Upiorny dom/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Upiorny dom
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Bibljoteka Najciekawszych Powieści
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia B-ci Wójcikiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział I.
NIESAMOWITE WYPADKI.

— Śpij spokojnie i nie przejmuj się zbytnio tem, co ci opowiedziałem! — rzekł Fred ściskając na pożegnanie rękę detektywa.
Den pozostał sam.
Słabo migotała na nocnym stoliku świeczka. Przez otwarte okna płynął zapach drzew lipowych i kwiatów, a zdala dobiegało rechotanie żab, poszczekiwanie psów — odgłosy tak charakterystyczne dla wiejskiej letniej nocy.
Zasadniczo, Den nie był wielkim zwolennikiem wsi. Gdy siedział w mieście, marzył czasem, by znaleźć się śród pól i łąk, kiedy jednak śród nich się znalazł, rychło tęsknił za gwarem i zgiełkiem stolicy. To też nie lada użyto magnesu, aby detektywa ściągnąć na kresy, do tego wielkiego pałacu. Przynęta była silna i teraz jeszcze wspominając, co mu opowiadał Fred w Warszawie, jak również powtarzał przed chwilą, pokiwał głową.
— No... no... dziwy...
Mimo długiej drogi i zmęczenia, nie czuł senności. Sięgnął po papierosa, zapalił go i głęboko zaciągnął się dymem. Dym snuł się spiralnie, przybierając kształty cudaczne, kształty widm i upiorów, rozpływających się powoli.
— Same duchy! — przyszła refleksja i znów uśmiechnął się lekko.
Istotnie, pokój, jaki przeznaczono dla Dena, sprawiał niesamowite wrażenie. Duży, o sklepionym suficie, przypominał refektarz klasztorny. Rzecz zrozumiała, sam pałac a raczej zamczysko wybudowano w końcu XVII w., przystosowywując dopiero za czasów Stanisława Augusta do wymogów bardziej współczesnych. I o ile — jak pobieżnie po przyjeździe zdążył zauważyć, parter uległ gwałtownej przeróbce a stare komnaty przekształcono w szereg salonów — o tyle pierwsze piętro nosiło jeszcze charakter kresowych zameczków. Pełno tam było wnęk, zakamarków, drzwi, zręcznie w murach poukrywanych... Dziwne wrażenie potęgowało to jeszcze, że komnaty na górze były porządnie zaniedbane, a stare stylowe meble pokrywały warstwy kurzu. Obecni właściciele, nie korzystali z nich prawie, ograniczając się zamieszkiwaniem parteru i stały one przeważnie zamknięte. Dla Dena wyporządkowano „refektarz” i to dzięki usilnym prośbom detektywa, gdyż...
Wyraźnie prosił, aby go tam umieszczono.
To też teraz, nie mogąc, zasnąć, błądził wzrokiem po tonącej w mroku komnacie, ledwie oświetlonej słabym blaskiem stojącej na stoliczku obok świecy, w wysokim srebrnym lichtarzu. Z kątów wyzierały duże szafy i meble w stylu Ludwika Filipa, a z poczerniałych ram spoglądali nań jacyś patryjarchowie o siwych brodach i rycerze w ciężkich pancerzach. Spoglądali ni to ciekawie, jakby zdziwieni obecnością intruza, ni to z ostrzeżeniem.
Wodząc machinalnie wzrokiem po tych konterfektach, Den wspominał okoliczności, jakie go tu przywiodły.
Den znał Freda Podbereskiego dość dawno. Znał a nawet lubił bardzo, choć znajomość ta uległa dłuższej przerwie. Zresztą, trudno było nie lubić Freda. Posiadał on jedną z tych szczerych, serdecznych i uczynnych natur, jakie w naszych czasach powszechnego chamstwa i sobkowstwa stają się coraz rzadsze.
Zetknęli się przed laty, gdy Fred, nie mogąc jeszcze powrócić do zdewastowanego przez inwazję bolszewicką majątku, zamieszkiwał w Warszawie — a Den rozpoczynał zawód detektywa. Zetknęli się z powodu jakiejś błahej sprawy — bodaj kradzieży u jednej z kuzynek Freda — którą to kradzież Den wykrył błyskawicznie. Odtąd oficjalny stosunek przeszedł w zażyłość. Podbereski, pociągnięty romantycznym zawodem detektywa, pełnym niebezpieczeństw i przygód niezwykłych, jął odwiedzać go często. A że sporo nocy przegawędzili przy butelce, poufałe „ty” przypieczętowało tę przyjaźń.
