Upiorny dom/Rozdział XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Upiorny dom
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Bibljoteka Najciekawszych Powieści
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia B-ci Wójcikiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XI.
ZŁY DUCH PODBEREŻA.

Plan został wykonany dosłownie...
Opuściwszy Podbereże z wielkim hałasem, odprowadzani prawie przez całą służbę, ujechali kilka kilometrów, poczem skręcili w las.
Tam rychło Fred, przy pomocy Dena, wyprzągł konie i przywiązał je do drzew. Następnie pogasił latarnie powoziku i zręcznie ukrył go w krzakach.
A później, niczem złoczyńcy, jęli się skradać do zamku.
Samo przedostanie się poszło gładziej, niżli można było tego się spodziewać.
Od czasu ich wyjazdu upłynęła prawie godzina. Dochodziła jedenasta. Służba już udała się na spoczynek i nikt nie kręcił się dokoła pałacu.
Wyczekali chwilę, kiedy dozorca nocny znalazł się po drugiej stronie domu i zbliżyli szybko do okna na parterze, które umyślnie przedtem zostało tylko przysłonione a okiennice otwarte. Nikt ich nie zauważył. Jedynie psy powitały Wandę i Freda radosnem łaszeniem się i wywijaniem ogonów, a później długo patrzyły zdziwione, podniósłszy mordy do góry, czemu „państwo”, wraz z jakimś obcym jegomościem, drapią się przez okno, niczem złodziejaszkowie, miast uczciwie przedostać się drzwiami do siebie.
Nareszcie dotarli beż przeszkód do „djabelskiej komnaty” a raczej do sąsiadującego z nią pokoju.
— Tu się zatrzymamy! — oświadczył szeptem Den. — Znakomity punkt obserwacyjny... Drzwi niechaj zostaną otwarte...
— Więc nie w czartowskiej izbie? — zagadnął Fred, a później żartem dorzucił. — Nadal boisz się duchów?...
— Strzałkę dobrze przekręciłem na dół! — mruknął z ironją. — Ręczę, że nie nastąpią żadne „objawy”!... Lecz chodzi mi o to, abym mógł obserwować całą „djabelską komnatę”... i niebezpieczeństwo nie zaskoczyło nas od tyłu...
— Więc grozi nam niebezpieczeństwo? — cicho zawołała panna Wanda. — Jakie?
— Przódy zajmijmy miejsca! — odrzekł, szukając krzeseł po omacku. — Może dość długo czekać wypadnie...
A kiedy usiedli, Den pośrodku a Wanda i Fred po jego bokach, prawie w przejściu łączącem obydwa pokoje, począł wyjaśniać:
— Mówiłem wam już, że czartowska izba chowa więcej tajemnie, niźli ustaliliśmy dotychczas... Co prawda, jedną z nich, poza maszynerjami, udało mi się pochwycić, ale o niej jeszcze nie wspomnę... Sądzę tylko, że jest ona kluczem wszystkich zagadek i wszystkich niezrozumiałych faktów, jakie w Podbereżu się działy... Ale pozatem niezawodny instynkt mówi mi coś innego, że do djabelskiej komnaty prowadzi potajemne przejście, którego nie umiałem znaleźć...
— Po tem, cośmy już zobaczyli — szepnęła Wanda — i to jest możliwe...
— Powiada mi ten instynkt — ciągnął dalej detektyw, — że ludzie, którzy ubiegłej nocy usiłowali wtargnąć do pałacu, znają sekret przejścia i dziś zechcą go wykorzystać... A ponieważ nie wiem, z której strony ono się znajduje, wolę siedzieć tu, w sąsiednim pokoju, żeby uniknąć niespodzianek.
— Rudobrody mężczyzna, czy automobilowy bandyta?... — Fred gwałtownie poruszył się na swem krzesełku.
Detektyw chrząknął.
— Dość zapytań! — rzekł. — Najbliższe chwile przyniosą wyjaśnienie... A teraz więcej ani słówka... Broń w pogotowiu... i cisza...
Zaległo milczenie.
Jęły powoli płynąć minuty, kwadranse. Och, jak dłużyły im się obecnie chwile oczekiwania. Czy rachuby Dena okażą się słuszne?
Minęła przeszło godzina. Gdzieś na dole zegar wybił dawno dwunastą. Już po północy. Może wpół do pierwszej. Długoż mają oczekiwać?
