Tymon Ateńczyk (Shakespeare, tłum. Ulrich, 1895)/Akt I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare
Tytuł Tymon Ateńczyk
Pochodzenie Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare (Szekspira) w dwunastu tomach. Tom VIII
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Leon Ulrich
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


TYMON ATEŃCZYK.


AKT PIERWSZY.
SCENA I.
Ateny. — Sala w domu Tymona.
(Wchodzą: Poeta, Malarz, Jubiler, Kupiec i inni z różnych stron).

Poeta.  Dzień dobry, panu.
Malarz.  Rad widzę cię zdrowym.
Poeta.  Dawno widziany. Jakże tam świat idzie?
Malarz.  Rośnie, lecz rosnąc, zużywa się trochę.
Poeta.  Stara nowina. Lecz co tam nowego?
Jakie zdarzenie jeszcze bezprzykładne?
Patrz na te czary wspaniałomyślności!
Jej moc te wszystkie wywołała duchy.
Znam tego kupca.
Malarz.  A ja znam ich obu;
To jest Jubiler.
Kupiec.  O, pan to dostojny!
Jubiler.  Rzecz dowiedziona.
Kupiec.  Niema mu równego;
Oddycha tylko, żeby dobrze robić;
Wyższy nad wszystkich.
Jubiler.  Przyniosłem tu brylant.
Kupiec.  O, pokaż, proszę. Czy to dla Tymona?
Jubiler.  Jeśli zapłaci, co wart. Co do tego —

Poeta.  „Kto śpiewa podłość za nagrodę marną,
Ten muzę plamą napiętnował czarną,
Bo śpiewać cnotę muzy przeznaczeniem“.
Kupiec  (patrząc na brylant).
Prześliczna forma!
Jubiler.  A przytem bogata,
A co za woda!
Malarz.  Z twego zadumania
Wnoszę, że jakąś składasz dedykacyę
Na cześć patrona.
Poeta.  Rzecz tylko natchnienia;
Nasza poezya, to guma, co cieknie
Z pnia rodzinnego. Iskra nie wyskoczy
Z kamienia, póki stal go nie uderzy;
Ale szlachetny płomień nasz, sam z siebie
Bucha i jakby niewstrzymany potok
Wszystkie zapory, pieniąc się, rozrywa.
A ty, coś przyniósł?
Malarz.  Obraz. Powiedz, proszę,
Kiedy na widok wyjdzie twoje dzieło?
Poeta.  Skoro je złożę w hołdzie. Pokaż obraz.
Malarz.  Rzecz nienajgorsza.
Poeta.  Czyste arcydzieło!
Malarz.  Tak, tak.
Poeta.  Cudowne! Jaki w tej postawie
Oddycha urok! Jaka z tej źrenicy
Wytryska siła rozumu i ducha!
Jak wyobraźnia na ustach tych igra!
A ten giest niemy każdy wytłómaczy.
Malarz.  Naśladowanie to życia niezgorsze.
A co mi powiesz o tym tu pociągu?
Poeta.  Powiem: naturze naukę dać może,
Bo sztuka rysom tym nadała życie,
Od życia żywsze. (Kilku Senatorów przechodzi scenę).
Malarz.  Jakie tłumy gości!
Poeta.  Senatorowie Ateńscy. Szczęśliwi!
Malarz.  Patrz, coraz więcej.
Poeta.  Jakby gości potop. —

