Upiorny dom/Rozdział XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Upiorny dom
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Bibljoteka Najciekawszych Powieści
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia B-ci Wójcikiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XII.
TAJEMNICA KIŃSKIEJ.

Choć późno było w noc, w sypialni pani Kińskiej paliło się światło i nie znajdowała się ona tam sama. Tuż przy spoczywającej w łóżku właścicielce Litycz, siedział rudobrody mężczyzna i snać już długo wiódł z nią rozmowę. Niezbyt miła musiała być ta rozmowa, bo oboje mieli miny zafrasowane, a od pewnego czasu w pokoju zaległo pełne przygnębienia milczenie.
— Cóż robić — pierwsza przerwała ciszę — przegraliśmy, Olku...
— Przegraliśmy! — mruknął. — A dalej?
— Dalej... Wyjedziemy... Później sprzedam Litycze...
— Kiedy zamierzasz odjechać?...
— Może jutro rano... Im prędzej, tem lepiej...
Rudobrody mężczyzna skrzywił się lekko.
— Posądzą cię o ucieczkę...
— A niech myślą, co chcą! — zniechęcenie zadźwięczało w głosie. — Jeślibym nawet wyznała prawdę, nie uwierzą i zbyt ciężko potem byłoby mi spotykać się z Fredem... Zresztą, ten przeklęty Den, napewno powtórzył mu najwstrętniejsze plotki o mnie i zdradził, kim jestem w istocie...
— Hm... Racja...
Znów w sypialni zaległa cisza, a przez zapuszczone sztory sączyły się pierwsze mdłe promienie poranka, łącząc się z żółtawym blaskiem zapalonych świec. —
— Świta... Idź na spoczynek, Olku... Wszak czeka nas długa droga...
Powstał z miejsca i właśnie się nachylał, chcąc ucałować wyciągniętą dłoń Kińskiej, gdy wtem na podwórzu rozległo się zajadłe ujadanie psów, a później turkot zajeżdżającego przed ganek powozu.
— Wizyta o tej porze? — zdziwił się, podchodząc do okna i wyglądając poprzez sztory. — Podberescy! — zawołał nagle. — Powrócili w raz z Denem... Dziwne... Wszak mieli pozostać w Podbereżu.
— Dziwne!... — powtórzyła, jakby z niepokojem. — I Den... Może chce mnie aresztować?
Po twarzy mężczyzny przebiegł cień smutku.
— Będę cię bronił do końca! — szepnął. — Pozwalasz pozostać?
— Pozostań! — wyrzekła dumnie. — Śmieszne jest ukrywać się nadal...
Jeszcze chciał o coś zapytać, wobec tej zachęty, lecz już zabrzmiało pukanie w drzwi, a z za nich odezwał się dźwięczny głos panny Wandy:
— Mary, można? Idziemy śmiało, bo świeci się u ciebie w oknach... Widocznie, nie śpisz... Daruj najście, ale sprowadzają nas niezwykle ważne sprawy.
— Wejdźcie...
Rychło ukazała się w sypialni panna Wanda, za nią zaś Fred i Den na ostatku. Lecz twarze mieli uśmiechnięte i nic w ich zachowaniu nie świadczyło, że złą wieść przynoszą. Przeciwnie. Nie zadziwił ich nawet widok rudobrodego mężczyzny, który powinien był zadziwić. A zanim Kińska zdążyła otworzyć usta, detektyw, wysunąwszy się na czoło grupki, wyciągnął w jego stronę rękę, na powitanie.
— Bardzo mi miło — rzekł — poznać brata pani Mary... Wszak się nie mylę... Pan Aleksander Gościcki... Sądzę, że od dziś będziemy w przyjaźni i bardzo mi przykro, jeśli mu kiedy mimowolnie wyrządziłem przykrość.
— Tak! To mój brat! — przytwierdziła zdumiona. — Lecz skąd...
— Wyjaśnienia za chwilę! — zawołał wesoło. Potrząsnął mocno dłonią rudobrodego mężczyzny a Wanda i Fred, zbliżywszy się doń, uczynili to samo. Później podszedł do Kińskiej i wyjąwszy z kieszeni sporą paczkę, złożył ją na łóżku.
— Służę...
— Moje nieszczęsne papiery! — wykrzyknęła zdumiona. — Odzyskał pan dokumenty... Boże!...
— Nietylko odzyskałem — skłonił się szarmancko — ale zwracam prawej właścicielce... Może zechce pani mi zato wybaczyć mój niezbyt uprzejmy ton, jakim przemawiałem dziś popołudniu... Choć, gdyby nie jej rozdrażnienie i niektóre akcenty w głosie, nie wpadłbym na pewną szczęśliwą myśl... Zgrzeszyliśmy oboje... Ja zbyt pochopnym wyciąganiem wniosków, pani i brat, brakiem szczerości...
Mary, przerzuciwszy pośpiesznie niecierpliwemi palcami doręczony jej pakiet papierów i jakby upewniwszy się, że wszystkie zostały odnalezione, opadła z powrotem na poduszki, a w oczach zaszkliły się łzy.
— Czyż mogłam... — szepnęła. — Czyż mogłam, nie posiadając odnośnych dowodów, przyznać się, że Kirst był moim mężem...
— Co? Awanturnik Kirst twoim mężem? — głośno zawołała Wanda, podczas gdy Fred aż drgnął ze zdumienia, bowiem Den, szanując tajemnicę Kińskiej, nie uświadomił ich, po drodze do Litycz, o treści dokumentów. — Niemożebne...
— A jednak tak jest! — potwierdził detektyw. — I tu tkwi część zagadki... Resztę pozostawiam do uznania pani Kińskiej... Może zechce udzielić wyjaśnień, co do których nie czułem się powołany...
Właścicielka Litycz, wahała się chwilę. Znać było, iż toczy się w niej duchowa walka. Wreszcie wzruszonym głosem wyrzekła:
— Wprawdzie późna godzina, lecz lepiej się stanie, jeśli natychmiast wszystko opowiem... Siadajcie... Potem Fred niechaj sam osądzi moje postępowanie... W sumieniu własnem jestem czysta...
