Uroda życia/Część II/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Uroda życia
Tom drugi
Część II. Alienatus a se
Rozdział V
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka”
Data wyd. 1912/1920
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

V.

Urlop skończył się i Piotr powrócił do siebie. Fort, gdzie od lat dwu stale mieszkał, należał do systematu twierdz, objętych nazwą ogólną — Zasiek, — lecz stanowił samodzielną jednostkę. Był daleko, najdalej ze wszystkich robót wysunięty w pola. Sama forteca mieściła się w widłach rzecznych Wisły i jednego ze znaczniejszych jej dopływów. O parę wiorst od niej, nad owym właśnie dopływem, w miejscu suchem i cokolwiek wzniesionem ponad błota, które zalegały całe widły rzeczne, leżał posępny okop, z kształtu podobny do księżego nakrycia głowy. Nosił nazwę „Orzeł Czarny“. Była to robota dawna, zbudowana z dużym nakładem pieniędzy i mocno już podstarzała, lecz potężna bądź co bądź w swej wielkości i pozycyi. Zielone jej skarpy ziemne i narożne bastyony, zamykające ją ze wszech stron, leżały w niejakiej odległości od rzecznego rozdołu, panując — na prawo — ponad całkowitem, dalekowidzialnem zachyleniem tej rzeki, oraz jej rozdołu, — na lewo — nad mostem kolejowym i linią drogi żelaznej, biegnącej między fortem i twierdzą, — nad olbrzymią równią pól, aż do drugiego fortu, szarzejącego we mgle. Spod brustweru, od podnóża jego bankietu spadały w głębokie fosy gołe, a jak śmierć posępne, ceglane ściany frontów. Te ślepe, rude mury, dźwigające na sobie foremną masę ziemi, tworzyły w polach gzygzak gwałtowny.
Wewnątrz ów fort podzielony został ostatniemi już czasy mocnym i wysokim murem na dwie części. Jedna z nich, zwrócona w stronę rzeki i pól, stanowiła kazematy, w których mieściła się kolekcya armat fortecznych, koszary żołnierzy i mieszkania oficerów, — druga, zwrócona w stronę Zasieka, przeznaczona została na więzienia. Artylerya tego fortu była liczna i najnowszego typu, lecz kryła się postaremu w sklepionych niszach, patrząc paszczami w embrazury. Koszary żołnierzy mieściły się w tychże głuchych izbach kazematów. Na mieszkania oficerów wybudowano lekkie domki drewniane, tylnemi ścianami przyparte do muru, dzielącego fort na poły. Były to istne domki z kart, zawierające mieszkanka ciasne, zimne i brzydkie. Okna ich wychodziły na wewnętrzne, brukowane podwórze i patrzyły w półokrągłe, jakby od pokładów ziemi zduszone okienka kazematów.
Mieszkało tam zresztą jedynie paru oficerów nieżonatych i to tylko nominalnie. Byli to wszystko ludzie z adnotacyami, odsiadujący tutaj rodzaj kary po różnorodnych sprawkach. Każdy z nich służbę i pobyt w owym forcie poczytywał za czasowe wygnanie, — z wyjątkiem Piotra Rozłuckiego, który tam mieszkał stale. Do tego zadomowienia się skłoniły go różne okoliczności, te wszakże nadewszystko, że, mając sobie powierzony dozór nadbudową podziemnych galeryi i chodników, musiał wciąż być na miejscu, doglądać wszystkiego ze szczególną pieczołowitością i nie tracić czasu na przejazdy.
Chcąc dostać się do „Czarnego Orła“ z fortecy i rodzaju drewnianej mieściny, która ją otaczała, trzeba było iść kilka wiorst piechotą, jechać tę przestrzeń koleją aż do przystanku, również od fortu dosyć odległego. Niedogodną również rzeczą było jeździć na robotę codziennie konno, lub wózkiem. Ten był główny, zewnętrzny niejako powód, że Piotr zamieszkał w „Orle“ na stałe. Przyczyny jednak tej decyzyi kryły się głębiej i było ich wiele. Po przyjeździe do tego miejsca, znalazł w niem niejako dobry przewodnik dla swego usposobienia. Gdy zamieszkał w fortecznem podwórzu, odgrodziły go ściany kazematów, — które przecie wymyślił nie byle jaki znawca rzeczy ziemskich, architekt dyabelstwa ludzkiej potęgi, Machiavelli, — od świata i jego miękich powabów. Ziemia, grubym pokładem zwalona na mury, przydusiła pamięć. Życie na dnie tej obmurowanej studni i wpatrywanie się w życie sołdatów dobrze czyniło sprawie wytracenia wszelkiej czułości. Jedyni mężczyźni, których widywał, byli to żołnierze, wielkiego wzrostu dobrani chłopi. Kopali ziemię, czyścili broń, wychodzili na mustrę. Spuszczeni z łańcucha obowiązków mocowali się dla zabawy w ordynarnych igrzyskach, albo śpiewali ordynarne piosenki. — W oznaczonych godzinach jedli krupnik, razowiec, kapustę, ochłapy mięsa i pili gorzałkę. W oznaczonych godzinach spali, chrapiąc na cały fort. Apetyt ich, sen i robota były mocne, jak te mury i okopy. ....................
.......................
.......................
.......................
..........[1]
Piotr z pilnością przykładał się do nowej pracy prowadzenia galeryi kontr-minowych, których system uprzednio przygotowany na wszelką ewentualność, powykańczał nad wyraz starannie. Pracami temi nadał nawet fortowi „Czarnego Orła“ głuchą sławę wśród świata oficerskiego. W zimowe noce, kiedy był w tem miejscu sam jeden, czytał znowu bardzo wiele po polsku. Ale w książkach nie doczytywał się tych elementów zimna i mocy, których pożądał. Książki były dlań teraz puste i czcze, nie mające nic do powiedzenia, prócz zewnętrznej informacyi. W zimowe tedy poranki, gdy porozdawał ludziom robotę, zdarzało się, że był osamotniony na świecie aż do ostatniej granicy. Schodził wtedy do komór armatnich, do nisz, gdzie stały milczące spiże i, nie wiedzieć dla czego, przebywał z nimi sam na sam. Patrzał w nie zimnemi oczyma. Zdarzało mu się również w ciągu godzin wyglądać przez wąskie strzelnice w pola strzału, w dalekie grunta niczyje, zajechane, w płaskie, przechodnie równiny, które ma jakiś nieprzyjaciel kiedyś przemierzać. Wiatr zimowy świstał w embrazury i ostrym śniegiem siekł oczy...
