Upiorny dom/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Upiorny dom
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Bibljoteka Najciekawszych Powieści
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia B-ci Wójcikiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział X.
IZBA PRÓB.

Przybyli do Podbereża, gdy było już po siódmej, słońce zaczęło tracić moc i ostatnie jego promienie zrzadka złociły konary drzew i liście krzewów.
Nic zda się na pierwszy rzut oka nie zmąciło tu zwykłego biegu życia. Rozlegał się od strony łąk ryk krów, powracających z pastwiska, gdzieś poza pałacem dźwięczały miarowe uderzenia młota kowala, kuchcik wędrował ospale przed domem niosąc do oficyn jakąś wielką miskę, a spacerujące po trawniku poważnie czarne indory, nadąwszy swe czerwone grdyki, przyjęły powracających pełnem zaciekawienia bulgotaniem.
— Odwiedzimy bez zwłoki stryja! — zawołała panna Wanda, wysiadając z powozu. — Ciekawam, jak się czuje i czy przyszedł do siebie.
Szybko przebiegli kilka pokojów, dzielących ich od komnaty zajmowanej przez pana Karola, przystając ze zdumieniem na progu.
Łóżko stało puste...
— Podniósł się?... Lepiej mu widocznie! — zauważył Fred. — Zaraz zapytamy Janka, dokąd stryj powędrował.
Janek, młody, dwudziestoletni chłopak, pełnił obecnie zastępczo funkcje, które ongi należały do nieboszczyka Mateusza i jemu to głównie, przed wyjazdem do Litycz, powierzał Fred opiekę nad stryjem. Stał przed obliczem Podbereskiego z nieskończenie głupią miną i teraz dopiero rozpoczęła się zagadka.
— Nie wiem, proszę pana dziedzica — bąkał, patrząc na Freda w jakiś nieokreślony sposób — co się stało ze starszym panem... Był... i go... niema...
— Jakto niema?
— Zajrzałem koło czwartej, żeby zmienić kompres, jak pan dziedzic kazał... Widzę, leży, oczy zamknięte... Myślę, mocno zasnął, nie trzeba budzić... Ale kiedym przyszedł w pół godziny później... już nie zastałem starszego pana w pokoju...
— Może wstał o własnych siłach i udał się na przechadzkę?
— I myśmy tak myśleli! Ale, gdzie tam... Obszukaliśmy cały dom, później ogród... Baliśmy się, że starszy pan, tak jak pan dziedzic powiada, sam wyszedł, sił mu zabrakło, upadł i zemdlał... Nigdzie śladu... Ani tutaj, ani u rządcy, ani na folwarku... I nikt z ludzi nie widział, żeby spacerował przed domem, lub po ogrodzie... A kręcili się ciągle przed pałacem...
— Nadzwyczajne!... Raz jeszcze przetrząśniemy dom i cały park...
Fred począł wydawać gorączkowo zarządzenia. Pomimo jednak, że zwołał wszystkich obecnych w pałacu, zlecając im jaknajszczegółowsze poszukiwania, że jaknajstaranniej przetrząśnięto pokoje zamku, nie wyłączając djabelskiej komnaty, że w ogrodzie poruszono niemal każdą trawkę — pan Karol znikł bez śladu. Rozpytywania również nie dały wyników — nie widziano go i nie zauważono, aby dom opuścił.
Wreszcie, kiedy po daremnych trudach, Wanda, Fred i Den znaleźli się z powrotem w jego pokoju z ich ust mimowolnie wyrwało się zapytanie:
— Czyżby porwano stryja?
— W jakim celu mianoby go porwać? — jął pierwszy rozważać detektyw. — Co prawda w Podbereżu wciąż dzieją się rzeczy, których cel trudno ustalić... Ale... Przecież pan Karol nie szpilka... Przeciwnie jest to mężczyzna wcale słusznego wzrostu.... Choćby nawet znajdował się w stanie nieprzytomnym, musiałoby go z domu wynieść paru ludzi i wsadzić do powozu, lub auta... Tymczasem pana Karola, ani nie wyniesiono, ani, jak zeznaje zgodnie służba, bo szczegółowo ich rozpytywałem, nikt podejrzany dokoła domu się nie kręcił... Śmieszne byłoby mówić o uwięzieniu w podobnych warunkach.
