Ulana/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ulana
Wydawca Bolesław Maurycy Wolff
Data wyd. 1855
Druk Drukarnia Gazety Codziennej
Miejsce wyd. Petersburg i Mohylew
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XIV.

Tadeusz miał krewnych, znajomych i przyjaciół, od których oderwał się zakopując na wsi. Nikt u niego, on u nikogo nie bywał: dziedziniec porósł chwastami i trawą, sam gospodarz zapomniał dawnego świata w którym żył. Z wytwornego, wesołego młodzieńca, stał się smutnym samotnikiem, zwieśniaczał dla Ulany, zardzewiał.
Z początku nawet nie żal mu było tego życia które porzucił, bo się niém oparzył; w zastępstwie za nie przyjął nową miłość, nowe życie, teraz już ciężkie jak kajdany. Wstyd, zgryzota sumienia czyniły je codzień nieznośniejszém; brakło jednak woli, aby się wyrwać z niego. On kochał jeszcze, ale miłość jego nasycona, zaczerniona troskami, trwała podpierana tylko litością, popychana nałogiem.
Już jednak przyszłość zdawała mu się nieraz ciężką i smutną; już często uciekał od Ulany i błądził brzegami jeziora, sam jeden z myślami.
Czasem marzył w nocy o dawném swojém życiu, przyjaciołach, niewiernéj nawet kochance, i wstawał z bijącém sercem z łoża i wzdychał; ale sam powiadał sobie:
— Cóż tam lepszego, co piękniejszego na tamtym świecie, który dla niéj opuściłem? Więcéj tylko wytworu, więcej kłamstwa. Którażby z tamtych kobiét tak kochać mnie potrafiła: one, co kochają tylko siebie, sobie i dla siebie!...Wartoż po nich płakać? Alboż nie zdradziły mnie? nie opuściły? nie zapomniały? Alboż inne i lepsze mogą mi dać szczęście nad to, którego używam?
Jeszcze biédny niedolę swoję i zgryzoty imieniem szczęścia nazywał, i kłamał przed sobą, i wmawiał sobie, że niczego nie żałuje, że po niczém nie płacze.
A jednak codzień częściéj myślał o dawném życiu i coraz głębiéj zapuszczał się w stare wspomnienia; czuł się spodlonym, poniżonym w oczach własnych, a co najgorzéj — srodze występnym. Ten występek tak mu był przytomny, tak blizki, ślady jego niezatarte jeszcze! Dla niego samego żądał się wyrwać ze wsi, od Ulany; ale jak wielu ludziom płomienistych uczuć, brakło mu woli. Targał się w kole, za które wystąpić nie potrafił, wiele siły zużywając, na bezskuteczne, konwulsyjne szarpanie sobą.
Jednego poranku letniego wstał raniéj niż zwykle, wyexaltowany marzeniami nocy, co mu rozkołysały serce wspomnieniami dawnemi; uciekł od Ulany, która go uśmiechem, wejrzeniem witała, prosiła o dobre słówko, a choćby tylko o uśmiéch i wejrzenie. Kazał gotować psy do łowów, na których dawno już nie był: potrzebował uciec z domu, być sam jeden i podumać w szumie lasów.
Wyszedł. Kroplistą rosą pokryte jeszcze były trawy, zioła, krzewy; liście ich połyskiwały odbijając promienie wschodzącego słońca, które się unosiło w białawych chmurach. Łąki pokrywała para unosząca się ku górze, ptaki śpiewały, ludzie wyjeżdżali na pola; płowy łan żytni kołysał się pochylonemi kłosy, a kwitnąca hreczka zaprawiała wonią powietrze czyste, lekkie, którém miło było oddychać.
Tadeusz ciągnął się w las, gdzie na zające psy zapuścić miano. Dawno już nie polował, i nie z dawniejszym swoim zapałem, przejęciem, wyszedł na łowy; z spuszczoną głową, założonemi rękoma, nie wiedząc dokąd idzie, dał się wieść ludziom i posadzić na przesmyku. Przesmyk ten był na wielkiéj drodze. Tadeusz wybrał sobie pień, oparł fuzyą, usiadł i dumał. Psy jeszcze się nie odezwały, las szumiał w górze, cisza była dokoła, tylko gdzieś daleko słychać ciupanie chłopka rąbiącego sosnę na budowlę.