Teraz, gdy powrócił z urlopu, począł nanowo wyniszczać w sobie nawiane w dalekich stronach zapachy i dźwięki czułe. Znowu przebywał wciąż w głębi fortu. Twardy był dla żołnierzy i potężną nakładał im pracę. Patrzyli nań spodełba z ukrytą we wzroku groźbą, jeżeli wychodził na przechadzkę, to tylko na wierzch bankietu ziemnego i okrążał tort wokoło po jego najwyższym gzemsie. Nie był to wszakże wypoczynek, lecz właśnie uciążliwa praca. Stamtąd widać było dokładnie łożyska dwu rzek na dalekiej przestrzeni. Rozległe łachy rzeki głównej słały się przed oczyma. W ciągu dwuletniego pobytu w tym forcie Rozłucki poznał się z widokiem rzeki, wmyślił się weń i wwiedział. Widok ten stał się jedną ze składowych części jego duszy. Przypatrzył się dobrze rzece w jej zimowem, lodowatem okuciu, — podczas wiosennych zatorów, — w wylewy, gdy się przeistaczała w żywioł potężny, — i w letnie susze, gdy ciekła płytkim i ociężałym popławem strumieni między łachami. Chodził patrzeć wzdłuż jej brzegów, kiedy podczas wylewu rwała taflami najurodzajniejsze, najśliczniejsze pokłady przebogatych iłów, które przed wiekami sama niegdyś złożyła. Przepływał łodzią patrzeć, jak na przeciwległym jej brzegu powstawało wywierzysko piachu, ledwie pokryte karłowatą iwiną. W ciągu wielu — wielu dni napatrzył się sennemi oczyma tych wód bezpańskich, wód sobiepańskich, płynących starym nierządem. Nasycił się widokiem siły niezmiernej, która rwała w niewiadomą dal, niszcząc uprawione pracowicie kmiece brzegi, i ginęła w nicości przez wieki. Już się teraz nie wzdrygał na widok niewolnicy, która zachowała w sobie przedwieczną swawolę, nierząd, bezmyślny nałóg zużywania olbrzymiej siły na złe i głupie. Poznał się oko w oko z tym symbolem, z tą rzeką-duszą. Oddawna, gdy w piaski i piękne, białe lica wód patrzał, wyśnił się w jego duszy sen, bezmysł ukuty w wyobraźni o szklanej epoce ludzkości i o szklanej epoce Polski.
Stojąc na szczycie fortu znieruchomiały, niemy, zatopiony oczyma w dalekiej wodnej smudze, wielokroć marzył na jawie. Był bohaterem-robotnikiem, który z piasków bałtyckich u ujścia tej rzeki stwarza przy pomocy siły fal morza szklane belki, tafle, skarpy, przyciesie, czopy, — buduje z nich ściany do ujęcia łożyska Wisły, — ściska jej wody w jednę rynnę od Tatr do morza, — niezmierną siłą jej wód obraca miliony turbin na pożytek płaskiego kraju. Pracują w jego myślach fale za całe polskie plemię. Olbrzymie dźwignie, poruszone siłą prądu tych wód, zebraną z wysokości gór, z rozległych płaskowzgórz, z pochyłych pól, zanurzają czerpaki, wyrzucające na okoliczne pola urodzajne iły. Piasek stał się najcenniejszym skarbem, dającym wszystkobudujące szkło: piękne szklane domy rolników, ze szklanemi meblami i sprzętami, kolorowe siedliska nowej, ze szkła powstałej sztuki, — siedliska zdrowia, w których zniszczone zostały choroby — szkarlatyna, ospa, tyfus, zimnica. Wielkie zbiorowiska elektryczności, wypracowane przez rzekę Wisłę, oświetlają całe powiaty. Tysiączne maszyny rolnicze orzą i uprawiają ziemię, młócą, wieją i czyszczą zboże. Drogi ze szklanych tafli wybrukowały dalekie gościńce pod lipowemi alejami. Śmieją się do słońca cudne domy wśród zboża. Jedne są błękitne, inne różowe, białe lub wielobarwne. Wszystko, co tylko pomyślała fantazya natchnionego artysty, wszystko, co się poczęło w tajniach geniuszu, gdzie w letargu trwa kształt i barwa, wcielone zostało w zdobienie szklanych belek kolorem i rysunkiem, w załamania dachów, wieżyc, skarp, drzwi i okien. Towarzysze człowieka — koń, krowa, owca, świnia, pies i ptactwo przebywają w szklanych budowlach...
Takie to były niedorzeczne koszmary, które się samotnemu oficerowi ukazywały.
Po powrocie z urlopu Rozłucki dowiedział się, że w drugiej połowicy fortu, murem oddzielonej od części czysto wojskowej, w kazematach stale dawniej zajmowanych przez więźniów ze sfery żołnierskiej, osadzeni zostali jacyś więźniowie cywilni. Sprawa ta otoczona była tajemnicą. Nikt z połowy wojennej nie wiedział, jacy to są przestępcy, za co siedzą, a nawet, gdzie są umieszczeni. Więźniowie ci zostawali pod bezpośrednim zarządem komendanta fortu i pod dozorem załogi artyleryjskiej, ale tylko w tem znaczeniu, że wyznaczone przez dowódzcę fortu kolejne plutony żołnierzy pilnowały teraz w sposób daleko bardziej bezwzględny wyjść, okien i narożników. Władza istotna nad owymi więźniami znajdowała się w ręku sił policyjnych i żandarmskich. W wędrówkach swych po nasypie Piotr widywał czasami w „tamtej części“, w studni, okolonej ślepemi ścianami i wyłożonej kamieniem, ludzi cywilnych, wyprowadzanych na przechadzkę po ciasnym dziedzińczyku. Tłukli się w ciasnem pudle kamiennem zamyśleni, spokojni, cisi, — pilnie strzeżeni przez uzbrojonych artylerzystów, stojących przy każdych drzwiach. Obserwując z wysoka ich ruchy, gesty i narzucone im obyczaje, Rozłucki przyszedł do wniosku, że nie wolno im rozmawiać, ani pomiędzy sobą, ani z dozorującymi ich żołnierzami. Nie można było zoryentować się, ilu ich jest, gdyż coraz to inni ukazywali się na przechadzce. Piotr nie chciał o to nikogo rozpytywać, tem bardziej, że z dowódzcą fortu nie był w stosunkach przyjaznych. Zresztą ta rzecz nie należała do zakresu jego obowiązków i mało go interesowała, jako sprawa. Początkowo była to pewna w tem monotonnem miejscu rozmaitość, jakby rozrywka w forcie: patrzeć na więźniów przechadzkę. Byli to jacyś ludzie nowi, odmienni od chłopów w szynelach. Dziwne zachodziło przeciwieństwo między ich postaciami, ich nerwowemi ruchy — i murem niemym, obliczonym na wieczysty opór i wieczyste trwanie. Piotr Rozłucki, obchodząc fort i przypatrując się zdaleka tym postaciom, doznawał zawsze wewnętrznego wzdrygnienia niechęci. Budzili w nim wrażenie tego rodzaju, co widok objawów choroby w człowieku zdrowym i silnym. Byli dlań dziwni i zastanawiający, jak tyfus, albo ospa, lecz i nieznośni, jak te choroby. Mieli jakieś swe przyczyny i dzieje, podlegali własnym swoim prawom i przepisom, wynikli znienacka na tle rzeczywistości fortu, jakby potężna jego choroba. Długo trwały te obserwacye, lecz wreszcie się znudziły. Nienawistnie przywykł do więźniów, jak przywykł do murów, ziemnych nasypów, armat, fos i korytarzy podziemnych. Stało się to głównie z tego powodu, że aresztanci byli przeszkodą szczególnego rodzaju w myślach o szklanej epoce ludzkości. Obecność ich wykazywała na jawie i najdobitniej, że marzenia o szklanem łożysku Wisły są pustem i bezpłodnem przywidzeniem.