Nagle szczegół dziwny zwrócił uwagę Wandy. A lekkie dotknięcia do ramion, które poczuła zarówno ze strony Freda, jak i Dena świadczyły, że i oni to spostrzegli.
Naprawdę dziwny szczegół.
Nawprost ich znajdował się duży kominek, z zawieszonym nad nim portretem Symeona Podbereskiego. Otóż, w głębi kominka stała się rzecz niesamowita. Rzekłbyś, ktoś przeciął bez szelestu jeden z boków nożem... i zajaśniała świetlna długa szpara...
Drgnęli...
Sprawdziły się przewidywania...
Słynne potajemne przejście!... Tam znajduje się ono! A jest tak świetnie urządzone, iż nietylko natrafić nań nie sposób, lecz ten, który niem się zakrada, nie czyni najlżejszego hałasu...
Teraz, ściskając broń w ręku, oczekiwali z napięciem, co dalej się stanie.
Szpara rozszerzała się coraz więcej, część kominka przekręciła się, niby osadzona na osi, a za nią ukazał się duży kwadratowy otwór.
Stał w nim wysoki mężczyzna, świecąc sobie latarką i coś mrucząc, jakby drugiego towarzysza naglił do szybszej drogi.
— Ten sam... — mało nie krzyknął Fred. — Ten sam drab, który wczoraj napadł ma stryja Karola...
Nieznajomy, widocznie znakomicie obznajomiony ze wszystkiem, zgiął się teraz, aby nie uderzyć głową o gzyms kominka i jednym susem znalazł się w pokoju. Choć trzymał w ręku latarkę, promień jej skierowany na bok, nie padł w stronę siedzących. Zresztą nawet gdyby tam padł, nie ujawiłby ich obecności, bowiem znajdowali się oni w ukryciu, za framugą drzwi.
Den, jakby uspakajając Wandę i Freda, którzy mimowolnie drgnęli, cichutko szepnął:
— Nie dojrzy nas... A zaraz się przekonamy, co go sprowadza...
Teraz mogli dobrze obejrzeć intruza. Był to wysoki, czterdziestoletni mężczyzna, ubrany w skórzaną szoferską kurtkę, o dziwnie niemiłym, drapieżnym wyrazie twarzy. Snać przekonany, że Podberescy z Denem wyjechali i nikt nie znajduje się w domu, nie krępował się wcale i głośno mówił w stronę otworu:
— Prędzej! Prędzej, do licha...
— Kiedy te schody... — rozległ się z głębi głos.
— Pospiesz się, idjoto!...
W przejściu zarysowała się sylwetka drugiego mężczyzny. Początkowo tak niewyraźna, iż zaledwie rozróżnić można było kontury. Lecz, gdy znalazł się on w promieniu światła — Wanda i Fred aż do krwi, zagryźli wargi, by nie krzyknąć. W rzeczy samej, aczkolwiek od szeregu godzin wciąż spotykały ich nowe niespodzianki — ta, bodaj, była najsilniejsza.
Nieznajomemu towarzyszył... stryj Karol... Stryj Karol, który przepadł bez wieści, wślizgiwał się potajemnem przejściem, wślad za bandytą? Za tym samym bandytą, jaki wczoraj usiłował go zabić i potłukł dotkliwie? Więc dostał się zapewne w szpony zbója i ten tu sprowadził stryja terrorem... O łotr!... Czyż nie należy natychmiast biec mu na ratunek...
Wanda i Fred już zgodnym ruchem mieli się porwać ze swych miejsc, aby spieszyć z odsieczą, gdy wtem żelazny ucisk dłoni detektywa, spadł na ich ręce i zmusił do pozostania. Jednocześnie ucisk ten nakazywał wyraźnie:
— Milczcie...
Czyżby Den oszalał? Czemu nie chce uwolnić natychmiast stryja? Pragnie dowiedzieć się zapewne, w jakim celu zbir go do djabelskiej komnaty zaciągnął. Może ma rację! Chwilowo stryjowi niebezpieczeństwo nie grozi, a zawsze zdążą starszego pana osłonić...
Wpijali się teraz wzrokiem w twarz pana Karola. Biedak, cóż musiał wycierpieć... Och, gdybyż się domyślił, że są blisko i nie dadzą mu krzywdy uczynić... Lecz im dłużej trwała ta obserwacja, tem większe ogarniało ich zdumienie, że stryj, choć wyraźnie zdenerwowany, nie zdradzał, ani obawy, ani przygnębienia...