Wtém zabrzęczały dzwonki, zaturkotał powóz: ktoś jedzie drogą. Tadeusz podniósł głowę, wlepił oczy; nie wiedziéć dlaczego osamotnionemu oddawna, uderzyło serce na głos dzwonków i turkot kół. Siedział nad samą prawie drogą. Wkrótce ukazała się lekka bryczka czterema karemi zaprzężona końmi, w któréj siedział młody jeszcze mężczyzna. Po korzenistéj drodze powoli podskakując wlókł się powóz. Podróżny wlepił oczy w myśliwego, myśliwiec w podróżnego. Mijając Tadeusza, zwrócił się ku niemu twarzą i zawołał: „stój!”
Zaczerwieniony, zawstydzony, pomieszany, powstał z pnia na którym siedział Tadeusz.
— Tadeusz!
— To ty Auguście!
— Jak się masz, pustelniku! Jak się masz! Ledwiem cię poznał, tak zmieniony!
Tadeusz westchnął i nic nie odpowiedział, ścisnął tylko Augusta za rękę w milczeniu; a ten z ciekawością, z zajęciem patrzał mu w oczy.
— Ty tu niedaleko mieszkasz?
— Bardzo blizko! Jedź do mnie!
— A jakże! najchętniéj: siadaj ze mną! Albo czekaj: mamże ci przerywać polowanie? Niech konie idą, my posiedzim na przesmyku, pogawędzim swobodnie.
— Paweł! — zawołał na furmana — ruszaj do dworu, tu blizko. Jakże się twoja wieś nazywa?
— Jezioro.
— Ruszajże tam do Jeziora, wyprząż konie, zasyp obrok i powiédz, niech robią śniadanie.
Tadeusz podziękował skinieniem, konie ruszyły; oni usiedli i powoli swobodnie rozmawiać zaczęli.
August był towarzyszem szkolnym Tadeusza, kolegą uniwersyteckim, dawnym przyjacielem. Któż nie wié, co to są przyjaźni młode, nierozerwane związki, których żadna siła zupełnie rozprząść nie może, bo je utrzymuje czarodziejskie młodości wspomnienie? W późniejszych latach wiążą się i rozwiązują stosunki, zaciąga się przyjaźnie i porzuca bez żalu; do młodych, dawnych przyjaciół choćby nie byli warci najszlachetniejszego tego uczucia, zawsze serce ciągnie.
Dla Tadeusza August był żywém wspomnieniem: on był jednym z najpoczciwszych towarzyszów, najlepszych przyjaciół. Szlachetnego charakteru, pełen otwartości, rubaszny, śmiały, gwałtem się cisnął do serca i kazał się kochać.
Wylany dla przyjaciół, służył im i myślał o nich więcéj niż o sobie. Nigdy cudzéj nie zażądał pomocy, zawsze z nią dla każdego był gotów. Od czasu ostatniego swego pobytu w mieście, tak tragicznym wypadkiem dla Tadeusza ukończonego, nie widzieli się z Augustem, który po powrocie na wieś, mieszkał o dwadzieścia kilka mil od niego. Poczciwy August dowiadywał się o Tadeuszu, a stugębna wieść, co tak szybko każdy dziwniejszy roznosi wypadek, przyniosła mu opis miłostek samotnika i wszystkiego, co z nich wynikło. Gdybyż poprostu prawdy się tylko dowiedział; ale ileżto fałszu, przesady, przymieszało się do niéj w drodze.
Z zajęciem i litością spoglądał August na przyjaciela; zaledwie go mógł poznać, tak się odmienił. Twarz wybladła, powieki znużone obwisły nad oczyma, czoło się zmarszczyło, usta zacięły, smutek królował na zestarzałém i wywiędłém przed czasem obliczu.
— Słuchajno — rzekł August — kiedyśmy się spotkali, gadajmyż już z sobą szczerze: prawda to, co o tobie plotą?
— A cóż plotą? — z bolesnym uśmiechem Tadeusz spytał.
— Żeś się tam zakochał, czy nie wiem jak nazwać, w jakiejś chłopce, że cię mąż spalił, że potém...