— Więc cóż się ze stryjem stało? — niecierpliwie wykrzyknął Fred.
Den wzruszył ramionami.
— Zachowajmy jeszcze spokój... A nuż wybrał się na dalszą przechadzkę i powróci sam...
— Czterogodzinna przechadzka?... Pobity i osłabiony?... Wątpię... — mruknęła Wanda.
— Godzinę czekam — ze złością wyrzekł Fred — a później... Zaczynam podejrzewać wszystko i wszystkich... Służba kłamie? Służba została przekupiona przez ludzi, którzy dokonali nocnego napadu i snują, wokół Podbereża niezrozumiałe intrygi? Przy współudziale domowników usunięto stryja, a obecnie obełgują nas oni, chcąc tem lepiej zatrzeć ślady...
Chwilę zaległa cisza. Zarówno Wanda, jak i Fred wpijali się wzrokiem w detektywa, widocznie pragnąc z jego ust posłyszeć potwierdzenie, lub też zaprzeczenie, wysuniętych przez Freda wniosków. Istotnie w obecnym stanie rzeczy najryzykowniejsze hypotezy przychodziły do głowy. Ale Den, zastanawiając się nad czemś głęboko, milczał uporczywie. Aż Podbereski, zniecierpliwiony tem milczeniem, wprost nań natarł:
— Cóż sądzisz?
Den otrząsnął się z zadumy i odparł powoli:
— Sprawa więcej się gmatwa, niźli przypuszczałem... Wydaje mi się jednak iż wnet pochwycę wątek... Wszelkie wnioski byłyby obecnie przedwczesne... Jeszcze łańcuch poszlak się nie zawarł... Muszę się skupić...
Słowa Dena oznaczały dość wyraźnie iż więcej od niego teraz się nie dowiedzą i że pragnie pozostać w samotności. To też Wanda wraz z Fredem z nieco rozczarowanemi minami, opuścili pokój, stosując się do tej prośby.
A gdy umilkł odgłos kroków, detektyw raźno porwał się na nogi. Niby uważając, że w gabinecie pana Karola należy szukać punktu wyjścia wszystkich niezrozumiałych wypadków, starannie jął badać komnatę, oglądając niemal każdy sprzęt i opukując ściany. Lecz śledztwo to nie dało wyników i z najmniejszego drobiazgu nie wysnuł wniosku, w jaki sposób opuścił pokój pan Karol. Wtedy detektyw poddał szczegółowym oględzinom biurko. Może kartka, w ostatniej chwili skreślony bilecik?
Napróżno... Książki, notatki, nic więcej... Przewracał książki treści okultystycznej, przerzucając je jedna za drugą, aż wreszcie pod ich stosem dojrzał ukrytą, sporą szkatułkę.
Staroświeckie drewniane puzderko o mosiężnych okuciach.
Zastanowił się chwilę. Czyżby ta szkatułka zawierała tajemnice stryja Karola. Jeśli nawet tak jest, cóż to go obchodzi i jaki ma związek ze zniknięciem starszego pana?
Nagle zagrała w nim potężnie ciekawość. Otworzyć szkatułkę i przekonać się, co zawiera. Niezawodny instynkt, przyrodzony każdemu rasowemu detektywowi, mówił mu, że a nuż właśnie tam znajdzie nić, prowadzącą do rozwiązania tylu dręczących zagadek.
Nie zastanawiając się dobrze, pod wpływem impulsu, że niedelikatnie czyni i narazić się może na znaczne przykrości — porwał duży nóż, służący do przecinania papierów, który leżał na biurku i wsadził go w szparę puzderka.
Nacisnął mocno raz i drugi... Rozległ się suchy trzask, zamek ustąpił i wieko odskoczyło...
Den zajrzał pospiesznie, nie natrafiając na nic interesującego, gdy wtem jeden z papierów przykuł jego uwagę...
Den zapalił świece, w pokoju bowiem poczynał już zapadać mrok — a potem jął rękopis odczytywać powtórnie...
