Uroda życia/Część I/XXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Uroda życia
Tom I
Część I. Cień
Rozdział XXIV
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka”
Data wyd. 1912/1920
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXIV.

Przeniesienie się do domu generała po awanturze z oficerami i w takim stanie zdrowia było ze strony Piotra aktem męstwa. Domyślał się, jak zraniona musi być Tatjana. Gdy przychodziła odwiedzić go, zawsze w towarzystwie generała, albo mademoiselle Mathilde, witała go i żegnała w milczeniu, albo cichym, złośliwym uśmiechem. Wpatrywała się weń ciągle z uporem i natrętną pilnością... Znała jego uwielbienie dla swej cielesnej piękności, posunięte aż do szału, to też umiała je teraz wystawiać na próbę. Przyszedłszy z ojcem, lub Matyldą, umiała tak zawsze usiąść, aby się, niby przypadkowo, odsłoniła jej prześliczna noga w lakierowanym pantofelku i przejrzystej pończosze. Umiała niepostrzeżenie musnąć wargami rękę chorego, — tak uczesać włosy, jak to lubił, albo wymówić nie głosem, lecz ruchem ust dźwięki, które ich zawsze doprowadzały do szału i miłosnego obłędu. Piotr mocował się z tem wszystkiem. Prowadził dyalektyczne dyskusye ze swą zaczajoną namiętnością, usiłował ugłaskać ją, pokonać, obalić, zdusić. Wmyślał się tedy w piękność Tatjany i w jej duszę, — doprowadzał wyobrażenie do najwyższej granicy, okazywał sobie samemu siłę swej miłości, badał i mierzył władzę jej nad sobą, a później, naprzeciwko tej piękności i rozbudzonym przez nią uczuciom wyprowadzał objawy pustki wewnętrznej w myślach Tatjany, zepsucia, wyhodowanego w niej przez otoczenie, obcości i wrogości jej względem swego ducha. Rozpoczynał zaciekłą walkę. Zamykał oczy, gdyż nie miał odwagi wprost patrzeć na większość środków tej walki. Jeżeli nie pomagała broń jawna, dobywał broni zdradzieckiej, okrutnej, której nie chciał widzieć i nazywać... Szukał w sobie nie tylko duszy lwa, lecz natury tygrysa: mówił do siebie, że przecie zgwałcił już duszę i ciało tej dziewczyny, posiadł ją, nasycił się i powinien mieć dosyć. Nie dawały jednak pewności zwycięstwa te wszystkie sposoby. Niweczyły najlepszy oręż ślady cichych łez Tatjany. Gdy odchodziła z jego pokoju wyprostowana, zimna, niema, bez ostatniego spojrzenia, jakby stosująca się do jego usiłowań, a na schodach, zstępująca ze zwieszoną głową, łkała głucho bez pocieszenia i nadziei, — jak o tem wiedział wybornie, gdyż znał ją zbyt dobrze, — upadał na łóżko z przekleństwem, rzucając wyzwiska i obelgi lwiemu sercu swemu.
Zaczynał nanowo zbierać szczegóły, jak średniowieczny prokurator, gromadzący dowody przeciw czarownicy, piętrzyć w myśli objawy moralnego zepsucia Tatjany. Patrzał, jak wyrosło ze zbytku. Genezę zbytku wyprowadzał z rabunku dóbr, wypracowanych w pocie czoła przez nieszczęśliwe ludy. Chciwie i nieubłaganie rozmyślał, jak łzy i pot stwarzają, zastawiają i noszą srebrne półmiski, jak szyją, piorą i podają do wdziania miękie jedwabie i łagodne atłasy. Obliczał w myśli wszystkie tyranie, podłości, zbrodnie, zdrady, pochlebstwa i służalstwa, z których wyrasta piękna wojskowa ranga, salon, ogród, śliczne meble, pudełka biżuteryi i flakony wonnych perfum...