Tymczasem mężczyzna w szoferskiej kurtce, zawołał rozkazująco:
— Pokaż!...
— Co mam pokazać? — mruknął niechętnie pan Karol. — W notatkach Kirsta napisane wyraźnie: tam szukaj, gdzie padnie cień świec...
— Gdzież padł?...
— Na portret...
— Toś stary kretynie, nie mógł się domyśleć, że należy usunąć portret...
— Żadna filozofja!... Tylko ten rudy bencwał mi przeszkodził...
— Alboś ty chciał zagrabić wszystko... Zaraz sprawdzimy...
Cóż to miało znaczyć? Zbir traktował stryja lekceważąco, a ten się tłomaczył, odpowiadał bez gniewu. Chciał usunąć portret? Nie żałowali już Wanda i Fred, że detektyw rozkazał im czas jakiś pozostać w charakterze biernych świadków.
Mężczyzna rozejrzał się po pokoju. Spostrzegł, iż na stoliku znajdują się dwie świece w lichtarzach, zapomniane wczoraj przez pana Karola, a których umyślnie nie zabrał Den. Zapalił je i z zadowoleniem oświadczył:
— Nikt tu, na szczęście, nie zaszedł... Toś ty zostawił świece?
— Przecież opowiadałem...
— Ten pieski syn, Den, szpicel cholerny, mógł wąchać...
Pan Karol się skrzywił.
— Boi się ducha! — odparł. — Uwierzył w mój eksperyment magiczny... Ale porządnego najadłem się dziś strachu, kiedy mnie męczył o znaczenie koła... A wszystko przez waszą głupią podejrzliwość... Żebyście na mnie nie napadli, usunąłbym ślady...
— Podejrzliwość?... Wnet się przekonam, czyś ty nie zdrajca...
Wanda i Fred nie wierzyli uszom własnym... Więc stryj?... Jeśli poprzednio drżeli z niepokoju, iż może na czas nie zdążą z pomocą, teraz miotało niemi oburzenie... Pomagał bandycie?... Miał z nim zadawnione porachunki? W ten sposób wyrażał się o Denie!... O jakiż wstyd przed detektywem... Chociaż twarzy Dena nie widać było w mroku, lecz gdyby mogli ją ujrzeć, spostrzegliby ze zdziwieniem, że nie nosiła ona wyrazu oburzenia, lecz przeciwnie radości, jak u kogoś, kto stwierdza, iż wszystkie jego domysły się sprawdzają.
A dalej przed ich oczami potoczył się, niby niezwykły film kinematograficzny.
Nieznajomy, przysunąwszy do ściany, wielkie, rzeźbione krzesło, wskoczył na nie i pochwyciwszy oburącz wielki portret, przedstawiający Symeona Podbereskiego, sam zdjął go ze ściany i położył na podłodze, dając dowód wielkiej siły. Później jął palcami przebiegać szybko po tapecie, dopóki nie natrafił na to, czego szukał. Lecz chwilę próżno naciskał.
— Przekręć strzałkę przy oknie! — zawołał do pana Karola. — Strzałkę, uruchomiającą maszynerję! Gdy jest zamknięta i tu zatrzask nie działa... Dlatego można opukiwać ściany, ile chcąc, a nikt nic nie znajdzie...
Pan Karol pospieszył spełnić rozkaz.
Znów dłoń mężczyzny niecierpliwie przywarła do tapety. Rozległ się suchy trzask... uskoczyła jakaś deseczka i w ścianie ukazał się otwór.
— Jest... Jest... — wykrzyknął z triumfem. — Prędzej latarkę...
Wkrótce blask elektrycznej latarki oświetlił wnętrze potajemnej kasetki. Lecz choć nieznajomy wsadził tam rękę z latarką, choć wspiąwszy się na palce długo zaglądał do środka, a drugą ręką badał zawartość skrytki — poszukiwania snać pozostały bezowocne, bo wyraz wielkiego rozczarowania odbił się na jego twarzy.
— Przekleństwo! — zawołał. — Kasetka jest pusta...
— Pusta? — powtórzył pan Karol. — Niemożliwe.
Rysy mężczyzny wykrzywiła wściekłość.