Był to niewielki kajecik, o pożółkłych kartach, szczelnie zapełniony drobnem pismem. Na okładce widniał tytuł: „Kapituła braci Odrodzonych”. Pochodził widocznie z XVIII w. i zawierał coś w rodzaju masońskich rytuałów i wtajemniczeń.
Den czytając go sam nie wiedział, czy uczynił ważne odkrycie, czy też tylko czas stracił...
— A gdybyż to było? — mruknął cicho.
Raptem, pochwyciwszy zeszycik, niczem szalony wybiegł z pokoju. Popędził na górę, do djabelskiej komnaty, nie napotykając nikogo po drodze. Kiedy się tam znalazł, jął spiesznie coś sprawdzać i niezadługo uśmiech wielkiego zadowolenia rozlał się po twarzy detektywa...
Den pojawił się, może w pół godziny później na dole. Zarówno panna Wanda, jak i Fred znajdowali się w jadalni, oczekując na wieczerzę. Oboje mieli miny powarzone i znać było, że ciągłe „niespodzianki”, zachodzące w Podbereżu, wyczerpały ich całkowicie nerwowo.
— Dobrze, że pan przyszedł! — blado uśmiechnęła się Wanda na widok detektywa. — Zaraz podają do stołu, a nie śmieliśmy panu przeszkadzać...
— A stryja jak nie było, tak niema... — zauważył Fred, poczem nieco złośliwie dodał. — Cóż odszukałeś go podczas samotnych medytacji?
Oblicze Dena wykrzywił dziwny uśmiech. Wyrzekł powoli:
— Niestety, stryja nie odnalazłem! Ale będziemy musieli nieco opóźnić kolację.
— Opóźnić? — zapytała Wanda. — Czemu?
— Zamierzam urządzić mały seans...
— Co? W djabelskiej komnacie? Zaraz?
— Bezzwłocznie!...
Fred popatrzył na przyjaciela, jak się patrzy na kogoś, kto niespodzianie postradał zmysły.
— Sądzę... — wymówił niechętnie, — że zaprzątają nas teraz poważniejsze sprawy... Seans? Dość mam tych wszystkich awantur.
— A jednak, nalegam... Ręczę, że nie pożałujesz...
— Nie pożałuję?
— Tak! Zechce pani, panno Wando, wydać odpowiednie zlecenia służbie, by nie podawano do stołu i nikt za nami nie wchodził na górę.... Udamy się do djabelskiej komnaty we trójkę... Pozostawiłem tam nawet świece.
Tyle stanowczości zabrzmiało w głosie detektywa, że Fred nie opierał się dłużej.
Również Wanda, zaciekawiona kategorycznym tonem Dena, wydała żądane zlecenia i wkrótce znaleźli się oni w „djabelskiej komnacie”.
W rzeczy samej oświetlały ją obecnie cztery świece, zapalone przez detektywa, choć mimo to jej wygląd nie przedstawiał się mniej ponuro. Na podłodze widniał, wyrysowany kredą krąg — pozostałość z wczorajszego magicznego eksperymentu pana Karola — opodal zaś wypalony odcisk czartowskiego kopyta, czy łapy piekielnego zwierza — wspomnienie tragicznego seansu.
Spojrzawszy nań, Fred wzdrygnął się lekko.
— Stigma diaboli! — mruknął. — Jeszcze chcesz próbować?... Czyż nie dość śmierci Mateusza?
— Dziś nikomu krzywda się nie stanie! — odparł detektyw. — Rozpoczynamy seans... Proszę się nie obawiać i bezwzględnie słuchać...
Wskazał na dwa krzesełka, ustawione pośrodku pokoju, a sam stanąwszy nieco opodal, skinął im ręką, aby zajęli miejsca...
— Teraz gaszę światło!... Skupienie i cisza...
W rzeczy samej, w tejże chwili, zgasły świece, zdmuchnięte przez Dena i w komnacie zapanował przykry mrok. Wanda, wiecznie przechwalająca się swą odwagą, mimowoli przysunęła się z krzesełkiem do brata.
