Uroda życia/Część II/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Uroda życia
Tom drugi
Część II. Alienatus a se
Rozdział I
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka”
Data wyd. 1912/1920
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

I.

Po schodach, wysłanych dobrze zdeptanym dywanem, Piotr Rozłucki wszedł na drugie piętro i pod wskazanym numerem znalazł na drzwiach metalową tablicę z napisem: „Stanisław Darzewski, adwokat przysięgły“. Nacisnął dzwonek i wnet dostał się do ciemnego przedpokoju. Jakaś babina zabrała się do ściągania z jego ramion oficerskiej szyneli. Powstrzymał ją pytaniem.
— Czy mogę się widzieć z panem Wiktorem Rozłuckim?
— A jakże! pan Rozłucki dziś dyżuruje.
— Dyżuruje nawet... A widzieć go można?
— Zaraz się dowiem. A jakże godność powiedzieć?
— Takiesamo nazwisko: Rozłucki.
Kobiecina poskoczyła do drzwi w głębi, zastukała i wnet Wiktor stanął na progu. Miał na sobie czarny frak ze znaczkiem adwokackim. Wyraz jego twarzy nie był już po dawnemu burszowski, lecz oczy zostały taksamo wesołe. Przypatrzył się Piotrowi bardzo uważnie w ciemnym korytarzyku, uściskał go bez afektacyi i zaprosił do pokoju. Pokój ów, umeblowany w sposób niedrogi i szablonowy, miał specyficzny zapach, właściwy kancelaryom i biurom, gdzie wyczekują ludzie niezamożni. Wiktor posadził gościa na głównym fotelu i znowu przypatrywał mu się pod światło.
— A to jest owa sławna blizna... — rzekł, wskazując palcem na długą, dawno zgojoną, lecz jaskrawo widoczną szramę na policzku oficera.
— A tak, to blizna...
— Zdobi cię tak już ze dwa lata?
— Tak jest, dwa lata z górą.
— A jakie też, — powiedzmy, — pociągnęła następstwa? Czy aby z pułku, a raczej z bateryi?...
— Nie. Był sąd, ale wypadł nie tak znowu źle, jak przypuszczali moi przyjaciele, no i ja sam. Skazano nas wszystkich, awanturników, na sześć tygodni srogiego odwachu i pominięcie w awansie przez dwa lata.
— Łagodny wyrok. A więc trwasz po dawnemu bez awansu na starem miejscu?
— O, nie! Po odsiedzeniu owego odwachu dostałem tranzlokacyę mniej pomyślną, do bateryi fortecznej w twierdzy Zasiek, a ściślej jeszcze, do jednego z fortów tej twierdzy, zwanego „Czornyj Orioł“. Tam właśnie te dwa lata spędziłem.
— W forcie „Czornyj Orioł“? Nazwa bardzo piękna. No a miejsce wesołe?
— To zależy od humoru. Co do mnie, to żyłem tam dosyć zacisznie.
— Nic o tem nie wiedzieliśmy. No, a teraz?
— Teraz dostałem nareszcie urlop na miesiąc i wprost z okopów fortecznych przyjechałem tutaj. Jakże się miewa stryjaszek Michał?
— A pan Rozłucki starszy — trzyma się. Oczywiście, gospodaruje w swych Cierniach. Długów ma teraz jakby mniej i urodzaje jakoś lepsze. Jeździmy tam na lato.
— Bardzobym i ja pragnął pojechać na dzień, na dwa do stryjaszka.
— Wpadnij na dłużej, a napewno zrobisz starszemu panu dużą przyjemność, bo cię bardzo lubi.
— Jest to w takim razie afekt wzajemny. Stryj Michał jest dla mnie najmilszym towarzyszem. — Zamyślił się i dodał:
— Stryj Michał jest zacnym i dobrym człowiekiem...
Piotr mówił to wszystko w sposób jakby usprawiedliwiający się i nieśmiały. Wiktor wciąż przypatrywał mu się spod oka. Po pewnym czasie rzekł:
— Kuzynie, jadąc tak wprost ze swego „Czarnego Orła“, mówisz doskonale po polsku!...
— Tak, mówię już jako tako, choć trafiają się jeszcze i potężne błędy.
— Nie widzę tych błędów, może dla tego, że wszyscy grzeszymy.
— Och, żartujesz!
— Straciliśmy cię z oczu.