Pewnego dnia, już w zimie, podoficer bateryi fortecznej, zostający pod bezpośredniemi rozkazami Piotra Rozłuckiego, człowiek starszy, brodaty, olbrzym, kat na żołnierzy i niesłychany służbista, zameldował, że ma do powiedzenia rzecz ważną. Przyszedł z tem do mieszkania prywatnego i długo czekał w sieni, zanim go Piotr przyjął. Padał już zmrok i w pokoikach było ciemno. Piotr drzemał był i, leżąc na łóżku, rozespany słuchał owego raportu. Podoficer zcicha poprosił, ażeby z jakiemś poleceniem odesłać służącego żołnierza, tak zwanego „dieńszczyka“. Piotr zgodził się na to, pewien, że usłyszy donosy na sołdatów. Podoficer przybliżył się do stołu i złożył na nim jakąś papierową paczkę. Na zapytanie, co to tam kładzie, zaczął tajemniczo, zduszonym szeptem rzecz wykładać, popychając wciąż środkowym palcem prawicy kupkę papierowych pieniędzy ku środkowi stołu. Rozłucki wstał z łóżka, naciągnął szynel na ramiona i rzucił okiem na banknoty. Było tego kilkaset rubli w papierach, — parę storublówek, starannie poskładanych, i kilkanaście papierów mniejszej wartości, osobno złożonych. Sołdat wypuszczał ab ovo szeroko i niezrozumiale o pewnym wachmistrzu policyi, o swojej z nim zażyłości, o pijatykach i hulankach, — wreszcie o więźniach. Okazało się z tej bez ładu gadaniny, że ów wachmistrz, nazwiskiem Murłyk, od pewnego już czasu kusił delatora, podoficera bateryi, Biereżkowa, — że go spajał drogiemi wódkami i niewiarogodnie słodkim likierem, że go obsypywał szczodremi podarunkami, a wreszcie, że mu przyprowadzał najśliczniejsze dziewki na każde zawołanie. On, Biereżkow, nie mógł przez długi czas zupełnie zrozumieć, po co to Murłyk robi, skąd ma tak wielkie pieniądze i jakim sposobem to wszystko przeprowadza. Ale, tak właśnie nic nie wiedząc, ulegał, grzech straszny brał na duszę. Nie mógł się cofnąć przed pokusą. Wyznaje teraz, jak przed Bogiem: hulał z Murłykiem po całych nocach. Wymykał się z fortu do miasteczka, gdyż klucze od bramy miał w ręku, spotykał się tam z Murłykiem w hotelu Zysmana — i straszne grzechy brał na duszę. Murłyk przywoził „panny“ skądś aż z Warszawy i zostawiał go z niemi samego. Czegóż to tam nie było, — jakie jadło, jakie napoje! Piotr skrócił to opowiadanie jednego w kółko — pytaniem: co znaczą pieniądze, leżące na stole? Okazało się, że pieniądze pochodzą od Murłyka. Dawał pieniędzy, ile zażądać. Zażądać pięćdziesiąt rublami, — da pięćdziesiąt. Zażądać setkę, — da setkę. Gdzieś wyjdzie, poszpera, pogada z żydami, nakrzyczy, nahałasuje, — i przyniesie, ile zażądać. Pannom trzeba było płacić sowicie... Strasznie były piękne, nad wyraz, postrojone, w jedwabiach, w cienkiej bieliźnie pod spodem. Już skoro poszedł w grzech, trzeba było dla samego honoru... Murłyk począł w przyjaźń dozgonną wchodzić, całował, braterstwo pił po sto razy na noc, wierność do grobu przysięgał. Potrafił płakać rzewnemi łzami, gdy o tej przyjaźni swojej gadał. Któżby nie wierzył, patrząc wtedy na tego człowieka! Biereżkow uwierzył, bo Murłyk, to człowiek mądry, przebiegły, znający wszystko. Na każdą rzecz ten człowiek ma odpowiedź. Iskaryota, Judasz przeklęty!
Piotr znowu zadał pytanie o pieniądze.
Podoficer westchnął z głębi, wyprostował się i stanął frontem. Twardym głosem oskarżał się sam przed Rozłuckim, że wziął te pieniądze od Murłyka — za zdradę.
— Za jaką zdradę?
— Za zdradę przysięgi.
— Coś miał zdradzić?
— Więźniowie siedzą w drugiej połowie fortu.
— Co za więźniowie?
— Przestępcy przeciwko Bogu i monarsze powstający, żydy różne i kramolniki zawzięte, wszyscy na stryk, czy na katorgę przeznaczeni.
— Skąd to wiesz?
— Od Murłyka. Ten Judasz najstraszniejszy od rodzin owych kramolników, przez żydów te wielkie pieniądze ma i nimi sypie. Wczoraj dopiero ta rzecz się wykryła.
— Jak się wykryła?
— Piliśmy znowu strasznie u Zysmana i „panny“ znowu były, a jakieś inne, — wprost damy. Późno w nocy jedna z tych dam była ze mną. Poczęła mię prosić za więźniami...
— Jakto? O co prosić?
— Łaskami strasznemi opętała mię, pieszczotą nieopisaną. Boże miłosierny odpuść! Prosiła wciąż o jedno: nic, tylko żeby dziś w nocy wrota, co prowadzą z tamtej połowy fortu do naszej artyleryjskiej, zapomnieć zamknąć. Tylko tyle.