Pełne naprężenia to oczekiwanie trwało zaledwie parę sekund, bo wnet w ciemnościach rozległ się głos Dena.
— Duchu jesteś?
W odpowiedzi zabrzmiał cichy odgłos łańcuchów.
— Hm... więc jesteś?... — mówił detektyw. — Dobrze... Widzę, że się słuchasz... Stuknij trzy razy...
Raz.... dwa.. trzy... zadźwięczały mocne uderzenia w ścianę.
— Co takiego? — zawołała podnieconym głosem Wanda. — Den zdołał ujarzmić ducha?
— Och, ujarzmiłem najzupełniej! — zaśmiał się w odpowiedzi. — Dziś uczyni wszystko, co mu rozkażę. — Prawda, duchu?
Znów potężne uderzenie.
— Dość uderzeń! — wymówił patetycznym tonem. — A teraz pokaż nam te twoje szatańskie ślepia, których obawialiśmy się tak bardzo...
— Nie... nie... — zawołała Wanda.
— Pani ślę boi? Wstyd... On teraz nam je bardzo grzecznie pokaże. Więc duchu...
I nagle pośrodku komnaty, zgodnie z rozkazem Dena, zaświeciły dwa zielono-żółte ognie. Wydawało się, iż są to oczy ogromne, patrzące z dziwną nienawiścią, osadzone w niewidocznych powiekach. Nie pozostały one nieruchomo, lecz krążyły po pokoju, to przybijając się, to oddalając od obecnych. Wrażenie, wywołane niesamowitem zjawiskiem, na tyle było potężne, iż Fred nie mogąc się powstrzymywać od nerwowego drżenia, wykrzyknął:
— Potworne... potworne... Den, każ mu zczeznąć...
— Chcesz, aby odszedł.. Dobrze! Duchu zniknij...
Jeszcze sekunda... i czartowskie ślepia znikły. Natomiast rozległ się dźwięk pocieranych o pudełko zapałek i znów w pokoju zajaśniało światło.
Zarówno Wanda, jak i Fred nie mogli się jeszcze otrząsnąć z wrażenia.
— Co to było? Ukazuje się i znika, gdy zechcesz? Jakeś z nim sobie poradził?
Den zerknął z dumą.
— Nie darmo przestudiowałem magję — wyrzekł. — Lecz to nie koniec... Będzie druga część seansu...
— Druga?
— Oczywiście... Nawet przy świetle... Ty, Fredzie, położysz się na łóżku, a panna Wanda pozostanie przy mnie.
— Na łóżku...
Fred do tego stopnia był oszołomiony, tem, co widział dotychczas, iż powolnie podszedł do wielkiego łoża ozdobionego kolumnami i na niem zajął miejsce.
— Wyciągnij się — padł rozkaz — i uważaj dobrze... Ale bliżej muszę przysunąć świece...
Den ustawił lichtarze tak, że wszystko doskonale stało się widoczne. A gdy Fred spoczął, wyciągnięty nieruchomo, znów przybrał teatralną pozę.
— Duchu, ukaż swe szpony... Lecz nie chwytaj za gardło...
Bez szelestu, od jednej z kolumien łóżka, oderwał się długi żelazny pręt, którego koniec przypominał do złudzenia, rękę ludzką o zakrzywionych i gotowych do chwytu palcach. Poruszał się wahadłowym ruchem i gdyby Fred, patrzący nań skamieniałym z przestrachu wzrokiem, był się choć lekko dźwignął, napewno dotknąłby go zakrzywionemi szponami za gardło. Lecz Den uczynił szybki gest — i djabelskie palce znikły.
— Wstawaj Fredzie! — zawołał. — Czy zrozumieliście wszystko?
— Więc? — wybąkała panna Wanda.
— Maszynerja!... Zwykła teatralna maszynerja!...
A gdy Fred, który jednym susem porwawszy się z niebezpiecznego łoża, jeszcze patrzył niedowierzająco, Den jął coś naciskać w rogu pokoju — a za każdym jego ruchem — pręt wyskakiwał i błyskawicznie ginął.
— Wystarczy?