Później Den stracił Freda z oczu.
Podbereski, powróciwszy do majątku, starał się usilną pracą, załatać tam poczynione przez zawieruchę wojenną uszczerbki w fortunie, rzadko odwiedzając Warszawę. Przyjaźń ich, nie podsycana listami, zamierała powoli, przechodząc w zapomnienie. Ludzie dziś są zbyt leniwi, aby pisywać do siebie nawzajem i bezpowrotnie minęły czasy pani Hańskiej i Balzac’a, gdy dziesiątki lat kochano się na odległość listownie.
To też wielce zadziwił się detektyw i ucieszył, kiedy przed tygodniem odwiedził go Fred.
Na pierwszy rzut oka nie zmienił się wcale, jakby tylko spoważniał. Licząc blisko trzydziestkę — wyglądał nadal, niczem młodzieniaszek — szczupły, gibki i wysoki. Jasno blond włosy w nieładzie spadały mu na czoło, ogorzała bez zarostu twarz, świadczyła o bliskiej znajomości z nadniemeńskim wichrem. Jeno oczy, zazwyczaj patrzące na świat wesoło, przysłaniał cień zadumy.
Po pierwszych gorących słowach powitania, kiedy obaj na chwilę umilkli, Den jął dociekać w duchu, jaka to przyczyna sprowadzić doń mogła przyjaciela, bowiem przyjaciele, po latach, rzadko zjawiają się bezinteresownie. Podbereski, rzekłbyś, wyczuwszy te myśli, nieco zażenowany począł.
— Hm... Właściwie nie ładnie z mojej strony, że dotychczas nie dałem znaku życia... Ale zrozum... Na wsi pracy moc... człowiek zajęty od rana do wieczora...
— No... tak... rozumiem... — poświadczył detektyw przez grzeczność, z leciutkiem odcieniem ironji.
Odcień ten nie uszedł uwagi Freda. Nie umiał on długo udawać, to też żywo zawołał:
— Słuchaj! Co tu mam cię obełgiwać! Nicpoń jestem i kwita! Sto razy, kiedy byłem w Warszawie, wybierałem się do ciebie i wiecznie coś stanęło na przeszkodzie... Obecnie...
— Obecnie — przerwał, uśmiechnąwszy się Den — przychodzisz, bo masz sprawę do mnie! Niema karesu, bez interesu... Mów krótko... Kradzież? Szantaż? Napad?
Również i Fred roześmiał się na tak szczere postawienie kwestji przez detektywa. Przecząco jednak potrząsnął głową.
— Nie neguję — rzekł — że sprowadza mnie pewna sprawa... Bardzo się wstydzę i postaram się w przyszłości poprawić i cię przebłagać... Ale nie jest to żadna z tych, któreś wymienił.
— Więc? — zapytał, zaciekawiony Den.
Fred nagle wypalił.
— Mój drogi! Czyś ty kiedyś zajmował się okultyzmem, spirytyzmem i podobnemi djabelstwami?
Detektyw spojrzał zdumiony na przyjaciela.
— Owszem — odparł — czytałem wiele dzieł z tej dziedziny... Lecz nie pojmuję, co to może mieć wspólnego z moim zawodem?
— Właśnie, że ma i bardzo wiele... Bo, wyobraź sobie, u nas, w Podbereżu, dzieją się takie rzeczy, że doprawdy ludzkie pojęcie... przekracza.
— No... no...
— Widzę, uśmiechasz się ironicznie... Ja również, do niedawna byłem niedowiarkiem...
— Tedy duchy, zjawy i w tym rodzaju awantury? — zapytał Den żartobliwie, a gdy Podbereski skinął głową, dodał — wierz mi, ilekroć w praktyce z podobnemi „zjawiskami” miałem do czynienia, dawały się wytłómaczyć w daleko naturalniejszy sposób..
Fred aż podskoczył na swem miejscu.
— Dlatego właśnie przybiegłem do ciebie!... Ty taki zimny, o stalowych nerwach, opanowany, może prędzej coś zrozumiesz z tej historji i nam dopomożesz, bo my nie wiemy już sami, co czynić...