— A co z oczu, to i z myśli... — uśmiechnął się Piotr.
— Dam ci dowody, że tak nie jest. Co do mnie jednak, to jestem tak zapracowany, że rzadko kiedy mogę sobie pozwolić na uczucia familijne.
— A może i teraz jesteś zajęty? — zafrasował się Piotr.
— Daj-no pokój! Siedź grzecznie i nie wierć się na tym meblu, bo jeszcze nie zapłacony.
— Nie chciałbym...
— Wiem, że nie chciałbyś, to też siedź! Powiedzże mi, kochany Piotrusiu, a z dziadem — jakże?... Protegował cię, a teraz już nie proteguje. Jakiś się zrobił sierdzisty na ciebie. Powiem nawet otwarcie, że nie lubi o tobie wzmianki.
— A tak... Rozeszliśmy się, — jeden do sasa, drugi do lasa.
— A bo ty w samej rzeczy może bardziej do lasa... — zaśmiał się Wiktor długo i dziwnie.
Zbliżył się do Piotra niepostrzeżenie i serdecznie go uścisnął. Piotr oddał mu pocałunek. Siedząc na poręczy fotela, Wiktor powiódł łagodnie ręką wzdłuż szramy na policzku Piotra i mówił:
— Ale — ale! A taż bogdanka, dla której taki wiadukt dałeś sobie w buzi wyorać — cóż ona? Gdzież są dowody jej wdzięczności?
— Niema żadnych. Nie wiem nawet, co to za jedna, gdzie jest i jak się nazywa.
— Kpisz chyba! Nie wiesz, gdzie ona jest i jak się nazywa?
— No, nie wiem.
— Nie! To już jest bohaterstwo nad bohaterstwy... I powiedzcie! tego nie opisują wierszami... Dał się za pannę porąbać, siedział w bąku, potem w fortecy, zwanej „Czornyj Orioł“, awansu go pozbawiono, — no i koniec końców nie wie, jak się jego dama nazywa...
— Nie jest to wcale moja dama.
— I nigdy z nią nie rozmawiałeś, błądzący rycerzu?
— No, nie. Gdzież miałem rozmawiać? Przecie nie w szpitalu, nie w „bąku“, ani nie w bateryi, albo w moim forcie, gdzie osoby płci pięknej źle są widziane. Nie spotkałem już tej panny po awanturze. Nieraz wydaje mi się, że jej wcale na świecie nie było i teraz niema.
— No, tak znowu romantycznie to nie jest. Już ja nawet wiem, jak ona się nazywa i gdzie mieszka.
— Doprawdy? — zapytał Piotr.
— Mój kolega, a raczej pryncypał, Stacho Darzewski, z którym na wspólny deficyt prowadzimy tę adwokacką budę, pochodzi z Podlasia, z za jakichś ściśle tamtejszych Mord. Tam właśnie, za owemi Mordami, gdzieś w piaskach i wśród sosenek przebywa twoja panna.
— Skądże wiadomo, że to właśnie tasama?
— No, przecie takie rzeczy nie codzień się w Polsce zdarzają, żeby oficer . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . rąbał się w obronie honoru niewinnej polskiej dziewicy z kupą napastujących ją „mnesterów“ . . . . . . . . . . . . . . . . Sprawa była dosyć głośna. Tak nawet głośna, że może dla tego skazano cię z niejaką oględnością.
— Nie wiedziałem, że jestem aż tak sławny. Ale mniejsza o to. Więc jakże się ta panna nazywa?
— Zaraz się dowiemy. Adwokaci, kochanku, wszystko wiedzą.
Wiktor uchylił drzwi i nakazał dyżurującej babinie:
— Niechno Karolowa poprosi tutaj duchem pana Darzewskiego.
Zwróciwszy się do Piotra oświadczył:
— Muszę cię uprzedzić, że Darzewski, który tu zaraz przyjdzie, to narzeczony mojej siostry.
— Kamy?
— No, tak, bo innej nie mam.
— A gdzież teraz jest Kama?
— Tu w Warszawie. Daje po staremu lekcye na pensyach.
Wszedł młody człowiek bardzo pięknej powierzchowności, typ dorodnego polaka. Gęste szare włosy piętrzyły się skrętami na jego kształtnej głowie. Mała broda ozdabiała twarz suchą, ściągłą i niezwykle sympatyczną.