— Najzupełniej — bąknęła Wanda. — Najzupełniej... A djabelskie kopyto?
— Ruchoma deseczka... Tylko należy wiedzieć, który guzik ją posuwa...
Istotnie, pod wpływem nowej „czynności” magicznej detektywa, deszczułka z wypalonym czartowskim znakiem jęła się usuwać, a zamieniła ją inna, gładka tafla. Rychło przedstawiała podłoga gładką powierzchnię i nic już nie przypominało tragicznego seansu.
— Tam, do licha? — zaklął Fred. — Ale, kto? W jakim celu?
— Chcesz zapytać — rzekł Den — kto to pourządzał i jaki miał w tem cel, żeby was straszyć?
— Naturalnie... O, łajdak...
— Otóż, skąd się tu wzięły aparaty, mogące człowieka przyprawić w ciemnościach o wstrząs nerwowy, wiem i zaraz wyjaśnię... Natomiast nie wiem jeszcze, czyja przewrotna wola kierowała niemi ostatnio...
— Panie Den... Prędzej... Umieram z zaciekawienia! — wyrwał się żywy okrzyk Wandzie, która zdążyła ochłonąć z niemiłych wrażeń.
Uśmiechnął się lekko.
— Chwila cierpliwości! Zanim wszystko powtórzę, chcę wam pokazać w jaki sposób maszynerja działa...
Ująwszy do ręki jedną z zapalonych świec, ustawionych na środku podszedł do okna i dając im znak, aby się zbliżyli, szczegółowo jął objaśniać:
— We framudze znajduje się niewielka znakomicie ukryta metalowa strzałka, niby rodzaj kontaktu elektrycznego. Gdy jest opuszczona na dół, cała maszynerja pozostaje bez ruchu i można dowolnie naciskać inne guziki, nie wywołując najlżejszego skutku... Dlatego, swego czasu daremnie ostukiwałem ściany i choć zastanowiły mnie niektóre wypukłości, nic dojść nie mogłem... Jeśli zaś strzałkę podnieść do góry, aparaty poczynają swobodnie działać...
— Ależ pan jest genjalny! — zawołała Wanda. — Jak pan strzałkę odnalazł? Toć ją dojrzeć nie sposób...
— Niewtajemniczony napewno nie dojrzy — potwierdził Den — i nie zupełnie sam ją znalazłem.... Lecz o tem później... Uwaga, zaczynam demonstrować...
Skierował się w róg pokoju, przeciwległy do okna. Koło jednej ztamtąd biegnących ścian, stało masywne mahoniowe łoże, w drugiej znajdowały się drzwi, prowadzące do sąsiedniej komnaty — ongi sypialni Dena. Na wprost zaś tych drzwi — kominek, z zawieszonym nad mim wielkim portretem Symeona Podbereskiego.


„Plan djabelskiej komnaty”. Jedna strzałka przy oknie, oznacza sprężynę uruchomiającą, lub powstrzymującą maszynerję. Dwie strzałki — guziki, za naciśnięciem których następowały „objawy”. Obok kominka skrytka w ścianie, z automatycznie działającemi przyrządami.

— Tu — rzekł — znajdują się trzy wzniesienia, które początkowo przyjmowałem za nierówności obicia... W rzeczy samej są to ukryte guziki, które dopiero wtedy mają znaczenie, gdy strzałka przy oknie wznosi się ku górze... O ile raz nacisnę najniższy z nich — wtedy wpuszczone w ścianę druty, prowadzące do skrytek wmurowanych po bokach kominka, wywołują automatycznie brzęk znajdujących się tam łańcuchów. Jeśli naciskam dwa razy, rozlegną się wnet stuki i uderzenia w ścianę...
Słowa swe potwierdził detektyw nowym eksperymentem i raz jeszcze zadźwięczały w pokoju niesamowite szmery. Wanda i Fred, słuchając tych niezwykłych rewelacji, tylko w milczeniu, kręcili głowami.