— Wszystko prawda — odpowiedział żywo. — Zakochałem się, i widzisz do czego mnie to doprowadziło, jak wycieńczyło, wysuszyło. O! bo wiele przecierpiałem! Ale dla takiéj miłości jak jéj miłość, warto cierpiéć było!
August się rozśmiał.
— No! no! dajże pokój! Przyznam ci się, że nie pojmuję takiéj miłości. Jestto jakiś szał; chwila jeszcze, ale tak długo trwać nie może.
Tadeusz się uśmiechnął i ruszył ramionami.
— Nie znasz jéj, nie pojmujesz namiętności, przywiązania téj kobiéty. Doświadczyłem jéj sto razy w czasie okropnéj mojéj słabości: wyschła, nie wstając od nóg moich. Poświęciła mi dzieci, wstyd, wszystko! O! jéj serce warte królowéj!
August na zapalającego się Tadeusza patrzał z podziwieniem i żalem.
— Do licha — rzekł w duchu — ze wszystkiém oszalał! Przez miłosierdzie trzeba na to radzić, bo przepadnie człowiek!
— No, i cóż — dodał głodno — myślisz tedy pędzić z nią żywot gołębi na wieki wieków?
— Nic nas rozerwać nie może; związały nas łzy, cierpienie, śmierć, ogień, występek: ofiary wspólne!
— Ale bo ty patetyzujesz! — rzekł August — a ja chciałem z tobą pogadać na zimno, mój drogi. O! tak szczerze, z ręką na sercu, na imię staréj naszéj przyjaźni. Nie męczyszże się ty już tém życiem?
Tadeusz spojrzał, spuścił oczy i odwrócił się pomieszany.
— Nie czas się cofać — rzekł ponuro.
— Wybacz, bo zawsze czas przestać głupstwa.
— Auguście, tyś tak ostygł!
— Tadeuszu, tyś oszalał! Cóż myślisz, zestarzeć się, zerdzewiéć, zeschnąć przed czasem u nóg twéj wiejskiéj Omfalii? Wartaż ona, abyś jéj cały świat, nadzieje, przyszłość poświęcał?
— Ona mi poświęciła wszystko.
— Ale w końcu ty się zabijesz, zamęczysz, ty nie wytrzymasz, ciebie jednostajnością struje to życie bez żadnych rozrywek, bez wypadków, bez środków ożywiających. Póki z nią będziesz, musisz się od całego świata oderwać, bo nasz nielitościwy świat nie przyjmie cię nigdy. Jesteś pod banicyą i infamią.
Tadeusz westchnął.
— Trzeba ciebie ratować — mówił daléj August.
— Jestem zginiony — odpowiedział Tadeusz — daj mi pokój. Cóż komu do tego, kiedym szczęśliwy.
— Szczęśliwy! — zawołał August — ale bo ty się oszukujesz, ty nim nie jesteś; spójrz na siebie, wnijdź w siebie: ty się męczysz okropnie w ukutych przez siebie kajdanach.
W téj chwili psy zaśpiewały i myśliwcy porwali się do strzelb. Wkrótce potém kilka strzałów na boku słyszéć się dały, a Tadeusz zniecierpliwiony zarzucił fuzyą na ramię.
— Chodźmy do domu — rzekł.
— Chodźmy.
Po drodze rozprawiali znowu, i Tadeusz opowiedział szczegółowo przyjacielowi dzieje swojego serca. W mowie jego przebijało się tyle smutku, tak znać było, że teraźniejszość ciężyła mu kamieniem, iż August przejęty litością, postanowił w duchu odciągnąć Tadeusza od Ulany, od samotności dla niego zgubnéj, i szału, co mu dziwaczność własnego położenia odkrywał. Często bardzo świeżo ze świata innego, z inném usposobieniem i sposobem widzenia wpadający człowiek, piérwszy otwiera oczy zaślepionemu długiém osamotnieniem.
Człowiek z najdziwniejszém położeniem powoli się oswaja, brata, i bierze je za konieczne; oko nieprzywykłego do tego widoku, uderzającym sposobem widzi jego śmieszność. Tak, żyjący w dusznéj atmosferze więzienia oswaja się z powietrzem jego; wchodzący doń ze świata czuje tylko ciężar jego i zaduchę. Często ciężéj potém oddychać więźniowi, bo widział drugie piersi, wysilające się na tchnienie; poznaje, że mu tu duszno: chce wyjść i wychyla głowę za żelazne kraty.
