Upiorny dom/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Upiorny dom
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Bibljoteka Najciekawszych Powieści
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia B-ci Wójcikiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział V.
ZMARTWIENIA DENA.

Siedząc sam w przedziale pośpiesznego pociągu, mknącego w kierunku Warszawy, Den wciąż rozważał szczegóły dręczących go zagadek.
— Właściwie, cóż to wszystko razem miało znaczyć? Niezwykłe wypadki w Podbereżu, spotkanie z tajemniczym nieznajomym, aż nazbyt widoczny niepokój pani Kińskiej?...
Osoba właścicielki Litycz intrygowała detektywa coraz mocniej. Nadal wydawało mu się, że przedtem z nią się kiedyś zetknął i, że to zetknięcie nastąpiło choć w zgoła odmiennych, lecz również dramatycznych okolicznościach.
Jakich? Tu pamięć odmawiała posłuszeństwa i pomimo wysiłków Den nie mógł pochwycić brakującej nici...
A jednak...
Za wszelką cenę musi to wyświetlić w Warszawie. Wyświetlić musi ostatecznie historję groźnego widma, mordującego ludzi i pozostawiającego po sobie w niezrozumiały sposób djabelskie znaki!
Czy wyświetli? Czy też wypadki w Podbereżu i śmierć Mateusza powiększą ilość niedających się w sposób naturalny wytłomaczyć przygód?
Tam do licha!
Zapalił papierosa i w zamyśleniu puszczał przed siebie kółka dymu...
Niewesoły był ten powrót do stolicy. Tem bardziej, że w Warszawie oczekiwała jeszcze jedna nierozwiązana sprawa, nad którą od dłuższego czasu męczył się Den, nie osiągając rezultatu:
Tamta sprawa przedstawiała się w następujący sposób:
Kilka miesięcy temu, w okolicach Warszawy popełnione zostało niezwykłe morderstwo, które wzbudziło niebywałe poruszenie. Mianowicie pewnego poranku, tuż za Pragą, odnalazła policja, w szczerem polu samotnie stojące luksusowe auto, a obok wytwornie ubranego mężczyznę, leżącego w kałuży krwi. Dawał on słabe oznaki życia, był dosłownie podziurawiony rewolwerowemi kulami i rychło skonał, ale przed śmiercią zdążył wyszeptać: „...zemścili się, kosztowności zabrane...”
Osobę ofiary napadu udało się łatwo zidentyfikować i tu właśnie nastąpiła największa sensacja. Był nim niejaki, młody i przystojny baron Tom Kirst, cieszący się znaczną popularnością w pewnych kołach stolicy. Stały bywalec pierwszorzędnych lokalów i restauracji, sypał pieniędzmi na prawo i na lewo, wiodąc beztroski żywot „złotego młodzieńca”. Władze bezpieczeństwa oddawna miały go na oku, zastanawiając się z jakiego źródła pochodzą tysiące, któremi „baron” tak hojnie szafował i starając się dociec prawdziwego pochodzenia „arystokraty”. Bowiem wytworny panicz, mimo pańskiej prezentacji i widocznie posiadanego znacznego majątku, nikomu w Warszawie nie był bliżej znany. Twierdził sam o sobie, że przybywa z Wiednia, jest synem austrjackiego magnata i matki Polki i że po śmierci rodziców czując się Polakiem pragnie w Warszawie zamieszkać. Oczywiście łatwo znalazł wielu przyjaciół i pieczeniarzy, ułatwiających mu dostęp do tych różnych domów, w których posiadany pieniądz stanowi najlepszą kartę wstępu. Widywano więc eleganckiego barona Kirsta, nie tylko w teatrach, na wyścigach i lokalach publicznych, ale i prywatnych domach „najlepszego towarzystwa”, gdzie wiódł rej, zachwycając wszystkich swą rozrzutnością i dobremi manierami. Lecz o ile, w tych kołach, „baron” zyskiwał coraz większy mir i wzięcie, o tyle policja poczynała nań spoglądać coraz nieufnej. Dziwnym bowiem zbiegiem okoliczności, prawie od chwili, kiedy baron pojawił się w Warszawie, rozpoczął się szereg niezwykłych kradzieży w hotelach i to w tych, w których panicz przeważnie zamieszkiwał. W niewytłomaczony sposób, z zamkniętych numerów, ginęła biżuterja, pieniądze, a kradzieże spełniano w artystyczny, genjalny prawie sposób — przestępca nie pozostawiał nigdy najlżejszych śladów po sobie. Zarządy hotelów „Bristolu” i „Europejskiego” wyrywały sobie włosy z głowy, udając się pod opiekę nie tylko władz bezpieczeństwa, ale wynajmując cały sztab prywatnych detektywów — wszystko daremnie. W pierwszym rzędzie z ich polecenia pracował Den — i jak inni — bez pomyślnego wyniku. Ale Dena odrazu uderzył pewien szczegół bardzo zastanawiający. Czemu wytworny „baron” Kirst tak bez rachunku rzucający pieniędzmi, woli zamieszkiwać po hotelach, niżli wynająć sobie własne mieszkanie i czemu te hotele zmienia tak często? Bo baron uchodzący za doskonałego gościa, był jednocześnie gościem wielce kapryśnym. To numer znajdował za zimny, to raził go hałas uliczny. To od podwórza było mu ciemno, to spać mu przeszkadzali sąsiedzi. Przeprowadzał się wciąż z hotelu do hotelu, by po pewnym czasie do poprzedniego powrócić, ku wielkiemu zadowoleniu służby, otrzymującej wciąż nowe a sute napiwki.
