumnami świątyń, pod sklepieniami łuków tryumfalnych, w bazylikach i na mównicy, na Forum, na Via Sacra. Uciekam przed tym nowym najazdem barbarzyńców. Dozorcy pozwalają mi wyjść od strony łuku Tytusa, przez barjerę zwykle zamkniętą przy murze kościoła Santa Francesca Romana.
Mijam rozpalone w słońcu mury Koloseum i przez łuk Konstantyna, wielkim przezwanego, wychodzę na ocienioną drogę św. Grzegorza. Po prawej ręce mam jeszcze wschodni stok Palatynu; ponad murem ulicznym widzę resztki akweduktu i zwaliska najpóźniejszych cesarskich budowli. Jakieś dziwne, słoneczne, słodkie lenistwo ogarnia mnie całego... Bez myśli prawie skręcam na lewo i wlokę się w stronę ruin łaźni Karakali, wielkich jak miasto — tam, ku bramie św. Sebastjana... Minę groby Scypjonów i jeden jeszcze tryumfalny łuk — Druzusa — i wyjdę na Via Appia, na tę dziwną i wiecznie cichą drogę, grobami wśród pustej Kampanji znaczoną...
Tam, za kapliczką Quo vadis?, za katakumbami św. Kaliksta i odwiecznym kościołem San Sebastjano, za grobowcem rzymskim Cecylji Metelli, który w średnich wiekach Kaetanim służył za warownię, tak że wrzawa bojowa lub pijany krzyk żołdactwa nieraz wieczny spokój prochom mąciły, — tam, za ostatniemi osterjami przydrożnemi, gdzie poganiacze mułów na krótki odpoczynek stoją: cisza już jest i pustka zupełna.
Zielone trawniki rozłożyły się szeroko po obu stronach opuszczonej drogi, na której rzadko tylko zabłąka się chłopski wóz o dwóch kołach przez muły leniwe ciągniony, — a poza trawnikami — dwoma nieprzejrzanymi rzędami w dal biegnące groby, groby i groby, rozwalone już i bezimienne, zielskiem porosłe i okwiecone drobnymi grudniowymi fjołkami rzymskiej Kampanji.
Z lewej strony wśród spalonej słońcem postaci widać łuki dawnych wodociągów — „samarytanki z próżnymi dzbanami na głowie“, — w oddali przede mną błękitna ściana gór Albańskich, a na nich wśród winnic i lasów kasztanowych bielą się murowanymi domami „castelli romani“ Marino, Frascati, Grotta Ferrata... A przy drodze — rzadka pinja czasem się tylko nadarzy i trochę pod nią cieniu, czasem zwaliska jakiejś zamiejskiej willi cezarów, gdzie niegdyś pijane wśród róż i marmurów brzmiały okrzyki, — zresztą nic, prócz grobów. Drobne zwinne jaszczurki wygrzewają się w południowem słońcu — i za zbliżeniem się istoty ludzkiej nikną jak strzała wśród głazów i zielska zeschłego. Skowronek wzbił się gdzieś w niebo i zadzwonił mi nad głową — jak u nas — na wiosnę.
A dalej niema już nic.
Szedłem raz tą drogą do końca aż do Albano, gdzie się łączy z nowym wygodnym traktem od Rzymu, co dalej już dawnym biegnie torem... Była wiosna wtenczas i noc. Ślady drogi zacierały się coraz bardziej, — potem już tylko po nizkich okopach i na wykrot leżących ogromnych brukowcach można było poznać, że tędy niegdyś tętniało życie, rozlewające się z miasta na południowe kraje Italji. — Szliśmy wówczas we trzech; nogi nasze brodziły po kolana w rośnej, puszystej trawie. A kiedy świt się poczynał robić na niebie, spotkaliśmy tam kosiarza, jak szerokim rzutem rąk kładł pokosy na dawnej rzymskiej drodze...