Prowadziła z nim niemniej zaciekłą wojnę Tatjana. Pewnego dnia zostawiła obok łóżka w sposób niepostrzeżony, niewinny i naiwny paczkę listów, pisanych do niej ostatniemi czasy przez rozmaitych wielbicieli. Jedni z nich byli Piotrowi znani, inni nie. Pewne wyrażenia w tych listach były doszczętnie pozamazywane ręką Tatjany, w najoczywistszym celu pchnięcia go w rozpacz. Prócz tego stale i niezmiennie przebywała w towarzystwie Roszowa. Piękny prawnik był teraz nieodstępnym jej satelitą. W domu generała bawił ciągle. Zdawało się, że w nim na stałe zamieszkał. Ciągle coś przywoził, przynosił, odwoził do sklepów, załatwiał najrozmaitsze sprawy dla wszystkich, a szczególniej dla pań. Głos jego słychać było w salonie, w ogrodzie, w kancelaryi, a nawet w drugiem skrzydle, gdzie mieszkała Tatjana z Matyldą i gdzie dawniej tylko jeden mężczyzna, i to tajemnie, bywał. Do pokoju Piotra Roszow nie przychodził. Czasem tylko z głębi ogrodu, dostrzegłszy chorego w oknie, kłaniał mu się z wyrazem niekłamanej życzliwości, jak miłemu gościowi, w dodatku choremu, którego ze wszech miar należy obdarzać grzecznością. Dźwięk głosu Roszowa zawsze był wesoły, drgał śmiechem — i echo śmiechu mu odpowiadało. Stołeczne anegdoty, petersburska wymowa, nadzwyczajna elegancya, wiele wiadomości z najrozmaitszych dziedzin wiedzy ludzkiej, niemała bystrość i pamięć — wszystko to oczarowywało słuchaczów i widzów.
Coraz więcej osób bywało teraz w progach gościnnego generalskiego domu, w cieniach ogrodu, a szczególniej pod dachem altany, oplecionej dzikiem winem. Piotr słyszał to wszystko ze swego wysokiego okienka...
Pewnego dnia, patrząc w ogród, zauważył w jednej z krętych uliczek błysk niebieskiej sukni Tatjany. Błysk ten przesunął się w masie zieleni, jakgdyby wsiąkł w nią i doszczętnie zginął. Ale oczy Piotra były tak mocno wlepione w gęstwinę i tak już do niej przywykły, że dostrzegły za tą na pozór nieprzeniknioną zasłoną drugi kolor, biały kolor flanelowego kostyumu Roszowa. Ciężka głowa upadła na ręce. Myśli ustały — i ciemna noc spadła na duszę. Wśród swego cierpienia Piotr usłyszał nieoczekiwanie odgłos kroków Tatjany i szelest jej sukni tuż za swemi drzwiami. Szelest był cichy, cichszy a piękniejszy, niż śpiew sosen za oknem, niż sypki poszum liści lipowych. Tatjana uchyliła drzwi bez uprzedniego stukania i wsunęła się do pokoju. Boleśnie były uśmiechnięte jej usta, a oczy bezsilnie stęsknione. Piotr nie tylko ujrzał, lecz uczuł znowu jej piękność. Oczy jej były niedość, że kochające, lecz upadłe pod przymusem miłości, namiętne, żądne, czyhające na drogie spojrzenie. Miała na sobie lekki kostyum błękitny, który byli razem wybierali w Paryżu. Szatka ta ledwie zasłaniała jej ciało. Głowę okręciła włosami tak, jak to najbardziej lubił. Usiadła naprzeciwko, lecz za chwilę podniosła się i, patrząc mu z wyzwaniem niewymownem w oczy, cichaczem podeszła do drzwi i zamknęła je na klucz.
— Gdzież jest pan Roszow? — zapytał natychmiast z okrucieństwem i mniemaną obojętnością.
Pytanie to zatrzymało ją przy drzwiach i jakgdyby sparaliżowało jej ręce.
— Ciągle się dopytujesz o tego Roszowa?
— Ciągle jest z tobą, więc gdy go przy tobie nie widzę, dziwi mię to. Dla tego się pytam...
— Nie, ty nie dla tego się pytasz, lecz chciałbyś mi go podsunąć.