Zafrapowało to detektywa i jął bliżej śledzić panicza, a im bardziej go śledził, tem większego nabierał przeświadczenia, że wykwintny arystokrata, w gruncie nie jest nikim innym, tylko jednym z pierwszorzędnych „szczurów hotelowych”, który po zagranicznych występach, swą obecnością postanowił zaszczycić Warszawę. Zapewne międzynarodowy przestępca, „najwyższej klasy” jacy u nas zdarzają się dość rzadko który wykorzystując swe polskie pochodzenie i towarzyską ogładę, potrafił się „wetrzeć” do lepszych sfer, pod osłoną tych znajomości tem łatwiej popełniał kradzieże. Nie zwiodły Dena ani pozorny majątek ani niezwykła pewność siebie panicza, a szczególniej zastanawiały go tajemnicze wycieczki, jakie „baron” od czasu do czasu w okolice Warszawy własnym samochodem odbywał. Dokąd jeździł? Aby skryć łup, który trzymać przy sobie było niebezpiecznie? Lub, aby łup gdzieindziej sprytnie spieniężyć paserom?
W tymże czasie, kiedy Den temi obserwacjami podzielił się z policją, z Wiednia na skierowane zapytanie, nadeszła ciekawa odpowiedź. Nikt w Wiedniu nie znał „barona” Kirsta, jak również nie słyszano, aby w Austrji istniał magnat podobnego nazwiska. Natomiast przed rokiem grasował tam młodzieniec, podający się za hrabiego polskiego, wielce z rysopisu do „barona” podobny, który nagle znikł, gdy władze zbytnio jęły się interesować jego osobą.
Teraz nie pozostało najlżejszej wątpliwości. Przemyśliwano tylko nad tem, jakby przyłapać na gorącym uczynku międzynarodowego awanturnika, lub za pomocą niespodziewanej rewizji udowodnić winę — gdy nastąpił nieoczekiwany wypadek — śmierć a raczej zamordowanie rzekomego Kirsta.
Kto zabił? W jakim celu?
Nad tą zagadką policja i Den łamali sobie głowę i w związku z ostatniemi słowami „barona” następujące nasuwały się przypuszczenia.
Kirst — jak przewidywał Den podczas swych samotnych wycieczek wywoził skradzioną biżuterję. Nie działał on sam, a posiadał wspólników i podczas rozrachunków z niemi, wywiązała się sprzeczka, zakończona morderstwem.
Lub też. Inna banda, mająca Kirsta na oku a dobrze powiadomiona o jego „czynnościach”, zdołała zatrzymać auto, łup mu odebrać i z nim raz na zawsze się załatwić, gdy zapewne, napadnięty się bronił.
Były to jednak tylko przypuszczenia, nieokreślone przypuszczenia, bo nawet po śmierci Kirsta, nie zdołano zebrać przeciw niemu obciążających dowodów.