Ale teraz jest grudzień i zima, choć słońce południowe dogrzewa... Położyłem się na wznak na grobie jakimś, miękką wysłanym murawą; przez powieki przymknięte widzę jeszcze blask czerwony, — blask mojej brwi czy słońca? — Szeleszczą — zda się bez bez wiatru — przydrożne zeschłe burzany i trzcina pożółkła, w rowach pod miedzą rosnąca. Sen schodzi na mnie cichy, tak do upojenia się słońcem podobny, — sen, co wśród grobów czeka tu na wędrowca i serce mu smutne, znużone serce pieści, ciszy, ukaja...



III.

I o niej jeszcze muszę napisać.
Mieszka na Kapitolu i jest najpiękniejszą kobietą na świecie. Zakochałem się w niej, kiedym ją pierwszy raz zobaczył — i odtąd, ilekroć powracam do Rzymu, drżę już naprzód z tęsknoty i radości, że ją ujrzę znowu, przepiękną, nieskazitelną, zawsze jednakową i wieczyście młodą... Z zamkniętemi oczyma przechodzę przez korytarze, wiodące do jej pokoju, aby żaden inny obraz nie wpadł mi pod powieki i nie zamącił źrenic, widoku jej marmurowego ciała głodnych i tylko tego jednego spragnionych widoku! Ale ona nie wie, nie chce wiedzieć o tem, choć tyle razy gorącym szeptem mówiłem to do niej, gdyśmy w popołudnie upalne byli razem i sami w tym do kaplicy podobnym purpurowym pokoju, kędy ona króluje. Nie słucha, nie widzi nawet moich rozkochanych spojrzeń, co z taką pieszczotą ogromną i czcią świętą zarazem po obnażonem ciele jej spływają. Cóż ją to obchodzi? Kochało się w niej już tak wielu, tak wielu, ale ona dla wszystkich jest jednakowa: wszystkim pozwala boską nagością swą się upajać, lecz sama zimna jest dla wszystkich — i dlatego tak wiecznie młoda. Zrzuciła odzież, pochyliła lekko zsunięte ramiona, prawą nogę do kroku już wznosi — a jedną dłonią łono przysłania, drugą piersi białej dotknęła i uśmiecha się tym dziwnym, tajemniczym uśmiechem, co błądzi po jej pełnych, nieco rozchylonych wargach już z górą dwa tysiące lat... Z Hellady go z sobą snadź przywiozła, ten uśmiech, z nad morza co najbłękitniejszego, z co najwonniejszych gajów, gdzie stać ongi musiała w jakiejś białej świątyni, słuchając o wschodzie słońca pieściwego szumu niedalekich fal i hymnu, przez dziewice i chłopięta na cześć jej śpiewanego.
Ona jest jedna — Wenus Kapitolińska — i żadna snadź żywa kobieta, żaden inny posąg marmurowy z pięknością jej nawet równać się nie może. Czemże jest wobec niej ta przechwalona Milońska w Luwrze, o zbyt tęgim, niesymetrycznym torsie, z taką pychą wyzywającą w tył przegięta? — albo Medycejska z Florencji, zalotna, o męskich barkach szerokich, w bezwstydnym ruchu baletnicy upozowana? Żadna z nich nie ma tej harmonji niesłychanej, tej doskonałej subtelności członków. Chyba jedna Knidyjska stanąćby mogła obok niej, ale to dziewczę dopiero, pączek rozpękający wobec tej w przecudną różę rozkwitłej kobiety.
Praksytel rzeźbił ją pono, aleć to nie jest pewne. Co na tem zresztą zależy, jak się ów grek nazywał, który zdziałał ten cud? Wiem tylko tyle, że kimkolwiek on był, kochać musiał ten marmur, któremu duszę swą dawał i pieścił go twórczemi rękoma tak, jak się dłonią rozmiłowaną żywą pieści kobietę. Ten posąg zrodzony jest z tęsknoty; tylko tęsknota i ból tak kochać zdołają, a tylko miłość tak stwarza.