— Jeszcze udajesz, stary draniu! Tyś zabrał!
— Przysięgam...
— Nie kłam... A papiery... Gdyby nawet nie było pieniędzy, musiały pozostać papiery...
Pan Karol rozłożył bezradnie ręce:
— Nic nie rozumiem... Nie otwierałem... Toć dopiero...
Ale nieznajomy nie dał mu się wytłomaczyć.
— Zdrajco... Zdrajco podły! — ryknął. — Wczoraj już podejrzewałem, że kręcisz i chciałem cię zabić... Teraz mam pewność... O, nie ujdzie ci to na sucho... Gadaj, gdzieś schował... Gadaj, bo zaduszę...
Przyskoczywszy do pana Karola, porwał go za gardło i jął nim trząść z całej mocy.
— Puść pan pana Karola — odezwał się nagle spokojny głos. — On nic nie winien!... To ja zabrałem papiery...
Interwencja nastąpiła na tyle nieoczekiwanie, że napastnik wypuścił z rąk ofiarę i obejrzał się zdumiony. O parę kroków za nim stał Den, trzymając browning w ręku. Dalej również uzbrojeni Wanda i Fred, którzy wślad za detektywem wyszli z ukrycia, widząc, że najwyższy czas przyjąć udział bezpośredni w toczącej się przed niemi scenie.
— Ja zabrałem papiery! — powtórzył Den. — Biżuterji i pieniędzy, niestety, tam nie było... A teraz proszę, ręce do góry! Inaczej strzelam... Pan jest mordercą Kirsta...
— Zdrada! — zawołał mężczyzna. — Zaciągnięto mnie w pułapkę!...
— Boże! — jęknął pan Karol. — Jestem zgubiony...
— Ręce do góry! — detektyw podniósł browning.
Lecz jeśli Den nie zamierzał żartować, również napastnik postanowił drogo sprzedać swą wolność.
— Zabrałeś papiery? — charknął z pasją. — Teraz mnie chcesz schwycić? — Niedoczekanie...
Z iście kocią zwinnością, błyskawicznie rzucił się naprzód, starając się pochwycić za rękę Dena. A gdy detektyw zdążył uskoczyć w porę, z całej siły pchnął stojącego pomiędzy Wandą a Denem Freda, tak, że ten zatoczywszy się, o mało siostry i detektywa nie obalił.
Poczem, korzystając z zamieszania, rzucił się do ucieczki i zdzieliwszy pięścią po głowie, snać na pożegnanie, pana Karola, który znajdował się obok kominka, w otworze tegoż zniknął.
Jeszcze chwila — takim był zapewne jego plan — a zawarłby za sobą potajemne przejście.
— Ucieknie! — z rozpaczą wykrzyknęła Wanda.
Lecz detektyw już zdążył ochłonąć z wrażenia, wywołanego niespodziewanym atakiem. Niemniej szybko, niźli napastnik, przypadł do kominka i nim tamten zdążył ruchomą ściankę zatrzasnąć, wsadził w szparę lufę browninga, dając wystrzał na oślep.
Odpowiedziało mu przekleństwo... i odgłos prędkich kroków, zbiegających po schodach.
To napastnik, rezygnując z przecięcia drogi goniącym go, oddalał się śpiesznie...
Den pchnął drzwiczki — i ujrzał kręte, wąskie żelazne schodki, prowadzące niby w głąb studni. Wyrwał z kieszeni elektryczną latarkę.
— Za nim... — zawołał w stronę Wandy i Freda. — Idę przodem... Wy za mną...
Z konieczności ostrożnie jął zstępować na dół. Schodki były ślizkie i niewygodne, chwilami brakowało poręczy, a czasami i stopnia — nieraz musiał się zatrzymywać i puszczać snop światła, aby nie upaść, lub nogą nie natrafił na próżnię. Liczył na to widocznie napastnik, znający doskonale drogę, którą zapewne częściej przebywał i znacznie wyprzedził Dena, bo nie słychać już było dudnienia kroków.
Wreszcie skończyły się schody. Jak obliczał Den, znaleźli się teraz w podziemiach pałacu, mniej więcej o dwa piętra niżej od djabelskiej komnaty. Promień elektrycznej latarki oświetlił długi, ciemny korytarz.