W moim więc szkicu przedstawiłem męża,
Którego cały ten świat podsłoneczny
Ciśnie do serca w uczuć gorącości.
Mego polotu żaden drobny szczegół
Nie zatrzymuje; płynę jak po morzu;
Żadne zjadliwe, uszczypliwe słówko
Mej jednej kommy nie zatruwa żółcią;
Lecę jak orzeł, śmiało, coraz wyżej,
Nie zostawiając śladu poza sobą.
Malarz.  Jak to rozumiesz?
Poeta.  Słuchaj, wytłómaczę:
Widzisz, jak wszystkie stany i rozumy,
Chwiejne stworzenia i poważne głowy
Świadczą gotowość na Tymona służbę.
Jego fortuna, swoim blaskiem strojąc
Jego szlachetną, uprzejmą naturę,
Wszystkie mu serca oddaje na własność,
Od zwierciadlanych twarzy pasożytów
Do Apemanta, którego największą
Rozkoszą, samym brzydzić się jest sobą;
Ten nawet ugiął swe przed nim kolano,
W pokoju wraca do swojego domu
Skinieniem głowy Tymona bogaty.
Malarz.  Widziałem, jak z nim na stronie rozmawiał.
Poeta.  Na wzniosłej górze, zielonej, kwiecistej,
W mym poemacie stawiam tron Fortuny,
U stóp jej wszystkie zebrane zawody
Urosnąć chętne pracą i zasługą;
Śród tłumów, z okiem na panią wlepionem,
Postrzegasz pańskie Tymona oblicze.
Fortuna, ręki liliowej skinieniem,
Do swego tronu każe mu przystąpić,
I tem skinieniem, jego wprzód rywali,
Na niewolników i sługi mu zmienia.
Malarz.  Olbrzymi pomysł! Ten tron, ta Fortuna,
To wzgórze, człowiek ten z tłumu jedyny,
Na jej skinienie drapiący się w górę
Do swego szczęścia, wszystko to, mem zdaniem,

Dla sztuki naszej pyszny byłby przedmiot.
Poeta.  Lecz to nie koniec. Słuchaj tylko, proszę:
Wszyscy, przed chwilą jego towarzysze,
Niejeden nawet znaczeniem wznioślejszy,
Są mu orszakiem, w sieniach jego stoją,
Szepcą mu w ucho słowa uwielbienia;
Świętem jest dla nich jego nawet strzemię;
Jego powietrzem tylko oddychają.
Malarz.  Dobrze, cóż potem?
Poeta.  A kiedy Fortuna,
Zmieniając humor, swego faworyta
Z wzgardą odepchnie, tłum cały sług jego,
Do szczytu góry drapiących się za nim
Na klęczkach nawet, obojętnem okiem
Na toczącego się w przepaść pogląda,
Lecz mu w upadku nikt nie towarzyszy.
Malarz.  Rzecz to powszednia. Mógłbym ci pokazać
Alegorycznych obrazów tysiące,
Które dobitniej od słów pokazują
Te nagłe ciosy zwodniczej Fortuny.
Chwalę cię jednak, żeś śmiał Tymonowi
Powiedzieć jasno: że ubogie oczy
Widziały nieraz magnatów koziołki.

(Przy odgłosie trąb wchodzi Tymon z licznym Orszakiem, rozmawiając ze sługą Wentydyusza).

Tymon.  W więzieniu, mówisz?
Sł. Went.  Tak jest, dobry panie,
Za pięć talentów długu; wierzyciele
Są bez litości; środki jego małe.
Błaga cię, panie, byś słówko napisał
Do twardych ludzi, którzy go zamknęli;
Inaczej, panie, zginął bez nadziei.
Tymon.  Biedny Wentydyusz! Nie tego ja pierza,
Bym się przyjaciół w kłopotach wypierał.
Wiem, że pomocy ze wszech miar jest godny,
A więc dług płacę i wolność mu wracam.
Sł. Went.  Zobowiązałeś go na wieczne czasy,
Dostojny panie.

Dostojny panie.
Tymon.  Pozdrów go ode mnie.
Dziś poślę okup. Gdy odzyska wolność,
Powiedz, że rad go w domu mym zobaczę.
Nie dość biednego postawić na nogi,
Trzeba go jeszcze podeprzeć. Idź z Bogiem!
Sł. Went.  Niech ci we wszystkiem Pan Bóg błogosławi!

(Wychodzi. — Wchodzi stary Ateńczyk).