Zdaje mi się czasem, że znam tego greka, że byłem z nim gdzieś razem, w jakiejś odległej ateńskiej pracowni pod oliwnemi drzewami... Ostatnia bujna młodość jego już przeszła, skończyła się — dziś? wczoraj? przedwczoraj może, w chwili jakiegoś rozstania, jakiejś nagłej i niespodziewanej śmierci ostatnich kwiatów... Siedzi w pustej pracowni, na głazie, który miał być bogiem i — zapomniany, już ze śladami bóstwa a jeszcze z bezkształtu bryły niewyzwolony, potworny w tej dwoistości swojej, wala się teraz wśród okruchów. ...Rzeźbiarz wsparł brodę na dłoni; po skroniach, wśród bujnych czarnych włosów już pierwsze srebrne nitki się wiją, drgają mu dziwnie, gorzkiego śmiechu pełne, zmysłowe usta — a z oczu, z poza przygasłego blasku wczorajszej mocy wyziera okrutne, śmiertelne znużenie... Prawą rękę bezwładnie opuścił na kolana. Rzeźbił niegdyś bogów i bohaterów, rzeczy wielkie w kamień zaklinał i do wielkich rzeczy chciał wieść — w tych dniach pełnej, hucznej, jasnej radości życia... Cóż go dzisiaj bogowie obchodzą? co bohaterowie? — nie wierzy w nich. A zresztą ta pustka, pustka... złamało się coś, zepsuło i nawet dłoń już dzisiaj nie zdoła...
Wpatrzył się bezmyślnie w biały, od dawien próżno tu stojący głaz marmurowy.
I naraz zdało mu się w zapadającym różowym zmroku, że marmur prześwietlać poczyna i z wnętrza wyłania się w kamieniu czy w duszy jego uwięziona postać jakaś przedziwna, nabiera kształtów i miękkości ciała kobiecego, żyje... Oto głowa królewska z długiemi w dal zapatrzonemi oczyma i z zagadkowym na namiętnych wargach uśmiechem, oto małe trójkątne wgłębienie pod szyją; z lekka spadziste, krągłe a subtelne ramiona, spływające temi rękoma, co są do dwóch cudów podobne, miękkie, utoczone, o dłoniach z długiemi giętkiemi palcami... Oto pierś, dojrzała już w słonecznym żarze rozkoszy, a zwarta i drobna, wiecznie dziewczęca, — oto nieskazitelne, między krągłemi biodrami cudnie zasklepione łono; pełne i silne, a jednak smukłe uda; suche, zwięzłe, rytmiczne kolana i stopy wązkie, białe, które tak często całował... Naga jest, — głowę w bok zwróciła, mimowolnym, nieświadomym odruchem wstydu dłońmi się osłania, ale za chwilę te dłonie podniesie, nad odrzuconą w tył głową zaplecie i — przegięta — wezbraną pierś do pocałunku mu poda...
Dreszcz go przeszedł dziwny. Widzi: fala bujnych włosów pozłoconych spływa jej po ramionach... Nie! precz te włosy odrzucić, związać je, niech nic jej piękności jedynej nie kryje! niech widno będzie te barki doskonałe, i grzbiet sprężystym łukiem od karku wygięty, i te wązkie, strzeliste plecy, wykwitające jak lilja z rozłożystego krzyża, na którym się znaczą dołki dwa przesłodkie...
Wyciągnął ręce, dłuto stalowe pochwycił... Posypał się okruch marmuru i biały pył z pod kującej dłoni, chciwej jak najprędzej wyłuskać kształt, w kamieniu widziany. I odtąd co dnia wschodzące słońce do pracy rzeźbiarza budziło i zmierzch mu gęsty narzędzie z ręki wytrącał. I tak co dnia brał posąg życie swoje z niego i rósł i wcielał się i dojrzewał — aż pewnego dnia pojrzał żywymi oczyma z tym zagadkowym na okrutnych ustach uśmiechem na słaniającego się bez sił u marmurowych stóp stworzyciela... Venus semper vincens!
