Upiorny dom/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Upiorny dom
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Bibljoteka Najciekawszych Powieści
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia B-ci Wójcikiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział VII.
W LITYCZACH.

Ostatnie promienie zachodzącego słońca złociły liście zacisznej altanki. Siedziały tam niemal przytulone do siebie pani Kińska i Wanda — nieco opodal ćmił papierosa Fred Podbereski.
— Więc jutro zapewne powróci Den! — odezwała się pierwsza panna Wanda, choć jeszcze nie nadeszła depesza o przyjeździe detektywa.
— Sądzę, dotrzyma słowa! — przytwierdził Podbereski — lecz cóż to pomoże!
— Jakto nie pomoże?
— Pewnie! Den stacza piękne walki z przestępcami i zbrodniarzami, ale jest bezsilny przeciw złośliwemu duchowi...
— A jabym jednak zaryzykowała nowy seans! — przekornie wykrzyknęła panna Wanda, którą opuścił już lęk. — Po raz ostatni spróbować...
W oczach pani Kińskiej zamigotała bojaźń.
— Och, nie! — żachnęła się. — Za żadne skarby w najbliższym czasie nie odwiedzę zamku..
— Zupełnie słusznie! — ostro wyrzekł Fred, — i jeśli będziesz nastawać na podobne szaleństwa, każę zburzyć pałac natychmiast... Dość eksperymentów... i śmierci Mateusza... Pragniesz nowej tragedji? O ile przeklęte domostwo stoi na swem miejscu jeszcze, to tylko dla tego, że dałem słowo Denowi zaczekać aż do jego przyjazdu...
— Może namówię Dena!... — pomyślała Podbereska, powstając z miejsca i bawiąc się machinalnie trzymanym w ręce kwiatem. Poczem głośno wyrzekła, a w głosie jej zadźwięczał zwykły humor. — No, dzieci kochane, siedźcie tutaj, skoro wam dobrze, a ja pospaceruję po polach... Szkoda, że moja wierzchówka pozostała w Podbereżu, z gustem przeharcowałabym ją... Lecz trudno... Czaus mi musi służyć za towarzysza... Chodź, Czaus!... I ty zawarłeś znajomość z duchem, ale sromotnie przed nim zwiałeś...
Duży wilk podniósł się z trawnika, na którym dotychczas w pobliżu altany się wylegiwał i podskoczywszy do swej pani, szczeknął radośnie. Był to ten sam pies, który ongi nocował wraz z Fredem i Mateuszem w djabelskiej komnacie i ze skowytem z tamtąd uciekł.
— No, Czaus, w drogę... Bądź w przyszłości odważniejszy.
Panna Wanda skinęła lekko główką i zerknąwszy porozumiewawczo na brata, opuściła altankę. Za nią pies w wesołych susach — i długo jeszcze było widać tę parę na tle klonowej alei parku, gdy znikała powoli.
W cienistej altance zapanowała pełna naprężenia cisza, jaka zwykle zapada pomiędzy ludźmi, którzy wiele pragnęliby sobie wyznać, lecz nie wiedzą od czego zacząć. Bo panna Wanda nie napróżno rzuciła porozumiewawcze spojrzenie Fredowi — ten ją przedtem prosił o pozostawienie go sam na sam z właścicielką Litycz. Również pani Kińska, czując, że decydująca rozmowa jest nieunikniona, nie zamierzała jej dłużej odkładać...
Fred gryzł wargi, miął w sobie jakieś słowa, wreszcie z determinacją wyrzucił:
— Pani Mary...
— Słucham! — odrzekła, a piękne jej oczy przesłonił cień zadumy.
— Domyśla się pani zapewne, jaką sprawę pragnę poruszyć...
— Nie! — udała nieświadomość.
— Ostatnie wypadki odwlekły wyjaśnienie naszego wzajemnego stosunku... Dziś wyjaśnienie staje się tem bardziej konieczne, że możliwe jest, iż sprzedam Podbereże i inaczej urządzę życie... Pragnąłbym to uczynić w porozumieniu z panią...
— W porozumieniu ze mną?
— Mary, wszak wiesz dobrze, że cię kocham! Czyż nie chcesz zostać moją żoną...
Wymówiwszy te słowa z niekłamaną namiętnością, Fred chciał pochwycić Kińską za rękę i podnieść ją do swych ust. Lecz ta cofnęła dłoń i usunęła się lekko.