— Zapal papierosa i zacznij od początku! — oświadczył detektyw, wyciągając srebrną, pokrytą monogramami papierośnicę. — Chętnie posłyszę opowieść o czartach...
Po drżeniu palców przyjaciela, gdy ten wyjmował papierosa, poznał, jak wielkie jest jego podniecenie.
— Zacznę więc od początku — jął mówić Fred, głęboko zaciągnąwszy się dymem. — Od początku.... Jak wiesz, w naszym majątku, Podbereżu, znajduje się duży pałac, który czasem nawet zwą zamkiem, gdyż zachowała się jeszcze stara baszta... Zamieszkujemy tam, rodzice przed wojną umarli — moja siostra, ja i stryj Karol... brat nieboszczyka ojca.. nie licząc kilku osób ze służby. Wychowałem się wraz z moją siostrą w tym zamku od dziecka i nigdy nic podejrzanego nie zauważyłem... Zaczęło się dopiero od miesiąca...
— Co się zaczęło?
— Stryj Karol jest zwarjowany na punkcie okultyzmu! Odkąd, utracił swój majątek, zamieszkał z nami, wciąż powtarzał, że „wyczuwa”, iż w pałacu „straszy”. Twierdził, iż w nocy słyszy szmery, dziwne stąpania, ba, nawet widzi niezwykle światełka...
— Zwykłe halucynacje?
— I ja tak z początku sądziłem, śmiejąc się porządnie ze stryja! Bez żadnego respektu wydrwiwałem jego stare księgi, przeróżnych Agrippów, Paracelsów i Lewich, w których wciąż siedzi zatopiony, mniemając, że pod ich wpływem ulega urojeniom...
— Rzecz oczywista!
— Zaczekaj! Rychło jednak zmuszony byłem uznać, że nie wszystko złożyć się da na karb wyobraźni.
— Ciekawe? — mruknął detektyw, nadal ironicznym tonem.
— Z kolei, poczęła opowiadać o strachach, Wandzia, moja siostra... A wiesz... Wanda, to niewiasta kresowa! Niemal nie zsiada z konia, wiecznie ugania się z psami po polach, dobrze umie się obchodzić i z browningiem i z dubeltówką i byle czem jej nie nastraszysz! Otóż, abyś dobrze zrozumiał całą historję, muszę ci opisać rozkład naszego pałacu. Dół zajmuję ja wraz z siostrą i służbą, pierwsze piętro składa się z długiego korytarza, a po obu stronach znajdują się pokoje. Dotychczas rzadko, który nasz gość tam nocował i sami nazywaliśmy górę muzeum, ze względu na zapełniające komnaty stare sprzęty i obrazy. Kiedy sprowadził się do nas stryj Karol, zajął dwa pokoje po lewej stronie korytarza, to choć przedtem, ani my, ani odwiedzające nas osoby, nie zauważyły nigdy zjawisk niezwykłych — mimo, że i o naszym pałacu, jak i o każdym starem domostwie krążą różne legendy — jął twierdzić z całą stanowczością, że w komnatach naprzeciw po prawej stronie „straszy” i że objawy te biorą swój początek, w pokoju ostatnim w głębi korytarza... Wtedy Wanda, chcąc sama sprawdzić, ile prawdy zawiera opowiadanie stryja, postanowiła tam zanocować. Pierwszej nocy posłyszała jakby brzęk, ciągnionych po korytarzu ciężkich łańcuchów... Wypadła ze światłem na korytarz, nie spostrzegła nikogo, tylko w tejże chwili wraz z nią wyjrzał i stryj Karol... I jego obudziły niesamowite hałasy... Więc nie halucynacja!
— Hm... — mruknął detektyw, pocierając ręką po czole. — Dziwne...