I stoi ona dzisiaj na Kapitolu rzymskim. — Z dalekiej Grecji pod imieniem Afrodyty przywieziona, ale jest więcej niż boginią, jest kobietą — i żywą. Rzeźbiarz z taką miłością utoczył i wypieścił jej członki niezrównane, pod olśniewająco białą marmurową skórą rozciągnął sieć żył i nerwów, i tyle jej z ducha i z krwi swojej dał, tak ją tęsknotą swoją ożywił, że czasem lęk mnie ogarnia, gdy sam z nią jestem w tym różowym półmroku ośmiobocznej salki muzealnej, i zdaje mi się, iż drgnie i ruszać się pocznie za chwilę, że usta marmurowe rozchyli i wyciągnie białe ramiona — i cofam z mimowolną bojaźnią rękę, którą podniosłem już był, aby obrócić ruchomy krąg, na którym posąg ustawiono. Nie doznawałem nigdy wobec żadnej rzeźby na świecie tego dziwnego uczucia podziwu, miłości i onieśmielenia zarazem. Naprawdę uważam ją za żywą istotę i płonię się czasem wstydem a gniewem, gdy bezmyślna gawiedź „bedekerowców“ napełni jej małą czerwoną komnatę i kala jej boską nagość świętokradzkiemi spojrzeniami...
Kim była ta kobieta, której ów nieznany rzeźbiarz helleński, niezdolny własnego imienia wydrzeć zapomnieniu, z taką królewską szczodrobliwością nieśmiertelność podarował? Może to była dostojna i szanowna niewiasta — i gdy zoczyła ciało swe marmurowe i ubóstwione, w świątyni światu pokazane, oburzyła się na dawnego kochanka, że dobrą sławę jej w niwecz obrócił i tak na całą wieczność... skompromitował? Ach, nie! to było w Grecji... A więc może heterą była i śmiała się, patrząc, jak ludzie przed jej obrazem palą kadzidła, i dumna była, że teraz już wszyscy piękność jej widzą?... A czem była dla niego? jaką serdeczną krew z żył jego wypiła? jakie złamała w nim siły, które nie wątpię — po raz ostatni w tym hymnie na cześć jej ciała wybłysły?
Nie wiem. A zresztą co na tem zależy? Piękna była.
Tak zawsze spragniony i taki niesyty jestem jej widoku, że zapragnąłem chociaż podobiznę jej mieć w domu, aby wciąż móc na nią patrzeć — i chodziłem po rzymskich sklepach rzeźbiarskich, szukając dobrej kopji marmurowej... Ale kopje wszystkie są do niej tylko podobne, i znienawidzieć je można za to właśnie, że są do niej podobne, a nie są nią samą. Chodzę więc po staremu na Kapitol oglądać ją — niemal codziennie — i chłonę ją oczyma i nigdy jej nie mam dość, choć znam ją tak dobrze, że nawet, gdy przymknę powieki, widzę każdy jej kształt, każdą linję jej ciała. I gdy wychodzę z muzeum, mam jeszcze źrenice tak pełne jej cudu, że długo stać muszę na progu, nim się przyzwyczaję na nowo do widoku słońca i ludzi.
A zieleń palm jest przede mną — i trzy michelangelowe trzech pałaców fasady i starożytny posąg Marka Aureljusza, co stoi tutaj na Kapitolu, jak słup graniczny na dwóch światów rozdrożu. Tam, za nim, za pałacem Senatorów, co strojny od przodu renesansową fasadą, czerni się z tamtej strony odwiecznymi murami Tabularjum — leży stary Rzym, ruiny, łuki tryumfatorów, świątyń filary, Forum, Palatyn i Koloseum; tutaj, w kierunku wyciągniętej ręki spiżowego cesarza — szerokie schody spływają ku nowemu Rzymowi.