A kiedy zajęli miejsca wokół łóżka Mary, prócz rudobrodego mężczyzny, a właściwie jej brata, który nadal stał oparty o framugę okna, poczęła mówić:
— Byłam żoną Kirsta... Stare dzieje, z przed dziesięciu lat i drogo odpokutowałam mój błąd... Abyście zrozumieli, zacznę od początku... Bardzo wcześnie pozostaliśmy sierotami wraz z bratem, odziedziczywszy po rodzicach niewielki mająteczek. Zamieszkiwałam wtedy w Warszawie razem z Olkiem, który jest znacznie starszy odemnie i było nam bardzo dobrze... Opiekował się mną, troszczył, żeby niczego nie zabrakło, pragnął, abym ukończyła wyższe kursa... Prawda, Olku...
Mężczyzna skinął głową.
— Na moje nieszczęście, gdzieś w towarzystwie poznałam Kirsta... Nazywał się on właściwie inaczej, lecz tak już będę go zwała aż do końca mojego opowiadania... Miałam wówczas lat osiemnaście, byłam bardzo niedoświadczona, bardzo kapryśna, bo rodzice a później braciszek rozpieścili mnie porządnie. Jaki urok wywierał Kirst na kobiety, zbyteczne dodawać, cóż mówić o naiwnej dziewczynie... Działo się to w czasie okupacji niemieckiej... Twierdził, że pochodzi z bogatej ziemiańskiej rodziny, od której odcięła go wojna, że studjował zagranicą i te studja zostały przerwane... Mimo oporu mego brata, który nigdy nie ufał Kirstowi, zwąc go niebieskim ptakiem, zgodziłam się zostać jego żoną... Och, jakże krótko trwał sen o szczęściu... Choć był on nadal pozornie czuły i nadskakujący, przekonałam się rychło, że żeniąc się ze mną, li tylko mój maleńki mająteczek miał na widoku. Rozpoczęły się gry w karty, hulanki, a pieniądze wprost topniały w ręku Kirsta... Lecz może nie zraziłoby to mnie ostatecznie... Dopiero, gdy dowiedziałam się, że pochodzi on z ubogiej rodziny, zamieszkałej pod Warszawą i własnej matki się wstydzi, bo matka jest praczką, gdy mi doniesiono, że został za ciemnie sprawki usunięty ze szkół, a swą ogładę zawdzięcza przyjaźni z zamożniejszemi kolegami, którzy też z nim pozrywali, bo ich pooszukiwał i ponaciągał, gdy wciąż nowe kłamstwa i nowe brudy wypełzały na wierzch, przerażona uciekłam do brata... Pozostawił mnie w spokoju, bo z całego mojego kapitaliku już nie było śladu... A Olek się odgrażał, że połamie mu kości.
— Żałuję, żem tego nie uczynił! — mruknął.
— Upłynęło parę lat — ciągnęła dalej opowiadanie — Kirsta nie widywałam, dochodziły mnie o nim tylko słuchy... Wstąpił do wojska, jako ochotnik, przeciw bolszewikom, bijąc się mężnie, chcąc się zrehabilitować... A później nieoczekiwana wiadomość... Został zabity w potyczce... Sama nie wiem, czy boleścią przejęła mnie ta wieść, czy też byłam rada, uwolniwszy się od przykrej zmory... Na moje nieszczęście, uwierzyłam tej wiadomości... Później okazało się dopiero, że rozpuścił ją sam Kirst, zdefraudowawszy jakąś większą sumę i pragnąc zatrzeć za sobą ślady... Lecz ja odżyłam, sądząc, że rozpocznę nowe życie... Zaczęłam pracować, jako urzędniczka. W banku, którego dyrektorem był Szoltze. Tak, Szoltze... Zakochał się we mnie i prosił o moją rękę. Nie kochałam go, gdyż dzieliła nas znaczna różnica wieku, ale żywiłam dlań wielki szacunek... Prawy, dobry, zacny człowiek... Zresztą, po doświadczeniu z Kirstem, wydawało mi się, że nikogo nie jestem w stanie pokochać... — tu spojrzenie Kińskiej pobiegło dyskretnie w stronę Freda...
Ten opuścił na dół głowę i widać było, że przykrość mu sprawiają niektóre momenty „spowiedzi”.
— Zgodziłam się zostać jego żoną... A wtedy popełniliśmy wielki błąd... Częściowo za poradą braciszka...
— Och, jakżeż żałowałem później! — zawołał.
— Ponieważ nie nastąpił akt złączenia, a przekonana byłam o śmierci Kirsta, wstydząc się mojego poprzedniego z nim związku, bo rewelacje o Kirście przedostały się do prasy i przyjęłam posadę w banku pod panieńskiem nazwiskiem, zataiłam pierwsze moje małżeństwo przed dyrektorem Szoltze, a brat zaręczał, że mogę tak postąpić bez obawy...
— Zawiniłem bardzo...
— Związek mój z Szoltzem nie należał do najszczęśliwszych... Aczkolwiek pozornie stanowiliśmy przykładne stadło... Dopiero, po upływie paru lat pojęłam, że dobrobyt i stanowisko towarzyskie, nie zastąpią serdecznego ciepła... Szoltze, najzacniejszy człowiek, kochał mnie po swojemu, lecz był niezwykłe zazdrosny... Czasem czynił mi sceny, bez powodu, li tylko dla tego, że wydawało mu się, iż zbyt mało mu okazuję uczucia... Niestety, nie umiałam kłamać... Byłam doń przywiązana, żywiłam wdzięczność, ale nie potrafiłam się zdobywać na wybuchy udanej namiętności, dla starszego mężczyzny, który, z wieku, mógł być moim ojcem... Nieraz płakałam, przygnębiona, iż uległam pokusie uczynienia „karjery”... Ułożyłoby się jednak, zapewnie, jakoś nasze życie, bo przyrodzona uczciwość powstrzymywała mnie od jakichkolwiek niewłaściwych postępków, a mąż nabierając dla mej osoby szacunku wyzbyłby się swej chorobliwej zazdrości, gdyby...
— Gdyby nie powrót Kirsta! — mruknął nagle Den.