— Prawda? Ale to dopiero początek! Wnet ci włosy staną dęba na głowie! Podobno, jestem odważny lecz... Słuchaj dalej... Wanda nie bardzo jeszcze przejęła się tym wypadkiem, żartując nazajutrz, że ulegli wraz ze stryjem nerwom, lub, że stryj chciał ją nastraszyć i sam czemś włóczył po korytarzu... Śpi tedy drugą noc. Nagle zostajemy obudzeni przeraźliwym krzykiem. Biegnę wraz ze służącym, starym Mateuszem, na górę i widzę, że do przeklętego pokoju przed nami również spieszy stryj Karol, blady i drżący... Wpadamy. Wanda leży na łóżku zemdlona i udało się nam ją docucić z wielkim trudem... Długo bełkotała słowa bez związku, wodząc po nas błędnym wzrokiem i wskazując na swoją szyję, na której widniały jakieś znaki. Wreszcie, gdyśmy ją znieśli na dół i zajaśniały pierwsze blaski słonecznego poranka, jęła nieco się uspakajać. Jej przygoda jest nie do wiary! Otóż leżąc w łóżku, rozbudzona w oczekiwaniu, czy nie powtórzą się wczorajsze hałasy, doznała nagle dziwnego wrażenia, że nie znajduje się sama w pokoju. Zrywa się, tedy, z posłania z browningiem w ręku i nic podejrzanego wyśledzić nie może. Ale nagle bez wszelkiej przyczyny, bo okna były zamknięte, gasną dwie świece, znajdujące się przed nią na nocnym stoliku i czuje silny lodowaty powiew, jaki je zgasił... „Kto tu?” — woła przestraszonym głosem, nie otrzymując odpowiedzi... Natomiast w ciemnościach widzi jakby kontur ludzkiej głowy, a w nim wielkie ogniste oczy, patrzące z niewypowiedzianą nienawiścią... Wanda chce się poruszyć, podnieść broń gotową do strzału — nie może — owe straszliwe ślepia hypnotyzują ją, przyprawiając o całkowity bezwład, jak wzrok węża, upatrzoną na łup ptaszynę... Zbliżają się napawając cierpieniem ofiary... I wtem — opowiada Wanda — poczuła zimne kościste palce niczem palce kościotrupa, błądzące powoli po jej ciele... Pod ich wpływem rewolwer wypadł z bezsilnej dłoni na łóżko, a one, jak macki okropne, pełzły wzdłuż piersi do gardła.... a spocząwszy na gardle poczęły dusić... Sama nie wie, jak wyrwał się jej ów okrzyk przerażenia, gdyż poprzednio głosu z siebie nie mogła wydobyć...
— Nadzwyczajne! — zawołał Den, nie wiedząc co sądzić o posłyszanej opowieści. — Na własne oczy widzieliście te znaki?..
— Tak, jak ciebie widzę! — odparł Fred. — Cztery sinawo czerwone plamki, pochodzące najwyraźniej od jakowegoś uścisku... Wanda, wesoła i żywa jak ogień, po dziś dzień nie może przyjść do siebie... Działo się to mniej więcej tydzień temu... Oczywiście po tym wypadku nie próbowała nadal nocować na górze... Na dół, mimo całego zamiłowania do okultyzmu, sprowadził się i stryj Karol...
— Powiadasz, działo się to przed tygodniem? A od tej pory nie zaszły żadne niezwykłe wypadki?
— Czekaj, jeszcze nie koniec... Po historji z Wandą, gdy i stryj nie chciał dalej w swoim pokoju zamieszkiwać, zadecydowałem sam wszystko sprawdzić osobiście...
— No i cóż? — teraz dopiero Den wydał się poruszony.
— Nareszcie cię zajęło! — uśmiechnął się lekko Podbereski widząc z jakim zainteresowaniem detektyw łowi jego słowa, podczas gdy na początku przysłuchiwał się dość obojętnie — zaraz się dowiesz... Pragnąc więc sprawdzić osobiście, postanowiłem nocować wraz ze starym Mateuszem, w owym pokoju, ostatnim po prawej stronie korytarza, w którym nocowała Wanda, a w jakim wedle naszych rodzinnych podań, miało ongiś zostać popełnione morderstwo... Uzbroiwszy się dobrze i zabrawszy ze sobą psa, dużego wilka, poustawialiśmy po rogach pokoju świece, oczekując co dalej nastąpi... Zapomniałem ci dodać, że te djabelstwa dzieją się w nocy wyłącznie, w dzień nic tam nie zauważysz... Czekaliśmy nie długo... skoro tylko wybiła północ, — świece, a było ich coś z dziesięć, zgasły, zdmuchnięte przez niewidzialne usta, a przed nami zajaśniały straszliwe oczy, o których opowiadała Wanda... Pies ze skowytem uciekł pod łóżko... W owych oczach było coś tak potwornego, że ja który dotychczas sądziłem o sobie, że nie znam uczucia lęku, wystrzeliwszy parokrotnie na oślep — uciekłem, krzycząc nieludzko z pokoju.. Za mną, ze skowytem pies... Powróciwszy po chwili z pozostałą służbą i światłem odnaleźliśmy zemdlonego na podłodze Mateusza: żadna krzywda na szczęście mu się nie stała i na jego ciele nie znaleźliśmy znaków, ani ran. Zemdlał ze strachu jak Wanda i dopiero udało się go docucić po dłuższych zabiegach... Od tej pory przeklętą górę zamknąłem na cztery spusty i nikomu nie pozwalam zaglądać do komnat... Czasem, wydaje się nam, że dobiegają ztamtąd jakieś jęki, czy brzęk włóczonych łańcuchów...