— Nie zostanę pańską żoną! — głucho zabrzmiał jej głos.
Choć oddawna była przygotowana na tę scenę, ale jakżeż ciężko jej było wymawiać podobne słowa. Lecz wrzód należało wypalić gorącem żelazem. Zebrawszy całą moc ducha, raz jeszcze powtórzyła:
— Nie będę pańską żoną!
Podbereskiego, jakgdyby ktoś obuchem zdzielił po głowie. Wszystkiego raczej się spodziewał, niżli równie stanowczej rekuzy.
— Czemu? — wyszeptał i czuł, że zasycha mu w gardle, a w ustach ma jakiś gorzki i niemiły smak. — Czemu? Po naszej dotychczasowej zażyłości...
— Tak, zażyłości!... Nic więcej!... Był mi pan jedynie przyjacielem... Wszak dla niego i siostry, panny Wandy, uczyniłam wyjątek... Poza wami nie widuję i nie przyjmuję nikogo...
Istotnie panią Kińską odwiedzali tylko Podberescy a i ta znajomość została zawarta w niezwykłych warunkach. Kiedyś Fred, odbywając przejażdżkę po polach na swym wierzchowcu, ujrzał zdala pędzące, rozszalałe konie. Pędziły na oślep, unosząc za sobą powóz, z którego kozła spadł stangret. Wewnątrz, przerażona kobieta dawała rozpaczliwe znaki rękoma, wzywając o ratunek. Podbereski bez namysłu pospieszył na pomoc i zatrzymał rozhukane cugowce. Tak poznał Kińską i począł u niej bywać — częściowo w charakterze wybawcy.
Więc był dla niej tylko przyjacielem — niczem więcej? Zapewne, bo dalsze słowa, jakie wybiegły z jej ust podkreśliły to najzupełniej wyraźnie.
— Oddał mi pan swego czasu wielką usługę... Może ocalił życie... Dla tego też, choć postanowiłam z różnych względów unikać towarzystwa, chętnie widziałam pana w moim domu... Nie żałuję, bo zarówno jego jak i Wandę lubię szczerze... Lecz nic w mojem zachowaniu nie upoważniało do mniemania, że żywię dlań głębsze uczucie... Chyba, za szczerość, nie zechce pan żywić do mnie żalu, panie Fredzie...
Aczkolwiek pani Mary wciąż powoływała się na szczerość, jakżeż nieszczere akcenty wciąż dźwięczały w jej głosie. I gdyby kto z boku patrzył na tę piękną kobietę, ileż w jej zachowaniu się dojrzałby zmian. To w złotym kasku swych miedzianych włosów, rzucając zimne spojrzenia i zimne frazesy była uosobieniem „wampirzycy”, żywszym namiętnościom niedostępnej — to znów szmaragd jej oczu przesłaniała jakowaś mgła — a wówczas przysięgłbyś, że masz przed sobą nieszczęśliwą i złamaną istotę.
Wszystkie te odcienie uchodziły uwadze Freda, który siedział teraz pochylony, z opuszczoną głową. Lecz nagle, dziwna intuicja, właściwa tylko zakochanym, kazała mu zawołać:
— A jednak po raz pierwszy pani tak ozięble do mnie się odzywa! Po raz pierwszy... Choć nigdy dotychczas mowy pomiędzy nami nie było o miłości, odzywała się pani cieplej i serdeczniej...
— Może właśnie dla tego?
Fred wyprostował się i uderzył w Kińską pełnym rozpaczy wzrokiem.
— Jestem pani wstrętny?
Potrząsnęła głową.
— Kocha pani innego?
— Nie!
— Skoro nie jestem wstrętny i nie kocha pani innego, cóż stoi naszemu związkowi na przeszkodzie!
— Powtarzam! Nie wyjdę zamąż za pana...
Podbereski gwałtownie załamał ręce.
— A jednak tu coś jest — wykrzyknął — coś, czego nie rozumiem... Pani zmieniła się raptownie... Do niedawna przysiągłbym, że moje uczucie odwzajemni uczuciem...
— Wielka zarozumiałość...
— Nie zarozumiałość a pewność! Mary, mów — znów przeszedł na serdeczny ton — co zaszło? Czy cię wiąże jaka tajemnica?
Uśmiechnęła się blado.