Stary At.  Racz mnie wysłuchać, panie.
Tymon.  Mów, mój ojcze.
Stary At.  Jest w twojej służbie niejaki Lucyliusz.
Tymon.  I cóż stąd?
Stary At.  Rozkaż przywołać go, panie.
Tymon.  Gdzie jest Lucyliusz? Niechaj się tu stawi.

(Wchodzi Lucyliusz).

Lucyliusz.  Jestem na rozkaz.
Stary At.  Dostojny Tymonie,
Ten tu jegomość, twoja kreatura,
Do mego domu zagląda po nocach.
Od mych lat młodych grosz do groszam ciułał;
Dziś moje mienie zasłużyło, myślę,
Na spadkobierców wyższych trochę stopniem
Od twoich krajczych.
Tymon.  Dobrze więc, cóż dalej?
Stary At.  Mam jedynaczkę córkę, żadnych krewnych,
Którym przekazać mógłbym mój majątek.
Dziewczę jest piękne, młode, wychowane
Jak jaka pani wielkim moim kosztem.
Sługa twój, panie, chce miłość jej zyskać;
Racz mi przyjść w pomoc; daj mu, panie, zakaz
Dom mój nawiedzać, bo próżne me słowa.
Tymon.  To człek uczciwy.
Stary At.  Niechże nim zostanie;
Jego uczciwość będzie mu nagrodą,
Mojej mu córki nie trzeba w dodatku.
Tymon.  A czy go kocha?
Stary At.  Młoda jest i tkliwa;
Uczy nas własnych namiętności pamięć,
Jak wiotka młodość.

Tymon  (do Lucyliusza).A ty, czy ją kochasz?
Lucyliusz.  Kocham ją, panie, i jestem kochany.
Stary At.  Gdy męża weźmie mimo woli mojej,
Bóg mi jest świadkiem, moim spadkobiercą
Pierwszy włóczęga będzie albo żebrak,
Lecz nigdy ona.
Tymon.  Jaki dajesz posag,
Jeśli równego weźmie sobie męża?
Stary At.  Dziś, trzy talenta, po mej śmierci, wszystko.
Tymon.  Szlachcic ten długo i wiernie mi służył:
Dla jego szczęścia, jak powinność każe,
Małą ofiarę gotów jestem zrobić.
Daj mu twą córkę; co jej ty zapiszesz,
Ja z mojej strony wypłacę mężowi,
By Jej był równym.
Stary At.  Dam mu moją córkę,
Byleś ty raczył twoje dać mi słowo.
Tymon.  Oto ma ręka, moich słów rękojmia.
Lucyliusz.  Dzięki ci, panie! Przyszła ma fortuna
Twojem jest dziełem, tobie się należy.

(Wychodzą: Lucyliusz i stary Ateńczyk).

Poeta.  Przyjm moją pracę, a żyj długo, panie!
Tymon.  Dzięki na teraz; wkrótce coś usłyszysz,
Nie odchodź tylko. — Co to przyjacielu?
Malarz.  To obraz panie, racz przyjąć go w hołdzie.
Tymon.  Chętnie, bo obraz to prawie sam człowiek;
Gdy podłość ludzką frymarczy naturą,
Nieraz człek tylko jest powierzchownością,
Gdy utwór pędzla jest tem, co przedstawia.
Podoba mi się twe dzieło; zobaczysz,
Że się podoba; czekaj, proszę, chwilę,
Mam z tobą mówić.
Malarz.  Niech cię Bóg zachowa!
Tymon.  Witam, panowie! Daj mi twoją rękę.
Musimy dzisiaj razem obiadować. —
Twój klejnot, panie, nasłuchał się dosyć —
Jubiler.  Krytyki, panie?
Tymon.  Pochwał nieskończonych;

Gdybym zapłacił za niego w stosunku
Do tych uwielbień, poszedłbym z torbami.
Jubiler.  Cenię go, panie, wedle kursu giełdy,
Choć wiesz, że przedmiot tejże samej ceny
Wartość swą zmienia wedle właściciela.
Wierzaj mi, panie, klejnot na twym palcu
Stokroć jest droższy.
Tymon.  Prześliczne szyderstwo!
Kupiec.  Nie, dobry panie, on tylko tłómaczem
Uczuć jest naszych.
Tymon.  Patrzcie, kto się zbliża?
Czy chcecie, żeby zburczał was porządnie?