— Tak! — wymówiła z bólem. — Powrót Kirsta... Odtąd zaczęła się moja tragedja i pasmo nieprzerwanych przykrości... Spotkaliśmy się oboje niespodzianie w teatrze i oboje przystanęliśmy, niczem przykuci do miejsca... Pamiętam, towarzyszył mi wówczas mąż. — „To baron Kirst” — wyrzekł — galicyjski arystokrata! Bardzo przystojny... Więc mu się przyglądasz! — „Baron Kirst”! — powtórzyłam blednąc — on tak się nazywa? Mąż tylko zagryzł wargi: — Zaspokoiłem twą ciekawość? — zapytał. — Nie odrzekłam ani słowa, podziwiając bezczelność Kirsta. Powrócić do Warszawy pod zmienionem nazwiskiem, gdzie go znał szereg ludzi, powrócić do kraju, w którym był ścigany wyrokami sądowemi, to przechodziło wszelkie granice! Lecz on posunął swą odwagę jeszcze dalej. Podszedł najspokojniej do męża i powoławszy się, że niedawno spotkał dyrektora w jakiemś towarzystwie, prosił o zaszczyt, aby mi zostać przedstawionym. Możecie sobie wyobrazić moje zmięszanie, możecie sobie wyobrazić, iż z trudem bełkotałam wyrazy, podczas gdy mąż posępniał coraz bardziej, mniemając, że „wytworny baron” uczynił na mnie podobne wrażenie... Ach, od tej chwili utraciłam spokój! Bo Kirst już postanowił wykorzystać niezwykłą gratkę... W parę dni później, odwiedził mnie w przedobiednich godzinach, wiedząc, że o tej porze dyrektor znajduje się w biurze... Przyjęłam go, drżąc z gniewu. — „Kochasz mnie jeszcze, Mary?” — zagadnął ironicznie. — „Panie! — odparłam — czuję dlań wstręt i pogardę... Nie pojmuję, doprawdy celu tej wizyty...” — „Hm... — zaśmiał się — nie zapominaj, że jestem twoim mężem!” — „Nie myślę — zawołałam oburzona — by zechciał pan dochodzić swych praw! Zawarłam powtórny związek, gdyż powszechnie sądzono, że poniósł pan śmierć w czasie wojny, a nawet jego nazwisko figurowało na liście zaginionych... Jeśli pan żyje, tem lepiej dla niego, choć może gorzej się stało dla społeczeństwa... Jeszcze nie umarła pamięć o starych sprawkach, a tu zjawia się pan w Ojczyźnie pod zmienionem nazwiskiem, jako baron, małopolski arystokrata?... Odemnie tylko zależy oddać pana natychmiast w ręce policji.. Ucieszyłaby się wielce... Nie postąpię tak, ale pod warunkiem...” — „W ręce policji? — przetrwał złośliwie. — Cóż, trudno... Przywykłem do różnych przygód.. Nie wiem tylko, kto zostanie więcej skompromitowany!” — „Jakto?” — „Mnie najwyżej osadzą w więzieniu, twój, zaś los, droga Mary, będzie smutniejszy.. Wyjdzie na jaw, że oszukałaś dyrektora, wychodząc po raz drugi za mąż, gdy pierwszy mąż żyje... Dalej wyjdzie na jaw, że ten pierwszy mąż jest zwykłym awanturnikiem i że swego czasu miłowałaś go bardzo. O, bo niektóre dokumenty, a szczególniej twoje liściki, zachowałem starannie... Płomienne liściki... Zapytuję się, co nastąpi, jeśli nadodatek oświadczę, że cały czas działaliśmy w porozumieniu i że ty, za moją zgodą podeszłaś dyrektora?” Zaniemówiłam... W rzeczy samej miał mnie w ręku... Skandal... Niesłychana awantura towarzyska... Odtąd stałam się powolna żądaniom Kirsta. Oczywiście chciał pieniędzy i raz jeszcze pieniędzy... Oddałam mu z początku moje oszczędności, później biżuterję, lecz wszystkiego było mu mało. Żądał znaczniejszej sumy, twierdząc, że zwróci mi papiery i wyjedzie z kraju. Skądżeż mogłam ją dać... Naradzałam się z bratem, ale i on był bezsilny... A Kirst stawał się coraz natarczywszy... Nietylko nachodził mnie, kiedy byłam sama ale i odwiedzał w czasie obecności męża w domu, narażając mnie swem postępowaniem na wymówki i sceny... W Warszawie poczęto głośno a dwuznacznie przebąkiwać o wizytach „pięknego barona”, mąż nie posiadał się z gniewu i zazdrości. Wreszcie wyraźnie poprosił Kirsta, aby ten przestał u nas bywać... Kirst zastosował się do tej „prośby”, lecz napisał do mnie list, żądając, abym spotkała się z nim koniecznie... Straciłam zupełnie głowę, nie wiedziałam, co zrobić, jak postąpić... Żyjąc w ciągłym lęku przed skandalem i kompromitacją, zgodziłam się go przyjąć u siebie następnego dnia wieczorem, bo z góry byłam uprzedzona, że mąż ma jakieś ważne posiedzenie i dopiero późno w nocy do domu powróci. Tragiczny wieczór... Przybył... I znów te wieczne domaganie się pieniędzy... Oświadczyłam mu wręcz, że oddałam mu, co posiadałam i więcej nic uczynić nie jestem wstanie... — „No — rzekł — sytuacja nie przedstawia się tak tragicznie... Małżonek, dyrektor Szoltze dość posiada pieniędzy!” Siedzieliśmy oboje w gabinecie, w którym stała kasa, a na biurku spoczywały klucze, snać w pośpiechu pozostawione przez męża. — „Ma do ciebie zaufanie — dodał, wskazując na klucze — otworzymy kasę i wyjmiemy z niej tyle, że może mi wystarczy i pozostawię cię w spokoju... O kradzież napewno cię nie posądzi i uda ci się wszystko zepchnąć na służbę!...” — „Nigdy!” — zawołałam, lecz on już otwierał zamek. A później ciekawie zajrzał do wnętrza skarbczyka... Och, jakże wyraziście mi się rysuje w pamięci ta scena... Dziwne przerażenie przykuło mnie do miejsca, nie mogłam się poruszyć, ani głosu z gardła wydobyć, by zawezwać pomocy... Stałam nieprzytomna... Gdy wtem rozwarły się drzwi i mój mąż ukazał się na progu. — „Więc — wykrzyknął w najwyższem uniesieniu — zakochana parka nietylko mnie zdradza, ale i okrada!... Planuje pewnie za moje pieniądze wyjazd! Rację miałem, żem udał, iż wychodzę na posiedzenie, a natychmiast powrócił do domu!” Kirst rzucił się do ucieczki i wybiegł z mieszkania, nie zatrzymywany przez męża. Pozostałam z nim sama i na mnie skrupił się cały jego gniew. Wreszcie rzuciłam mu się do stóp, wyznając całą prawdę. Lecz i to nie pomogło... Wydawało się, że uległ atakowi szału. Słowa moje rozdrażniły go tylko bardziej. „Tedy zostałem oszukany! — gwałtownie mną potrząsał. — Oszukany!... Ty żoną Kirsta!... A Kirst przestępcą... Nie kłam!... Działaliście w porozumieniu... Zastałem was, oboje, u otwartej kasy... Porzuć, wykręty!... Przecież, nie starałaś się mu przeszkodzić...” — „Ależ, zrozum — błagałam — pojmij”... — „Nic nie chcę słyszeć! — pochwycił się w przystępie rozpaczy za głowę. — Nic... Brudy... brudy... Hańba... Co mi pozostało? Oddać żonę w ręce władz? Narazić się na taki okropny wstyd? Nie móc oczu podnieść na ludzi? Nie, tego nie przeżyję... Lepiej...” I zanim mogłam temu przeszkodzić, wyrwał browning z kieszeni i przyłożył go do czoła... Padł strzał... a potem... Boże... Jakże ciężko mi to opowiadać...
