Uroda życia/Część I/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Uroda życia
Tom I
Część I. Cień
Rozdział VI
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka”
Data wyd. 1912/1920
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VI.

Piotr Rozłucki otrzymał na „kwaterę“ mieszkanko w pewnym domu, już przedmiejskim, sąsiadującym z koszarami bateryi artyleryjskiej i polem jej ćwiczeń. Dom ów należał do kategoryi budynków, jakie widzieć można jedynie w miastach gubernialnych, daleko od linii kolejowych położonych. Front jego od podmiejskiej uliczki miał postać dworku dawnej formacyi. Był to niby rodzimy dworek murowany, wilgotny, z tynkiem obłupanym, przegniłym ganeczkiem i szeroko rozsiadłym dachem ze zczerniałych gontów; — od strony podwórza wyglądał natomiast, jak zalotna piętrowa kamieniczka, zdobiąca rynek gdzieś w powiatowej Stopnicy, lub Pińczowie. Na piętrze, a właściwie na pięterku, mieściła się właśnie „kwatera“ młodego podporucznika. Do „kwatery“ wchodziło się po schodach przystawionych do ściany, zzewnątrz obitych spróchniałemi deskami i osłoniętych specyalnym daszkiem. Całe to wejście z pewnej odległości podobne było do potwornej zielonkawej liszki, pełznącej po chropawej ścianie z błotnistego podwórka na dach strupieszały. Za to sam lokal ogromnie przypadł do smaku nowemu jego posiadaczowi. Składał się z dwu pokoików, — ściśle mówiąc z dwu izdebek, wymalowanych w guście tamtejszym. Do środka wchodziło się przez misternie wąską sionkę, która sąsiadowała z dziedziną szczególnie obszernych strychów. Lokal zaopatrzony był w śpiżarnię i różne składziki, zbite z desek, niezbyt szczelnie przystających jedna do drugiej. Okna wychodziły na wielki dziedziniec artyleryjski, na szopy, w których mieściły się armaty, na stajnie, gdzie rżały konie bateryi i na murowane potworności z zielonemi dachami, gdzie spali żołnierze. Piotr urządził sobie mieszkanie w sposób staranny. Nie chcąc nikogo mieć obok siebie i cieszyć się zupełną samotnością, której zażywał po raz pierwszy w życiu, kazał „dieńszczykowi“ nocować w koszarach i jedynie w oznaczonych godzinach zjawiać się dla załatwiania porządków.
Cały dół tej kamienicy zajmował niejaki pan Kozdrój, utrzymujący stancyę uczniowską, — jakiś renomowany nauczyciel, pedagog i wychowawca, do którego oddawano najbardziej zaawansowanych w karciarstwie i niewzruszonych w próżniactwie elewów gimnazyalnych dla poprawy i wyćwiczenia się w obowiązkach. Rozłucki nie zwracał początkowo żadnej uwagi na sąsiadów z dołu. Zajęty swem mieszkaniem, swą posadą i pracami, nie wiedział o ich istnieniu, choć na nich patrzał. Z czasem jednak musiał z konieczności zwrócić uwagę. Pupile Kozdroja byli wszędzie: — wrzeszczeli na podwórzu, gromadzili się i łazili po brudnych dylach, poza okropnemi kloakami żołnierskiemi, gdzie było ich ulubione miejsce zebrań, — załatwiali tam w skrytości jakieś czynności papierosiarskie, grali w tajemnicze hazardy, — darli się tam nieludzkiemi głosami, dokuczali wszystkim, kto tylko miał nieszczęście bytować w tej dzielnicy, — niszczyli wszystko, co się tylko nawinęło pod rękę, — wyśmiewali potwornemi swemi drwinami wszystko, co istniało, — znęcali się nad słabszymi pomiędzy sobą, — bili się wciąż, wykonywali bezlitosne samosądy, mafie i akty najdzikszej niesprawiedliwości, — słowem zatruwali, jak żółta febra, życie tego cuchnącego zacisza. Chcąc niechcąc, podporucznik zauważył, że starsi wychowańcy p. Kozdroja mają tajne konszachty z artylerzystami spoza spróchniałego parkanu, że nabywają od sołdatów razowy