Mimowolnie, bez myśli, z oczyma jeszcze marmurowej kochanki mojej pełnemi, schodzę tam zwolna, opierając się dłonią na kamiennej poręczy... Cola Rienzi, „ostatni trybun rzymski“, patrzy z pod palm, z marmurowego, ze starych w kamieniu rytych napisów zbudowanego cokołu... Mijam kaskadę stopni, spływających tam z góry, od ceglanej fasady kościoła Santa Maria Aracoeli i rosnący w niebo nad szczyt Kapitolu monument Wiktora Emanuela i surowy, z głazów Amfiteatrowi Flawjusza wykradzionych stawiany Pałac Wenecki, i rozpoczynam zwykłą, błędną po ukochanym Rzymie wędrówkę. Koło pałaców przechodzę olbrzymich, o najszlachetniejszych linjach i wymiarach, około kościołów, na wielkich placach, albo w zacisznych ulicach pokrytych, koło fontan, całemi rzekami przeczystej wody tryskających, marmurem lub bronzem wieńczonych, — a z za węgła czasem w wązkiej uliczce błyśnie mi kolumna wpół zagrzebana jakiejś pogańskiej świątyni, w nowy, ubogi dom wbudowana, — czasem cyprys, palma lub pozłocone drzewo pomarańczowe wyjrzy z dziedzińca albo ogrodu śródmiejskiej willi magnackiej. Słońcem zalana Piazza Navona, co obszar dawnego hipodromu Domicjana zajmuje, cicha jest, jak zawsze: „forestieri“ rzadko tu zachodzą; około kamiennych ławek i ocembrowania egipski obelisk dźwigającej fontanny Berniniego dzieci małe igrają i snują się rzymskie mieszczanki o czarnych oczach i ustach, jak pożar gorących.
Przechodzę około Panteonu (cudnie się tam światło o tej porze, wprost z nieba spływające, szczytowym otworem rozlewa!) — mijam gwarny i ruchliwy zawsze plac pod kolumną Marka Aureljusza i idę dalej — przez Via Tritone i sieć wązkich uliczek, aż do pomnika Niepokalanego Poczęcia, olbrzymim z Maksencjuszowej pogańskiej bazyliki wyłupionym filarem pod niebo wzniesionego. Na Hiszpańskim Placu, na schodach, piętrzących się ku Santa Trinita de’ Monti i ustawionemu przed kościołem obeliskowi, kupiłem sobie u kwieciarzy całą wiązkę purpurowych róż — niewiadomo poco i dla kogo? Obrywam je bezmyślnie i rzucam na bruk, idąc zwolna przez cichą, pracowni rzeźbiarskich i antykwarskich sklepów pełną Via Babuino. Na Piazza del Popolo znowu wśród fontanny obelisk i cztery granitowe lwy około niego... Kocham ten plac; jest najpiękniejszy ze wszystkich, jakie w życiu widziałem. Po obu bokach potężnej Porta del Popolo dwa kościoły — jeden z nich umiłowany niegdyś Juljusza II. — dwa kopułami nakryte kościoły między rozbiegającemi się po przeciwległej stronie trzema ulicami. Od wschodu i zachodu zatacza się mur ogromnymi półkręgami, — po jednej stronie nad murem dziwnie piękne, czarne pinje i widna z dala kopuła świętego Piotra, po drugiej piętrzą się, marmurowych posągów, palm i cyprysów pełne tarasy ogrodów na Monte Pincio.
Pełno tam teraz przed zachodem słońca — w palmowych i kwietnych na Monte Pincio ogrodach. Powozy wytworne długim szeregiem stromą drogą wjeżdżają, — nad kamienną barjerą najwyższej terasy widzę zdołu tłum strojnych kobiet, do barwnych motyli w słońcu pod ciemnemi i zachodem pozłacanemi drzewami podobnych.
Za bramą del Popolo, w parku willi Borghese, pusto jest zato prawie zupełnie. Zresztą na ogromnej, pinjami, wawrzynem i wiecznie zielonymi dębami zarosłej przestrzeni giną i liczni nawet przechodnie. Błądzę alejami, na które gęsto opadł zżółkły liść szlachetnych kasztanów i jaworów — i po trawnikach wśród dziwnie smutnego lasu czarnych pinji nad hipodromem... A potem w górę idę, kwietnym ogrodem, nad staw, między gąszczem zielonych krzewów i drzew ukryty... Usiadłem na ławce kamiennej, — lekki wiatr przynosi mi z poblizkiego Pincio dźwięki muzyki, dziwne, echowe, w gałęziach drzew pogubione — do jakichś niewołanych, niewiadomo skąd przybyłych, bolesnych wspomnień dawnego wesela podobne... Szeleszczą po palm liściach pierzastych, po kwiatach, co tutaj kwitną czerwone, po cichych nad wodą laurach, śmiechem się zanoszą i płaczą lub marzą i idą ku mnie po tafli jeziora stalowej — razem z tem słońcem czerwonem, co przed zachodem jeszcze przez liście dębów się przedziera... Po smudze złotej, migotliwe znacząc brózdy za sobą, płyną białe łabędzie — tam od marmurowej kaplicy Asklepjosa na brzegu, któremu greccy mędrcy dziękczynną za uzdrowienie składali ofiarę, z życiem się żegnając...