Staranne oględziny samochodu nie wykryły nic. Również w hotelowym numerze, zajmowanym przez zabitego, nie tylko nie natrafiono na najlżejszy ślad, mogący dopomóc do ujęcia morderców, ale wogóle nie odnaleziono nawet świstka, który kompromitowałby nieboszczyka. Znajdowało się tam kilkanaście garniturów, walizki napełnione wykwitną bielizną i obuwiem, nieskończona ilość krawatów, drogie nessesery, wogóle rzeczy i drobiazgi typowego lwa salonów i światowego młodzieńca. Pozatem — wiele listów, lecz niestety wyłącznie treści miłosnej, któremi lekkomyślne warszawianki zasypywały przystojnego i hojnego „barona”.
Czyżby „baron” wszystko dwuznaczne przechowywał w samochodzie, a napastnicy dla tem lepszego zatarcia śladów i to zabrali?
Możliwe... Poufne papiery nosił przy sobie... a zarówno portfela, jak i dokumentów brakło.
W takiem stadjum rzeczy — sprawa utknęła na martwym punkcie. Próżno starano się odnaleźć morderców. Władze, nie posiadając dowodów, nie rozgłaszały nawet swych przypuszczeń, co do osoby zamordowanego awanturnika, gdyż były tylko przypuszczenia — a prasa trąbiła na alarm, że w biały dzień w okolicach Warszawy bezkarnie zabito i ograbiono znanego w szerokich kołach stolicy człowieka, oskarżając policję o bezczynność.
Powoli wszystko cichło. Z biegiem czasu coraz więcej nabierano przekonania, że zapewne nigdy nie uda się ustalić kim był Kirst w rzeczy samej i czy popełnił on czyny, o które go posądzano.
Lecz zagadka ta nadal trapiła Dena.
Choć od czasu śmierci tajemniczego „barona” upłynęło dobrych kilka miesięcy, wciąż do sprawy powracał i chwilami wydawało mu się, że pochwyci tyle upragniony ślad, mogący doprowadzić do wyświetlenia prawdy. Ale słaba nić rwała się wkrótce i Den ze zniechęceniem opuszczał ręce, postanawiając nad beznadziejnem zadaniem postawić krzyż raz na zawsze.
W takim to nastroju ducha, udał się do Podbereża, pragnąc o „zagadnieniu Kirsta” zapomnieć, trochę na wsi się rozerwać i na „figlach” przyłapać niesfornego ducha.
Niestety, wypadki zadały kłam oczekiwaniom!
Pierwszą wizytą, jaką złożył Den, po przyjeździe do Warszawy, była wizyta u pana Prospera Turło, prezesa jednego z Towarzystw Metapsychicznych.
Turłę znał detektyw dość mało, lecz sądził, że u niego znajdzie niezbędne informacje, mogące należycie oświetlić niezwykłe wypadki w Podbereżu.
Prosper Turło, człowiek wysoki, szpakowaty, o dużej, siwizną przyprószonej czuprynie i krótkiej bródce, w którego szarych oczach świeciła się mądrość i doświadczenie, bardzo uprzejmie przyjął Dena.
— Więc kryminalistyka pragnie swojemi metodami wyjaśniać zjawiska psychiczne? — uśmiechnął się lekko, posłyszawszy w jakiej sprawie detektyw doń przybywa.
— Istotnie, panie prezesie... Bo to, co na własne oczy widziałem, przekracza moje pojmowanie... Z drugiej zaś strony, wierzyć nie mogę, aby duchy, o ile one istnieją, mogły posuwać się tak daleko, żeby chciały dokonywać zemsty z za grobu, ludzi dusić, czyhać na ich życie...
Tu powtórzył Den, w krótkości, choć ze wszystkiemi szczegółami, przebieg wydarzeń w upiornem domostwie. Powtórzył i legendę, posłyszaną z ust pana Karola Podbereskiego, a w miarę opowiadania twarz gospodarza zdradzała coraz większe zaciekawienie.
— Wszyscy tam, w Podbereżu, — rzekł, kończąc swoją relację, — wciąż zapytywali mnie, co ja o tem sądzę... Oczywiście milczałem, nie mogąc się zdobyć na żadną odpowiedź. Z kolei zwracam się do pana prezesa, aby posłyszeć jego miarodajną opinję...
Turło, właściwym sobie ruchem, gdy nad czemś się zastanawiał — potarł parokrotnie brodę.