— Stachu, — rekomendował gościa Wiktor, — to jest Piotr Rozłucki, nasz brat.
— Darzewski, — rzekł tamten krótko.
— Chodzi o to, jak się nazywa panienka, dla której nasz Piotruś poniósł tę oto szramę. Ta, wiesz, panna z waszego Podlasia...
Darzewski siadł przy biurku i uprzejmie, lecz badawczo przypatrywał się Piotrowi. W głębi jego jasnoniebieskich oczu malował się namysł i rozwaga. Rzekł lakonicznie:
— Ościeniówna.
— A właśnie... — podchwycił Wiktor. — Takie podlaskie nazwisko — Ościeniówna. Tam, pewnie, jest to najtęższa arystokracya na przestrzeni od Sokołowa do Międzyrzeca. Teraz sobie nawet przypominam: Oścień. A gdzież to oni mieszkają ci magnaci?
— Nad Bugiem.
— „Nad Bugiem“. Kto was tam wie, gdzie to jest. Bug długi. Gdzie? Jaką drogą jechać?
— Jechać trzeba przez Siedlce, Mordy...
— O, Mordy! Nie mówiłem?
— Przez Łosice w kierunku Drohiczyna. W samej już nadbużańskiej nizinie mieszkają w Zatoce Ościeniowie, a z nimi, oczywiście, ich córka, panna Małgorzata.
— Małgorzata... — zmartwił się Wiktor, — cóż za defekt! Więc jak? Czy to jest wasza gruba szlachta, czy takie sobie szlagony?
— Nie można powiedzieć, żeby byli zbyt grubą szlachtą, ale zawsze liczą się do ważniejszych domów w okolicy. Siedzą tam z dawien dawna pod Drohiczynem.
— A ty ich, Stachu, znasz dobrze?
— Byłem tam raz za studenckich czasów na tańcach w Boże Narodzenie. Później już nie widziałem...
— A cóż to za osoba owa panna Małgorzata? Także imię!
— A panna, jak inne. Cóż cię tak to imię niepokoi? W konkury się wybierasz, czy jak?
— Ja nie, ale oto Piotrusiowi patrzyłoby się tam pojechać.
— Pan Rozłucki, o ile wnosić mogę, nie zna tak jeszcze kraju, ani stosunków... — rzekł Darzewski.
— Tak, oczywiście, to też nie myślę jechać do owej panny nie tylko w konkury, ale nawet z wizytą.
Mówiąc to, Piotr nie spuszczał z myśli szczegółów i nazwisk. Powtarzał: Małgorzata Ościeniówna, w Zatoce, przez Siedlce, Mordy, Łosice, pod Drohiczynem. Począł wesoło rozmawiać z Wiktorem i Darzewskim, z premedytacyą odsuwając temat o Podlasiu.
Darzewski był człowiekiem małomównym. Za to Wiktor sypał anegdotami. W pewnej chwili rzekł:
— A czy nie należałoby tego gościa podjąć herbatą i ciastkami?
— Owszem, naturalnie! — poruszył się Darzewski.
— Zaraz powiem Karolowej.
Ciszej dorzucił:
— To możebyś zatelefonował do Kamy. Pewnie ma wolny czas...
— Wiktor zabrał się do telefonu i wnet rozmawiał z Kamą. Wymienił imię Piotra i kilkakrotnie nastawał, żeby przyszła. Składając słuchawkę, powiedział:
— Zaraz tu będzie.
Ktoś zadzwonił i za chwilę Karolowa wsunęła do pokoju głowę z zawiadomieniem, że nadciągnął klient taki a taki. Piotr przeprowadzony został do salonu, niezbyt szczelnie zastawionego zbieraniną mebli sowicie lakierowanych i skąpo wyściełanych. Wiktor zamknął się w gabinecie z klientem, a Darzewski musiał przystąpić do bawienia Piotra w salonie. Mówił teraz z konieczności więcej. Spokojnie i bez pośpiechu informował o stosunkach w sądownictwie, adwokaturze, więzieniach i t. d. Piotr dla podtrzymania rozmowy zapytał:
— Panowie prowadzicie sprawy cywilne?
— Nie wyrzekamy się cywilnych, gdyż bez nich nie moglibyśmy związać końca z końcem, ale naszem głównem zadaniem jest obrona spraw politycznych.
— Politycznych?
— Tak.