— Ja ci chcę go podsunąć, Roszowa?
— Ty!
— Nic na świecie nie rozumiesz, nic cię nie obchodzi, oprócz pieniędzy, zabawy i używania, więc i tego nie rozumiesz, coś powiedziała.
— Powiem ci prawdę, choć tak nic nie rozumiem. Tybyś może był nieszczęśliwy, gdybyś mię z tamtym zobaczył, ale teraz chciałbyś, żeby tak było. Tybyś tego chciał i nie chciał. To jest nie to: chciałbyś, żebym ja to wbrew tobie, naprzekór tobie zrobiła, żebym to ja uczyniła cię nieszczęśliwym, żebym ja wszystko podarła i zerwała, a ty żebyś mógł mną męczeńsko pogardzić.
— Bardzoś przewidująca!
— O, ja teraz jestem bardzo, strasznie przewidująca. A zaprzecz, że to, co powiedziałam, nie jest prawdą.
— Powiem ci prawdę, ale i ty mi ją powiedz.
— No!
— Całował cię już ten Roszow?
— Nie, jeszcze mię nie całował, ale mi wciąż mówi o swej miłości, leży u moich nóg, jak pies, i błaga mię o jeden uśmiech...
— Całował cię już ten Roszow?
— Raz mię pocałował w rękę przy papie i Matyldzie. Więc, mówże mi, co mam robić.
— A zrób, co chcesz! Mnie czynisz powiernikiem jego amorów. Także pomysł!
— Słuchaj!
— Nie chcę słuchać!
— Piotruś... zlituj się nademną. Jeśli tak będzie dłużej, zabijesz mię, zabijesz mi duszę!
— Ja nie chcę zabić dla ciebie swojej duszy. Rozumiesz, co mówię? Prosiłem się Boga o przemienienie w tobie, tam w tem Notre-Dame. Modliłem się do Joanny d’Arc, żeby się przyczyniła za tobą. Ale nic się w tobie nie stało. Dawałem ci książki, prowadziłem rozmowy. Po nocach się tutaj mocowałem... Cóż ty jesteś? Wystrojona panna, piękna generałówna. Byliśmy wciąż obcy. Ja szedłem na moją stromą górę, a ty w dolinę. Nie masz duszy.
— Piotruś, co się z tobą stało? Co się stało? Co teraz mówisz do mnie? Takie słodkie, pachnące, czarodziejskie słowa do mnie mówiłeś. Głaskałeś moje włosy, całowałeś w usta, w usta, pamiętasz nasze pocałunki, — Piotruś, pamiętasz?... Byłeś mój i ja byłam twoja. Wszystko ci poświęciłam, co tylko powab stanowiło we mnie. A czego jeszcze chcesz? Ja wszystko zrobię, co tylko rozkażesz! Wszystko oddam, czego tylko zażądasz! Gotowa jestem być służącą w twoim domu, niańczyć twoje dziecko... Niech mi tylko wolno będzie być obok ciebie, w drugim pokoju, czy w kuchni... Niech tylko słyszę, że ty tam jesteś, żeś przyszedł, mój kochany pan, mój kochaneczek, moje złote słoneczko... Piotruś, nie mogę zrozumieć...
— Nie zrozumiesz...
— Będę się starała zrozumieć. Dołożę sił! Ja nie jestem zdolna, ale potrafię być uparta. Jestem inna, — to prawda, nie umiem nic a nic, ale się zmuszę. Jeżeli to trzeba uczyć się czego, będę się uczyć. Jeśli trzeba...
Piotr zwiesił głowę i milczał.
— Dla czego milczysz, Piotruś, — dla czego? — wyszeptała zrozpaczona, słaniając się obok niego na kolanach po ziemi.
— Milczę, — bo cóż ci mam powiedzieć? Jestem bezsilny głupiec.
— Nie! Jesteś mądry i wzniosły i szlachetny. Jesteś dostojny rycerz, którego nikt nie rozumie i nikt zrozumieć nie chce. Jesteś mój nauczyciel i ja jedna pragnę cię zrozumieć. Tylko mi powiedz, czego chcesz. Powiedz!