Tak właśnie było z Tadeuszem. On się oswoił ze swojém położeniem i nie czuł jego nieprzyzwoitości, ciężaru, sromoty. August dopiéro oczy mu otwierać zaczął. Tadeusz uczuł wstyd, niepokój, podwajający się smutek, do którego już był usposobiony.
Ale powróćmy do nich. Oto stają na ganku domu: Ulana oknem niespokojna wygląda. Piérwszyto gość w Jeziorze za jéj czasów; ona nie wié co począć z sobą. Przywykła wybiegać naprzeciw Tadeusza, nie odstępować go krokiem, służyć mu; teraz wstrzymana wstydem, co się odezwał w sercu, wkleiła twarz w okno i patrzy niespokojna. Chciałaby pobiedz do niego i nie śmie; i ciężko jéj, niespokojnie, i tego gościa przeklina: radaby go się pozbyć, lęka się go, przeczuwając, że obcy nic dla niéj dobrego przynieść nie może.
Tadeusz zobaczył ją, odwrócił się, zaczerwienił. August także domyślił się w téj kobiécie, czarnemi, płomienistemi patrzącéj oczyma, kochanki przyjaciela, Ulany. Stanął na progu i wlepił w nią oczy ciekawo zdziwione; aż zapłoniła się pod niemi Ulana, spuściła głowę i odejść od okna musiała.
— W istocie piękna — rzekł August — ależ tyle po świecie piękniejszych!
Tadeusz wchodzący w téj chwili we drzwi, wykrzykniku nie posłyszał. Cały dzień bawił August, i Ulana pokazać się nie mogła: dwa, czy trzy razy podbiegła z dziecinną ciekawością i wieszczą obawą do drzwi, i uciekać musiała. Tadeusz na chwilkę przyszedł do niéj; ona naiwnie go pytała niecierpliwiąc się:
— Kiedy on pojedzie?
— Nie wiem — odpowiedział Tadeusz zimno i skłopotany.
A gdy wyszedł, szła za nim oczyma, duszą, żądzą, ciekawością, obawą, i siadała smutna płakać. Na sercu jéj było czegoś tęskno i ciężko.
Nadszedł wieczór: August nie odjechał. We łzach padła na posłanie w swojéj izdebce i przy blasku rozpalonego na kominie ognia, sama jedna, piérwszy oddawna wieczór w samotném spędziła dumaniu.
A tam przyjaciele rozmawiali tak wesoło! Ich głosy dochodziły uszu biednéj Ulany, ich słowa dolatywały do niéj; ale głosy były niepojęte i niezrozumiałe słowa. Lękała się ich, nie pojmując. I nie myliło ją przeczucie: August namawiał Tadeusza, aby wyjechał z domu.
— Słuchaj — mówił mu — jeśli twoje przywiązanie oprze się roztargnieniu, rozłączeniu, wrażeniom nowym — nie powiem słowa: wrócisz do domu na dawniejsze życie; będzieto dowód, że dla ciebie nie ma już innéj nad tę przyszłość. Ale dlaczegóż lekarstwa nie sprobować, nie zmyć z siebie plamy? Ja jestem w drodze do Warszawy, nie chciałżebyś ty jéj także zobaczyć po tylu latach?
Tadeusz w końcu milczał, August naglił, ale tego wieczora jeszcze nic wymódz nie potrafił. Nieproszony zabawił w Jeziorze dzień drugi, i z uporem przyjaciela przekonanego o zbawienności podawanéj rady, obstawał przy wyjeździe, namawiał, naglił, zachęcał i prosił.
Tadeusz coraz bardziéj milczał, coraz mniéj się wymawiał: nareszcie zaczął pokazywać drobnostkowe trudności, które August łatwo usuwał.
— Jedziemy — rzekł ściskając go — musisz jechać.
— Ale cóż będzie z Ulaną?
— Niech na ciebie czeka! Zostaw ją tu choćby panią w domu samowładną.
— Ją tu będą prześladować!
— Znowu ci się marzy. Musisz jechać, i mówię ci, że jedziesz ze mną.
— Jakże ja jéj to powiem!
— Chcesz, to ja się podejmę.