— Cóżby tym kramolnikom z tego przyszło?
— Z początku i mnie tosamo pytanie stało w głowie. Głupia dziewka, myślę. Cóż owym łotrom z tego się zawiąże, że z jednej połowy fortu przeszliby do drugiej? Tu i tam przecie tesame kazematy, ściany wokoło, przy każdych wrotach warta, — po bankietach nad kazematami warta chodzi, — dookoła fortu, za rowem warta. Z bankietu, myślę, nie skoczysz, żydzie niewierny, bo łeb roztrzaskasz, nim do fosy dolecisz, choćbyś się myszą wdarł na nasyp. Aliści Murłyk nad ranem sekret wydął. Cicho do ucha zaczął mi szeptać, że to już rzecz kramolników, jak z naszej połowy na świat wyjdą. Moja rzecz, — zostawić bramę niezamkniętą przez noc, rano, o świcie ją zamknąć, klucze zawiesić w kancelaryi, jak zawsze. Jego rzecz, Murłyka, dać kramolnikom drabinkę jedwabną. Już on to za dnia zrobi. Wtedy to dał mi tę ostatnią masę pieniędzy.
— Z czem do mnie przychodzisz? — spytał Rozłucki.
— Przychodzę do mojego zwierzchnika, do mojej władzy przełożonej. Oświadczam, żem jest wspólnik zdrady, żem po pijanemu, wśród rozpusty wziął wielkie pieniądze dla ułatwienia zbrodniarzom ucieczki. Wyznaję wszystko, jak przed Bogiem, pieniądze zwracam. Oskarżam się i czekam na karę.
Zmrok zapadł w czasie tych wynurzeń. Piotr Rozłucki stał naprzeciwko Biereżkowa, patrząc w ciemną jego bryłę. Milczał. Tamten czekał wyprostowany. Mijały tak długie chwile. Piotr zapytał:
— Więc zbrodnia stanowczo na dziś została uplanowana?
— Na dziś.
— Na którą godzinę?
— Na godzinę jedenastą z wieczora.
— Czy Murłyk bywa w nocy w tamtej połowie fortu?
— Nie. Nigdy go tam w nocy niema.
— Gdzie są klucze od bramy do więziennej połowy?
— Ja je mam w ręku.
— Jeszcześ tej bramy nie zamknął?
— Nie zamknąłem.
— O której godzinie po zamknięciu bramy odnosisz codziennie klucze do kancelaryi?
— O godzinie dziewiątej.
— Oddawaj teraz te klucze!
Biereżkow wydobył klucze z kieszeni i wręczył je oficerowi. Rozłucki rzucił te klucze na kupkę papierowych pieniędzy. Zapytał jeszcze głosem coraz bardziej okrutnym:
— Czy Murłyk mówił ci, że mają uciekać sami kramolniki i buntowniki, czy inni?
— Same tylko buntowniki, bo tylko tacy siedzą w tamtych kazematach.
— O całym spisku wiesz ty, Murłyk i owa „panna“, z którą w nocy byłeś?
— Tak.
— Czy wiesz jeszcze co w tej sprawie, czy co taisz?
— Nic nie taję!
— Prawdę gadaj, bo twoja rzecz skończona!
— Prawdę gadam.
— Aresztuję cię!
— Słucham.
— Masz od tej chwili milczeć. Pary ci z ust nie wolno wypuścić pod najsroższą odpowiedzialnością. Dopiero na sądzie będziesz gadał.
— Słucham.
— Jeżeli słowo do kogokolwiek piśniesz przed czasem, wyśliźnie mi się z rąk zdrajca Murłyk i owa panna. Teraz — marsz za mną!
Wyszli na dziedziniec. Piotr przodem, Biereżkow za nim. Minęli całą długość kazematów artyleryi. W narożniku, gdzie były sklepione najgrubsze mury fortu i gdzie znajdowała się cela więzienna dla przestępców-żołnierzy, tak zwana „ciemna“, — pusta w owej chwili, — Piotr Rozłucki otworzył drzwi, kazał Biereżkowowi wejść do wnętrza i zamknął za nim drzwi na klucz. Ten klucz schował do kieszeni.
Wrócił do siebie. Policzył pieniądze, leżące na stole. Było tego pięćset sześćdziesiąt rubli. Ordynans zapalił w piecu sosnowem drzewem. Wesoły ogień oświetlił ciemną izbę. Śliczne iskry z trzaskiem padały wokoło. Piotr zasiadł w krześle przed ogniem i grzał się w radosnem świetle. Gdy się spaliły pierwsze polana, żołnierz przyniósł nowych naręcze, lecz oficer nie kazał już dokładać. Polecił swemu „dieńszczykowi“ iść spać, — co ten niezwłocznie i skwapliwie wykonał. Wkrótce zza sąsiedniej przegrody rozległo się jego chrapanie, podobne do rżenia ogiera.
Codzienna cisza nocna zaległa wnętrze fortu. Ostry śnieg sypał się po szybach z cichem zgrzytaniem. Wiatr jęczał i zdawał się czaić za węgłami domku. Mijały kwadranse i godziny... Nierychło Piotr wydobył zegarek i przy świetle tlejących węgli spojrzał na godzinę. Zdziwił się, że było już znacznie po dziesiątej. Przeciągnął się i powstał z miejsca. Schował do kieszeni nabity, wielostrzałowy rewolwer i cicho wyszedł z mieszkania. Udał się do żołnierskich kazematów i, idąc obok zaryglowanych na głucho drzwi, słuchał chrapania. Fort był, jak wymarły. Nikogo. Wiatr ponadymał w dziedzińcu białych sąsieków śniegowych. Niebo było ciemne, noc burzliwa. Rozłucki zbliżył się do bramy, prowadzącej do więziennej połowy fortu — wtulił się we framugę muru, zasunął ręce w rękawy i czekał. Ogarnęła go senność duszy i poziewanie cielesne. Niekiedy przemknął się dreszcz wskroś ciała. Daleko rozbrzmiał świst pociągu i turkot jego po zmarzniętej ziemi przeleciał w nocnem pustkowiu. Znowu zaległa cisza. Wiatr zdawał się pełzać po nasypach, szpiegowsko czaić i sunąć po pochyłościach brustweru. Zeschłe badyle, zwisające z wysoka, wydawały cichy szelest, zupełnie jakby szept zmowy w popłochu. W jakimś momencie szelest zwiększył się, natężył. Oficer nastawił ucho... Lecz szmer zamarł w nocy, zginął na podobieństwo nieszczęśliwego westchnienia. Przyszła do głowy myśl, jakimże to sposobem zbrodniarze polityczni mogliby wydobyć się z cel... Ktoby ich wypuścił... Czyżby ów Murłyk także miał środki i sposoby w tamtej połowie... Znowu westchnęło coś w ciemności, w powiewach wiatru, w szelestach badylów — i zamarło. Chwila ciszy. Lecz oto przed oczyma wdrożonemi do ciemności wrótnia bramy zwolna ustąpiła i posunęła się na prawą stronę, jakgdyby ruchoma zasłona mroku. Wionął inny podmuch. Ciepłe tchnienie zdyszanych oddechów ogrzało ciemny przestwór. Ludzie szli cicho, tak bezwzględnie cicho, jakby byli upiorami niesionemi przez wiatr burzliwy. Gdy minęli próg bramy, stanęli w nieruchomości. Rozłucki wysunął się z załamania muru i przeciął im odwrót. Zamknął bez pośpiechu wrótnię, założył skobel na hak, wsunął weń ogromną kłódkę i zamknął ją kluczem. Przekręcił nadto wielki rygiel w zamku. Ciemne postacie, gorące cienie otoczyły go pierścieniem bijących serc. Patrzyli weń oślepłemi oczyma, niby wzrokiem głuchej nocy. Milczeli. On liczył ich, ręką dotykając głów, ramion, ciał. Skończywszy rachunek, odsunął wszystkich obiema rękami, wyszedł z pomiędzy nich i krótko rozkazał:
— Za mną!