— Biedna Mary! — wyszeptała Wanda, podczas gdy siedzieli w milczeniu. Tylko brat pani Kińskiej odwrócił się raptownie do okna, jakby chcąc ukryć ogarniające go wzruszenie.
— Po tragicznej śmierci męża — podjęła z powrotem przerwaną opowieść — pragnęłam zmilknąć ludziom z oczów. Cierpiałam okropnie. Lecz przódy należało się pozbyć raz na zawsze Kirsta... Po długiem wahaniu, zawiadomiłam pierwsza, choć wstrętem mnie przejmowało to widzenie, że go odwiedzę w hotelu, sądząc, iż poza grubym welonem żałobnym nikt mnie nie pozna. Kirst, od czasu strasznego przejścia, jakoś mnie nie nachodził, a gdym się z nim spotkała, wydał się dziwnie uległy. Z początku sądziłam, że samobójstwo dyrektora wywarło nań wrażenie, lecz później zrozumiałam, że gnębią go własne sprawy. Wprost nie poznawałam Kirsta. Był zdenerwowany, niespokojny, a gdy posłyszał, że pragnę doręczyć mu pewną sumę za zwrot kompromitujących listów i papierów oraz zrzeczenie się wszelkich praw do mojej osoby, ucieszył się bardzo. Sam oświadczył, że zamierza wyjechać w najbliższych dniach zagranicę, co mi było na rękę, bo wciąż drżałam, że go władze pochwycą i wybuchnie skandal. Dodał tylko, że papiery ma schowane poza obrębem Warszawy, odda mi je chętnie, ale musi je skądciś przywieść. „Widzisz — rzekł — wynalazłem sobie, kiedym służył w wojsku, w pewnym pałacu na kresach schowanko. W Podbereżu. Znajduje się tam jeden dziwny pokój, a w nim nadzwyczajna skrytka... Za starym portretem... Opowiadam to śmiało, bo i tak nie uczynisz z tego żadnego użytku, a ja do Polski więcej nie wrócę... Tłomaczę ci tylko, czemu papierów nie zwracam natychmiast... Muszę po nie pojechać... Przyjdź jutro... a załatwimy wszystko zgodnie...” A nazajutrz dowiedziałam się z gazet, że Kirst został zabity...
— Ach! — uderzył się ręką w czoło nagle detektyw.
Został zabity! — powtórzyła. — Niezbyt to piękne może co powiem, lecz ciężar mi spadł z serca... Toż póki Kirst żył, stale groziło mi niebezpieczeństwo... Wprost nie znajdowałam wyjścia. Starać się o rozwód z pierwszym mężem, gdy wyszłam zamąż powtórnie? Nawet odebranie kompromitujących listów i wyjazd Kirsta z kraju nie przecinał ma zawsze kwestji. Teraz byłam wolna... Całkowicie wolna... Lecz jeszcze pozostawały nieszczęsne papiery. Co się z niemi stało? Również wiedziałam z pism, że ani nie ustalono jego tożsamości, ani też nie znaleziono przy nim pieniędzy i papierów. Więc został zamordowany, zanim je zabrał ze skrytki? A dopóki istniały te przeklęte dokumenty, nie zaznałabym chwili spokoju. Ten, w czyim ręku one znalazłyby się, mógł łatwo udowodnić, że popełniłam bigamję, mógł szantażować listami, napisanemi przed wielu laty... Postanowiłam za wszelką cenę papiery zdobyć. W pamięci wciąż tkwiły mi słowa Kirsta o schowanku, znajdującem się za starym portretem w Podbereżu... Ale gdzie leżało to Podbereże... Odnalazłam je po długich trudach, a szczęśliwym zbiegiem okoliczności, udało się nabyć sąsiednie Litycze. Tu, pod umyślnie zmienionem nazwiskiem, zamierzałam wypocząć po okropnych przejściach, a jednocześnie postarać się dostać do skrytki. Sama nie wiedziałam jeszcze dobrze, jak to uczynić. Wreszcie, nasza przypadkowa znajomość, Fredzie, zdawało się ułatwiała zadanie. Zwiedzić pałac i zajrzeć pod stary obraz... Ale w którym pokoju? Biłam się z myślami, nie wiedząc, co począć, a chwilami zamierzając się zwierzyć ze wszystkiego pannie Wandzie, gdy na tej drodze stanęła nowa przeszkoda. Najprzód niezrozumiałe „djabelstwo” w pałacu, którego bałam się okropnie... Później twoje uczucie, Fredzie!... Również... — tu czerwieniąc się nisko opuściła główkę. — Moje uczucie... Wstydziłam się... Przez usta nie przeszłaby mi szczera spowiedź o poprzednich wypadkach, gdy zrozumiałam, że mnie kochasz... Jakie o mnie miałbyś pojęcie? Toć we własnem mniemaniu byłam najgorszą kobietą, mąż sobie życie przezemnie odebrał... Długo walczyłam ze sobą, wmawiając, że mi cię pokochać nie wolno... W tymże czasie przybył do Litycz mój brat, a widząc, jak się męczę, postanowił zaryzykować śmiały plan. Powtarzał, że pragnie zmazać swą winę, bo gdybym go nie usłuchała i opowiedziała przed ślubem o wszystkiem mężowi, nie doszłoby do katastrofy. Mimo moich twierdzeń, że „strachy” nie są dziełem rąk ludzkich, niezbyt w nie wierzył, a posłyszawszy, że w „djabelskiej komnacie” wisi duży portret Symeona Podbereskiego, nabrał przekonania, że tam jest właśnie skrytka i że prócz nas jeszcze ktoś jej poszukuje, wypłaszając „djabelstwami” domowników z pałacu.