— Każda kobieta ma swą tajemnicę... Dla jednej jest nią swoista ondulacja włosów, dla innej zbrodnia w przeszłości...
— Nie żartuj! Na twojej przeszłości nie ciąży żadna zbrodnia, żadna plama... Tyś czysta, jak łza...
Kińska drgnęła mimowolnie, podczas gdy Fred w zapale prawił dalej:
Czystaś, jak łza... Lecz musiała zajść jakaś przeszkoda, i o niej wzdragasz się wyznać...
— Żadna!
— Więc spójrz mi prosto w oczy i powiedz, że mnie nie kochasz... Lecz przódy zastanów się dobrze czy warto dla kaprysu podeptać moją miłość... Bo ja cię uwielbiam... Pył pragnę zmiatać z pod twoich nóg... Oddam życie w ofierze...
Najmocniejsza kobieta jest silna tylko do pewnych granic. Kińska dalej kłamać ani udawać już nie mogła. Odwróciwszy się do Freda, ukryła główkę w olbrzymim bukiecie ciętych bzów, ustawionym w rogu altanki a piersią jej wstrząsnęły łkania.
— Płaczesz... Więc zgadłem...
Przypadł do niej i porwał ją w objęcia. Obsypywał teraz złote włosy, twarz, szyję pocałunkami. Przyciskał ukochaną coraz mocniej, coraz bliżej powtarzając namiętnie:
— Więc moja... Moja...
Obecnie nie broniła się wcale. Przeciwnie. Uniósłszy mokrą od łez twarzyczkę z pośród kwiatów, pierwsza do pocałunku podała swe usta. Lecz później cicho, boleśnie, jęła szeptać:
— Tak, Fredzie... Niestety i ja cię kocham... Mimo wszelkich postanowień nie umiałam grać dalej komedji i udawać obojętną... Lecz czyż ci da szczęście ta miłość... Czemuś mnie zmusił do podobnego wyznania... Wszak nam się połączyć nie wolno...
— Nie wolno! — zawołał, przechodząc od radości do zwątpienia. — Znów strącasz mnie ze szczytów w otchłań...
— Okrutniejsze to dla mnie, niźli dla ciebie — wyrzekła poważnie — bo i ja kocham po raz pierwszy w życiu... Małżeństwo moje było bardzo nieszczęśliwe i nie zaznałam w nim nic, prócz smutku... A tak pragnęłabym odrobiny serca i ciepła...
— Czemuż się wahasz?
Wysunęła się z objęć Freda, a twarz jej przybrała wyraz niemal tragiczny.
— Zgadłeś! — głucho zadźwięczało zdanie. — Wiąże mnie pewna tajemnica...
— Taka straszna?
— Może i straszna! Więcej nie nalegaj, gdyż się nie dowiesz...
— Ależ ja byłbym ci pomocny...
— Niczem nie możesz mi pomóc...
Chwilę zaległa cisza. Wreszcie wybąkał Fred.
— Toć niema takiej sytuacji, z której przy dobrej chęci nie znalazłoby się wyjście... Błagam... Miej do mnie zaufanie...
Zmarszczyła czoło, jakby zastanawiając się głęboko, poczem wymówiła powoli:
— To ty miej do mnie zaufanie, Fredzie!... Nie zapytuj o nic, spokojnie czekaj... A nuż uda mi się wydostać z matni... Słaba to wprawdzie nadzieja, lecz zawsze nadzieja...
— Więc nie wszystko stracone?
— Prowadzę wielką grę, a jak w każdej grze, zwycięstwo zależy od przypadku...
— I ja mam patrzeć obojętnie, gdy ci grozi niebezpieczeństwo?
— Musisz!
Tyle stanowczości zabrzmiało w jej głosie, iż Fred pojął, iż nic więcej nie wskóra. Pokornie wyszeptał:
— Przyjmuję twoje warunki! Lecz czy kiedyż to się wszystko skończy, kiedy odpadną te przeklęte przeszkody?
— Bo ja wiem! Może za tydzień, może jutro a może i nigdy...
— Nigdy?
— Lepiej nie wymawiajmy tego okropnego słowa!... Miej otuchę, to i mnie natchniesz otuchą... No i o jedno cię proszę... Póki sama nie zacznę, nie powracajmy do dzisiejszej rozmowy...