Posłusznie szli przez miękie, miotające się śniegi. Oficer wszedł przez ganeczek i sień do swego mieszkania, zostawiając tłum zbiegów na dworze. Przez chwilę nasłuchiwał chrapania ordynansa. Później zebrał ze stołu pieniądze, najważniejsze papiery swe ze stolika, zapalił i ukrył pod ubraniem ślepą latarnię. Rzucił na stół klucze od bramy i więzienia Biereżkowa, a zabrał ze sobą klucz od jednej z sal w kazematach. Wyszedł na dwór i bez słowa kroczył na czele czarnej bandy. Za chwilę stanął przed okutemi drzwiami, wpuszczonemi w głuchy mur środkowej ściany fortalicyi. Otworzył te drzwi kluczem, który miał ze sobą. Szorstkim rozkazem polecił zbiegom wejść do środka. Gdy wszyscy przekroczyli próg, zamknął na klucz drzwi od wewnątrz. Zapalił ślepą latarnię, odsłoniwszy ją znienacka. Zajrzał w twarze ludzi, którzy nawzajem teraz dopiero z przerażeniem ujrzeli jego oficerskie ubranie. Były to twarze znędzniałe, wychudłe, hakowate, zarosłe włosami. W gorejących oczach świeciła się, jak próchno, rozpacz i żądza wolności. Stojąc wokół tego samotnego oficera naradzali się wzrokiem, czy się na niego rzucić i zadławić rękami, klucz mu wydrzeć i uchodzić przez otwarte drzwi, czy postąpić inaczej. Tymczasem on spokojnie otworzył jakby drewnianą szafarnię, gdzie były ustawione rzędem rydle, łopaty, motyki i grace na krótkiej rękojeści, oskardy i drągi żelazne. Kazał im zabrać te narzędzia, każdemu inne. Skoro każdy ze zbiegów miał już w ręku motykę lub łopatę, Piotr podniósł ciężkie drzwi, w środku ceglanej podłogi tego lochu. Świecąc latarnią począł zstępować po szczeblach żelaznej drabiny, przytwierdzonej do ściany otworu, obmurowanego, jak studnia. Już z głębi tej studni zawołał:
— Za mną!
Więźniowie, nie mający nic do stracenia i nic do zyskania, poszeptali coś między sobą i poczęli kolejką iść za przykładem oficera. Jak czarne koty słaniali się w niepewnym połysku latarni po ceglanej cembrowinie tej sztolni. Nie wiedzieli, co ich czeka i dokąd idą, lecz szli chętnie, byleby doznać wzruszeń nadziei. Zeszedłszy w głąb studni minierskiej na sześćdziesiąt stóp, Rozłucki zatrzymał się przed wejściem do magistralnej galeryi dolnego piętra całego systemu kontrmin, które był sam budował. Wejście to było sklepione i obmurowane cegłą. Po chwili jego latarnia znikła w chodniku podziemnym. Ten korytarz główny, zwany z francuska „poterną“ (poterne), prowadzący z kazematów do min zewnętrznych, przechodził głębią ziemi pod murowanemi fundamentami skarp fortu, pod całym jego glacis i pod dnem zewnętrznej fosy na głębokości kilkudziesięciu stóp. Był obmurowany cegłą, sklepiony i miał sześć stóp wysokości w świetle. To też ludzie weszli weń swobodnie i skradali się śmiało aż do galeryi poprzecznej kontr-skarpowej dolnego piętra. Galerya przeciwskarpowa biegła równolegle do linii murów fortu, do jego fosy i do drugiej, takiejsamej na pierwszem piętrze kontr-min. Prostopadle do niej wychodziły w pole chodniki magistralne, obmurowane, jeden od drugiego o jakie dwadzieścia sążni oddalony. W odległości dwudziestu sążni od chodnika przeciwskarpowego wszystkie te równoległe linie łączyły się pomiędzy sobą ukośnemi gałęziami, stanowiącemi drugą, łączną galeryę. Dolne piętro całego systematu chodników zabezpieczało górne piętro od przewidzianych podkopów nieprzyjaciela. W miejscu, gdzie „poterna“ spotykała się z chodnikiem przeciwskarpowym, były schody, prowadzące do górnego piętra kontr-min. To górne piętro było o trzydzieści stóp wyżej od tamtego. Rozłucki, świecąc latarnią, poprowadził na to górne piętro. Jedną z galeryi głównych, zawsze obmurowanych cegłą i sklepionych, szli w przestrzeń. Chodnik był suchy i dosyć przewiewny, choć tu i tam nieznośny zaduch tamował oddechy. Oddalili się tak owym chodnikiem o trzydzieści sążni od skarp fortu. W jednem miejscu, gdzie przejścia załamywały się w ukos, był otwór niezamurowany, prowadzący do całego systematu galeryi drugorzędnych, niższych i węższych, bo liczących tylko niecałe pięć stóp wysokości w świetle i trzy szerokości. Chodniki te były ocembrowane drzewem, tak zwanemi holenderskiemi ramami z siedmiocalowych desek. Powietrze tu było duszne, pełne szczególniejszego kwaśnego zapachu. Szło się jakgdyby w podłużnem pudle. Z obudwu stron biegły wzdłuż drewnianych ścian listwy, łączące ramy pomiędzy sobą. Ludzie zgięci w pałąk, czołgając się jeden za drugim, prowadzili po tych listwach rękoma, jak po poręczach. Tu i owdzie jednak spotykali w ścianach przerwy. Były to nisze, również ramami drewnianemi oszalowane, w których głębi były studzienki dla odprowadzania do nich kanalikami i ściekami pod podłogą chodnika wody gruntowej z galeryi. W innych leżały przyrządy ciesielskie i wiertnicze. Woda miarowo kapała w ciszy podziemia, łudząc, że to słychać dalekie, miarowe kroki.
