Ulana/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ulana
Wydawca Bolesław Maurycy Wolff
Data wyd. 1855
Druk Drukarnia Gazety Codziennej
Miejsce wyd. Petersburg i Mohylew
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VI.

Nazajutrz rano wybiegł w las, rozbierając jeszcze w myśli wczorajszą swoją przygodę; wstydził się sam przed sobą i żałował swéj nocnéj przechadzki. Postępowanie téj kobiéty siedziało mu w sercu jak niepojęta zagadka. Raz myślał, że to było udaniem zręczném; to znowu usiłował pojąć cnotę kobiéty w stanie, w którym zwykle wyobrażenia jéj nie mają, a pańskie zaloty uważają za pociechę i pożądany wypadek raczéj, niż za postrach i nieszczęście.
— Boi się męża i wszystko w tém — myślał w sobie. I znowu przypominając rysy jéj twarzy, jéj wzrok, którego niepojęty wyraz tak źle się godził z szarą jéj świtą, zdawał się przewidywać, że ona nie powinna być sądzona jak inne téj klassy kobiéty: ogólną regułą zepsucia, strachu, obojętności. Byłato może perła zamieszana w błocie; lecz jakim sposobem blask jéj i pozór miała? Jakim sposobem taką twarz, taką duszę dał Bóg takiéj kobiécie, w tym stanie? Jakim sposobem otaczające, obléwające ją zepsucie nie tknęło dotąd? Jaki anioł strzegł młodości? Kto jéj dał tę dumę i poszanowanie siebie, i miłość cnoty, i pojęcie świętości przysięgi?
Tego ani Tadeusz, ani nikt na jego miejscu wytłumaczyć sobie nie umiał.
Z fuzyą na ramieniu szedł powoli w las. Byłto dzień świąteczny, wiele ludzi spotykał po grzyby i jagody idących; zdaleka już w borze śpiewy i hukania się rozlegały. Spoglądał niespokojny: między temi migającemi jak cienie postaciami, szukał Ulany. Kto wié, czy nie z tą myślą wyszedł z domu? Chciał ją spotkać, choć się nawet przed sobą do tego nie przyznawał.
I myśląc i idąc gdzie nogi niosą, zapuścił się w gęstą knieję, za którą było błotko i stara odwieczna mogiła, na któréj zwykł był spoczywać. Machinalnie i pan i wyżeł drapali się drożyną przez nich podobno samych tylko wydeptaną do mogiły dwóch braci. Tak ją nazwało podanie.
Leżała ona otoczona najgęstszą knieją podszytą leszczyną, ożynami i gęstemi zaroślami; nikt prócz strzelca tam nie chodził, a i ten rzadko zaglądał, bo trzeba było albo duży kawał krążyć, albo brnąć przez kępiaste błoto, żeby dojść do wzgórza, na którém usypana była mogiła. Podanie ludu mówiło, że się tam dwóch braci ścinając sosnę zabiło. Miano więc to miejsce za straszne i zaklęte: nikt się tam nie zapuszczał, nikt nie chodził, nawet pobereżnicy je okrążali żegnając; i choć jest zwyczaj powszechny rzucania gałęzi na takie mogiły, tu ich prawie nie było — nie było komu ich rzucać.
Różne bajki prawiono na wieczornicach o tém miejscu; prawie wszyscy jednak zgadzali się na to, że miejsce było zaklęte i nieszczęśliwe. Niektórzy dodawali, że z dwóch braci jeden kochał i żył z żoną brata, a drugi widział to i pozwalał, bo się lękał i żony wiarołomnéj, i złego brata, a Bóg ich za to pokarał. Inni powiadali, że sosnę ścinali w niedzielę; inni, że brat zabił brata, a zbójcę przywaliła sosna, ale wszyscy powtarzali, że to było miejsce krwią niepomszczoną oblane i przeklęte.
Drapiąc się do téj mogiły, Tadeusz z jakimś przestrachem oglądał się, czy nie ujrzy gdzie duchów pobitych braci, o których jeszcze od niańki swéj słyszał. Pies jego wąchał po ścieżce biegnąc, zwracał się w stronę, podnosił głowę, naszczekiwał, warczał i stawał. To zdziwiło Tadeusza, który tłumaczył sobie niespokojność wyżła tém, że ktoś chodząc za grzybami, aż tu się musiał dostać, może zbłądziwszy.