— To jest niby jakich?
— Zdesperowani ludzie budują po nocy wilcze doły, żeby nad ranem w nie wpaść, albo przez nieopatrzność w rzeczach walki i porażki wtrącić innych. Musi być ktoś, ktoby na zasadzie obowiązującego prawa zdejmował w wilczych dołach tych, co się już na pal nabili. Otóż my z Wiktorem wzięliśmy się do tego miłego zajęcia.
— A dużo też jest spraw tego rodzaju?
— Od natłoku mało nam kancelarya nie pęknie. Wytworzyło się w niej istne ministeryum polskiej biedy. Kiedy się to wszystko rozpatruje, kiedy się wszystkie żyły krwionośne i nerwy tych spraw ogląda w świetle badania, niewesołe myśli oblegają głowę.
— Dla czego? Czy sprawy same są zniechęcające, czy ludzkie charaktery liche?
Darzewski nie odrazu odpowiedział. Namyślał się nad rodzajem odpowiedzi, której miał udzielić. Rzekł wreszcie:
— Wiktor wynalazł formułę następującą: jedynem prawdziwem bogactwem polskiego plemienia jest jego nędza. Upatruje on w tej nędzy wielkie zalety, wychwala je i podnosi. Ale Wiktor jest optymistą, a nawet entuzyastą. Ja, który patrzę bardzo trzeźwo na rzeczy, dużobym musiał zrobić zastrzeżeń.
Piotr, przysłuchując się napozór obojętnie wywodom Darzewskiego, dziękował sobie samemu za pomysł odwiedzenia tego adwokackiego biura. Coś o adwokaturze Wiktora i Darzewskiego słyszał był od stryja Michała. Dochodziły go i skądinąd wieści mętne, odległe i stłumione. W bezwzględnej samotności swej tęsknił w forcie za pracą, za cieniem pracy, za najlichszą, za najnędzniejszą jej nicią, którąby mu zwijać dano. Żył przez dwa lata w nauce i poznał niemało. Żył w książkach polskich i pochłonął ich bardzo wiele. Zdawało mu się, że wszystkie, jakie tylko są, przeczytał, szukając pracy, istoty pracy, osnowy najkardynalniejszego czynu. Ale książki były martwe, pełne odpychającej jałowości, z treścią zjedzoną przez rutynę formy, gadatliwe, łzawe, albo rozedrgane od bezmyślnej i nieznośnej histeryi uczuć. Poezya, wspomnienia, przemądrzałe nicowanie starej niemocy, wytartej, dziurawej i zdechłej niedoli — oto były książki polskie. Widział daleko od siebie niskie życie, życie istotne, płynące wiekuistym przaśnym zdrojem, jak nieśmiertelna woda z zamulonego stoku, z tajnych źródlisk pod ziemią buchająca, — ale nie mógł do tej wody dostać ustami. Pierwszy to raz w życiu mówił o tej rzeczy z kimś młodym i rozumnym. Z małych i niechętnych słów Darzewskiego wnioskował, że jest przecie jakaś gdzieś praca...
Znowu rozległ się dzwonek i Piotr usłyszał w przedpokoju głos kuzynki Kamy. Na jej spotkanie wyszedł Darzewski i wnet wprowadził ją do „salonu“. Kama była ubrana wykwintniej, uczesana modniej i naogół jakaś inna, strojniejsza. Cieszyła się widokiem Piotra i ze szczerością poczęła rozmawiać z nim po polsku.
— Kuzynie! mówisz doskonale po polsku...
— A mówię i to na złość tobie, kuzynko.
— Kto cię uczył?
— Bieda uczyła.
— Niezła to jest, widać, nauczycielka. Ponieważ ja jestem również nauczycielką i to tegosamego przedmiotu, więc po tym egzaminie z dwuletniej nauki chcę ci postawić stopień bardzo dostateczny.
— Dziękuję, ale ja jestem uczeń nadmiernie ambitny. Muszę być we wszystkiem prymusem.
— Patrzcie! Weźże sobie jeszcze lepszego pedagoga.
— Mówił mi tutaj twój narzeczony...
— Jak widzę, to nawet echa zapowiedzi dochodziły do twego fortu.
— Zapowiedzi powinny docierać nawet do fortów.
— Cóż robiłeś przez cały ten czas?
— Mustrowałem krnąbrnych żołnierzy.