Sam zaś przybyłem do ciebie, żebyś nas ratował, bo w obecnym stanie rzeczy, siostra moja nadal nie chce zamieszkiwać w pałacu i jeśli tak dalej pójdzie zmuszony będę za bezcen sprzedać majątek... Teraz, kiedy wiesz wszystko — radź! Mów, co o tem sądzisz?
Zaległa chwila milczenia. Trudno było Denowi dać natychmiast odpowiedź.
Den zastanowił się. Nie wątpił, że Fred nie zmyśla. Również, dobrze znając Freda wiedział, że nie uległ on halucynacji. Lecz w trzeźwym umyśle detektywa wprost nie mieściły się podobne wypadki. Czytał wprawdzie w odnośnej literaturze o różnych przykładach zjawisk nadzwyczajnych, niedających się w sposób normalny wytłómaczyć, słyszał nawet w Warszawie o „strachach” i przy ulicy Mokotowskiej i Emilji Plater i Bagateli, tamte jednak objawy miały odmienny charakter. Ale ta cała historja o starem zamczysku z groźnemi i niebezpiecznemi zjawami, wydawała mu się nadto fantastyczna. Z drugiej zaś strony, któż miał w tem cel, aby straszyć Freda.
— Hm... — mruknął, po chwili dłuższego namysłu, machinalnie kreśląc jakieś kółka na leżącym przed nim papierze, jakto było w jego zwyczaju, gdy zastanawiał się nad czemś głęboko. — Dziwne... bardzo dziwne... Cóż właściwie ja wam mogę poradzić? Ani na sekundę, nie wątpię w prawdziwość twoich słów.. Również nie wątpię, że nie uległeś przywidzeniom... Niema podstawy sądzić, że który z domowników umyślnie figle urządza.
— Wykluczone! Ładne figle! Przysięgam ci, iż żaden człowiek nie potrafiłby zainscenizować takich objawów...
— Tembardziej... Jakaż więc będzie moja pomoc? Zwróć się raczej do metapsychików, badaczy objawów niezwykłych...
Fred jął protestować gwałtownie.
— Nie... nie... — zawołał. — Ty jeden dodasz nam ducha, wytłomaczysz, co to wszystko oznacza! Nie pragnę wtajemniczać obcych i wywoływać dokoła naszej rodziny niezdrowej sensacji... Zresztą... Stryj Karol niby to jest okultystą, a uciekł pierwszy... Nie odmawiaj... Przyjedź do nas...
A gdy detektyw nieokreślenie potrząsnął głową, dalej nalegał.
— Potraktuj to, jako odwiedziny u nas, jako krótki wypoczynek na wsi... Dawno zamierzałem cię zaprosić i nie gniewaj się, że tak późno przychodzi zaproszenie... Błagam, przyjedź!... Toć my wszyscy tam, dostaliśmy już niemal pomieszania zmysłów, ja sam czasem poczytuję siebie za warjata... Przysięgłem siostrze, że cię namówię, siłą przywiozę...
Den tylko pozornie się wzdragał. I jego nęciła znajomość z groźnym przybyszem z zaświatów. Walka z duchem, usiłującym dusić, usiłującym mordować — to stać się mogło wcale ciekawe! Lecz tyle miał obecnie do przeprowadzenia spraw... Jedna z nich, szczególniej tajemnicza a niezwykła zaprzątała go bardzo...