— Słusznie! — mruknął Den. — Czemuż nie porozumieliśmy się wcześniej!
— Postanowił tedy wykorzystać dogodną porę i zakraść się do zamku. Nie chcąc mnie skompromitować, w razie niepowodzenia, taił swą bytność w Lityczach, zamieszkując w sąsiednim miasteczku i spotykając się ze mną w lesie. Pan Den natknął się nań przypadkiem, co nas przeraziło porządnie. Zadecydowaliśmy przyspieszyć „włamanie”. Moja sytuacja była okropna... Z jednej strony, ty Fredzie, żądałeś odemnie stanowczej odpowiedzi — nowy rumieniec oblał twarz Kińskiej, łącząc się niemal z miedzianemi włosami — a nie chciałam cię stracić, bo przysięgam, że odzyskawszy papiery, sama opowiedziałabym ci o wszystkiem, z drugiej strony obawiałam się, że pan Den, gdy powróci, uprzedzi nas i skrytkę odnajdzie...
— Uprzedziłem... i odnalazłem!... — zawołał ten wesoło. — I cóż strasznego się stało? Gdyby pani choć mnie dopuściła do swej tajemnicy, uniknęlibyśmy posądzeń i przykrej rozmowy...
— Czyż mogłam się spodziewać — szepnęła, — że pan postąpi tak po dżentelmeńsku?...
A potem dodała:
— Resztę wiecie... Pan Karol Podbereski udaremnił „włamanie”... Zrezygnowana, zamierzałam opuścić Litycze, zniknąć bez śladu... Lecz nagle pan Den doręcza mi to, o co tyle czasu walczyłam napróżno... Więoej nic nie mam do dodania... Sami osądźcie, czy zawiniłam bardzo?... I czy brat mój popełnił istotnie czyn karygodny?... Bo...
Głos Mary załamał się. Zaległa cisza.
Fred powoli podniósł się z miejsca i zbliżywszy się do Kińskiej ma jej rączce złożył długi pocałunek. Pocałunek ten był wymowniejszy od słów. W ślad za nim, rzuciła się ku leżącej Wanda i jęła ją długo ściskać.
Gościcki — rudobrody myśliwy — był zażenowany widocznie. Uczynił parę kroków, jakby niespostrzeżenie pragnąc opuścić pokój. Ale Fred zatrzymał go, przemawiając ciepło:
— Nie mam żalu do pana, drogi włamywaczu, lecz sądzę, że na przyszłość zechce pan wchodzić do mego domu frontowemi drzwiami, a nie oknem.
— Nie nadaję się na włamywacza! — odparł dobrodusznie Gościcki, gdyż mimo srogiego wyglądu, był to jeden z najpoczciwszych ludzi, jakich wyobrazić sobie można.
Den patrzył z zadowoleniem, na rozgrywającą się przed nim scenę.
— Również i odemnie — rzekł — należy się teraz pewne wyjaśnienie, które znakomicie zapełni luki, w opowiadaniu pani Kińskiej. Oczywiście nie podaję pewników, a li tylko domysły, ułożone w logiczny porządek... Z papierów więc, które się znalazły w mojem posiadaniu, mogę ustalić następujące fakty... Kirst, bo i ja go będę tak nazywał, wstąpił w czasie inwazji bolszewickiej do wojska, gdzie szybko, dzięki swej inteligencji, uzyskał rangę sierżanta. Początkowo prowadził się bez zarzutu a nawet odznaczył w paru potyczkach — cóż, kiedy natura ciągnie wilka do lasu. Szybko zaprzyjaźnił się z szeregowcem Stanisławem Zielińskim, chłopakiem prostym, lecz do cna zepsutym, gotowym na wszystko. Obaj, korzystając z zamięszania, jakie powstało, w czasie odwrotu naszych wojsk, poczęli defraudować, kraść, a nawet grabić, gdzie się dało. Przypadek zdarzył, że Kirst wraz z Zielińskim znaleźli się na parę dni w Podbereżu. Kirst urządził sobie kwaterę w pałacu i swoim zwyczajem jął myszkować po opuszczonym domu, przetrząsając kąty. W Podbereżu nikt wówczas nie bawił, bo ty, Fredzie, służyłeś w wojsku, panna Wanda schroniła się do Warszawy, a służba się rozbiegła. Na pozór, poszukiwania Kirsta nie dały mu wielkiego pożytku. Mebli i obrazów nie mógł przecież zabrać — a kosztowności nie było. Lecz, szperając z nudów po bibljotece, natrafił na stare papiery i zeszycik, traktujący o „Kapitule braci odrodzonych”. Bardzo sprytny, wkrótce zrozumiał sens tych „rytuałów” i odkrył tajemnicę „djabelskiej komnaty”, jak również przejście, prowadzące z pałacu aż do lasu. Podziemny ten korytarz został prawdopodobnie wybudowany jeszcze w XVI w. a później odnowiony przez Grabiankę i twego pradziada Fredzie, Augusta Podbereskiego, dla wygody „braci”, by mogli oni stawiać się do pałacu, na swe zebrania niespostrzeżenie. Kirst wnet zrozumiał korzyść, jaką może odnieść z „odkrycia”. Toć on i Zieliński mieli sporo nakradzionych klejnotów i pieniędzy, które przy sobie trzymać niezbyt było bezpiecznie. Na ładne dziesiątki tysięcy, a jeśliby ich pochwycono z podobnemi dowodami — groziła niezwłocznie kulka w łeb. Namówił więc Zielińskiego, by pozostawili łupy w skrytce, nie objaśniając mu jednak bliżej, gdzie ta skrytka się znajduje. Zieliński ufał wtedy bezwzględnie Kirstowi i wiedział tylko tyle, że „djabelska komnata” ma jakieś niezwykłe urządzenia i że prowadzi do niej podziemny korytarz. Łupy więc pozostały w Podbereżu, a rychło zarówno Kirst, jak i Zieliński, którym grunt palił się pod nogami, bowiem ich sprawki poczynały być znane, zdezerterowali z wojska, rozsiewając wieści, iż zginęli w potyczce. Uwierzono w to nawet...