Pochwyciła jego rękę i przycisnęła do ust rozpalonych.
— Kiedy ja nie wiem, co mam powiedzieć... — szeptał: — Jeżeli się teraz nachylę i zacznę całować twoje prześliczne usta, to zabiję swoją duszę na wieki i podepcę święty proch mojego ojca.
— Twojego ojca?... — spytała z przerażeniem.
— Mogłabyś być tylko moją kochanką. Duszy mojej nie mogę ci oddać.
Nachylił się niżej i powiedział jej prosto w oczy:
— Nie mogę ci nawet pokazać mojej duszy.
— Dla czego? — spytała, obejmując go skurczonemi palcami, jak szponami.
— Dla tego, że tak. Tyś się urodziła, jako córka rosyjskiego generała i tyle wiesz, ileś w tym generalskim świecie mogła zobaczyć. A ja się urodziłem między polskiemi grobami.
— To są tylko piękne słowa, któremi się wciąż mordujesz i przebijasz.
— Ty nie jesteś niczemu winna, bo jesteś dziecko. Ale w tobie, w dziecku, streszcza się świat, który cię wydał. Narody się mordowały, zbrodnie pokrywały się zbrodniami, konali ludzie w kajdanach, a ich śmierć na nic się nie zdała, — pomyśl! — marli po rowach dalekiej drogi, a nic im dotąd nie dało zadosyćuczynienia. Marli po to, żebyś ty mogła być tak wesołą, jak jesteś, jak niedawno z tym Roszowem w ogrodzie. Ja nigdy nie roześmieję się tak do ciebie, jak ty do Roszowa, a on do ciebie. Ja nie! Ty jesteś dziecko zbytku, a ja nie mam pieniędzy.
— Możesz je mieć, jeśli tylko zechcesz.
— A właśnie, — to jest twoja jedyna odpowiedź na to, com przed chwilą powiedział. Otóż słuchaj, mogę, ale nie chcę. Nigdy nie zechcę!
— To ja będę z tobą bez pieniędzy, — rzekła z prawdomównością najczystszej miłości. — Gdybyś nawet wcale nie awansował, będę z tobą we dwu pokoikach szczęśliwa. Kupimy sobie ze wszystkiego tylko jedno: ładną lampę.... Gdybyś był najprostszym oficerem przez całe życie!
— A kiedy ja może wcale nie będę oficerem...
— Tylko czem?
— Niczem.
— Nie rozumiem cię, ale i tak pójdę z tobą.
— Nie byłabyś ze mną szczęśliwa. Umarłabyś bez zbytku, jak ryba bez wody. Ty i pieniądze — to jedno. Bez pieniędzy....
— Chciej mię wyprobować! Każ mi złożyć dowód.
— Nie trzeba, bo ja to już wiem.
— A nasza dziewczynka?
Szarpnął się z miejsca, zacisnął pięście i jęknął:
— O, Boże!
— Cóż ja pocznę teraz?
— Roszow... — wymknęło mu się jadowite słowo.
Popatrzyła na niego zszarzałemi oczyma. Była blada i osłabiona. Usiadła zdala. Długo nie mogła ruszyć się z miejsca, aż wreszcie przysunęła krzesło do stolika. Machinalnie, bez wiedzy o tem, co czyni, odsunęła szufladę. Leżały tam książki polskie, które Piotr ukrywał przed ciekawemi oczyma. Były to poezye, dzieła filozoficzne i techniczne. Tatjana przerzucała je od niechcenia. Trafiła na tom poezyi jednego z młodych pisarzy, oprawny w grubą czarną skórę w taki sposób, że między kartkami były puste stronice białego papieru i na nich poprzyklejane różne utwory, zdania, myśli, które Piotra szczególniej zajęły. Tatjana wciąż machinalnie przerzucała kartki i czytała z mozołem to tu, to tam. W jednem miejscu naklejony był na czystej karcie wiersz Mickiewicza:

„Gdy mię spokojnym zowią dzieci świata,
Burzliwą duszę kryję przed ich okiem.
