Umieraj jeszcze raz, jeźlić życie korci
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Umieraj jeszcze raz, jeźlić życie korci |
Pochodzenie | Wieczory badeńskie |
Wydawca | Józef Czech i spółka |
Data wyd. | 1852 |
Druk | Józef Czech |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
A ty Stachu odważyłbyś się spać na cmentarzu? spytał się ojciec synka, dopiero na chłopaka wyrastającego, bajdurząc za stołem z dobrymi przyjaciołmi, jak oto my teraz o upiorach i strachach. Wszakże nie było tam bez kielicha; zaczém jaki taki junaczył, a damy jak zazwyczaj, obchodziły mężów, napominając by się niezapili, wystawiając cała okropność przyszłego bólu głowy i inne niemniéj smutne następstwa.
Jaś pani Podczaszyny, który się od tatki do mamy bykował, choć nie do niego niemówiono, rozbeczał się. O co ojciec rozgniewany świstnął na Stacha; chłopcze! masz szóstaka, biegaj po niego do kośnicy! — Cała na tém opierała się trudność, ktoby pierwéj na owém miejscu szóstak położył; ani obeszło się bez postrachu batogów, żeby zniewolić do téj wyprawy dwóch sążnistych hajduków, którzy drżeli odbywając ją, acz mieli w ręku berdysze i latarnie; ani nawet donieśli szóstaka, tylko go z tak daleka, jak mogli docisnąć, rzucili. Stach, jak tylko powrócili, kopnął się w te tropy, jakby go kto na sto koni wsadził, pytając się tylko, czyli tam już kto szóstaka położył? Naprzerzucał się kości, rozsypał kilka trupich głów, namacał szóstaka i śmiejąc się przyniósł go w zębach. Brawo dano chłopcu. Chłopiec zzuchwalony, z najgrawaniem i wydrzeźnianiem pokazywał Jasiowi, tkając mu w oczy swoją zdobycz. Jaś bojąc się jego samego, że się o trupy ocierał, ani śmiał spojrzeć na cmentarzowy pieniądz; krył się pod matuli fartuszek, wreszcie pod piecem się usadowił, zkąd wyjść nie chciał. Pana Podczaszego rozgniewało tchórzostwo syna. Na przekór mu przechwalał Stacha. Ten to chłopak, głaszcząc go pod brodę rzekł: swego czasu pewnie się Hajdamaka i Tatarów nie zlęknie. Przymówka uszczypnęła panią matkę Jasiowa, i jak to kobiety przebiegłe, usadziła się Stachowi rogów przytrzeć. Nuż go wyzywać, żeby jeszcze raz sztuki dokazał. Stach nie wymawiał się, tylko się targował o drugiego szóstaka.
Tymczasem jejmość podbechtała jednę z swoich bab, żeby odziawszy się białą plachtą, poszła śmiałka postraszyć. Cały dworski i folwarczny frauencymer, konwojował bochaterkę. Stach grzebiąc w kostnicy, postrzegł wprost cmentarza opodal coś białego. Opuszcza na chwile kwerendę, łap z pod rąk pierwszą trupia głowę i buch nią prosto w łeb babie. Zleciała z kul; dociera na miejsce, ściga, chwyta. Baba rozumiejąc, że się wszyscy nieboszczykowie na nią porwali, nuże kłusować nie patrząc za siebie.
Wlecze ja za sobą, nawet już i nie na pół żywa, chełpi się, że djabłu dał po łbie, i co tchu leci po szóstak; ani długo mitreżąc, prawie w okamgnieniu, znowu przybywa nie z próżnemi rekami. Pan Podczaszy, na złość swojej żonie, jeszcze mu więcéj za tą raza klaskał. Zagaiła się rozmowa o wychowaniu dzieci, w której nie litościwie, nagana macierzyńskich pieszczot, uszy pani Podczaszyny prześmigano. Między wielu przykładami, wyprowadzono na plac i owego Spartańczyka, któremu gdy raz jakiś bies zastąpił drogę, obces do niego rzucił się z wyniesioną włócznia, mówiąc: »Chceszli jeszcze raz umrzeć?« Pani Podczaszynie wszystko było nie do smaku. Wyniosła się z swoim Jasiem, udając, że miała coś do czynienia. Pan Rewizór, ojciec Stacha, acz nie czytał Russowego Emila, i osiwiał był już gdy nastała komissya edukacyjna, tłumaczył się rozsądnie z ćwiczenia, które mu dał. „Ja tak myślę,“ rzekł „że chłop będzie dobrym, byleś go chłopcem nie zepsuł. Przodkowie nasi jak wiele, tak i to do rzeczy powiedzieli, że czego się skorupa świeża napije, tém i na starość traci. Mamek i dyrektorów do mego Stacha nie trzymałem, ani starczyło mnie na to, a widzicie, że Stach z łaski Boskiéj nie dźwiga za plecami bukładu; nie wiele umie: nie umie też i tego, co szkoda umieć; zawszem ja mu powtarzał: Boga się bój i kochaj, a kiedy żyjesz poczciwie, jak on przykazał, możesz nie dbać na djabła. Tak ja z moim Stachem postępowałem, jak z lękliwym koniem; kiedy się czém spłoszył, musiał aż na samo miejsce docierać i przekonać się, że go tam nic nie zje. Wierzajcie mi panowie, że póki to było w zwyczaju, że po domach ślacheckich stawiali wypychanych hołdodrajdów, a im dzieciuch albo zawój ścinał, albo kiszki paproszył, nie dbał nie Polak na Tatarzyna. Jak zaczęto dzieci upiorami straszyć, tak się wszystko odmieniło a z chłopów zostały baby.
Rozgadawszy się Rewizór, powiedział do tego historyjkę o strachu, którego się kiedyś za młodu nabrał; ale ponieważ się lękam, żebym nie wpadł w śmiertelny grzech, przeciwko potrójnéj dramatycznéj jedności, za co by mnie niejaki Świtkowski, pewno przez praszczęta bez miłosierdzia puścił, niech ta historya do jutra zaczeka.