— Niestety! — szepnęła Kińska.
— Kirst — wyjaśniał detektyw — umówił się z Zielińskim, że razem uciekną zagranicę... Tymczasem, najspokojniej porzuciwszy towarzysza, powrócił do Podbereża, zabrał z tamtąd kosztowności i pieniądze i sam drapnął do Austrji. Pozostawił tylko w skrytce różne papiery — między innemi właśnie listy i dokumenty, tyczące się pani Kińskiej, gdyż były one mu zbyteczne, a w razie pochwycenia stwierdzały jego tożsamość. Nie wiele mu teraz zależało na nich a sądził, że skrytki nikt poza nim nie odnajdzie, bo się domyślił, że istnienie „urządzeń” w djabelskiej komnacie jest obecnym jej właścicielom nieznane. Przezornie zabrał z sobą tylko zeszycik — „Rytuał braci odrodzonych” — będący kluczem do zbadania tajemnicy, bez którego nikt rozmieszczenia strzałek nie mógł odszukać. Najlepszym tego dowodem, że Zieliński, przekonawszy się o zdradzie Kirsta, parokrotnie odwiedzał pałac potajemnie, nie natrafiając na ślad skrytki.
— Skądże zeszycik u stryja Karola później się znalazł? — zawołał Fred.
— Powoli zrozumiesz wszystko — odparł Den. — Kirst więc uciekł zagranicę, a Zieliński, ukrywając się zręcznie, puścił się na złodziejstwa, a nawet zwykły bandytyzm. A obaj, urządzali się niezwykle przezornie, gdyż w ciągu lat nie wpadli w ręce władzom. Szczególniej Kirstowi powodziło się dobrze. Za zagrabione pieniądze udawał wielkiego pana, a kiedy po pewnym okresie czasu, wyczerpały się fundusze, obrał sobie „intratny” fach złodzieja hotelowego. Występował wszędzie, jako wielki pan i kradł ze zdumiewającą zręcznością, a znajomość języków i świetne manjery ułatwiały mu przestępstwa. Bawił i w Paryżu, i w Berlinie i Wiedniu, dając się dobrze we znaki policjom tych krajów, które daremne starały się ująć niepochwytnego „szczura”. Wiecznie jednak musiał się uganiać za nową zdobyczą, bo z rozrzutnością prawdziwego arystokraty rzucał na prawo i lewo złoto. Wreszcie, swą bezczelność posunął tak daleko, że jako baron Kirst, powrócił do Polski, nie obawiając się nawet, iż może zostać poznany. W Warszawie, jak wiemy, powodziło mu się niezgorzej, i różni łatwowierni ludzie a szczególniej lekkomyślne niewiasty, ulegali urokowi rzekomego „barona”. Operował nadal po hotelach — „Bristolu” i „Europejskim” a dodatkowe subsydja stanowiły sumki, wyciągane od pani Kińskiej. Może długo zechciałby jeszcze prowadzić podobny żywot, bo do głowy mu nie przychodziło, że jest śledzony, a między innemi i ja wpadłem na jego trop, gdyby nie niespodziewana przeszkoda. Zieliński. Kirst dawno już zapomniał o towarzyszu, lecz Zieliński wciąż pamiętał o „zdradzie”. To też, kiedy ujrzał na ulicy „barona”, poszedł wślad za nim do hotelu. Prawdopodobnie, doszło pomiędzy niemi do gwałtowniej sprzeczki, a Kirst, nie znajdując innego wykrętu, skłamał, że stare łupy nadal znajdują się w skrytce, że do tej skrytki z różnych przyczyn nie może się dostać i że dopiero zamierza to uskutecznić w najbliższej przyszłości, poczem należną część wspólnikowi zwróci. Zieliński uwierzył w to „wyjaśnienie”, lecz do chwili załatwienia „sprawy” nie spuszczał z oka „barona”. Teraz Kirst nie miał sekundy spokoju. Toć dla Zielińskiego pchnąć nożem, lub uczynić użytek z browninga było zabawką. Nie posiadając dość gotówki, aby go zaspokoić, bo kradzioną biżuterję sprzedawał w okolicach Warszawy niezwykle tanio, a pieniądze rozeszły na hulanki i wielkopańskie gesty, postanowił uciec. Lecz skąd wziąść znaczniejszą sumę na wyjazd zagranicę. Usiłowanie okradzenia kasy dyrektora Szoltzego zawiodło, a po jego śmierci sądził, że od pani Kińskiej grosza nie wydostanie. Wtedy, pani Mary, zaproponowała mu pierwsza okup, za zwrot listów i dokumentów, a było to dlań deską zbawienia. Postanowił tedy, w rzeczy samej odwiedzić Podbereże, odszukać skrytkę, papiery zwrócić a za otrzymane za nie pieniądze zniknąć...
— Rozumiem teraz — zawołała Kińska, — czemu był wówczas taki zdenerwowany i taki uprzejmy...
— Wiedział — podkreślił Den, — że grozi mu ze strony Zielińskiego poważne niebezpieczeństwo... I nie omylił się... Bo Zieliński czatował na Kirsta, powziąwszy własny plan... Planem tym było odebrać „baronowi” wszystko i przywłaszczyć sobie całkowitą zawartość skrytki... Śledził dawnego towarzysza bacznie, a gdy Kirst wyruszył własnem autem w stronę Podbereża, dopadł go za miastem, zatrzymał pod jakimś pozorem, a później najspokojniej zamordował...
— Ach! — wyrwał się okrzyk z piersi obecnych.
— Co właściwie zabrał on Kirstowi, nie wiem... Pieniędzy i biżuterji zapewne nie wiele... Lecz odnalazł właśnie ów zeszycik, „Statut braci odrodzonych”, o którym słyszał, że zawiera opis miejsca, gdzie znajduje się skrytka... Podkreślam, że Zieliński, w samej rzeczy, nadal był święcie przekonany, że w schowanku znajdują się kosztowności i pieniądze...