— A jeszcze, — poza tem wstrętnem zajęciem?
— Mustrowałem swoją krnąbrną duszę.
— Trzeba mówić wyraźnie, bez tego zastawiania się wyrazami.
— Czyż ja wiem, co robiłem? Właściwie nic. Czytałem i milczałem. Dla odmiany: milczałem i czytałem.
Kama nachyliła się do niego i rzekła cicho:
— I do nas dochodziły wieści, że byłeś narzeczonym i że twoja narzeczona umarła.
Piotr odwrócił gwałtownie głowę, a dla uchylenia tej kwestyi powiedział:
— To były wieści.
— Dla czego umarła?
— Nie trzeba mówić o umarłych.
— Czy nie możesz powiedzieć?
— Nie.
— A jednak będę niedyskretna i jeszcze raz zapytam, czemu?
— Zbyt wyniosłe miała serce.
— Zdradziłeś ją?
— Nie.
— A cóż się teraz dzieje z twem sercem?
— Mówi pismo: „Gdzie skarb twój, tam serce twoje“.
— A gdzież jest teraz twój skarb, to przynajmniej powiedz!
— Mój skarb głęboko jest w ziemi zakopany.
— Jakież to dziwne zjawisko! Kiedy cię ostatni raz widziałam, byłeś wróg, a teraz jesteś z nami...
— Z wami?... — rzekł w zamyśleniu.
— Czyż nie?
— Ja jestem sam... — rzekł spokojnie. — Zupełnie sam.
— O, a czy aby nie jesteś jakim nadczłowiekiem?
— Ani trochę! Daleko sołdatowi do człowieczeństwa, a cóż dopiero do takiego awansu!
— Cóż tedy poczynasz ze sobą, prócz czytania i milczenia w tej samotności?
— Przepatruję z obowiązku słowiańskie walory. Sprawdzam, ile są warte rosyjskie, a ile polskie. Liczę na szyfrowej tabliczce, kto kogo pobije. Nastawiam armaty i uczę się celować nieomylnie. Jeżeli nie mam trafić, nie strzelam.
— I to wszystko wystarcza ci?
— Nie zupełnie. Mój widnokrąg zasłonięty jest z czterech stron świata wałami ziemnemi. Te wały są bardzo nudne, gdy się na nie patrzy zbyt często. Mój pejzaż — jest to niebo. To też obmierzła mi ziemia.
— Doprawdy? I czegóż to ci się zachciewa?
— Nieba.
— Kuzynie, przechwalasz się!
— Nie. Chyba się ganię, bo przecie liczyć, mierzyć, celować, nastawiać działa i tęsknić do nieba, to nie znaczy — wykonywać. Wzdychać do wykonania i nic nie czynić, to chyba nie pochwała.
— Dużo jest wśród nas takich, co się podobnie, jak ty, ganią. Ogromne łakomstwo na wielkie czyny i bardzo mało jakiejkolwiek roboty. Uczą się wciąż swego wielkiego czynu, trawią czas na milczeniu i rozważaniu, a roboty ich niema śladu. Byli tacy, co się przez całe życie ćwiczyli w sztuce wodzowania, a nie zostali nawet żołnierzami. Śpi ich dużo po bezimiennych mogiłach.
— Nie chciałoby mi się powiększać galeryi takich wodzów, ale i do szeregu ślepych żołdaków nie myślę przystać. Jestem sobie nieufny żołnierz, stojący na uboczu, który nikomu i niczemu nie wierzy, nikomu niczego nie zazdrości i niczemu nie schlebia, — ani ludziom, ani zasadom.
— Kuzynku drogi! strzeż się jak ognia gawędki o czynie, sztuki powiększania siebie, za pomocą plotki o swej potędze, a nadewszystko ordynarnego wywyższania siebie ponad wszystko. Nad polską nędzę niepodobna się wywyższyć...
— A jednak trzeba. Nie znoszę lepkiego mułu, który wszystko tutaj zalewa. Nazywa się to polską nędzą istnienia, ale samo staje się tyranem istnienia. Przecie ten, kto chce latać na skrzydłach, musi się wywyższyć ponad tych, co chcą tylko pełzać i to na kolanach.