Ciężko westchnął Fred i chciał jeszcze o coś zapytać, gdy rozległy się głośne poszczekiwania psa, a w ślad za nim wesoły wykrzyknik panny Wandy:
— Jeszcze tu jesteście?... Sądziłam, że was już nie zastanę... Z górą godzinę błąkałam się w towarzystwie Czausa po polach... Ale cóż...
Tu urwała, gdyż mało jej się nie wymknął frazes: „ale cóż miny takie powarzone!” Lecz wporę ugryzła się w język. Wykrzyknik wypadłby tem niedelikatniej, iż była uwiadomiona o czem brat zamierzał mówić z panią Kińską.
Mary jednak wyczuła aluzję, a pragnąc ukryć ślady niedawnych łez, jak i zmęczenie szybko skierowała się do wyjścia z altanki.
— Muszę zajrzeć, co się dzieje w domu! — usprawiedliwiła swe nagłe odejście. — A za godzinę czekam z kolacją!
Dopiero pozostawszy sam na sam z bratem, Wanda mogła zaspokoić swą ciekawość.
— Czyż jej odpowiedź wypadła odmownie? — wybiegło niespokojne zapytanie. — A miałam wrażenie, że cię kocha!
— Uspokój się, siostrzyczko! — uśmiechnął się blado Fred. — Nie dała mi odkosza... Lecz dopiero za parę dni zdecyduje się ostatecznie...
— Czemu? — jęła badać, gdyż polubiwszy Kińską pragnęła tego związku. — Kaprysy kobiece? Jeśli chcesz, ja z Mary pogadam...
— Et, lepiej nie! — odparł wymijająco. — Uczyniłabyś jej tylko przykrość... Raczej udawaj, że nie wiesz o niczem...
— Jak chcesz!... — mruknęła nieco urażona. — Zresztą zakochani najlepiej porozumieją się ze sobą...
Fred nie odrzekł na to ani słówka, tylko zapaliwszy papierosa, zamyślony śledził szaro-niebieskie kółka dymu, które w powietrzu rozpływały się powoli.
Tymczasem drzewa i kwiaty poczynał spowijać już mrok...

Pani Kińska powróciwszy do domu bynajmniej nie zajęła się gospodarstwem.
Czas jakiś chodziła po pokojach, wciąż spoglądając na zegarek a widząc, że zbliża się ósma — kolację podawano o dziesiątej — jęła zdradzać wyraźne zdenerwowanie.
— Już pójdę! — szepnęła. — Byle tylko kto mnie nie podejrzał...
Jak cień, korzystając z ciemności wieczoru, wyślizgnęła się z dworku. Poczem bocznemi alejami, zdala omijając altankę, wybiegła z parku, pospiesznie kierując się w stronę lasu, co zważywszy jej usposobienie było nie lada odwagą. Zagłębiła się w gęstwinę i niby zdążając do z góry określonego celu, dopiero przystanęła na polance, koło powalonego burzą drzewa. Była to ta sama polanka, którą przypadkiem odwiedził Den, napotkawszy tam tajemniczego mężczyznę.
Teraz dopiero odetchnęła z ulgą. Jeśli zaś jej ciałem wstrząsnął dreszcz — to bynajmniej nie z obawy, iż wokół niema żywej duszy. Inne troski zaprzątały piękną panią.
— Przyjdzie, nie przyjdzie? — rozważała w duchu. — Czemu miałby nie przyjść?... Ale jaką wieść mi przyniesie...
Wokół panowała martwa cisza. Gdzie nie gdzie tylko spadał martwy liść, lub odzywały się głosy nocnych ptaków.
— Byle prędzej — nadsłuchiwała niecierpliwie — bo jeszcze spostrzegą moją nieobecność...
Jakby w odpowiedzi na tę wewnętrzną prośbę, grobowe milczenie boru przeszył ostry świst, na który ona odpowiedziała cichym okrzykiem:
— Tu jestem...
Jeszcze chwila a z za drzew wysunęła się postać rosłego mężczyzny. O, jakżeż krzyknąłby Den, gdyby w towarzystwie pani Kińskiej go ujrzał. Miedzianobrody myśliwy! Ubrany był nawet w tą samą kurtkę a z ramienia zwisała ta sama flinta. Twarz sępił wyraz ponury, a oczy spozierały wokół podejrzliwie, niespokojnie.
— Czy nikt nas nie podsłucha? — mruknął, wyciągając rękę na powitanie.