I obojętna duma, jak mgły szata,
Wnętrzne pioruny pozłaca obłokiem;
I tylko w nocy, cicho, na Twe łono
Wylewam burzę, we łzy roztopioną“.

Rzucała oczyma po stronicach, a ręce jej drżeć poczęły. Jęk wyrywał się z piersi. Krew to występowała na jej policzki, to z nich nagle ginęła. W pewnym momencie oczy jej padły na twarz Piotra i nieubłagane długo na niej leżały. Uśmiechnęła się z okrucieństwem. Po chwili cisnęła książkę na stół i patrzyła na nią strasznemi oczyma, podparłszy głowę rękami. Śliczne jej palce, zapuszczone we włosy, przebierały ich pasma. Nagle szalony gniew wybuchnął w jej oczach. Czarne źrenice stały się popielate. Porwała książeczkę, pełną poezyi, i poczęła ją drzeć, targać, wyrywać karty, pluć między nie, pluć po trzy, cztery i po pięć razy w tosamo miejsce, w te wiersze. Cisnęła tom na ziemię i deptała go po dziesięćkroć nogami, a później precz odrzuciła od siebie końcem lakierowanego pantofla, aż upadł u stóp Piotrowych. Uczyniwszy to, domyśliła się, że znieważyła jego serce. Poznała to po spojrzeniu. Ale to budziło w niej, widać, żądzę ran, jak w wilczycy. Patrzyła mu w oczy drwiąco, mściwie, zabójczo. Gdy wciąż milczał, poczęła miotać słowa:
— Głupcze! Bezsilny, bezmyślny, śmieszny głupcze! Gdybyś miał choć trochę rozumu, zostałbyś wkrótce dowódcą tej bateryi, miałbyś otwartą drogę do wysokiej rangi. Zaszedłbyś, gdziebyś chciał. I zrobiłbyś wówczas, cobyś chciał.... Ty, głupcze!
Piotr ujrzał żywem spojrzeniem, że to prawda, i że przepaść się u jego nóg otwarła, u nóg, gdzie ta niewielka leżała książeczka. Uśmiechnął się do tej małej książeczki. Na widok tego uśmiechu Tatjanę ogarnął szał. Podniosła się ze swego miejsca śmiertelnie blada i zmierzała ku drzwiom. Po drodze rzuciła mu słowo:
— To, o czem marzyłeś, dziś się spełni. Pójdę do Roszowa. Jeszcze dziś....
— Taniu! — wyjęknął, trzęsąc się z zimna.
— Jeszcze dziś, żebyś mógł odkupić twoją polską duszyczkę, umyć ręce w mojej krwi i odejść w swoją stronę, niosąc w czystych rękach proroka tę twoją polską banialukę....
— Taniu! — skamłał, padając przed nią na kolana.
Stanęła w pół drogi, między nim i drzwiami, odwróciła się do niego. Patrzyła przed siebie, na małą, potarganą polską książkę. Czoło jej przeorała prostopadła brózda. Brwi skrzywiły się, usta zacięły. Po długiem milczeniu podniosła oczy głębokie, suche, mądre.
— Powiem ci jedną historyę, — zaczęła innym zupełnie tonem, — powiem ci teraz to, co to chciałam na koncercie Colonne’a, — pamiętasz? — o tym, co to do mnie w nocy przychodził w Paryżu... Pamiętasz?
— Pamiętam, — skinął.
— Zrozumiesz, coś ty teraz ze mną zrobił.