żołnierski chleb, tytoń — machorkę i wódkę — siwuchę. Pewien szeregowiec dostarczał codziennie pod parkan obstalowane produkty. Kładł w umówionem miejscu paczuszki tytoniu, umieszczał flaszki z wódką, owinięte w stare gazety. Niepostrzeżenie któryś z uczniów ściągał później tę kontrabandę przez proste wsunięcie ręki w szczelinę parkanu z pozostawieniem na miejscu waluty, owiniętej również w strzępek druku. Wracając częstokroć późno w nocy, Piotr spostrzegł, że kiedy na lewej stronie, w mieszkaniu wybitnego pedagoga było już ciemno i przykładnie cicho, to na prawej, w lokalu umoralnianych palił się jeszcze ogarek świecy, wprawiony w szyję butelki, i młodzieńcy zcicha i ostrożnie, lecz w miarę sił i środków jaknajhazardowniej zgrywali się w „stukułkę“. Poza dalszym parkanem, oddzielającym teren wojskowoartyleryjski od cywilnego przedmieścia, istniał pewien, zgoła odosobniony dziedzińczyk i długa w nim chałupa, — ohydna z wierzchu i nie powabna z żadnej strony, — a w niej mieściła się pewna instytucya miejska, której byt finansowy oparty był na skutkach, wynikających z bezżenności żołnierzy, a poniekąd i na sile młodocianych afektów duchowej czeladki pana Kozdroja. Czerwona firanka, wisząca w oknie powołanej instytucyi, ożywiała monotonię nawozów i śmietników, odrapanych murów i zgniłych parkanów w tej dzielnicy miasta. Wszystko to niezmiernie Rozłuckiego bawiło. Zaczął podpatrywać to bujne życie młodzieży gimnazyalnej. Niektórzy z dryblasów pana Kozdroja byli już w wieku „popisowym“, a co było najzabawniejsze, że obok takich wyrostków pod wąsem podlegali umoralnieniu i naprawie obyczajów chłopcy nieletni. Wszyscy ci pensyonarze bez różnicy wieku toczyli zażarty, nieprzebierający w środkach, nieustający nigdy bój z pedagogiem Kozdrojem. Ponieważ trzymano ich na tej stancyi niemal pod kluczem, pozwalano wychodzić jedynie na podwórze „za potrzebą“, nie wypuszczając owo zgoła za bramę domu, na miasto, — który to środek stanowił jedną z podwalin umiejętnie obmyślonej i celowo stosowanej pedagogiki, — a traktowano, jak więźniów, więc i ów bój miał charakter więzienny, grubijański i ponury. Strawę dawano nieosobliwą. Pewnego popołudnia Piotr spostrzegł przybity bretnalem w bramie domu na ścianie zewnętrznej jakiś przedmiot szczególny. Zainteresowany, poprosił o wyjaśnienie jednego ze swych młodocianych sąsiadów. Objaśniono go w języku rosyjskim, że przedmiot przybity jest to potrawa, zwana „prażuchą“. Dodano, iż potrawa ta źle jest przyrządzona, nie smakuje nikomu, a zbyt często jest podawana, ażeby jej w taki sposób nie zademonstrować szerszemu kołu przechodniów i obywateli miasta. Tysiączne dowody mściwości młodzieniaszków uderzały Piotra na każdym kroku. Niektórzy z nich pochodzili, widocznie, z rodzin zamożniejszych, ze sfery ziemiańskiej, więc stawiali się wychowawcy hardo, a ten traktował ich, jak zbrodniarzy. Wywiązywały się awantury na całe podwórza, a nawet na całą połać przedmieścia. Piotr począł odróżniać jednych kozdrojowców od innych, jakoś związał się sympatyą z jednymi a antypatyą z innymi, choć żadnego z nich nie znał osobiście. Patrzył niemal na wszystko, co wyprawiali, i bawił się wybornie, niepostrzeżony wcale, obserwując ich życie. Codziennie, nieraz w różnych godzinach, oprócz samego p. Kozdroja, zwiedzali ten zakład specyalni rewidenci gimnazyalni, pomocnicy gospodarzy poszczególnych klas. Rewizye były bezskuteczne, gdyż dowody winy niweczyła ostrożność młodzieńców, znaki ostrzegawcze, tajemnicze świśnięcia, sygnały alarmujące i hieroglify kredą pisane na słupach.