Den, bez wahania, ruszył dalej. Powietrze w korytarzu było ciężkie i stęchłe, podłoga ślizka i błotnista i wił on się w rozmaite strony, snać przechodząc pod różnemi częściami zamku.
Lecz czyż podziemia pałacu ciągnęły się aż tak daleko? Bo choć detektyw, ryzykując teraz upadek, lub natknięcie się na jaką nieoczekiwaną pułapkę, nie szedł, a biegł prędko, chcąc dogonić przeciwnika, korytarz rzekłbyś, ciągnął się bez końca i wciąż wyrastał przed nim nowy zakręt.
Dopiero, po dłuższym upływie czasu, poczuł prąd świeżego powietrza i ujrzał migocące gwiazdy... — Jeszcze chwila — i dotarł do wyjścia...
Wyjrzał ostrożnie, stwierdzając ze zdumieniem, że potajemna droga kończy się śród kupy kamieni w lesie. Szybko jął obliczać. Więc jest u t. zw. „kopca”.
Znał dobrze ten „kopiec”, nieraz pokazywał mu go Fred. Odległy może o dwa kilometry od pałacu, znajdował się śród boru i pochodził z czasów „najazdów tatarskich” i jako pamiątka szczęśliwie z tatarami stoczonej potyczki, tam miał zostać wzniesiony. Składał się on z wysokiej kupy obmurowanych kamieni, częściowo porosłych mchem i trawą, z umieszczonym na górze drewnianym krzyżem. Któż kiedy przypuściłby, że usuwając część cegieł, nie obrośniętych mchem, a wyglądających na zwykłe rumowisko, natrafiało się na długie podziemne przejście, prowadzące wprost do djabelskiej komnaty? Sam zaś korytarz został, zapewne, ongiś wybudowany, aby dać możność ucieczki mieszkańcom zamku w razie nieoczekiwanego napadu, a później odnowiony z zachowaniem jaknajwiększej tajemnicy.
Gdzież się jednak podział napastnik?
Den nader ostrożnie wychylił głowę z otworu, sądząc, iż zaczajony za kupą kamieni, powita go kulką.
Ale kiedy rozejrzał się uważniej — spostrzegł zdala na tle drzew oddalającą się sylwetkę — i pojął wszystko.
Poza lasem migotały samochodowe reflektory.
Tam spieszył złoczyńca, zamierzając przy pomocy oczekujących nań w aucie towarzyszów, jak wczoraj, odjechać i zniknąć bez śladu. Na cóż miał się wdawać w nierówną walkę z detektywem, któremu Wanda i Fred spieszyli z pomocą, gdy posiadał niezawodny sposób ocalenia.
Wściekłość ogarnęła Dena. Czyż bandyta ujdzie bezkarnie? Reżyser wszystkich machinacji w Podbereżu, zimny i okrutny zbój, morderca Kirsta...
— Tam, do licha...
Jął teraz pędzić, przeskakując przez leżące na ziemi pnie drzew i krzewy, ile starczyło siły. Ale niewielka przyświecała nadzieja pochwycenia zbrodniarza. Zdołał wyprzedzić go znacznie, był już na skraju lasu. Jeszcze sto kroków a dosięgnie samochodu...
Nagle rzecz jedna uderzyła detektywa. Im dłużej biegł, tem przestrzeń, dzieląca go od przeciwnika poczynała maleć. Tak czuł się pewny, iż zawsze zdąży zająć miejsce w aucie, że nic sobie nie robił z pościgu. Lekceważył całkowicie detektywa, mniemając, że ten błąka się jeszcze w korytarzu i nie stanie się dlań groźny. Bezczelność...
Wtem detektyw o mało nie krzyknął z radości. Napastnik nie biegł a szedł, idąc zaś kulał widocznie. Utykał na lewą nogę, oddalając się coraz powolniej...
Ranny...
Trafić go musiał strzał, wymierzony na oślep przez drzwi i teraz dopiero przypomniał sobie Den brunatne plamki, rozsiane tu i ówdzie na podłodze korytarza, na które początkowo nie zwrócił uwagi... Krew... Broczył krwią, a nie mogąc opatrzeć rany, wciąż stawał się słabszy.
Jeszcze chwila pogoni. Koniec lasu, zaczyna się łąka, zalana światłem księżyca... Tamten znajduje się pośrodku, bardzo daleko, ale...
— Stać, bo strzelam! — zawołał.