— Okropnie jestem zajęty — bąknął. — Nie wiem, czy uda mi się wyrwać...
— Gdy zechcesz, napewno zdołasz się uwolnić! — prosił Fred, widząc, że przyjaciel ulega jego namowom. — Zaczekamy parę dni, choćby tydzień... Przez ten czas duch nam chyba krzywdy nie zrobi... Jakiś ty dobry, że nie odmawiasz! Więc przyjedziesz? Zgoda?
Detektyw, jeśli się decydował — decydował się szybko.
— Zgoda! Za tydzień będę w Podbereżu! — rzekł krótko. — Wcześniej nie mogę! O ile zajdzie potrzeba, pozostanę dłużej...
— Nie wiem, jak ci mam dziękować! — wymówił pochwytując rękę Dena i ściskając ją serdecznie, a banalne słowa wdzięczności zabrzmiały w ustach Freda szczerze i gorąco.
Oto w jaki sposób detektyw znalazł się w starym, kresowym pałacu.
Tam obok był ten pokój!
Pomimo usilnych próśb detektywa, nie pozwolił mu gospodarz w nim zanocować odrazu. Snać obawiając się, aby po męczącej drodze, mogące nastąpić, w razie bezpośredniego zetknięcia się ze zjawą, wzruszenia nie okazały się zbyt silne, pragnął, aby wogóle pierwszą noc Den spędził na dole. Dopiero, po długich naleganiach, zgodził się wyprzątnąć dwa pokoje, sąsiadujące z „djabelską komnatą”. W najbliższym znajdował się Den — w dalszym Fred. Tak miało być bezpieczniej. Twierdził, bowiem, stanowczo nadal Podbereski, że niesamowite objawy, ograniczają się li tylko do tajemniczego pokoju, gdy w innych słychać doskonale hałasy i jęki, widma jednak się tam nie pokazują...
Drzwi od obu komnat pozostały otwarte, nocowali tedy jakby w jednym pokoju. Leżąc w łóżku, detektyw doskonale widział Freda, jak ten, znużony gawędą, spał z głową, owiniętą w kołdrę, snem sprawiedliwego. Spał mocno, choć przysięgał przedtem, że nie zaśnie a czuwać będzie nad bezpieczeństwem przyjaciela. Lecz... Den przybył do Podbereża dość późno, bo około jedenastej wieczór a potem rozmawiali długo...
Uśmiechnął się i spojrzał na zegarek.
Druga.
Za oknami niebo z ciemno szafirowego poczynało stawać się szare, a sam pokój coraz wyraźniejszy, jakby kto z niego powoli usuwał zasłony.
Dziś więc nic już nie nastąpi!
Z żalem jakby, spojrzał Den na drzwi, wiodące do komnaty — „siedziby czarta”. Były zamknięte na klucz, tkwił on w zamku i najlżejszy szelest nie zdradzał, aby poza niemi miało się dziać coś osobliwego.
Detektyw, poprzednio już, nie mogąc pohamować swej niecierpliwości, zdążył zajrzeć do wewnątrz. Straszliwa komnata wyglądała, jak każda inna z komnat górnej części pałacu. Stare meble, obrazy, duże łoże rzeźbione, z baldachimem. Podobna do tej, w której się znajdował. Naogół ponuro. Lecz któryż pokój, nie wyda się ponury, przy migotliwym blasku świecy, jeśli na dodatek o nim krążą legendy?
Więc próżno czekał całą noc — nic nie potwierdzi posłyszanych opowieści? Widma są grzeczne i uszanowały pojawienie się gościa. A może ulękły się one walki, domyśliwszy się, że Den im niespodziankę szykuje? Bo wiedząc, iż lubią płatać swe figle w ciemnościach, zdmuchnąwszy przódy świece, przywiózł wraz z sobą kilka ręcznych lampek elektrycznych o silnych baterjach do pozbawionego podobnego oświetlenia pałacu. Dwie spoczywają na nocnym stoliku tuż obok browninga, dwie zaś inne doręczył Fredowi, na wszelki wypadek...
Tedy nic?
Nagle...
Nagle posłyszał Den dziwny szmer. W pierwszej chwili sam nie mógł określić, czy pochwycił go naprawdę, czy też się pomylił. Lecz nie! Do słuchu, zaostrzonego naprężonem oczekiwaniem powtórnie dobiegł niewyraźny szelest.