— Rozumiem pańskie skrupuły! — mruknął. — Stanął pan wobec wypadków, w jakie rozum ludzki wierzyć się wzdraga... Ciekawe, bardzo ciekawe. Widmo nieomal popełnia morderstwo... Gdyż, choć stary sługa, Mateusz, zmarł, jak pan zaznacza z przerażenia na anewryzm serca, na szyi widniały ślady, jakgdyby ktoś chciał go dusić... Takie same jak u panny Wandy Podbereskiej... Dalej ów znak wypalony, rzekłbyś szatańskiem kopytem...
— Najwyraźniej go widziałem... Głęboki odcisk kopyta czy też łapy potwornego zwierza... Przekonać się łatwo... Zdobi on, po dziś dzień, podłogę djabelskiej komnaty...
— Szkoda, że nie sfotografowaliście odcisku!
— Niestety, nie miałem aparatu..
— I twierdzi pan stanowczo, iż przed tragicznym seansem przedsięwzięto wszelkie możliwe środki kontroli?
— Sam posypałem podłogę talkiem! Sam poprzeciągałem druty! Żadna żywa istota ludzka nie mogła pomiędzy niemi swobodnie lawirować...
— Hm... hm...
Turło znów w zamyśleniu jął gładzić krótką bródkę. Powiódł wzrokiem po licznych fotografjach z seansów, zdobiących ściany gabinetu. Przedstawiały one „widma” i „duchy” w najprzeróżniejszych pozach, które udało się w czasie eksperymentów medjumicznych pochwycić. Między innemi wisiała odbitka, wyobrażająca młodą kobietę, w transie, z przymkniętemi oczami, którą straszliwa dłoń, o kościstych, kurczowo zaciśniętych palcach, dławiła za gardło.
— Hm... — powtórzył. — Możliwe są podobne fakty... Możliwe, choć nie w równie silnym stopniu...
— Możliwe?
— Oczywiście! — wskazał na niesamowity obrazek. — Proszę spojrzeć! Jest to fotografja uczyniona przez dr. Schrenk-Notzinga z polskiem medjum Stanisławą Popielską. Niejednokrotnie podczas seansów materjalizowały się podobne upiorne ręce, usiłujące dusić uczestników... Były to jednak tylko słabe próby... Również słyszałem i czytałem wiele o t. zw. wypadkach nawiedzeń czyli „domach”, w których straszyło. I tam na mieszkańców niewidoczne dłonie ciskały kamienie i ciężkie przedmioty, i tam rozlegały się brzęki łańcuchów, lub głosy straszliwe. Czasem nawet można było ustalić logiczną przyczynę tych zjawisk.
— Można było?
— W tym względzie pozwolę sobie przytoczyć bardzo ciekawą opowieść amerykańskiego lekarza dr. H. A. Kinmana. Pisze on — tu Turło rozwarł jedną z wielkich ksiąg, leżących na stole — co następuje: „Mój wuj John W. Kinman, mój ojciec Jakób i pewien młodzieniec nazwiskiem Adams studjowali wspólnie medycynę i byli zażyłemi przyjaciółmi. Dnia pewnego stanął pomiędzy niemi układ: jeśli jeden z nich umrze — inni mają prawo zabrać jego szkielet do celów naukowych, z tym jednak warunkiem, by szkielet znajdował się stale w ręku przyjaciół, a gdyby ten warunek niemógł być dopełniony, to szkielet miano z powrotem włożyć do trumny. Adams śmiejąc się dodał, iż żąda kategorycznie dotrzymania warunków, w przeciwnym razie będzie straszył...
— W jakiś czas później Adams umiera pierwszy. Mój wuj — dalej mówi dr. Kinman — jako starszy brat, zawładnął szkieletem i przechowywał go u siebie aż do śmierci. Później szkielet znalazł się u mego ojca, później u brata Roberta. Przez ten czas stwierdzono, że o ile warunki umowy były dopełniane, żaden niezwykły objaw nie następował — lecz jeśli szkielet zaniedbywano, natychmiast rozpoczynały się hałasy. Więc gdy razu pewnego w 1869 r., ojciec mój polecił złożyć szczątki Adamsa na strychu — tejże nocy rozległy się tam ciężkie kroki i słychać było jęki. Gdy szkielet natychmiast zniesiono z powrotem do gabinetu, odgłosy ustały. Dalej. Wspomniałem, że po śmierci ojca w 1874 r. szkielet dostał się w spadku memu bratu, Robertowi, który przechowywał go w skrzynce, pod łóżkiem. Lecz, kiedy ożenił się, żona nie chcąc mieć takiego sąsiada, uprosiła Roberta, o usunięcie straszliwej skrzynki do piwnicy. Od tej pory w piwnicy rozpoczęły się takie hałasy, że nikt z domowników nie ośmielał się tam udawać i znów musiano zabrać szkielet do pokojów. Doczesne szczątki Adamsa — kończy swą opowieść dr. Kinman — wciąż znajdują się w posiadaniu mojej rodziny i o ile ich się nie rusza, nic nie mąci normalnego biegu życia. Mój ojciec i brat stale zamierzali złożyć je w grobie, nie uczynili jednak tego, obawiając się rodziny Adamsa, która dotychczas o istnieniu paktu nic nie wiedziała. Ja dopiero uczyniłem to przed tygodniem, decydując się jednocześnie podać ścisły opis wypadków do wiadomości ster naukowych”...