Musiał posłyszeć wezwanie, gdyż przystanął; odwrócił w kierunku Dena i podniósł rękę do góry... Czarna sylwetka odcinała się wyraźnie od szaro niebieskiego krajobrazu. Zabrzmiał huk i ostry świst rewolwerowych kul przeszył powietrze. Na szczęście, nie trafiły Dena, a pomknęły dalej, bijąc w sąsiednie drzewa i po drodze obcinając gałęzie.
— Ach, ty zbóju! — warknął i z kolei wystrzelił.
Lecz i jego strzał nie uczynił krzywdy. Napastnik, jakby obawiając się, że może zabraknąć mu nabojów, nie mierzył więcej do detektywa, ale zebrawszy siły, jął z wysiłkiem uciekać. W tymże momencie, samochód, snać zwabiony strzałami, ruszył z miejsca, kierując się w jego stronę.
— Nie zdążę! — pomyślał Den.
Auto posuwało się coraz prędzej, również coraz prędzej biegł ścigany... Kilkanaście kroków i wszystko stracone.
Próżne wysiłki...
Den chciał już przystanąć, aby wycelowawszy spokojnie, w nowym strzale szukać ratunku, choć dalszy strzał z powodu znacznej odległości był mało prawdopodobny — gdy wtem zauważył, że przeciwnik zatrzymał się i na sekundę zawahał...
Cóż się stało? Wszak samochód podjeżdżał blisko...
Aha... Zrozumiałe... Pomiędzy nim a autem ciągnął się rów, przecinający łąkę, rów coprawda pozbawiony prawie wody, ale dość szeroki i należało go przebrnąć, aby się znaleźć bezpiecznie w samochodzie... A z ranną nogą uczynić to niełatwo...
Teraz Den nie biegł, a pędził. Wydawało mu się, że leci na skrzydłach...
Tamten zastanawiał się widocznie. Znać było, iż rozważa, czy wystarczy mu sił, aby rów przeskoczyć. A detektyw zbliżał się coraz więcej.
Nagle powziął postanowienie.
Cofnąwszy się o parę kroków dla rozpędu, rzucił się naprzód, odbijając się od ziemi i wysoko unosząc do góry.
Upadł wprawdzie po drugiej stronie, ale przebył przeszkodę — i Den uważał za bezcelową dalszą pogoń... Gdy wtem...
Huknął nowy strzał...
Jakiś nieludzki ryk wydobył się z piersi napastnika. Szarpnął się, niby chcąc powstać, lecz z powrotem upadł i nieruchomo leżał na ziemi.
Den paru susami znalazł się przy nim.
Oczy zachodziły bielmem, ze skroni sączyła się cienka struga krwi. Konał, poniósłszy śmierć z własnej dłoni. Trzymany w ręce browning przypadkowo w czasie upadku wypalił, kładąc go trupem na miejscu.
W tejże chwili zbliżyło się auto. Przy kierownicy siedziała kobieta, która nie orjentując się widocznie w tem, co zaszło, a widząc zdala tylko Dena, zapytała niespokojnie:
— Stachu! Jesteś? Kto cię goni?...
Detektyw zbliżył się do samochodu.
— Nikt już nie goni Stacha! — wyrzekł poważnie. — Bo Stacha niema śród żywych...
Wyraz przerażenia zarysował się w jej oczach, lecz zawołała niedowierzająco:
— Kłamie pan... Toć rozróżniałam niedawno jego postać śród pola... Ach, pan Den! — poznała raptem detektywa, poczem wykrzyknęła z nienawiścią: — Przeklęty Den... To pan go zabił?
— Nie ja go zabiłem, panno Lolu! — odparł, poznając również w kierowniczce auta ową panienkę, która mu kiedyś udzielała w restauracji „danych” o osobie Kińskiej. — Nie ja go zabiłem... Sam sobie niechcący wymierzył sprawiedliwość... Rewolwer wypalił w czasie upadku...
— Gdzie się znajduje?
— Tam... — wskazał na czerniące się na polu zwłoki.
Wyskoczywszy z auta, pobiegła po przez ciemną łąkę i przypadła do nieruchomo leżącego śród trawy ciała. Powietrze przeszył żałosny jęk i głośno jęła łkać, objąwszy nieboszczyka.