— Taki skutek wywołuje — ciągnął Den dalej swój wykład — naciśnięcie najniższego guzika. Gdy poruszam środkowy, następują jeszcze gorsze „djabelstwa”. Druty zostały przeprowadzone, nietylko do skrytek, zrobionych po bokach kominka, ale również i do kolumn łóżka. Pierwsza ukrywa rodzaj wahadła z blachy, z świetnie na nim wymalowanemi fosforem oczami. Puszczam je obecnie w ruch — bez szmeru z kolumny wyskoczył dość szeroki metalowy pręt, zakończony płaskim krążkiem — ale oczów teraz nie dojrzycie, bowiem fosfor świeci jedynie w ciemności... Z tej przyczyny czartowskie ślepia pojawiały się wyłącznie w mroku, a światło wykluczało wszelkie objawy... Z równie dobrym skutkiem można na wahadle wyrysować trupią czaszkę, lub żebra kościotrupa, przypominające do złudzenia szkielet ludzki...
— Co za łotrostwo!...
— Działania najwyższego, trzeciego guzika — mówił, nie zwracając uwagi na wykrzyknik — nie potrzebuję objaśniać, bo jużeście widzieli... Porusza on ów pręt, ukryty w drugiej kolumnie, symulujący rękę z zakrzywionemi palcami! Palce te mogą się zacisnąć, albo rozszerzać dowolnie, ale w gruncie, prócz siniaków, krzywdy nikomu nie uczynią, bo ich uścisk jest ograniczony objętością szyji normalnego człowieka i zatrzymuje się w pewnym punkcie.
— Rozumiem... rozumiem... — zawołała Wanda, wspominając okropne, przeżyte chwile. — Twierdzi pan, że nie uczynią wielkiej krzywdy? Tak jest, gdy się zna ich tajemnicę... Lecz kiedy pojawią się niespodzianie, można skonać ze strachu... A Mateusz...
— Nie przeczę, że są one bardzo złośliwym, a nawet zbrodniczym wymysłem! — odparł. — Nie przeczę... Co zaś się Mateusza tyczy, to w czasie tragicznego seansu, inna za gardło pochwyciła go dłoń... bo żelazne szpony, umieszczone w łóżku, nie mogły starego dosięgnąć...
— Inna?
Den skrzywił się dziwnie i ogólnikowo oświadczył:
— Djabelska komnata kryje więcej tajemnic, niźli nawet przypuszczamy, poznawszy ich część... Lecz, miejmy nadzieję, iż dobrniemy szczęśliwie do końca... A teraz chodźmy ma dół, bo wszyscyśmy porządnie głodni... i im krócej tu zabawimy, tem lepiej...
— Ależ, panie Den — jęła prosić Wanda — obiecał pan, że nam powie, kto to wszystko mógł urządzić?
— Zaręczam, że opowiem... Bo co do innych zapytań, nie znajduję chwilowo odpowiedzi... Ale przy kolacji...
I jakby unikając dalszych nalegań, szybko obejrzał pokój, sprawdzając, czy nie pozostał jaki zbyt wyraźny ślad ich bytności, poczem ująwszy zapalone świece, pierwszy skierował się do wyjścia, wskazując drogę.
Dopiero, gdy zajęli miejsca w jadalni, i odszedł służący, ustawiwszy półmiski na stole, Den przyciszonym głosem, jął wyjaśniać:
— Chcecie się dowiedzieć, kto to wszystko tam urządził? Doskonale... Gdybyś interesował się więcej, Fredzie, staremi rodzinnemi wspomnieniami, dawnobyś znał tajemnicę „djabelskiej komnaty”. Ja natrafiłem przypadkowo w papierach pana Karola na pewien zeszycik. Bardzo ciekawy zeszycik... Rytuał „Kapituły braci Odrodzonych”...
— Nigdy nie słyszałem! — bąknął Fred.