— Oto relacja amerykańskiego lekarza... — zauważył Turło, zamykając książkę.
— Więc i pan, panie prezesie — zawołał detektyw, poruszony do głębi — twierdzi, że podobne wypadki są możliwe. Więc i pan popiera teorje pana Karola, których dotychczas poważnie nie brałem, o monoideizmach, agonjach zmąconych nienawiścią i chęcią zemsty... Mniema pan, iż istotnie duch którego zamordował w uniesieniu Symeon Podbereski może w taki sposób się objawiać?
— Nic nie twierdzę! Cytuję tylko przykłady, zebrane przez ludzi poważnych, z odnośnej literatury, a które mogą wyjaśnić wypadki, nie znajdujące innego wytłomaczenia...
— I ja mam w to wszystko uwierzyć?
— Widzę, że z pana potężny niedowiarek! Tem lepiej! Bo przecież sam pan opowiada o dziwach, jakich był świadkiem w upiornem domostwie, sam powtarza rzeczy i mnie ledwie mieszczące się w głowie... Nie uległ pan nerwom ani halucynacji...
— Ładna halucynacja...
— Zresztą pozostały ślady...
— Ach, te ślady! — wykrzyknął prawie z gniewem detektyw. — Te ślady dręczą mnie najwięcej!... Widzi pan tedy?...
— Że uchylić musimy czoła przed oczywistością i zgodzić się na to, iż w Podbereżu zachodzą rzadkie, niezwykłe, nadnormalne zjawiska...
— Wątpliwość wykluczona?
— Wedle pańskiego sprawozdania prawie wykluczana! Dziewięćdziesiąt dziewięć procent pewności...
— A ten jeden ostatni?
— Złożyć musimy na karb wydarzeń nieprzewidzianych... Celowe oszustwo... Potajemne przejścia...
— Ależ tam mowy niema o oszustwie! Potajemne przejście? Niemożebne!... Toć podłogę posypałem talkiem, poprzeciągałem druty...
— Powtarzam, tem lepiej! Dawno metapsychika nie miała tak cennego świadka, jak pan, panie detektywie! Nie wierzy, a gniewa się, gdy twierdzić, że jednak może przytrafiło się tam coś, co uszło jego uwagi...
— Nie... nie — bąknął zmieszany Den.
— Och, jakże chętnie — mówił z uśmiechem Turło — odrzuciłbym zaraz ten procent, bo gdyby go nie było, mielibyśmy jeden z najcudowniejszych przykładów życia pozagrobowego. Muszę jednak jeszcze zachować, w imię nauki, nieco krytycyzmu. Ale, wnosząc z pańskiego opowiadania mniemam, że i ostatnia wątpliwość odpadnie. Oczywiście zamek w Podbereżu będzie musiała zbadać specjalna komisja... Żałuję, że tam nie byłem...
— Jeden procent?... Jeden procent?... — mruczał tymczasem Den. — Jaki? Czyżbym miał się aż tak pomylić?... Hm... wypadnie zacząć od początku... Ach, pan mówi o komisji, panie prezesie? — rzekł, zwracając się do Turły — Hm... Cóż oczywiście, o ile zgodzi się mój przyjaciel... Jest wielce podniecony. Zamierzał nawet burzyć zamczysko...
— Ależ do tego nie wolno dopuścić!