Z jednej strony podkopu nogi więźniów potrącały się wciąż o trójkątną żłobowinę, ułożoną tam zawczasu w przewidywaniu zabezpieczenia od wilgoci lontu, który w przyszłości miał być w nią nawleczony po umieszczeniu we właściwych niszach materyałów wybuchowych. W miarę jak się wgłębiano w tę norę, powietrze stawało się coraz duszniejsze, cuchnące od gazów gruntowych i zepsute od zdyszanych oddechów. W pewnych punktach były powiewy lżejsze, gdy mijali rury wentylacyjne, prowadzące z podkopu nad ziemię, lecz w miarę zapuszczania się w głąb i te oddechy ledwo — ledwo dawały się uczuć. Coraz bardziej brakowało tchu. Przytępiał się słuch i opanowywała skłonność do wymiotów.
Kiedy przebyto kilkadziesiąt sążni tego podziemnego korytarza, Rozłucki znalazł się w miejscu, skąd rozchodziły się we dwie strony niższe i węższe ramiona. Dalej była jeszcze pewna przestrzeń tegosamego wydrążenia w glinie, a na samym już jego końcu znajdowała się szersza komora, tworząca pospołu z linią główną jakgdyby ramiona krzyża. Te nisze miały poziom nieco niższy od całego przejścia i równie, jak ono, były obite holenderskiemi ramami. Było to miejsce przeznaczone na ewentualne umieszczenie w niem szkatuł z czterdziestopudowym ładunkiem prochu, czyli tak zwanych hornów wybuchowych. Nisze te były puste, rola ich bowiem zaczynała się z chwilą wybuchu robót minierskich nieprzyjaciela.
Piotr Rozłucki wszedł do jednej z komór, podniósł w górę latarnię i okazał to miejsce dwu ludziom, postępującym tuż za nim. Następnie sam cofnął się do bocznej niszy, gdzie był skład na przyrządy, a dwu zbiegom kazał wejść w ów zagłówek galeryi. Powietrza tam już niemal nie było, gdyż ślepą ścianą kończyła się wszystka robota. Cuchnęło zgniłemi jajami. Oficer kazał jednemu z ludzi ująć żelazny drąg, drugiemu łopatę. Narzędziami temi mieli wyrwać deski oszalowania, podtrzymujące z boku ziemię. Ci dwaj podważyli deski, wyrwali je z felców i po długiem siepaniu rękami wydobyli ze spoideł. Posypała się na nich gliniasta ziemia i zawaliła ich aż do kolan. Piotr kazał im kopać naprost: jednemu bić w glinę drągiem, — drugiemu wyrzucać ją łopatą. Trzeci stojący najbliżej miał odgarniać ziemię w tył i rzucać ją jaknajdalej w korytarz. Stamtąd, szeroko się rozstawiwszy, zbiegowie mieli ją podawać jeden drugiemu, miotając na płask po podłodze chodnika. Praca zawrzała natychmiast ze wściekłą szybkością, sprawnością i sprytem. Słychać było ciężki łomot odwalonych brył, przerzucanie ich gracami i rydlami i rzężenie oddechów. Dla ułatwienia roboty odnoszący ziemię w korytarz pełzali na kolanach. Powyciągali ze spodni koszule i w podołach nosili glinę, biegając tam i nazad w oszalałym popłochu. Praca ich zorganizowała się sama, ułożyła bez rozkazu w sposób najbardziej do natury miejsca przystosowany. Jedni biegali w cwał na kolanach, jak rozszalałe zwierzęta, inni na czterech łapach, koszule z ziemią trzymając w zębach, inni zgięci w pałąk miotali ziemię rydlami. Dwaj kopacze przodownicy sprawiali wrażenie waryatów. Ruchy ich były rozpętane, szybkie jakby w drgawkach wielkiej choroby. Narzędzia padały w glinę niepostrzeżonemi od szybkości ciosy, a każdy cios zdawał się sięgać do środka przeklętej skorupy. Stękali i jęczeli, wyli i wśród okrutnego przeklinali płaczu. Pracowali klęcząc, więc zdawało się w półmroku, że w ciemnicę ziemi walą głowami i że się w nią wgryzają całą mocą zębów. Klęcząc również, odrzucał urobek pierwszy odgarniacz, wtulony w przeciwległą komorę. Piotr patrzał weń ze swojej przy blasku latarki, która, niestety, od złego wyziewu ledwo ledwo płonęła. Człowiek ów był to żyd, o twarzy młodej, lecz nad wszelki wyraz schudzonej, zapadłej, obrośniętej długiemi włosami. Oficer przypatrywał się jego robocie ze spokojem i awersyą. Zapytał go po polsku:
— Ty co za jeden jesteś?
Nie przerywając pracy ani na sekundę, tamten przelotnie spojrzał w górę i z uśmiechem przedziwnej męczarni, wśród stękania odpowiedział:
— Żyd.
— Za coś tu był?
— Za bunt.
— Przeciwko komu?
— Przeciwko przemocy.
— Cóżeś to mianowicie wykonał?
— Walczyłem...
— Jak?
— Jakem mógł.
— O co?
— O zniesienie dwudziestowiekowego ucisku plemienia żydów.
— A twoje plemię nikogo nie uciska?
— Uciska.
— Więc chciałeś większej swobody w uciskaniu?
— Nie, ja walczyłem w obronie uciśnionych.
— A twoja walka, to ta ucieczka.
— Moja walka — to ucieczka.