(Wchodzi Apemantus).

Jubiler.  Zniesiemy wszystko za pańskim przykładem.
Kupiec.  Każdy dostanie swoje, ani wątpię.
Tymon.  Witaj! Dzień dobry, słodki Apemantus!
Apemant.  Dzień dobry oddam, gdy słodkim się stanę,
Ty psem Tymona, uczciwymi ludźmi
Ta łotrów banda.
Tymon.  Czemuż łotrów bandą
Nazywasz ludzi, których nie znasz nawet.
Apemant.  Alboż nie są Ateńczykami?
Tymon.  Tak jest.
Apemant.  Więc nie odwołuję tego, co powiedziałem.
Jubiler.  Poznajesz mnie, Apemantus?
Apemant.  Widzisz, że cię poznałem, gdym cię nazwał po imieniu.
Tymon.  Dumnym jesteś, Apemantus.
Apemant.  A z niczego dumniejszym, jak z tego, żem niepodobny do Tymona.
Tymon.  Gdzie idziesz?
Apemant.  Zamordować uczciwego Ateńczyka.
Tymon.  Śmierć za to cię czeka.
Apemant.  To chyba zrobienie niczego prawo karze śmiercią.
Tymon.  Jak ci się obraz ten podoba, Apemantus?
Apemant.  Bardzo, zwłaszcza dla swojej niewinności.
Tymon.  Czy nie dobrze pracował jego malarz?
Apemant.  Lepiej ten pracował, który zrobił malarza, a zrobił przecie plugawe tylko dzieło.
Malarz.  Pies z ciebie!
Apemant.  Twoja matka z mojego jest rodu: jeśli ja psem, czem ona?
Tymon.  Czy chcesz obiadować ze mną, Apemantus?
Apemant.  Nie, nie jadam panów.
Tymon.  Gdybyś jadł panów, gniewałbyś panie.
Apemant.  O, one same jedzą panów, mają też wielkie brzuchy.
Tymon.  Wszeteczna uwaga.
Apemant.  Czy tak ją rozumiesz? Weźże ją sobie za fatygę.
Tymon.  Jak ci się podoba ten klejnot, Apemantus?
Apemant.  Mniej niż szczerość, za którą człowiek szeląga nie płaci.
Tymon.  Ile on wart, twojem zdaniem?
Apemant.  Niewart mojej myśli. — A co tam nowego, poeto?
Poeta.  A co tam nowego, filozofie?
Apemant.  Kłamiesz.
Poeta.  Albożeś nie filozof?
Apemant.  Tak jest.
Poeta.  Więc nie kłamię.
Apemant.  Albożeś nie poeta?
Poeta.  Tak jest.
Apemant.  Więc kłamiesz. Zajrzyj do twojego ostatniego poematu, w którym, przez fikcyę, zrobiłeś go godnym człowiekiem.
Poeta.  To nie fikcya, to szczera prawda.
Apemant.  Masz racyę; godny jest ciebie i godny płacić ci za twoją pracę. Kto lubi pochlebstwo, godny jest pochlebcy. Ach, gdybym był panem!
Tymon.  Cobyś zrobił, Apemantus?
Apemant.  To samo, co teraz robi Apemantus: nienawidziłbym panów z całego serca.
Tymon.  Co? Nienawidziłbyś samego siebie?
Apemant.  Tak jest.
Tymon.  A to dlaczego?
Apemant.  Dlatego, że byłem dość głupi, abym pragnął zostać panem. — Czy ty nie kupiec?
Kupiec.  Tak jest, Apemantus.
Apemant.  Niechże cię twój własny handel zrujnuje, jeśli nie zechcą bogi.
Kupiec.  Co robi mój handel, robią bogi.
Apemant.  Handel twoim bogiem, niechże cię twój bóg zrujnuje!