— Szkoda... Wielka szkoda... Lecz zacznę od początku. W końcu XVIII w. żył w Polsce, kresowy panek Tadeusz Grabianka, zwarjowany na punkcie okultyzmu i stowarzyszeń tajemnych. Założył on bractwo pod nazwą „Nowy Izrael”, lub „Kapituła Braci Odrodzonych”, którzy mieli przebudować świat ma nowych zasadach. Obdarzony niezwykłym darem wymowy i urokiem osobistym, potrafił kaptować szeregi zwolenników, a swą propagandę prowadził nietylko w Ojczyźnie, lecz również we Francji, mianowicie w Awignonie, gdzie poczytywano go prawie za istotę nieziemską. Ale kiedy we Francji wybuchła Wielka Rewolucja, musiał z powrotem uciec do kraju, straciwszy na swe podróże cały dość znaczmy majątek. Towarzyszyło mu zazwyczaj dwóch „magów”. Słynny opat włoski Dom Pernetti i specjalista od wywoływania duchów — Niemiec Brummer. Kiedy Grabianka powrócił zrujnowany do Polski i tu posiadł licznych adeptów, do których również należał twój pradziad August Podbereski. Wszelkie związki tajemne i masonerja były za czasów Stanisławowskich w dużej modzie i twój przodek nie oparł się ogólnemu prądowi i wymowie Grabianki... A wiedząc, że ten niema chwilowo gdzie się podziać, na rezydencję zaofiarował mu Podbereże... Przez czas więc jakiś wasz pałac stał się jakby stolicą braci... Tu odbywały się zebrania, tu przyjmowano nowicjuszów...
— Grabianka... Grabianka... — uderzył się nagle ręką w czoło Fred. — Słynny mistyk... Toć mamy w zbiorach rodzinnych jego pierścień z pieczęcią Salomona... Lecz, cóż to ma do rzeczy?
— Bardzo wiele... Powtarzam, przyjmowano nowicjuszów... Masonerja i wszelkie pokrewne jej bractwa lubiły się otaczać tajemniczością i szczególniej przy wstępowaniu kandydatów stosowano czasem groźne ceremonje... Były to przeważnie teatralne efekty, ale silnie działały na wyobraźnię i służyły za sprawdzian odwagi i woli nowego członka... Gdy więc Grabianka uczynił z Podbereża swą stolicę, jego towarzysz Dom Pernetti, a szczególniej Brummer zajęli się przedewszystkiem urządzeniem t. zw. „izby prób” i na ten cel przeznaczono naszą „djabelską komnatę”.
— Zaczynam pojmować...
— Reszty domyślisz się łatwo... Urządzono, z wielkim nakładem maszynerje, które do niedawna przejmowały nas takim lękiem... Tam każdy, kto zamierzał wstąpić do grona „Braci Odrodzonych” musiał przepędzić po ciemku noc, a ukryty „mistrz ceremonji” po kolei naciskał guziki, poddając nowicjusza próbom. Słyszał więc „profan” brzęk łańcuchów, stukania, głosy, jęki — widział oczy djabelskie, groźne palce chwytały go za gardło... Jeśli zniósł to wszystko cierpliwie, nad ranem, kiedy poczynało świtać, do „djabelskiej komnaty” wkraczał sam Grabianka, przybrany w białe ze złotem szaty Wielkiego Mistrza i na czole „profana” składał pocałunek, winszując mu, iż dzięki swej odwadze stał się godny należenia do bractwa... A, przekonany jestem, że takich było niewielu... Bo choć niektórzy domyślali się, zapewne, iż w „djabelskiej komnacie” rozgrywa się świetnie wyreżyserowana komedja, nerwy odmawiały posłuszeństwa i poczuwszy zimne palce na szyji, uciekali, tak samo, jak i wy, stamtąd z krzykiem... Takich odrzucano bezwzględnie... Możliwe również jest, że szarlatan Brummer, wykorzystający idealistę Grabiankę, poza jego plecami, korzystając z aparatów, urządzał dla naiwnych seanse magiczne, pokazując im „prawdziwe” duchy... Oto tajemnica „djabelskiego pokoju”.
— Świetnieś wszystko wyświetlił, — z podziwem wyrzekł Fred. — Więc wskazówki znalazłeś w zeszyciku, znajdującym się w papierach stryja... Czemuż stryj o tem nic nie wiedział? Nie przeczytał rytuału?...