Tak! Niewątpliwie, z tamtej komnaty!
Detektyw, niczem struna, wyprężył się na swojem posłaniu.
Czyżby?
Szmer wciąż się potęgował, stawał się coraz wyraźniejszy. Wyraźny, do tego stopnia, że stwierdzić można było przyczynę jaka dźwięki wywołała. Nie dolatywał już jakiś hałas niezrozumiały, ale rozbrzmiewały obecnie coraz mocniej odgłosy kroków...
Kroki mężczyzny, stąpającego ciężko i powoli w kierunku zamkniętych drzwi...
— Fred! Słyszysz.. — zawołał półgłosem Den, wyskakując z łóżka.
Ale Podbereski spał twardo. Musiał detektyw doń podbiec i potrząsnąć za ramię i parokrotnie, zanim się obudził.
— Słuchaj.. Zaczyna się... Chwytaj za broń....
Pod wpływem słów detektywa, Fred oprzytomniał natychmiast. Błyskawicznie porwał się z posłania i pochwyciwszy browning oraz lampki pośpieszył w ślad za Denem do pierwszego pokoju.
— Tam...
Tymczasem kroki za drzwiami zatrzymały się. Rzekłbyś, ten, który za niemi się czaił, przestępował teraz z nogi na nogę w niepewności, co dalej ma czynić, a jednocześnie szukał klamki, bo wzdłuż drzwi biegło, jakby lekkie, po omacku, pociąganie palcami.
— Pragnie wejść? Już ja mu dopomogę! Fred.... uwaga...
Obaj, jeno w koszulach, a ściskając mocno rewolwery i lampki w rękach, skradali się na palcach ku zamkniętym drzwiom, na spotkanie tajemniczego przybysza.
Tylko przekręcić klucz w zamku i mocno szarpnąć, a później rychło się okaże, jak wygląda zjawa w potokach elektrycznego światła.
Den dotykał klucza....
Lecz zanim zdążył go poruszyć — raptem zamknięte drzwi rozwarły się same.
Same! Ujrzał przed sobą czarną ciemnię pokoju i wionął nań lodowaty powiew.
Chciał coś zawołać i nie mógł. Bo w tejże samej chwili zabłysły tuż przed nim dwa światła żółto-zielone, niczem ślepia straszliwe, a jednocześnie zagrzmiał potężny głos:
— Poz... nasz... ty mnie!
Den nie był tchórzem. W głosie jednak zadźwięczało coś tak groźnego, a ślepia na sekundę wżarły się weń z taką siłą, że stał, niczem przykuty, do miejsca, dosłownie nie mogąc się poruszyć.
Dopiero nieco oprzytomniał, gdy nad uchem huknął wystrzał i rozległo się głośne przekleństwo.
— A... psia krew!... Zgiń.. ty, czarcie.
To stojący poza mim Fred wypalił z browninga. Później drugi raz i trzeci.
Ślepia znikły.
Detektyw, otrząsnąwszy się z wrażenia, wraz z przyjacielem wpadł do komnaty. Ostry blask elektrycznych latarek rozproszył mroki. Półmrok właściwie, gdyż pokój nie był całkowicie ciemny, dotarły tam już szare promienie przedświtu.
Długo wodzili latarkami dokoła, po ścianach, po najdalszych kątach. Nigdzie, nikogo...
Komnata była pusta. Stanowczo pusta i żaden najdrobniejszy szczegół nie zdradzał, aby jakakolwiek istota mogła się tam niedawno znajdować.
Z osłupieniem spojrzeli na siebie.
— Psia krew! — powtórzył Podbereski.
Teraz jął Den powoli, systematycznie oglądać i opukiwać ściany. Daremnie! Ani śladu próżni, lub potajemnych drzwi, zręcznie ukrytych w tapecie. Odsuwał sprzęty, zajrzał pod łóżko, oświetlił wnętrze wielkiej gdańskiej szafy, wreszcie ukląkłszy, czołgał się po podłodze, badając starannie najdrobniejszą szparę, najmniejszą szczelinę.
Powstał spocony i zakurzony.
— Nic! Ale za dnia lepiej poszukam!... — oświadczył.
Fred smutnie potrząsnął głową.
— Dziesięć razy przetrząsnąłem i przeszukałem starannie ten nieszczęsny pokój! Niestety, napróżno!.. Zresztą...