Milczał. Szybko wróciła, wzięła krzesełko i przysunęła je do jego krzesła. Usiadła naprzeciwko i, podparłszy głowę na ręku, patrzyła na niego uporczywie. Poczęła mówić po długim namyśle ze spokojem:
— Był tutaj pewien pan, — polak, — pewien pan. Nie powiem nazwiska, bo i po co? To rzecz obojętna. Polak — to wystarczy. Pewien „icz“, albo „ski“. Ten pan był wysokim urzędnikiem w sądzie, powiedzmy, był członkiem sądu okręgowego. Zarazem — była to wielka świnia. Nie! nie świnia. Była to raczej odrażająca, nikczemna, jadowita żmija. Żył ze wszystkiemi polskiemi domami tutaj w mieście i w okolicy, — bywał wszędzie na polowaniach i zabawach, — urządzał wszelkiego rodzaju pikniki, wycieczki, teatry amatorskie, koncerty i odczyty różnych polskich wielkoludów na cele filantropijne, — uczestniczył w rozmaitych instytucyach i to zarówno religijnych, jak świeckich. Byle tylko było polskie, byle polskie! Papa zawsze mówi o polakach, że nigdy u nich nikt nic nie robi, tylko jeden jakiś biega w kole zaperzony i wszystkiem trzęsie. Właśnie ten pan tak trząsł wszystkiem w mieście, biegał, starał się, wszędzie był, wszystko załatwiał, przez wszystkich kochany i noszony na rękach. Polacy tutejsi uważali go za męża opatrznościowego, bo to z jednej strony stosunki w sferach rządzących, a z drugiej skryte głęboko serce polskie. Kiedy przyszły owe czasy niespokojne, zanim tu przyjechałeś, papa został mianowany na naczelnika wojennego całej gubernii. Wtedy u nas w domu wszystko się koncentrowało. Do papy przychodził na narady gubernator i wice-gubernator, radcowie wszelkich urzędów, prokurator i wyżsi wojskowi, słowem, wszyscy. Na tych naradach zawsze bywał bardzo tajemnie ów pan, polak opatrznościowy. Narady odbywały się w gabinecie papy, który znasz. Stamtąd są cienkie drzwi do małego pasażu, co to, jak wiesz, prowadzi do pokoju dawniej nieboszczki mamy. Ja tam siadywałam i — wierz mi! — pomimo woli słyszałam wszystko, co mówiono, co mówił ten pan. To mię nadewszystko interesowało. Gdybym teraz wzięła tę polską skarbniczkę romantyzmu i przymierzyła ją do słów tamtego pana! Cha-cha! Cóżby to był za portret!... Ten pan był tak przebiegły, że jeszcze dziś wszystko się we mnie wywraca z podziwu, gdy sobie przypomnę, co on mówił. Polak! — szepnęła z zaciekłym chichotem.
— Według ciebie, oni wszyscy tacy?
— Nie. Ten mówił o wszystkich. Wtedym ich poznała. Opowiadał kto, gdzie, co, jak, co myślą, jakie żywią zamiary, jakie marzenia, jakie piastują cele, jakie stosunki, pokrewieństwa, skąd gdzie są pieniądze, i na co, i ile, co ktokolwiek gdzieś powiedział, na kogo należy zwrócić uwagę, jak i ile czasu popuścić umyślnie, w której chwili niepostrzeżenie chwycić w pół drogi...
— Cóż mnie to obchodzi?
— Czekaj, czekaj, to cię zainteresuje. To cię nawet nauczy mądrości, jaką należy mierzyć tutejsze życie. Po sesyach zazwyczaj wszyscy zostawali na kolacyi, gdzie mówiło się, oczywiście, tylko o sztukach pięknych, pogodzie, kwiatach... Przy zamkniętych okiennicach siadywaliśmy do późna w noc, czasem do rana. Ja grałam. Ów pan, obosieczny dobrodziej, choć już miał pewnie z pięćdziesiąt lat, począł do mnie przewracać oczy, mówić mi sekretnie półsłówka, później całe słowa. Przejęłam się jego metodą i popuszczałam mu umyślnie nadziei. Bileciki, nieznacznie wsuwane w rękę, kwiaty, małe bukiety fijołków... Tak było długo. Zaczął mię prosić o różne chwileczki, minutki sam na sam, a wreszcie o całkowite spotkanie...
— Może mi oszczędzisz dalszego ciągu tego romansu.
— Nie! Zaraz skończę. To cię nie zmęczy. Nie godziłam się na żadne minutki sam na sam, ale przystałam na długotrwałą schadzkę. Kazałam mu ustnie, żeby w oznaczonym dniu i oznaczonej godzinie przyszedł...