Młody żyd załamał ręce. Zdało się, że te wyrazy odebrały mu ostatek siły. Rzucając ziemię wciąż i coraz szybciej, a coraz śmieszniej, zachwiał się. Rydel wypadł z jego ręki, ciało zwisło na cembrowinę, później bezwładnie opadło na ziemię. Najbliższy sąsiad w pracy chwycił go na rozkaz Piotra w ramiona i, posuwając coraz dalej innych, powlókł w kierunku wyjścia galeryi, do wentyla. Oblano mu, według wskazówki, głowę i piersi wodą ze studzienki, zzuto buty, nacierano stopy mokrym gałganem. W głębi swej komory Piotr znalazł butelki z octem, zawsze tam leżące w przewidywaniu choroby minierskiej. Jednę z nich polecił zanieść do tego miejsca, gdzie leżał omdlały, — nacierać mu octem skronie i zwilżać nim język. Miejsce żyda zajął natychmiast drugi pracownik. Piotr zaświecił mu w oczy latarnią. Był to człowiek dwudziestokilkoletni z rudawym zarostem, o rysach twarzy nad wyraz pięknych, obraz dorodnego typu polskiego. W więzieniu młodzieńcowi temu urosła długa broda i długie włosy. Kazematy wyblichowały mu twarz, ale uczyniły ją jeszcze wznioślejszą. Z radosną ciekawością, z nienasyconem upojeniem Rozłucki przypatrywał się temu człowiekowi. Każdy ruch, każdy zamach rydla pod ręką tego herosa był aktem wzniosłej piękności. Młody zbieg pracował zaciekle, rzucał ziemię łopatą na ogromną odległość. Długie jego włosy zamiatały niemal kupę gliny, wyrzucaną wciąż przez towarzyszów w wezgłowiu kontr-miny. Kierownik począł naigrawać się, świecąc w oczy temu pracownikowi:
— Spieszysz się wasza miłość do wolności zanadto namiętnie. Omdlejesz z pośpiechu.
— Do wolności trzeba się śpieszyć namiętnie.
— Wprost przeciwnie: trzeba do niej wybijać tunel bardzo powoli, krok za krokiem, stopa za stopą, cal za calem, z matematyczną dokładnością i ściśle logicznem umiarkowaniem.
Młody więzień spojrzał na Piotra głębokością oczu z pogardą i odrazą. Wspaniała duma, jak pióropusz na hełmie, lśniła się na jego czole. Na sekundę przerwał robotę i spytał z szyderstwem:
— Kto pan jesteś?
— Jestem wasz rozkazodawca, zbiegowie.
— Jeżeli pan jesteś z nami, to jesteś także zbiegiem, rozkazodawco.
— Jestem wasz oficer, żołnierze, którzy walczycie za pomocą ucieczki.
Młody więzień cisnął na ziemię rydel. Schylił się i ruszył z powrotem, w kierunku galeryi murowanych, skąd był przyszedł.
Rozłucki krzyknął nań:
— Na miejsce! Za rydel! Do roboty!
Rudy odwrócił się, zawahał i cofnął na miejsce w niszy. Porwał znowu za rydel. Nim jednak rozpoczął pracę nanowo, spojrzał na Piotra z niewysłowioną zuchwałością. W jego posłusznej i zaciekłej pracy było więcej dumy, niż w skinieniach szpady wodza.
Dwaj kopacze, wyrzucający wciąż glinę z jamy, którą wybili za wezgłowiem korytarza, miotali się w tej czeluści wściekłemi ruchy, jak para czarnych jamników. Góra gliny wyrastała wciąż poza ich plecami w komorach hornów, pomimo nieustannego trudu rudego młodzieńca. Zdawało się w ciemności, że ta żółta ziemia kotłuje się i kipi kłębami, jak woda w źródle. W korytarzu, w kierunku fortu słychać wciąż było głuchy jęk ziemi, miotanej w dal. Powietrze stało się tak dalece zepsute, że światło latarni w niem przygasało.
Rozłucki sam uczuł w całem ciele gorąco, bicie gwałtowne pulsów i niesłychany a wciąż wzmagający się ból głowy. W uszach poczęły bić jakby dzwonki elektryczne i rozlegał się huk, jakby odgłos pędzącego pociągu. Głowa chodziła kołem. Zdawało się, że ludzie, których w słabem półświetle widział, oddalają się. Coraz niewyraźniej słyszał odgłos ich roboty. Ziemia odrywana z calizny i miotana po chodniku padała coraz ciszej i jakby gdzieś za grubą ścianą, w próżnię. Wreszcie poczuł mgłości, skłonność do wymiotów. Czuł, że chwieje się na nogach.
— Prędzej! — krzyknął, wznosząc wyżej latarnię.
Własny głos posłyszał ze zdumieniem spadający z wielkiej wysokości jakby w górską szczelinę.
— Czy jeszcze daleko? — jęknął jakiś głos przed nim, czy za nim.
— Prędzej — krzyknął z całej mocy.
— Czy jeszcze daleko? — pytał tensam głos.
— Kto mówi?
— To ja, kopacz.
— Do roboty!
— Całe sobacze życie robię! Zawsze ino ktoś nademną stoi i, jak na psa, woła na mnie: „do roboty“! „prędzej“!
— Za rydel!
— To kop sam! Ja się już spracował.
— Ja tosamo! — rzekł drugi.
— Zdychać, to zdychać...
— Niech zdycha świat!
Latarnia zgasła. Piotr oparł się plecami o ścianę i marzył. Zdało mu się, że ramię jego opiera się o ramię Tatjany. Idą w Paryżu ciemną ulicą, dokądś daleko. Mży wiosenny paryski deszczyk. Lśnią chodniki. Przytuliła do ramienia czarodziejski policzek i nie chce go oderwać. Czerwone uchyliły się wargi i białe zęby odsłania uśmiech jej miłosny...
Ktoś jęknął. Ktoś błaga o pomoc. Gdzie to? Piotr nachylił się, upadł na kolana i doznał ohydnego otrzeźwienia: Tani już dawno niema... Zgniła już dawno w tej nieprzebytej, cuchnącej glinie!