Własne swe życie Piotr urządził sobie w sposób wygodniejszy wprawdzie od kozdrojowskiego, czem się nadzwyczajnie cieszył i świadomie napawał, — ale dosyć jednostajny. Rano szedł na musztrę, do czynności zawodowych w koszarach i przy bateryi, — później na obiad, — później drzemał. Po drzemce wychodził na miasto, do cukierni, — spacerował... Żył w gronie kolegów, pędzących tu już od dłuższego czasu ustalone w swych formach życie oficerskie. Co kilka dni wypadała u któregoś ze starszych kolegów zabawa, tak zwana „popojka“, czyli wielkie picie wódki w różnych jej postaciach, — poczem śpiewy, różne zabawy, — a wreszcie nieprzystojne z osobami innej płci obcowanie. Nazajutrz znowu następowała musztra, obiad, drzemka, spacer, wieczór w domu, albo u któregoś z kolegów, „popojka“. Kiedyniekiedy przerywała ten normalny tryb życia jakaś wydatniejsza co do ilości i jakości alkoholu eskapada w restauracyi, w liczniejszem gronie osób innej płci, zabawa z orkestryonem, tłuczeniem próżnych butelek, których szeregi szczwany restaurator ustawiał na ekranie, jako okazy likierów i win najdostojniejszych swego zakładu. Czasami znowu wypadała urzędowa wizyta, imieniny, dzień recepcyi u kogoś z wielkich figur miasta. Do najpożądańszych należała zawsze wizyta u generała. Oficerowie kochali się skrycie w Tatjanie Iwanownie całemi plutonami, lecz, dziwna rzecz, nie lubili o niej rozmawiać. Twierdzili, że patrzy zawsze w przestrzeń, albo w okno. Piotr również nie lubił jej za dziwny sposób zachowania się, lecz tęsknił za dziwactwami Tatjany Iwanowny. Tłomaczył sobie, że tęskni tak z nudy życia w tej monotonnej, cichej gubernialnej mieścinie. Nic w tym grodzie nie było interesującego. Wiedziało się, że nazajutrz będzie najzupełniej tosamo, co było dziś, co wczoraj, co w zeszłym tygodniu. Nadewszystko nużyła nieznajomość i obcość tamecznego życia, oraz nieznajomość miejscowego języka. Piotr szybko przyswajał sobie mowę polską, choć jej się wcale nie uczył. Studyowanie specyalne tego języka uważałby za czynność poprostu nieprzyzwoitą, banalną, nieuchodzącą w dobrem i dobranem towarzystwie zwierzchników i kolegów. Lecz język ów wciskał się do świadomości i przylegał do pamięci wszystkiemi szczelinami, porami, czepiał się myśli i osaczał ze wszystkich stron. Chcąc czy nie chcąc, z nudy życia wchłaniało go się, jak zapach roślin, przyswajało sobie, nie wiedząc o tem. Narzucała się ta mowa zewsząd — z szyldów, z rozmów przechodniów na ulicy, z okrzyków nocnych, biła z pracy, jak opar potu; pełna groźnego, niepojętego uroku, dumy i wzniosłości wypływała odgłosem nieznanej pieśni z tajemniczych naw gotyckiego kościoła, tryskała, jak woda zdrojowa, z gwaru i ulicznej zabawy łobuzów szkolnych, — jak dziwnie wesoły symbol zjawisk nieznanych ukazywała się i przywierała do słuchu nazawsze — z ust sprzedajnej dziewczyny. Zwolna, niepostrzeżenie Rozłucki wdrażał się w język polski i spoufalił z nim w sposób szczególny. Poczęły go wkrótce gniewać wyrazy, których nie rozumiał, niepokoić słowa stare, jak plemię polskie, tajemnicze, jak przeszłość, i bolesne, jak los. Złościły go rozmowy, których w cukierni nie rozumiał. Nadewszystko nękały krótkie, urwane półsłówka, metafory, lotne przenośnie, piękne, jak motyle, określenia, sfruwające w wesołej rozmowie, albo niepostrzeżone i chybkie, jak spojrzenie, ucinki i przymówki, padające z ust kobiecych. Jeżeli jednak od kogo nauczył się najwięcej, to właśnie od kozdrojowców. Tu każda przenośnia była naocznie demonstrowana przez odpowiedni przykład z życia, — każdy najbardziej zagmatwany dowcip tłomaczyła dokładna znajomość tła, z którego wypływał. To też Piotr miał na swem podwórzu jakby nieustającą lekcyę tego języka, zepchniętego na podwórza i śmietniki. Podobnie jak podpatrywał ze swego okna życie i czyny elewów p. Kozdroja, — dla rozrywki, — taksamo, ażeby dokładnie rozumieć cały sens tej rozrywki, wiedzieć o co chodzi, — podsłuchiwał język, przyswajał go sobie i zagłębiał się coraz bardziej w jego tajniki.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.