— A przecie kłamałaś mi dawniej, że ja byłem pierwszym twoim kochankiem, że ja pierwszy pocałowałem cię w usta, że oprócz mnie nikt...
— No, — widzisz, — teraz mówię ci szczerą prawdę... — rzuciła z uśmiechem.
— Nie chcę tego słyszeć!
— Kazałam, żeby przyszedł na jedną z okolicznych gór. Na szczyt tej góry... Była na tym szczycie, jak na wszystkich tutejszych górach, przed niezliczonemi laty, w średniowieczu, kiedyś tam, za legendarnych polskich królów kopalnia ołowiu, miedzi, czy żelaza. Teraz te miejsca obrasta las głuchy, a na szczytach zostały tylko niezgłębione doły, tajne przepaście, zdradzieckie bezdna, obrośnięte starym i ze wszech stron zachodzącym borem. W dawnych sztolniach pną się krzaki jałowcu, jeżyny i głogi. Rudy, albo siny żwir sypie się w czarną czeluść. Włożyłam czarną amazonkę i buciki z długiemi cholewami. Stopy obwiązałam grubemi szmaty — od zimna, bo była jesień. Pojechałam sama. Pojechałam daleko, w inną stronę, polem, lasem, na przełaj. Jadąc, marzyłam radośnie... Nieznanemi drożynami dostałam się na tamtą górę. Konia uwiązałam w gęstych krzakach na połowie wysokości góry. Poszłam na szczyt. Ten pan, mój kochaneczek, już tam niecierpliwie czekał. Niecierpliwie czekał... Czy jesteś ciekawy?
— To dla tego tak nie lubisz polaków? — uderzył ją słowem i pogardliwem spojrzeniem. — I cóż, oddałaś mu się?
— O, jakżeś niecierpliwy! Najprzód przecie romans... Był blady ze szczęścia. Nie mógł głosu wydobyć, szeptał cicho, choć w lesie nie było nikogo. Tak było cicho! Jesień. Żółta, złota jesień. Jarzębiny wśród sosen, młode klony ze złotemi łapami. Słońce świeciło. Ani jednego ptaka, ani jednego głosu... Kazałam mu, żeby obszedł cały szczyt i niżej aż do połowy góry i żeby wypatrzył, czy kogo niema.
— Tejsamej metody wzywania na schadzkę trzymałaś się zawsze, prawda?
— A tak... Uczynił to posłusznie. Obszedł całe miejsce, wypatrzył, wysłuchał, niemal wywąchał i wywnioskował, że niema tam nikogo. A on przecie umiał podpatrywać i podsłuchiwać. Już tam napewno nie było nikogo, jeśli on rzecz zbadał i taką wyprowadził konkluzyę. Nikogo! Gdy wrócił blady ze szczęścia, zbliżył się do mnie, wziął mię za ręce i zaczął szeptać, — ach! — szeptać piękne literackie słowa, toczone okresy... Przewracał oczy, przymykał powieki z rozkoszy. I we mnie obudził się nanowo radosny śmiech. W istocie byłam szczęśliwa. Patrzyłam mu w oczy i to śmiało, oko w oko. Przekomarzałam się, nie dałam pocałować się nawet w rękę, żeby go jaknajbardziej rozkochać w sobie. Taka to już moja metoda... To też rozkochałam go do zupełnego szału. W pewnej chwili, gdy się już w swych uczuciach zupełnie roztopił i zbyt był natarczywy, kazałam mu odwrócić się, gdyż musiałam coś poprawić pod amazonką, — może pończoszkę, a może co innego. Miał tak odwrócony tyłem do mnie czekać, dopóki nie dam umówionego znaku. Musiał dać słowo, że się nie odwróci. Dał słowo i rzeczywiście, jak przystało na subtelnego kochanka, cierpliwie czekał. Mogłam spokojnie przyszykować ów znak, nieomylnie wziąć na cel tył łysiny, a raczej fałdę czerwonawą grubości palca, pokrytą przystrzyżonemi włosami, między kołnierzykiem i brzegiem angielskiej czapeczki. Tę fałdę wzięłam za podstawę. Później podniosłam cel o jakie trzy milimetry. Co za przecudną miał śmierć — nieprawdaż? Umarł, nie wydawszy jęku, z uśmiechem szczęścia na ustach, z bijącem od rozkoszy sercem, czekając na pocałunek takich ust, jak moje...