Natrafił rękoma na mokrą glinę, później na czyjąś głowę. Podniósł ją w dłoniach i przypomniał sobie, że chorego z dusznicy minierskiej trzeba trzymać w postawie siedzącej i głowę mu dźwigać do góry. Począł dźwigać tę głowę do góry, lecz sam zwalił się na kupę gliny, miękiej, jak pierze. Za tą gliną słychać było chargot i szamotanie się. Piotr na czworakach wpełzł w jamę, wybitą przez kopaczów. Wczołgał się na ich ciała, leżące na ziemi. Namacał rękoma drąg żelazny. Klęcząc, począł nim bić w glinę i borować koło. Ostatnia w mózgu myśl dyktowała mu te czyny. To jedno jeszcze wiedział, że powinien już być koniec płaskowzgórza, zarwanie się gruntu i osypisko rzeczne. Z otworu, który drągiem wyrobił, struga powietrza pociągnęła błogosławionym wiewem. Uderzył drągiem jeszcze raz z całej siły i trafił w próżnię. Wtedy podsadził się pod ramiona pierwszego z brzegu kopacza, przywlókł go do samej ściany i głowę mu wepchnął w otwór. Tamten wąchał powietrze całą piersią, pił je całem, zdawało się, ciałem, wciągał w siebie nienasycenie. Wykręcił się wnet o własnej sile i począł pazurami, łokciami, całym sobą wypychać ziemię nazewnątrz. Gdy otwór był już zupełny, znalazł za sobą głowę omdlałego towarzysza. Nastawił ją w stronę czystego prądu — i wnet go ocucił. Obadwaj pochwycili za rydle. Piotr, który cofnął się z powrotem do galeryi, słyszał ich wściekłe głosy:
— Jeszcze! Wicek, jeszcze! A dy przecie! Bij na wylot! Odwalaj! Na całego! Powietrze!
Otwór był wybity. Jeden z robotników wylazł nim na wolność.
Leżąc na kupie gliny, Rozłucki ugniatał ją ciężarem swego ciała, ażeby jak najwięcej powietrza wpuścić do galeryi. Z jej głębi dochodziły go jęki i stękania. Chwycił pod pachy pierwszego człowieka z brzegu i wywlókł go z nory nazewnątrz. Razem z nim stoczył się w kolczaste krzaki. Zrozumiał, gdzie jest. Przeciągnął się w barach, w stawach i raz wraz strząsał ze siebie ohydę podziemną.
— Wy, zbiegi! — zawołał zcicha.
Odezwało się dwu.
— Ilu was tu jest?
— My tu dwaj, co my kopali w przodzie.
— Marsz do jamy po tamtych!
— Och, znowu! Wiecznie my!
— Wyciągać ich po kolei, żywy, czy umarły.
Ciemne ich figury znikły w jamie. Leżący u stóp począł wzdychać, szamotać się, coś bełkotać. Kopacze wnet wypchnęli z otworu, niby tłomok, jęczącą, czarną masę. Stoczyła się w krzaki, — poczęła stękać, otrząsać się, poruszać, ziewać, wreszcie coś szeptać. Wkrótce wyciągnięto drugiego, trzeciego, czwartego, — aż do ostatniego z szeregu. Dwaj pierwsi rachowali w ciemności. Wymawiali szeptem imiona, czy przezwiska. Tamci pluli, otrząsali się, strzepywali ze siebie śmierć i glinę. Zdawało się, że to ziemne robactwo roi się w mroku, wypełzłszy ze swej nory.
— Żywi wszyscy? — zapytał Rozłucki.
Szarpano tych i owych, prostowano ich i podnoszono do góry głowy zwieszone. Ktoś rzekł:
— Są wszyscy.
— Jesteście na brzegu rzeki. Tutaj są wasze pieniądze, odebrane od Murłyka. Jedni teraz w prawo, drudzy w lewo! Nogi za pas! Bywajcie zdrowi!
— Bóg zapłać! — rzekł jakiś głos w mroku.
— Bywaj zdrów, oficerze! — rzekł głos inny.
Piotr go poznał. Wsunął w pierwszą z brzegu dłoń pieniądze. Krzaki w ciemnościach zatrzeszczały w jednym i drugim kierunku. Słychać było szelest wiklin i rokiciny, deptanej i łamanej w pośpiechu. Zadudniała ziemia. Wiatr przyniósł zdaleka jakiś prędki okrzyk, później coś, jak szept. Wreszcie nastała cisza nocna. Piotr nasłuchiwał. Nasłuchiwał zrazu zewnętrznej mowy, którą noc przemawia, rzeka szeleszcze, wiatr śwista. Później nasłuchiwał wewnętrznej mowy, którą wyrażała się jego istota niewiadoma, w głębokości jestestwa utajona. Zadumał się nad sobą, nad światem, nad wszystkiem, — zatonął w sobie bardziej, niż w tej głębokiej — głębokiej nocy. Poczuł wszystkiem swojem jestestwem niezmierną nędzę i zupełną samotność człowieczą. To, co go samego łączyło z Bogiem, ze światem i ziemią, — miłość, — stało się rozłączeniem z Bogiem i światem, a pochłonięte zostało przez ziemię i noc. Jakże to miał zrozumieć? Jakże się miał pogodzić i ulec? Jakże miał zaprzestać wewnętrznej walki, kiedy każda chwila była przypomnieniem i każda buntem? Stojąc tam na urwisku, ponad rzeką w mroku szumiącą, począł płakać zaiste krwawemi łzami w tę głuchą noc, jęczeć w głębi swej po utraconej miłości, która była wszystkiem, a znikła i zamieniła się w nic. Wyciągnął w bezwiedzy człowieczej ręce i skamłał u tej potęgi, która świat trzyma, u tego ogromu niepojętego, którym jest światło dnia i ciemność nocy, niebiosa i ziemia, życie i zgnilizna, — o łaskę ulgi w dusznej niewiedzy, o tę jedyną wiadomość, której od lat serce spalone pragnęło...
Dopraszał się z głębokości swojej niedoli tej jednej jedynej wskazówki:
— Gdzie ty jesteś, Taniu?
Milczała ciemna noc. Głucho szumiała ukryta w mroku rzeka. Leciał w dal martwy wiatr. O jakiejś porze tej nocy Piotr ocknął się w sobie i spojrzał nazewnątrz siebie. A więc — uciekł!
Zmocował się w sobie i dźwignął. Spojrzał na groźne w mrocznem niebie bryły, linie i załamania fortu. Podniósł dłoń prawą do czoła i salutował je po raz ostatni.
........................................................[2]
Równym krokiem poszedł w bok, naukos od fortu w kierunku stacyi kolejowej.
Daleko po zmarzniętej grudzie huczał kędyś za lasami nadchodzący pociąg.









  1. Przypis własny Wikiźródeł W innym wydaniu tekst nieocenzurowany: Jedyne kobiety, które się tam zjawiały, były to sołdackie dziewki, obsługujące kolejką wszystkich tych drabów z baterii. Jeżeli szerzyły się wśród żołnierzy choroby, to potężne i wyraźne, jak syfilis albo tyfus.
  2. Przypis własny Wikiźródeł W innym wydaniu tekst nieocenzurowany: Następnie odwrócił się i salutował daleką w tej ziemi mogiłę ojca-wodza. Uśmiech spłynął na jego usta. Męstwo na duszę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.