— Zaczyna mi się rozjaśniać w głowie — wykrzyknęła panna Wanda. — Lecz skąd stryj Karol, w tej bandzie...
— Wnet dojdziemy i do stryja Karola — z pewnym smutkiem odrzekł detektyw. — Posłuchajcie! Zieliński, człowiek prosty i mało wykształcony, nie umiał sobie poradzić z hieroglifami i niejasnościami, zawartemi w „Statucie”. Czytał i nic nie pojmował. Odwiedził, wprawdzie, potajemnem przejściem Podbereże — początek to „strachów” w waszym domu — lecz ani na skrytkę ani na strzałki nie natrafił... Wtedy, zrodziła się w jego głowie, niezwykle sprytna myśl. Postanowił wciągnąć w swą grę pana Karola.
— Stryja Karola...
— Tak... Niezwykle przebiegły, zbierając informacje o waszej rodzinie, ustalił, przepraszam, jeśli teraz mojem opowiadaniem wam sprawię przykrość — zwrócił się do Wandy i Freda — że pan Karol, pozbawiony osobistego majątku, jest niezwykle chciwy na pieniądze. Lepiej było stracić część, niżli wszystko... Zaproponował on tedy wprost, zapoznawszy się zręcznie z panem Karolem i opowiedziawszy mu bajeczkę „o ukrytym skarbie”, podział łupów, w razie odnalezienia skrytki. Pan Karol, oszołomiony tysiącami, dał się skusić...
— Co za wstyd! — bąknął, czerwieniąc się Fred.
— Na usprawiedliwienie pana Karola, choć trudno go usprawiedliwiać, dodać należy, że nie wiedział on zupełnie, kim jest Zieliński, jak również nie wiedział, jakiem jest pochodzenie pieniędzy, rzekomo znajdujących się w skrytce. Odtąd zaczęła się „zabawa” dość komiczna, o ile to zabawą nazwać można. Pan Karol, otrzymawszy „Statut” rychło się z nim uporał i odnalazł nietylko maszynerję, ale i schowanko za obrazem. W schowanku, nie było nic prócz listów i papierów, na które pan Karol nie zwrócił nawet uwagi. A ponieważ Zieliński stale opowiadał o skarbach, doszedł do przekonania, że w „djabelskiej komnacie” znajduje się jeszcze druga skrytka, której on nie umiał odnaleźć. Począł więc szukać, tej drugiej, nieistniejącej skrytki, wciąż twierdząc Zielińskiemu, że wogóle nic nie znalazł. Może chciał przódy zbadać sam zawartość schowanka, może zamyślał przeprowadzić po swojemu podział zdobyczy. Dość, że trudził się daremnie, a chciwość go ogarnęła taka, że gotów był nawet rozwalać mury. Lecz w tych poszukiwaniach, wyście mu byli porządną przeszkodą. Wtedy, aby choć na czas jakiś was się pozbyć z Podbereża, wynalazł „strachy”. Cóż lepszego być mogło, niżli puścić w ruch, groźne maszynerje? Tedy ponaprawiał poprzerywane druty i odtąd rozpoczęły się popisy...
— Co za podłość! — wyrwał się Wandzie okrzyk oburzenia. — Tóż ciężko odchorowałam te „figle”... Mało jeszcze... A śmierć Mateusza?
— Wielce jest winien — skinął Den głową. — Bardzo wiele... Straszył was umyślnie, udając zainteresowanie okultyzmem i symulując, że sam boi się najwięcej... Co zaś się Mateusza tyczy, sprawa przedstawia się inaczej...
— Doszedłeś prawdy? — zapytał Fred.
— Domyśliłem się! Mateusz podpatrzył pana Karola, gdy ten rozmawiał z Zielińskim. Wydał on mu się podejrzany, ale nie śmiał was powiadomić o swych spostrzeżeniach, choć pana Karola nienawidził szczerze za sknerstwo. Kiedym przyjechał do Podbereża, postanowił mnie o niezrozumiałych machinacjach stryja uprzedzić, lecz pan Karol, domyśliwszy się tych zamiarów, odwoływał go stale, a później zadecydował na seansie dać porządną naukę...
— Zabił go!
— W dosłownem tego słowa znaczeniu nie zabił, bo Mateusz zmarł z przerażenia na anewryzm serca. Ale w każdym razie, stał się moralnym sprawcą tej śmierci!
A gdy Podberescy siedzieli z pochylonemi ze wstydu głowami, słysząc o niegodnych postępkach bliskiego krewnego, detektyw opowiadał dalej.
— Wogóle mój przyjazd pomięszał panu Karolowi szyki... Lękał się, że bez pomocy „Statutu” wszystko odnajdę... Należało więc wymyśleć takie „djabelstwo”, aby z Podbereża nas wypłoszyć. Po pierwszych groźnych odgłosach w dzień mojego przybycia, nastąpił tragiczny seans... Cel został osiągnięty... Drapnęliśmy, pod wpływem grozy, wiejącej od djabelskiej komnaty, a ja prawie zrezygnowałem z dalszej walki. W Podbereżu, w domku rządcy, pozostał tylko stryj. Lecz miałem powrócić. Otóż tę przerwę należało wykorzystać. Z jednej strony, Zieliński, w obawie, że śledząc obydwie sprawy i a nuż odnalazłszy skrytkę, gdzie znajdowały się i jego papiery, mogę natrafić na ślad prawdziwego mordercy Kirsta, postanowił skierować mnie na fałszywy trop, z drugiej strony, pan Karol, bez przeszkód, chciał przedsięwziąść ostateczne poszukiwania. Nadesłano więc anonim, rzucający cień na panią Kińską, a później Zieliński wydelegował dwie młode osóbki, aby mnie pilnowały dobrze i urządziły małą komedyjkę. Jedną z nich była jego kochanka, panna Lola, oddana mu na życie i śmierć, drugą zaś jej przyjaciółka. Zająwszy sąsiedni stolik, gdym znalazł się w restauracji, wszczęły głośną rozmowę o okolicznościach towarzyszących śmierci Kirsta, z których wynikało, że pani Mary jest zamięszana w tę sprawę...
— I pan uwierzył? — zawołała.