Piotr patrzał w jej twarz z zapartym nagłe oddechem, ze zduszonem gardłem. Tchórzostwo odjęło mu mowę i zdolność ruchu. Po wyrazie twarzy Tatjany poznał, że słyszał opis prawdy. Nierychło wykrztusił:
— Cóżeś ty zrobiła!
— Gdy po strzale zwalił się na twarz i nie ruszał zupełnie, nasłuchiwałam, czy kto nie idzie, czy nie słychać jakiego głosu. Ze szczytu góry widziałam po przez drzewa daleko w lesie. Rozglądałam się. Obeszłam oczami wszystkie niemal drzewa. Była cisza tasama, co przedtem, pustka zupełna. Poczekałam jeszcze. Krew mu oblepiła szyję, kołnierzyk i, jak bujne źródło, wciąż napływała pod ową modną angielską czapeczkę. Wzięłam stygnącego za nogi i pchałam przed siebie na brzeg starego szybu, który był tuż obok. Tak głową na dół zepchnęłam... Poleciał sam, gdzieś w przepaść. Zawalił się własnym ciężarem w bezdenną jamę starej sztolni, razem z kamieniami, kępami traw i bryłami, które oberwał. Wchłonęła go ta przedwiekowa polska stara robota. Siedząc w kucki nad brzegiem, słuchałam, czekałam. Gdy mi już nic nie przeszkadzało, powyrywałam starannie kępy borówek i żórawin, które był okrwawił, i rzuciłam za nim. Kwiaty na grób mego kochanka... Wytarłam ręce o mech drzewny. Zeszłam na dół do konia. Wskoczyłam na siodło i wyjechałam lasami na pewną drogę. Wymyłam jeszcze w rzece ręce. Odwiązałam z nóg szmaty, skręciłam je w węzeł i z kamieniem w środku cisnęłam w rzekę. Ślady moich nóg były nie do odcyfrowania.
— Nikt się nie dowiedział?
— Nikt.
— I nikt nie wie?
— Nikt, oprócz mnie i ciebie.
— Czyż nie szukali?
— Och, szukali — i bardzo. Ale on dobrze przecie umiał zatrzeć ślady naszej schadzki, zmylił cel, dokąd idzie. Śpiesząc na ową schadzkę, oświadczył podobno w domu, że wyjeżdża koleją na polowanie. Koleją też wyjechał jedną stacyę za miasto, w inną stronę. On umiał zacierać ślady. Ja również. Nasza miłość została tajemnicą. Nienawidzę... tych polaków... Cóż teraz o mnie powiesz?
— Nic.
— Możesz mię wydać i uwolnić się odemnie, polaku...
— Zamilcz!
— Jak ci się zdaje, — dobrze zrobiłam, czy źle? Jak ci się zdaje? Czy życie tego męża było świętością, którą szanować należało w jej czynach i uczuciach, czy to może było życie płaza, które należało skrócić, ażeby się nie płodziła na ziemi zaraza podłości. Co do mnie... Widzisz, Piotruś... Co do mnie... Dopóki był nazewnątrz, darzyłam go tylko wewnętrzną pogardą, — ale gdy się zbliżył do mnie, gdy po mnie wyciągnął rękę, chciał złożyć swój pocałunek na moich ustach, — zabiłam płaza. Powiedzże mi, ty jedyny...
— Ja nie wiem. Nie jestem prawnikiem. Niech ci na to odpowie Roszow.
— Roszow!
Piotr gorzko-gorzko zapłakał.
— Zraniłam ci duszę... — wycedziła z przejmującą ironią.
Suknie jej były tak przejrzyste, że widać było niemal całe ciało. Podniosła się, nachyliła z niskim ukłonem, szybko odemknęła drzwi i z podniesioną głową odeszła.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.