Nareszcie wydarli się z gęstego lasu i uszedłszy brzegiem mokréj łąki kilkadziesiąt kroków, zbliżył się do mogiły, podniósł oczy. Na wierzchołku — o cuda! — siedziała Ulana: na kolanach sparła rękę, na ręku głowę, plecy o drzewo, oczy patrzyły gdzieś daleko za lasy, za góry.
— Znowu ona! — zawołał stawając Tadeusz, — ty tu! — dodał głośniéj. Ulana się porwała.
— A! — krzyknęła — przynajmniéj tu myślałam, że mnie pan nie znajdziesz. — Chciała uciekać: pies się rzucił za nią. Przelękła stanęła, a Tadeusz się zbliżył.
— Czegoż uciekasz — rzekł powolnie, udając obojętną spokojność — przynajmniéj tu nie boisz się nikogo.
— Was, panie — odpowiedziała prędko.
— Jam Ulano, ani chłop, ani dworak; ani cię bić, ani ci gwałtu robić nie myślę.
— Nie? — spytała usty i oczyma — pewnie nie?
— O! nie — odpowiedział Tadeusz — gdybym cię kochał, to nie tak jak oni.
Kobiéta się ośmieliła.
— I nie tak jak mąż twój, a tak, jak cię jeszcze nikt nie kochał; o takiém kochaniu tyś nie słyszała nawet.
— A potém cóżby było? — spytała bawiąc się końcem fartucha, cichym głosem z bojaźliwém wejrzeniem.
— Nic: kochałbym cię długo, zawsze, do śmierci.
— O! ja téż wiem, że w takiém kochaniu, śmierć być musi na końcu — śmierć koniecznie.
— Ale któż myśli o śmierci.
— Czyż ja nie wiem? Ile razy słyszałam w piosneczce, w skazce o takiém kochaniu, zawsze tam były na końcu mogiły i śmierć.
— I! nie wierz temu Ulano: można się kochać a nie umrzéć dlatego.
To mówiąc Tadeusz, który już stał przy niéj, wpół gwałtem posadził ją przy sobie, objął ręką. Ona tak się zamyśliła, że się prawie zapominała bronić, nic nie mówiła; lecz gdy się zbliżył, aby ją pocałować, odsunęła się dopiéro i rzuciła wstawać.
— Nie bójże się — rzekł Tadeusz — pozwól mi choć popatrzéć na siebie.
Ze śmieszną skwapliwością dziecka, Ulana podniosła na niego cudne swoje oczy, i tak na niego patrzyła, że Tadeusz nie wiedział, czyli w istocie mógłto być wzrok prostéj kobiéty. Ten wzrok zdawał się mówić tyle i tak dziwnych rzeczy, tyle nadziemskich wyjawiać tajemnic, tyle obiecywać szczęścia, tyle zamykać dumań o przyszłości!
Spotkał z was kto kiedy taki wzrok cudowny, przy siwéj prostéj sukmance, u kobiéty, która jednym tylko wzrokiem była aniołem, a resztą, ciała i duszy kucharką? Nie jestżeto okropne męczeństwo patrzéć na ten posąg zwiastujący piękną duszę, a nie mający jéj: ten wzrok powiadający tyle rzeczy, których usta powtórzyć nie potrafią. Taka kobiéta to straszna potwora! a takich kobiét seciny, miliony, tysiące. Rożek duszy przegląda zawsze przez źrenicę, i gdy ją już człowiek udusił w sobie życiem zwierzęcia, ostatek do oczu ucieka.... I oczy mówią, obiecują, śpiewają, kłamią, gdy na dnie ich przepaść lub pustynia!
— A! moja Ulano — rzekł do niéj zcicha oczarowany jéj wejrzeniem — to kochanie o którém słyszałaś, to słodkie kochanie, jemu dość widziéć kochanka, dość dotknąć ręki, dość do ust się przybliżyć.
Kobiéta czując jak ją brał za rękę, obłąkana, z uśmiechem spojrzała na niego. W tém wejrzeniu był przestrach i poddanie się prawie, ale poddanie ze strachu, nie rozmyślne. Tadeusz poznał przestrach jéj, puścił rękę, któréj tylko dotknął i wlepił w nią oczy. Dotknienie szorstkiéj, spracowanéj ręki, która pod jego dłonią zadrzéć nie umiała, mogło go było odczarować. Patrzał: ona już spuściła oczy, mimo swéj prostoty uczuwszy co było w jego wzroku namiętnego, strasznego, jaka burza wrzała pod uśmiechniętą powieką.