— Postaram się nie dopuścić! Jutro natychmiast wyruszam z powrotem! Raz jeszcze najdrobniejsze szczegóły sprawdzę! Miałby pan ochotę, znaleźć się na miejscu? Obiecuję, że jeśli moje poszukiwania nie dadzą rezultatu, postaram się przekonać Freda Podbereskiego, iż to o sprawę pierwszorzędnej wagi naukowej chodzi i wyszlę do pana telegram... Wtedy się spotkamy...
— Z niecierpliwością oczekiwać będę na wiadomość! I, niechaj pan się nie obraża, lecz z całego serca pragnę...
— Pan prezes pragnie?
— Aby pańskie dochodzenie nie przyniosło wyników...
— Jestem nieco odmiennego zdania! — uśmiechnął się Den w odpowiedzi, ściskając na pożegnanie dłoń Turły.
Z opuszczoną głową powrócił do domu. Wizyta u Turły nie przyniosła mu nic nowego, utwierdziła raczej w poprzednich przypuszczeniach, niemal pewności, że naprawdę na przygodę z „zaświatami” się natknął. Jeśli jeszcze odgrażał się Den, jeśli jeszcze w chwilach buntu postanowił w maturalny sposób wyjaśnić niesamowite zjawiska, po chwili przychodziło zwątpienie, że w tym wypadku nic nie poradzi. Nowe opukiwanie ścian? Toć wszystkie zbadał? Nowe środki ostrożności? Jakie? Z której strony przystąpić do walki? Był bezsilny...
A jednak tam powrócić musi! Powrócić musi, aby uspokoić Freda, odwieść go od jakiego szaleńczego kroku. Zresztą, o ile przybędzie komisja, o ile wszystko naukowo da się stwierdzić i tak go oczekuje wcale ciekawe i wdzięczne zadanie...
Co prawda wolałby to załatwić inaczej... Niestety...
W domu zastał Den cały stos nierozpieczętowanej korespondencji, której nie zdążył przejrzeć zaraz po przyjeździe.
Były tam zapytania w sprawach, które prowadził, prośby o podjęcie się nowych spraw, karty z podziękowaniami, słowem listy z różnych zakątków kraju, dokąd dotarła już sława detektywa.
Nagle uwagę Dena zwróciła mała, szara koperta: zaadresowana ołówkiem, niewprawnem, może umyślnie zniekształconem pismem.
Pospiesznie ją rozerwał i przeczytał:

Jeśli pana detektywa nadal interesuje zagadkowe zamordowanie barona Kirsta — radzimy zwrócić uwagę na rudowłosą kobietę. Może napewno udzielić wielu „cennych” wskazówek, które doprowadzą po nitce do kłębka.
Szczerze życzliwy przyjaciel

Den prawie z pasją odrzucił pomiętą kartkę. Coż znaczyło podobne ostrzeżenie? Nic... Nieokreślona, zakrawająca na żart, wskazówka.
Rudowłosa kobieta!...
Nagle drgnął i wydało mu się, że spadła z oczu jakaś zasłona. To, nad czem dotychczas męczył się daremnie, raptem stawało się jasne...
Pani Kińska...
Wiedział, że przedtem gdzieś ją napotkał, lecz w żaden sposób przypomnieć sobie nie mógł w jakich warunkach nastąpiło to zetknięcie. Teraz obraz rysował się jasno...
Ongi, dyskretnie obserwując w hotelu numer zajmowany przez Kirsta, spostrzegł wychodzącą z tamtąd młodą kobietę. Choć nosiła żałobę a gęsty welon zasłaniał twarz, zdążył co nie co zauważyć. I miedziany kolor włosów i delikatny profil, rzeźbiony rzekłbyś w greckiej kamei. Wówczas nie zwrócił na tę niewiastę specjalnej uwagi — tyle wszak dam odwiedzało rzekomego barona. Lecz obecnie...
Niema najlżejszej wątpliwości — osobą, która odwiedziła w przeddzień śmierci awanturnika — jest ukochana Freda — właścicielka Litycz. Wzrost, włosy, rysy twarzy... Zaiste, bawiąc z nią tam na kresach, w innem otoczeniu, trudno było przypuścić, iż jedna to z bohaterek tajemniczej tragedji...
Kińska wiele wie o śmierci Kirsta?
Sprawa poczyna być coraz ciekawsza. Teraz nie żałował już Den, że powtórnie odwiedzi Podbereże.
Postanowił wyjechać natychmiast.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.