(Słychać trąby za sceną. — Wchodzi Sługa).

Tymon.  Co się to znaczy?
Sługa.  Przybył Alcybiades,
A z nim dwudziestu przyjaciół, na koniach.
Tymon.  Idźcie ich przyjąć i wprowadzić do nas.

(Wychodzi kilku Dworzan).

Musicie dzisiaj obiadować ze mną;
Zostańcie, póki nie złożę wam dzięków.
Pokażesz dzieło mi twe po obiedzie.
Szczęśliwy jestem, gdy was tutaj widzę.

(Wchodzi Alcybiades z przyjaciółmi).

Witaj nam, witaj!
Apemant.  O, tak! bardzo pięknie!
Bodaj skostniały wasze gibkie członki!
W sercu tych łotrów tak mało przyjaźni,
Uścisków jednak i pokłonów tyle!
Człowiek się, widzę, w koczkodana zmienił.
Alcybiad.  Zgłodniały byłem twojego oblicza,
Pozwól, choć teraz niech się niem nasycę.
Tymon.  Witaj nam, panie; nim się pożegnamy,
Spędzimy razem kilka chwil wesołych.
Baczcie wejść ze mną.

(Wychodzą wszyscy prócz Apemanta. — Wchodzą dwaj Panowie).

1 Pan.  Która godzina, Apemantus?
Apemant.  Godzina uczciwości.
1 Pan.  Godzinę tę zawsze zegar pokazuje.
Apemant.  Tem też gorzej, że nie spostrzegłeś jej dotąd.
2 Pan.  Idziesz na ucztę Tymona?
Apemant.  Idę, bo chcę widzieć, jak mięso napycha łotrów, a jak wino rozgrzewa głupców.
2 Pan.  Bądź zdrów! bądź zdrów!
Apemant.  Wielkie robisz głupstwo, dając mi dwa pozdrowienia.
2 Pan.  Dlaczego, Apemantus?
Apemant.  Należało ci jedno zachować dla siebie, bo ja ci go dać nie myślę.
1 Pan.  Idź się powiesić.
Apemant.  Nie mam zamiaru słuchać twojej rady; daj ją twojemu przyjacielowi.
2 Pan.  Precz stąd, psie wściekły! albo sam cię wygonię.
Apemant.  Umykam jak pies przed wierzgnięciem osła (wychodzi).
1 Pan.  Co za mizantrop! Lecz idźmy, z bogactwa
I gościnności Tymona korzystać.
On dobrotliwszy od dobroczynności.
2 Pan.  Rozlewa łaski, a Plutus, bóg skarbów,
Tylko podskarbim na jego jest służbie.
Każdą usługę siedmiokrotnie spłaca;
Dar każdy taką wetuje nagrodą,
Ze wszelką miarę wdzięczności prześciga.
1 Pan.  Świat nie posiada szlachetniejszej duszy.
2 Pan.  Przy tej fortunie niech Bóg go zachowa!
Lecz wejdźmy.
1 Pan.  Pójdę za twoim przykładem. (Wychodzą).

SCENA II.
Sala w domu Tymona.
(Muzyka. — Wielki bankiet zastawiony. Flawiusz i reszta Służby. Wchodzą: Tymon, Alcybiades, Lucyusz, Lukullus, Semproniusz i inni Senatorowie ateńscy, Wentydyusz i Służba. — Za wszystkimi wchodzi Apemantus w złym humorze).