— A! dajże pokój, to być nie może, ja nie pojadę.
— Dałeś mi słowo, jedziesz! Na dwa tygodnie tylko.
Tadeusz wyszedł i wprost pobiegł do izdebki Ulany. Ona siedziała u okna i patrzyła przez nie podparta na ręku, na błyszczące jezioro. Wzrok to był co nie widzi: szklany, nieruchomy, a oczy łez pełne, co mimowolnie, niepostrzeżone wylewały się z powiek i płynęły po twarzy.
Gdy wszedł, zadrżała, ale się uśmiechnęła.
— A co? on pojechał! — zawołała.
— Nie — stanowczo odpowiedział Tadeusz — jeszcze nie, ale jedzie i ja z nim.
Osłupiała.
— A ja? — spytała załamując ręce i podnosząc głowę.
— Ty zostajesz tutaj: ja prędko powrócę — bełkotał zbliżając się do niéj Tadeusz. — Zostawiam cię tu panią w domu; rozkażę, żeby ci wszyscy byli posłuszni, i prędko, prędko powrócę! — dodał zbierając się na odwagę.
Ulana zakryła oczy rękoma, spuściła głowę i płacząc odezwała się:
— O! jak chcecie! Ja mogę wrócić... wrócić do chaty!
— Ale ja tego nie chcę. Cóżto ci się stało? — zawołał Tadeusz — ja powrócę prędko, za tydzień!
— Za tydzień! I to prędko? — spytała.
Tadeusz strasznie cierpiał, płomienił się i nie wiedział jak daléj kończyć poczętą rozmowę. Na szczęście wszedł Jakób, i wydawanie rozkazów do drogi, dyspozycyj do domu, przerwało niebezpieczną rozmowę. Ulana odwróciła się do okna i nie ruszyła więcéj.
Nazajutrz rano konie stały zaprzężone u ganku, a Tadeusz nie mógł się wyrwać jeszcze z uścisków prawie obłąkanéj kobiéty, która chciała, aby ją wziął z sobą.
— Ja tu oszaleję — wołała — sama! sama! Mnie tu zabiją! Ja nie wytrzymam!
Napróżno uspokajał ją Tadeusz, obiecując prędki powrót. W ostatnim uścisku jakby przeczuwała inną przyszłość, uchwyciła go i trzymała tak silnie, że na głos Augusta ręce jéj prawie gwałtem rozedrzéć musiał, i spłakane całując oczy, wybiegł.
Głośny płacz gonił za nim. Ulana wybiedz nie śmiała, bała się obcego i ludzkich oczu; tylko dopadła okna wychodzącego w dziedziniec, aby nie stracić z oczu Tadeusza. Serce jéj mówiło, że nie wróci takim jakim odjeżdża.
A on? I on patrzał na nią. W téj chwili droższą mu była niż kiedy; przy rozstaniu podwaja się choćby gasnące przywiązanie i z nową wzmaga siłą, na krótko prawda, ale niebezpiecznie. Częste to wezbranie uczucia momentalne przeraża człowieka, i grozi mu większą niż ma jéj doznać boleścią. Tadeusz smutny, chmurny, usiadł z Augustem, a wzrokiem żegnał biédną Ulanę, a sercem obiecywał sobie powrócić do niéj, prędko, bardzo prędko, jutro. Nie wiedział, że uczucie którego doznawał w téj chwili, rozrzucić miał po drodze, zostawić na samym brzegu podróży, rozsypać potrochu z upływającemi chwilami, z doznanemi wrażeniami, z nowemi widoki.
A nim przyszedł wieczór, już pół-uśmiech, dawno nie widziany, igrał na ustach Tadeusza. Poczciwy August opowiadaniem żywém rozrywał go, zmuszał do zapomnienia o domu i o sobie: dobiérał najweselszych powieści, najdziwniejszych przygód, i gdy piérwszy rozkwitły uśmiéch ujrzał na ustach przyjaciela, uczuł się prawie szczęśliwym.
O lekarze! lekarze! co za zwycięztwo ocalić od śmierci nieszczęśliwego i kazać mu cierpiéć jeszcze, cierpiéć dłużéj, wyrywając z objęcia szału, w którymby skonał rozkosznie! Jak wielkiém wydaje się wam dzieło dokonane!!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.