Den zastanowił się chwilę, poczem odparł:
— Mógł nie wiedzieć... Rytuał „Braci Odrodzonych”, jak i inne stare statuty masońskie, jest umyślnie napisany niezrozumiale i zagadkowo... Ja sam musiałem parokrotnie przestudjować w zeszycie opis urządzenia „izby prób”, bo z tego opisu właśnie dowiedziałem się o rozmieszczeniu guzików i maszynerji, zanim cośkolwiek pojąłem. Strzałka więc, uruchamiająca mechanizm, jest określona jako: „wprawienie w bieg nieznanej potęgi” a same aparaty otrzymały nazwę „sił wyższych, pokornych woli wtajemniczonego”. Zrozum tu co, proszę. Powtarzam, można parę razy czytać i nic nie pojąć... Dopomógł mi przypadek i niektóre wiadomości, jakie posiadam o masonerji, a z dołączonych do „Rytuału” rysunków odnalazłem miejsca strzałki i pozostałych guzików...
— Ach, tak! — zawołała Wanda. — Biedny stryj... Sam nie wiedział, jaki skarb posiada... Ale jeszcze jedna rzecz pozostaje dziwna... Toć od czasu Grabianki, który mieszkał w Podbereżu w końcu XVIII w., około 1780 r., przeszło półtora wieku... Czyż nie nadzwyczajne, że aparaty nie uległy zepsuciu do tej pory i tak sprawnie działają?
Den skinął lekko głową, jakby tem składając hołd spostrzegawczości panny Wandy.
— Brawo! — wyrzekł. — Słuszna uwaga!... A działają należycie, bo je poprawiano w ostatnich czasach...
— Poprawiono?
— Oczywiście... Przecież łoże, choć jest masywne, musiało być wielokrotnie przestawiane i zapewne sam Grabianka, kasując lożę w Podbereżu, poprzecinał druty... Otóż druty, poruszające wahadła, jak stwierdziłem, zostały na nowo założone...
— Któż to uczynił? Kto poznał sekret „djabelskiej komnaty”?
Detektyw wzruszył ramionami.
— Nie wiem!
W spojrzeniach Wandy i Freda, skierowanych na Dena odbiło się rozczarowanie.
— Więc nie rozwiązałeś wszystkiego — zawołał Podbereski. — Nie wiesz, kto nas straszył? Kto porwał stryja Karola?...
— Ani też, kto dokonał w nocy napadu?.. — dodała Wanda.
Detektyw uśmiechnął się lekko.
— Niestety, odpowiedzi nie znajduję... Ale pocieszcie się. Dziś mój szczęśliwy dzień... i wyczuwam, że reszta zadania się uda... Mam wrażenie, że odnajdziemy pana Karola przy życiu i w dobrem zdrowiu. Musimy tylko wykonać pewien plan.
— Jaki?
— Zdaje mi się, że komuś bardzo na tem zależy, aby nas usunąć z Podbereża... Ułatwimy mu to zadanie.
— Ułatwimy?
Detektyw pochylił się nad stołem i jął tak cicho szeptać, że posłyszeć go tylko mogła Wanda i Fred:
— Słuchaj, Fredzie — pouczał. — Wyjdziesz zaraz do służby, zaczniesz rozpaczać, że stryj nie powrócił i oświadczysz, iż udajesz się do najbliższego miasteczka, aby policyjne władze zarządziły poszukiwania... Każesz natychmiast zaprząc do bryczki lub wolantu, lecz dodasz, że pojedziemy we trójkę bez stangreta. Również dodasz, iż powrócimy dopiero jutro do domu, gdyż zamierzamy z powodu późnej pory zanocować w miasteczku...
— Serjo, myślisz...
Den przymrużył po łobuzersku oko.
— Owszem... ale niezupełnie... Pojedziemy nie do miasteczka, a do najbliższego lasu, tam przywiążemy w gąszczach konie, a sami, po cichu, powrócimy do pałacu... Wszyscy muszą być przekonani, że nas niema... O resztę, nie pytaj...
— Świetnie! — zawołała Wanda, której przypadał do smaku każdy projekt niezwykły. — Znakomicie... Właściciele zakradają się do własnego domu... Czy należy zabrać broń?...
— Bardzo nam ona się przyda! — oświadczył Den poważnie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.