Wentyd.  Zacny Tymonie, było wolą bogów,
Przypomnieć sobie wiek mojego ojca
I do wiecznego zabrać go pokoju.
Umarł szczęśliwy; ja, dzisiaj bogaty,
Pamiętny łaski, którąś mi wyświadczył,
Wracam talenta, przy których pomocy
Wolność zyskałem, dodaję w procencie
Moją ci wdzięczność i wierne me służby.
Tymon.  Uchowaj Boże! Dobry Wentydyuszu,
Przyjaźń mą krzywdzisz; wedle mojej myśli,
Co ci raz dałem, dałem ci na zawsze;
Bo kto odbiera, nie może powiedzieć,
Że dał prawdziwie. Jeśli lepsi od nas

Grać w grę tę mogą, ja nie mam odwagi
Iść za ich wzorem, bo wiesz, co się zdarza:
Bogatych błędom świat chętnie pobłaża.
Wentyd.  Szlachetna dusza!

(Wszyscy wstają i poglądają na Tymona ceremonialnie).

Tymon.  Nie, moi panowie,
Boć ceremonię wymyślili ludzie,
By nią osłonić powierzchowne dzieła,
Zwodną gościnność i dobroć fałszywą,
Przed czynem jeszcze żałującą czynu.
Gdzie przyjaźń szczera, po co ceremonie?
Usiądźcie, proszę; przytomność tu wasza
Droższa fortunie mej, niż mnie fortuna. (Siadają).
1 Pan.  To zawsze, panie, naszą było myślą.
Apemant.  Ha! takie dzisiaj twe wyznanie wiary?
Tymon.  O, Apemantus; witaj, przyjacielu!
Apemant.  Nie witaj tylko, bo ja tu przychodzę
Dlatego, żebyś sam wypchnął mnie za drzwi.
Tymon.  Fe! to rzecz brzydka, grubijanin z ciebie,
Podobny humor, męża nie jest godny.
Przysłowie mówi: ira brevis furor,
Ale ten człowiek ciągle zagniewany.
Więc mu na boku dajcie stół osobny,
Bo jeśli czuje wstręt do towarzystwa,
Dla towarzystwa nie jest on stworzony.
Apemant.  Skoro nalegasz, zostanę, lecz pomnij,
Żem przyszedł tylko wzorki z was wybierać.

Tymon.  Nie zważam na to, co mówisz. Jesteś Ateńczykiem, to dosyć, żebyś dobre znalazł u mnie przyjęcie. Sam nie chcę żadnej nadawać tu sobie powagi; więc cię proszę, niech moja uczta zamknie ci usta.

Apemant.  Gardzę twą ucztą, twój obiad mnie dławi,
Bo ci pochlebiać nie jest moją mysią.
Boże! tłum jaki pożera Tymona!
On tylko jeden tego nie spostrzega!
Z boleścią patrzę, kiedy w krwi jednego
Tylu chleb macza, a on, jak szalony,
Sam ich do tego krzykiem swym podszczuwa.

Dziwna, że ludzie śmią ludziom zawierzać,
Gdy ich powinni zapraszać bez nożów[1];
Ich uczta równie na temby zyskała
I bezpieczniejsze byłoby ich życie.
Nie brak przykładów; ten chytry pasożyt,
Który przy boku teraz jego siedzi,
I chleb z nim łamie i z jednej z nim szklanki
Wychyla zdrowie jego, będzie pierwszy,
Żeby go zabić: widziano to nieraz.
Gdybym był panem, nie piłbym przy stole,
By gościom moim nie odsłonić krtani:
Magnatom tylko z pancerzem na gardle
Pić się należy.
Tymon  (do gościa, który wnosi zdrowie). Chętnie, dobry panie,
A niechaj potem puhar idzie kołem.
2 Pan.  Zacny Tymonie, niech płynie tą stroną.
Apemant.  Płynie tą stroną! To mi zuch, to pływak!
Zdrowie to zdrowiu twemu i fortunie
Grozi chorobą. Pij uczciwą wodę,
Która nikogo w błoto nie rzuciła.
Pokarm mój skromny, jak skromny napitek:
Kto kiedy Bogom dziękował za zbytek?

Modlitwa Apemanta przed jedzeniem.