Noc już była, kiedym się znalazł z powrotem na Corso. Hej! za długom snadź siedział, z parku wyszedłszy, w tej chłopskiej osterji na Via Flaminia przy złotem, serce człowiecze radującem winie! Złoty mi się teraz świat widzi, i rad jestem tak zginąć w tym barwnym roześmianym, ruchliwym tłumie pod zapalonemi lampami elektrycznemi! Środkiem ulicy płyną powozy nieprzerwanym szeregiem, — na chodnikach i między pojazdami tłoczą się przechodnie, mężczyźni i kobiety, strojni, rozbawieni, niczem nie zakłopotani. Światło bucha z poza wielkich szyb wystaw sklepowych, gwar zmieszanych głosów dobiega z ogromnych, otwartych na rozcież kawiarni, — krzyżują się w ciepłem, wiosennem prawie powietrzu słowa, uśmiechy, spojrzenia... Krzyk jakiś powstał; w ściśniony tłum ludzi wpadli roznosiciele wieczornych dzienników, — na głos wywołują tytuły, rzucają wokół — na ulicy i w kawiarniach — świeżo zadrukowane płachty papieru... Wre i tętni bujne, wieczorne życie Rzymu młodego...
Za Placem Weneckim cisza mnie dopiero nagła ogarnia. Pustemi, słabo oświetlonemi uliczkami idę na Kapitol, wracając do domu, — na szerokich stopniach kamiennych głucho dźwięczą moje kroki, — w powietrzu jest jakiś dziwny, upojny zapach okwitających krzewów jesiennych...
W pokoju okno szeroko otwarte. Księżyc wyszedł był właśnie z za czarnych drzew na Palatynie — i lśni upiorną białością na najwyższych kolumnach, sterczących z zawalonej gruzami kotliny Forum Romanum, srebrzy się na poszczerbionych murach Tabularjum, na dalekich kościołów kopułach i wchodzi do mnie przez okno i pada wazką strugą światła na rozwieszone na ścianie fotografje... Wznosząc się na niebie, przesuwa się po nich zwolna i pokazuje mi je po kolei, głowy stare i młode i dziecięce, głowy rodziny mojej i przyjaciół i kobiet różnych, — takich, dla których ja dobry byłem, choć one ból mi tylko obficie dawały, i takich, które były dobre dla mnie, gdy ja nie zasługiwałem na to... I każda głowa, księżycem pokazana, opowiada mi jakąś historję, przywodzi jakieś wspomnienie, tkliwe i serdeczne albo bolesne, wesołe lub smutne, pamięć jakiegoś przeżytego dnia wskrzesza, pamięć szczęścia, upojenia, wyrzutu, grzechu lub żalu — i tak powoli samotna izba moja w tem wiecznem mieście napełnia się upiorami przebrzmiałych godzin młodości...
Teraz pas miesięcznego światła padł na dużą, przybladłą, z dnia na dzień coraz bardziej na ciemnem tle niknącą fotografję: widzę śmiało zarysowany, dziwny, subtelny profil, — w dal wytężone, jak gdyby zjawy jakiejś czekające oczy, — usta do modlitwy złożone czy do pocałunku, — złota na bujnych włosach przepaska — i piersi odkrytej rąbek się wyłania.
Na stole moim zanosi się wieczystym śmiechem grajek gliniany, — jeno, że w martwej księżyca poświacie tak dziwnie ten śmiech do spazmatycznego, na wieczność zastygłego skrzywienia bólu podobny...
Hej, grajku! grajku mój gliniany...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Żuławski.