— Nie, nikt! — zawołała, ściskając wielką łapę serdecznie. — Nikt! Wymknęłam się z domu tak sprytnie, iż nie domyślą się, gdzie się znajduję... Zresztą, sam wybrałeś miejsce...
— Wybrałem, bo sądzę bezpieczne... Mów, co miałaś powiedzieć...
— To ja właściwie oczekuję na wiadomość...
— O co ci chodzi?
Kińska przywarła prawie do ucha mężczyzny.
— Kiedy zamierzasz to wykonać?
— Dziś! — odparł krótko.
— Dziś, w nocy?
— Tak!
— Ach, oby udało się! Czy mogę ci być w czemkolwiek pomocna?
— Bezpośrednio, nie! Pośrednio zaś zatrzymasz u siebie Podbereskich...
— Łatwe zadanie! Bynajmniej nie zdradzają ochoty do wyjazdu... Szczególniej wieczorem... Masz rację... Najlepiej dziś w mocy... Ich niema... A jutro podobno znów wraca przeklęty Den...
— Parszywy pies! Gotów wszystko wywąchać!
— O ile go nie uprzedzisz..
— Bądź spokojna! Dobrze się postaram...
— A pocóś się wdawał z nim wtedy w rozmowę?
— Wyskoczył za mną i począł gonić... Toć musiałem się jakoś odczepić...
Pani Kińska zastanawiała się chwilę.
— Ach, ten Den, — wyrwał jej się mimowoli gniewny okrzyk. — Gdyby nawet to się udało, gotów potem myszkować i popsuć nam wszystkie szyki...
— Będzie zapóźno...
— Sądzisz?
— Jestem przekonany...
Ostatnie oświadczenie nieco uspokoiło właścicielkę Litycz. Jednak ze smutkiem, wyrzekła:
— Ach, byle skończyć! Pojęcia nie masz, jakam ja nieszczęśliwa... Oświadczył mi się Podbereski...
— Było do przewidzenia! Cożeś mu odpowiedziała?
— Że nie mogę zostać jego żoną...
— Nie nalegał o powody?
— Nie podałam powodów...
Pani Kińska nieco mijała się z prawdą, a przy tych słowach, twarzyczkę jej oblał nagły pąs.
Tajemniczy nieznajomy nie zwrócił dzięki ciemnościom na to uwagi, tylko indagował dalej:
— Przyznaj się szczerze! Zakochałaś się w Podbereskim? Przystojny chłopak...
— Et, próżno o tem gadać! — znów padła nieokreślona odpowiedź.
Ucieszyła jednak widocznie mężczyznę.
— Wiem, żeś rozsądna! — mruknął.
Kińska wiedziała, co chciała wiedzieć a nie leżało w jej zamiarach przedłużać drażliwą rozmowę. Poczęła się żegnać.
— Muszę iść! — oświadczyła. — A nuż w domu poczną mnie szukać...
Idź, lecz przódy...
Pochwycił ją w swe ramiona, przytulił do piersi i ucałował parokrotnie, czemu nie sprzeciwiała się wcale.
— Wiesz, że mi jesteś wszystkiem na świecie! — wymówił tak ciepłym tonem, iż nikt nie przypuściłby, że potrafi nań się zdobyć. — Sądzę, że ci również nie jestem obojętny... Dziś w nocy ważą się nasze losy... Narażam się na poważne niebezpieczeństwo i jeśli zginę...
— Ach, pocóż podobne przypuszczenia — przerwała a głos jej drgnął z lęku. — Przenigdy! Zwyciężysz! Dla mnie... A gdy zdobędziesz, co masz zdobyć, skończą się nasze obawy... Nie zmrużę oka przez całą noc... Będę umierała z niepokoju... Lecz jeśli się uda, zawiadom mnie z samego rana... Możesz nawet sam przyjść... Pocóż nadal się ukrywać?... Upozoruję jakoś twoją obecność... No, uściśnij raz jeszcze...
Ostatnia krótka pieszczota — i zarówno właścicielka Litycz jak i nieznajomy podążyli w swoją stronę.
Może w pół godziny później, pani Kińska blada, lecz uśmiechnięta, a pozornie spokojna, czyniła przy kolacji uprzejmie honory domu. Na jej widok ściskało się tylko boleśnie serce Freda. Rozmowie w altance przepisywał tę bladość.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.