— Przyznaję ze wstydem... Uwierzyłem... Powtarzały takie szczegóły! Teraz dopiero rozumiem, że panna Lola, stojąca swego czasu na czatach w hotelu, gdyż Zieliński kazał jej ustalić, kiedy Kirst wyjedzie do Podbereża, dojrzała tam nie tylko mnie, ale i panią, wychodzącą z numeru awanturnika i po mistrzowsku, perfidyjnie wykorzystała te spostrzeżenia...
— Pojmuję... — szepnęła.
— Zieliński — mówił Den — urządziwszy mi „kawał”, natychmiast własnem autem — komu je ukradł, nie wiem — powrócił do Podbereża. Zniecierpliwiony ciągłem zwlekaniem i wykrętnemi odpowiedziami pana Karola, umówił się z nim, że tej nocy razem zwiedzą djabelską komnatę. Mieli się spotkać około kopca, przy potajemnem przejściu. Ale Zieliński długo oczekiwał napróżno. Najprzód ty przybyłeś nieoczekiwanie i pan Karol na rozmowie z tobą stracił sporo czasu, następnie chciał on wykonać jeszcze ostatnią próbę sam, bez towarzysza. A nuż Zieliński będzie szczęśliwszy, skrytkę odnajdzie i przy podziale oszuka. Śmiało więc poszedł nocować z tobą do pałacu — dziś może mniej podziwiasz to bohaterstwo — a stwierdziwszy, żeś zasnął, bezzwłocznie przedsięwziął decydujący eksperyment. Sądził, że ponownie sprawdzając wskazówki, zawarte w Agrippie, na które powoływał się statut, nieistniejące schowanko odnajdzie. Co dalej się stało wiemy... Przeszkodził mu w „pracy” brat pani Mary, a stryj wypadł za nim wściekły, iż to jaki nowy poszukiwacz skrytki przybywa... Pędził za panem Gościckim i szczerze chciał go pochwycić... Tymczasem Zieliński zirytował się na dobre. Stale węszył zdradę i teraz nabrał przekonania, że pan Karol go oszukuje. Czekał około lasu, a wspólnik nie przybywał. Nagle ujrzał pogoń. Nic nie rozumiejąc z tej sceny, doszedł tylko do wniosku, że znów wyprawa została udaremniona, a kto wie, pan Karol może umyślnie organizuje pościg, byle go z okolic Podbereża wypłoszyć. Bo któż prócz nich wiedział o „skarbie”? Rozgniewany do najwyższego stopnia, postanowił panu Karolowi papiery odebrać, zemścić się i nadal działać sam. Napadł więc na niego, zbił i wyciągnął portfel... Na szczęście, nie było tam „Statutu”, o który mu najwięcej chodziło... Zabiłby nawet pana Karola, chcąc usunąć niedogodnego wspólnika i świadka, gdyby nie wasza pomoc... Oto, w jaki sposób, według mojego mniemania, rozegrały się wypadki wczorajszego wieczoru...
— Dobrze! — wykrzyknęła Wanda, której oczy iskrzyły się zaciekawieniem. — Doskonale... Lecz skądże stryj znalazł się dziś z powrotem w towarzystwie Zielińskiego, w djabelskiej komnacie...
Den zastanawiał się chwilę.
— Znów snuć muszę domysły! — rzekł. — Przypuszczam, iż odbyło się to następująco... Pan Karol, porządnie obity i przerażony napaścią, doszedł do wniosku, że musi zobaczyć się z Zielińskim i wszystko wytłumaczyć, gdyż ten gotów czyhać na jego życie powtórnie... Zieliński zatrzymywał się zazwyczaj w pewnej karczmie, w pobliżu Podbereża i tam pan Karol postanowił go odszukać. Zastał go w samej rzeczy, gdyż Zieliński niezwykle odważny, choć mógł się spodziewać, że po wczorajszej strzelaninie poszukuje go policja, bawił w karczmie, zamierzając w nocy sam przeniknąć do „djabelskiej komnaty” i sprawdzić wszystko na miejscu. Na tem właśnie było oparte moje wyrachowanie, które uwieńczyło się powodzeniem. Długo, zapewne, przekonywał bandytę, iż go nie oszukał i nie odnalazł skrytki, częściowo tylko kłamiąc, bo nadal był przekonany o egzystencji drugiego schowanka. Może liczył, że wspólnie w ostatniej chwili nieistniejące schowanko uda im się odnaleźć, może tylko mniemał, że gdy pokaże prawdziwą skrytkę, nie zawierającą nic prócz bezwartościowych papierów, Zieliński pozostawi go w spokoju... Wiemy, jak dalej potoczyło się wszystko... Przybyli obaj, a Zieliński, w międzyczasie poinformowany o działaniu mechanizmów, sam wydawał rozkazy... Wreszcie pan Karol pokazał mu, niby tylko co odnalezioną skrytkę... i zdumiał się sam, bo brakło tam papierów... Na ten widok w pasję najwyższą wpadł Zieliński... Ani dokumentów ani pieniędzy... Teraz w jego umyśle nie pozostawało żadnej wątpliwości, kto je zabrał i pan Karol napewno nie wyszedłby cało z rąk zbója... Na szczęście, my wystąpiliśmy na widownię... Zieliński rzucił się do ucieczki, ja za nim... A w czasie pościgu zginął...
Detektyw umilkł.
Było już blisko ósma rano i ma podwórzu panował ruch i gwar, a w sąsiednich pokojach kręciła się służba, szykując do śniadania, gdy ukończył swą opowieść. Z za okna biły ciepłe potoki, wiosennego słońca, a ptactwo po drzewach świergotało radośnie.
— Straciliśmy noc! — mruknął.
— Och! — zawołała pani Kińska — chyba nikt z nas tej straty nie żałuje...

Cóż dodać jeszcze... W parę miesięcy później odbył się ślub pani Kińskiej i Freda. Nic w tem dziwnego. Lecz dziwniejsze, że Den wciąż teraz odwiedza Podbereże, a w okolicy głośno przebąkują o jego małżeństwie z panną Wandą...
Pan Karol zaszył się w jakąś mysią dziurę i żyje cicho z małej renty, wypłacanej mu przez Freda. Podobno przestał nawet zajmować się okultyzmem.


KONIEC




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.