Darzewski siedział na uboczu i przysłuchiwał się tej rozmowie. Czasem podnosił oczy na Kamę i wówczas w jego spokojnych oczach malowało się głębokie uwielbienie. W chwili milczenia, która nastała, rzekł do Piotra:
— Gdy się zbliżać do naszych rzeczy, jak to jest za studenckich czasów, to takie się ma uczucia, jakie pan przedstawił. Ale gdy zacząć cokolwiek robić, gdy się stanie wobec żarłocznego życia, które próżni nie znosi i zapełnia je tąsamą miazgą pospolitości, co na całej kuli ziemskiej, — to wówczas przedzierzga się człowiek albo w jakiegoś partyjnego pospolitaka, albo, co gorsza, w partyjnego również za-nos-wodza. Niełatwo tu wybrnąć z tego dylematu.
Karolowa przerwała dyskusyę, dając znać, że herbata gotowa.
Stołowy pokój był jeszcze najzupełniej studencki. Brak przepychu dawał się tam widzieć od pierwszego rzutu oka. Kama usiłowała ukryć zbyt jaskrawe objawy tego braku przepychu w rozmaity sposób, co się jej raz udawało, a drugi raz niebardzo. Szklanka herbaty Wiktora stygła, gdyż nie nadchodził z adwokackiego „gabinetu“ za korytarzem. Zjawił się wreszcie, gdy ilość ciastek była już znacznie uszczuplona. Był w złym humorze. Usiadł na swem miejscu bez zwykłego uśmiechu i zwykłych figlów w słowie.
— Cóżeś taki skwaszony? — dopytywała się Kama.
— Et, nic, tak sobie.
— Spotkało cię co złego?
— Nie.
— Kuzyn pomyśli, żeś nierad z jego przybycia.
— Nie pomyśli.
— W samej rzeczy, czemużeś taki osowiały? — spytał „pryncypał“ Darzewski, mierząc go badawczem okiem.
— A cóż, u Boga Ojca, — drgawek mam dostawać z radosnej ekstazy? I czego? Cóż mię tak dalece pocieszającego spotkało?
— Kuzyn Piotr przyjechał.
— A no to się już raz ucieszyłem i teraz się drugi raz cieszę. I on wie o tem, że się cieszę.
— Trzeba go zostawić w spokoju, niech się pławi w melancholii... — rzucił Darzewski.
— Tybyś się także spławił, żeby ci przyszło tak jak mnie świecić oczami przed tą babiną...
— Przed którą babiną?
— No, przed starą Górniaczką.
— Matką tego Pawła Górniaka?
— Dowiedz się...
Darzewski syknął i strzepnął palcami.
— Cóż ona mówi?
— A kto tam wie, co ona mówi!
Wiktor wstał ze swego miejsca i przeszedł się po pokoju. Śmiał się ironicznie, mówiąc:
— Przywiozła synalowi z głębi radomszczyzny buty, koszule, przyodziewek na jesień, żeby zaś chłopak nie marzł, — serki owcze i krowie z podśmietania, bardzo dobre, podeschnięte, masła osełkę sporą, miodu faseczkę. Niechże się choć chłopaczyna pocieszy w tem więzieniu. Wszystko mi sprezentowała, żeby pan adwokat wiedział, co było, a pomógł ze swej łaski odstawić chłopakowi do rąk, żeby zaś po drodze złe nie zeżarły. Dobrze trafiła!
Kama zafrasowała się żywo:
— A co? A co?
— No to! Pawełek Górniak właśnie na matusine serki czeka.
— A co? A co?
— A to, że Paweł Górniak trzy dni temu... — Wykonał dokładnie określający gest ręką.
— Och! — jęknęła Kama, zakrywając oczy.
Mężczyźni skrzywili się z odrazą.
— Cóż to było? — zapytał Piotr.
Darzewski rzekł spokojnie:
— Nie można było nic poradzić.
— Nic a nic, — dorzucił Wiktor.
— Powiedziałeś jej? — zapytał pierwszy.
— Nie.
— Trzeba przecie... — mówił ze smutkiem.
— To idź, powiedz.
Stali obadwaj przy stole, patrząc na siebie zimnemi i mądremi oczyma. Wiktor podniósł głowę. Spojrzał na Piotra z uśmiechem cichym i żałosnym, który go uczynił niesłychanie podobnym do stryja Michała i który samego stryja jak żywego przypomniał.
— No, darmo! Trza do niej iść... — rzekł do siebie.
Westchnął cichaczem, odwrócił się i wolno poszedł do kancelaryi.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.