Obaj, nie zamykając drzwi nawet za sobą, powrócili do zajmowanej przez Dena sypialni. Detektyw usiadł na łóżku i zapalił papierosa. Podbereski zaś dokończył swej myśli.
— Zresztą — powtórzył — jak to wytłómaczysz, że drzwi, które sam zaryglowałeś i sam przekręciłeś klucz w zamku, otwarły się nagle?
Detektyw nie odparł wprost na te zapytanie, natomiast zagadnął.
— Czy słyszałeś głos?
— Najwyraźniej! Wykrzyknął: „poznasz ty mnie!”
Den wypuścił z ust wielki kłęb dymu.
— „Poznasz ty mnie!” — a więc pogróżka.
— Mam się strzec! Doskonale! A widziałeś Fred, żółto-zielone ślepia!
— Jakto czy widziałem? Wpijały się w ciebie ze złością i nienawiścią! Jak przedtem w Wandę i we mnie! Po raz drugi je widzę! Hypnotyzują człowieka, przykuwają do miejsca, są potworne...
— Tak, przykuwają do miejsca!... — powoli wymówił Den, wspominając dziwne uczucie ni to lęku, ni to kompletnego bezwładu, jakie nim owładnęło na widok groźnego zjawiska. — Masz słuszność, te oczy są potworne...
Tymczasem pierwsze blaski wschodzącego słońca, zdążyły całkowicie rozproszyć mroki. Światło przenikało już wszędzie, łącząc się z żółtawym płomieniem zapalonych świec.
— Widzisz więc — rzekł po chwili milczenia Fred — że nie zwarjowałem opowiadając ci te historje! Ale tu można zwarjować! Dziś zapewne nic więcej się już nie wydarzy, bo czart, czy inny demon, który raczył nam się objawić, za dnia nie ma zwyczaju składać odwiedzin... Drzwi jednak zamknę...
Znów zasunął rygle i klucz przekręcił z pasją.
— Słaba pociecha! — dodał. — Jeśli zechce, powtórnie otworzy! Teraz, skoroś sam się przekonał, mów, co o tem sądzisz?
— Sądzę — odparł — że, o ile nie grozi nam nowa wizyta złośliwego jegomościa, najlepiej zrobimy, postarawszy się natychmiast zasnąć. Jutro bliżej się zajmę tą sprawą...
— No, dobrze! — napierał Fred. — Ale jakie jest twoje zdanie?
Den zapalił nowego papierosa.
— Moje zdanie? — mruknął. — Chwilowo żadne! Przyznaję, po raz pierwszy spotykam się z czemś podobnem i nigdy nie spodziewałem się, że z takim zetknę się przeciwnikiem! Otrzymałem wyzwanie i te wyzwanie przyjmuję! Co z tego wyjdzie, nie wiem? Może ulegnę siłom djabelskim... Te drzwi... ten głos... te ślepia! W każdym razie chętnie pozostanę w Podbereżu! Nic więcej obecnie nie dowiesz się odemnie... A teraz dobranoc, Fred...
— Dobranoc! — powtórzył gospodarz z lekkim rozczarowaniem w głosie. Mniemał, że detektyw obszerniej zechce omówić przeżyte przed chwilą wrażenia.
Znał go jednak zbyt dobrze, aby nalegać. Tembardziej, że naleganie nie doprowadziłoby do konkretnej odpowiedzi.
— Chyba nic nie zakłóci nam spoczynku! — rzucił na odchodnem, udając się do swej sypialni.
Rychło dobiegło ztamtąd głośne chrapanie.
Choć Den udawał, że jest wielce znużony, gdy tylko spostrzegł, że przyjaciel zasnął, podniósł się cicho z łóżka i na palcach zbliżył do zamkniętych drzwi, do których przywarł uchem. Lecz mimo, że nadsłuchiwał długo, podejrzany szmer nie zmącił ciszy. Widocznie, gość z zaświatów spełniwszy swe zadanie i udzieliwszy ostrzeżenia, nie uważał za stosowne przybyć powtórnie.
Detektyw, coraz bardziej zamyślony powrócił do łóżka.
Było już po czwartej i dobrze przypiekały promienie słoneczne, gdy sen wreszcie skleił jego powieki.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.