— Chcesz ty mnie tak kochać? — spytał po chwili.
— Ja? — O! panie, czyżto być może, ja biédna; ale....
— Ale cóż?
— Można szczerze powiedziéć?
— Szczerze, najszczerzéj, co chcesz?
— Szczerze: ja nie wiem, — odpowiedziała zasłaniając oczy — pan mnie oczarował, ze mną się coś dzieje, czego nigdy w życiu nie było. Mnie się zdaje, że ja się budzę, że mnie już dawniéj kiedyś ktoś kochał tak samo, że nie jestem Honczarychą. Honczarychą! — powtórzyła wzdychając. — Biédna ja! Krzyż na mnie! z dwojgiem dziéci, z ubogiéj chaty. A czyżby pan mógł taką nędzę pokochać? A mąż?
— O! to co innego, — z przymuszonym uśmiechem dodał Tadeusz.
— Co innego? I takie kochanie to nie grzéch? — spytała naiwnie.
— O! nie grzéch pewnie! A będzieżże mnie kochać Ulano!
— Czy ja wiem! czy ja wiem! Mnie się tylko coś niepojętego dzieje, jakoś smutno, miło, straszno; boję się już, żeby mnie pan nie porzucił, strach myśléć na jutro. A i samego pana tak mi czegoś straszno!
— Czegoż się mnie bać możesz: ja ciebie tak kocham.
— A! panie, to kochanie, to na godzinę tylko. Ja wiem, ja słyszałam, ja myślę, że pan prostéj jak ja kobiéty kochać nie możesz. Dziś, jutro, porzuciłbyś! Czyż jato umiem co pan, jestemże pięknie ubrana jak wasze panie, jak ekonomowa, jak popadia i księdzówny. O! one to piękne, a ja!... Nie! nie! to być nie może; żeby się kochać, trzeba być równemi sobie.... Jam chłopka... jam brzydka... i nie zrozumiem was jak wasze panie.
— Tyś sto razy piękniejsza w téj świcie Ulano. Nie lękaj się o to: dałyby one wszystkie swoje krasne stroje, za jedne twoje oczy. I na cóżbym kłamał, gdybym cię nie kochał?
— Czemuż nie? Panom to wolno: at pobawić się i porzucić.
— Nie jabym to zrobił, nie jabym cię zwodził! O! nie! — odparł z oburzeniem Tadeusz, którego samotność, wejrzenie téj kobiéty i mowa jéj nawet, exaltowały coraz bardziéj. — Ty mnie nie znasz, ale żart się mnie nie trzyma, a moje słowo warte przysięgi.
— Kiedyś pan mógł myśléć, żem ja pana mogła puścić w nocy do chaty, czyż nie możesz pan myśléć, że mnie wolno zwieść i oszukać?
— Ja ciebie wówczas nie znałem, Ulano, nie wiedziałem ktoś ty była; poznałem teraz dopiéro.
Ulana westchnęła.
— A i do czegoto wszystko! na coto nam! Na co pan mnie zobaczył i uczepił się do mnie. To na moje nieszczęście pewno. Krzyż na mnie! A mąż, a ludzie. Któżbo tego nie zobaczy?
— O! bądź o to spokojna, Ulano — zawołał uradowany Tadeusz, cisnąc się ku niéj i przytulając ją ku sobie — nie bój się, ja... ja cię obronię, ja.....
Chciał mówić, ale kobiéta nagle, jak błyskawica porwała się, i nie oglądając pobiegła w las; a nim Tadeusz wstał, już nie czas było gonić, bo świta jéj znikła w gęstych krzakach otaczających mogiłę.
On stał na mogile.
— Co to jest? — mówił do siebie, oparty na strzelbie, z oczyma wlepionemi w ziemię. — Coto jest? Na czém się to skończy? Miałażbyto być miłość — w sukmanie!! Dziwna, niepojęta, bezrozumna, dla prostéj, dla dzikiéj kobiéty: to niepojęta! Zkąd jéj te oczy, zkąd jéj ta twarz, zkąd jéj ten uśmiech i mowa? Czemuż przynajmniéj nie jest wolną, dziewczyną. O! wówczas niechby sobie świat gadał, niechby się śmiał i szydził!
Westchnął i potarł ręką po zmarszczonem czole.
— Co ma być niech będzie! Jam oszalał! — To mówiąc rzucił gałąź ułamaną na mogiłę, wedle zwyczaju, i powoli pociągnął za psem do domu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.