Den stał nieruchomo opodal przez długą chwilę, szanując jej boleść. Dokoła panowała cisza, a na horyzoncie już bladły gwiazdy. Wreszcie podszedł i lekko ją dotknął za ramię.
— Panno Lolu...
Powstała z klęczek, a na jej twarzy odbił się wyraz mocnego postanowienia.
— Chce pan mnie zatrzymać, — oświadczyła spokojnie. — Proszę... Nie zamierzam stawiać oporu... Gdy Stach nie żyje, reszta mnie mało obchodzi...
Detektyw potrząsnął głową.
— Właśnie zamierzam obdarzyć panią wolnością!
— Wolnością?
— Bynajmniej nie dla tego, że ongi raczyła pani zadrwić sobie ze mnie w restauracji, udzielając fałszywych wskazówek... I bynajmniej nie dlatego, abym się nad panią litował.
— Więc? — Oczy dziewczyny rozszerzały się coraz większem zdziwieniem.
— Chcę uniknąć skandalu — twardo uderzył w nią wzrokiem. — Prócz Stacha, a właściwie Stanisława Zielińskiego, słynnego bandyty, włamywacza i mordercy Kirsta, którego od paru lat bezskutecznie poszukuje policja, oraz pani, w tę sprawę zamieszani są i inni...
Skinęła głową, poczynając rozumieć, o co detektywowi chodzi.
— Nie pragnę — tłomaczył dalej — aby padł cień na rodzinę Podbereskich... Odjedzie więc pani spokojnie, a nawet uprzedzi swą przyjaciółkę, która w pobliżu pewnie gdzieś się ukrywa, bo wiem, że obie pomagałyście Zielińskiemu... Nie zamelduję chwilowo o waszej obecności policji i wasze szczęście, jeśli was nie pochwycą.... Może władze zadowolnią się trupem Zielińskiego... Ale pod warunkiem!... O ile, nie udałoby się pani zbiec i wynikły dalsze powikłania, nie wspomni pani nigdy ani słówkiem... że znała Karola Podbereskiego... Mogę na to liczyć?
— Rozumiem — szepnęła — i obiecuję... Zachowam dla pana, panie Den, stale wdzięczność... Tylko...
— Tylko?
Zawahała się chwilę, poczem błaganie przebiło się w jej głosie.
— Czy... czy... nie mogłabym zabrać... zwłok... Stacha?..
— Nie! — odrzekł stanowczo. — Te pozostaną dla władz... A teraz proszę już jechać, bo...
Zdala widać było na łące sylwetki Wandy i Freda, którzy przebrnąwszy przed podziemne przejście, dążyli prędko w kierunku Dena...

Gdy nieco później detektyw wraz z niemi powrócił do zamku i ponownie powtarzał wszystkie szczegóły dramatycznej pogoni, w ten sposób zakończył swą opowieść:
— Należy natychmiast ustawić kogoś przy zwłokach Zielińskiego i zawiadomić najbliższy urząd... A co do reszty milczenie... Niechaj służbie wystarczy, iż powracając do domu natknęliśmy się na włamywacza, który począł uciekać i w czasie ucieczki z własnej winy zginął... Po onegdajszych wypadkach będzie to nosiło wszelkie cechy prawdopodobieństwa... Nikt ze służby w sprawę nie jest zamieszany, a ze śmierci Zielińskiego władze ucieszą się bardzo i nasze tłomaczenie im wystarczy... Źle może czynimy osłaniając wspólników, raczej wspólniczki bandyty, lecz...
— O nasz honor rodzinny chodzi! — zawołał Fred. — Ratujesz nas podwójnie... Ale ktoby przypuścił, że stryj...
Do rozmowy wtrąciła się Wanda.
— Obszukałam pokoje — rzekła. — Nigdzie znów go niema... A pozostał wszak w djabelskiej komnacie... Uciekł?
— Uciekł! — mruknął Den. — Tem lepiej się stało... Oby nieprędko się zjawił... Przestańmy chwilowo zajmować się panem Karolem... Poważniejsza sprawa nas czeka.
— Poważniejsza...
— Jedziemy natychmiast do Litycz?
— Co? O drugiej w nocy? — zdumiał się Fred. — Chyba żartujesz... Zaczekajmy do jutra.
Den potrząsnął głową.
— Niestety — dziwna nuta zabrzmiała w jego głosie — nie mamy chwili do stracenia... Obawiam się, że się tam stało nieszczęście.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.