Boże, o skarby żadne cię nie proszę;
Za siebie modły, nie za innych wnoszę;
Niech mnie od tego łaska twa zachowa,
Bym wierzył w ludzkie przysięgi i słowa,
Bym zapłakanej ufał kortezanie,
Lub psu, co drzemać zdaje się przy ścianie,
Wolność mą w izbie więziennego chował,
A na przyjaciół w potrzebie rachował.
Amen. Niech twoją stanie się to sprawą!
Bogacze grzeszą, korzonki mą strawą (je i pije).
Niech ci to służy na zdrowie, Apemantus!

Tymon.  Wodzu Alcybiadesie, twoje serce jest teraz na placu bitwy.

Alcybiad.  Moje serce zawsze jest na twoje usługi, Tymonie.
Tymon.  Wołałbyś jednak śniadanie z nieprzyjaciół złożone, niż obiad z przyjaciół.
Alcybiad.  To prawda, panie; niema potrawy nad nieprzyjacielską surowiznę; najlepszemu przyjacielowi takiegobym życzył bankietu.
Apemant.  Chciałbym też, żeby ci wszyscy pochlebcy twoimi byli nieprzyjaciółmi, abyś mógł ich zabić, a mnie potem na ucztę zaprosić!
1 Pan.  Gdybyś mógł, panie, jakiem szczęśliwem zdarzeniem nasze serca choć raz na próbę postawić! gdybyśmy mieli sposobność pokazać ci choć cząstkę naszego dla ciebie poświęcenia! Nicby już nam wtedy do życzenia nie zostało.
Tymon.  Nie wątpię o tem, dobrzy moi przyjaciele, że same bogi dadzą wam kiedyś sposobność pospieszenia mi na pomoc; bo inaczej dlaczegóż bylibyście moimi przyjaciółmi? Czyż dałbym wam, przed tysiącem innych, tytuł ten kosztowny, gdybym was w sercu nie nosił? Sam sobie powiedziałem o was więcej niż wy, przy waszej skromności, moglibyście na waszą powiedzieć, bo nieskończona jest moja w was ufność. O, bogi, myślałem sobie nieraz: na coby się nam zdali przyjaciele, gdybyśmy nie potrzebowali ich nigdy? Byliby najnieużyteczniejszemi stworzeniami, gdyby nam nigdy żadnej nie oddali przysługi; byłyby to tylko dźwięczne instrumenta w futerałach swoich zamknięte, tylko dla siebie swoją harmonię chowające. Wyznaję wam, że nieraz pragnąłem zostać ubogim, żeby się do serc waszych przybliżyć. Rodzimy się, żeby sobie świadczyć dobrodziejstwa; a co lepiej, co właściwiej możemy nazwać naszem od bogactw naszych przyjaciół? Co za nieskończona radość tylu mieć braci, rozrządzających nawzajem jedni drugich majątkami! (Płacze). O, radości, przed urodzeniem we łzach tonąca! Oczy moje łez wstrzymać nie mogą; żeby o ich słabości zapomnieć, piję wasze zdrowie!
Apemant.  Płaczesz, Tymonie, żeby oni pili.
2 Pan.  Tak samo w naszych poczęta źrenicach
Radość, jak dziecię, w łzach się naszych rodzi.
Apemant.  Śmieję się, myśląc, że to dziecię bękart.
3 Pan.  Wierzaj mi, panie, bardzoś mnie rozczulił.
Apemant.  Bardzo! (Słychać za sceną odgłos trąb i rogów).
Tymon.  Co znaczą te trąby i rogi?

(Wchodzi Sługa).

Sługa.  Kilka dam czeka u drzwi i nalega o posłuchanie.
Tymon.  Dam? Czego pragną?
Sługa.  Wyprzedził je posłaniec z poleceniem objawienia ich życzeń.
Tymon.  Proszę cię, wprowadź je natychmiast.

(Wchodzi Kupido).

Kupido.  Witaj, Tymonie! witajcie, panowie,
Do gościnnego przypuszczeni stołu!
Pięć zmysłów, których ty jesteś patronem,
Hołd ci swój teraz przybiegają złożyć;
Słuch, powonienie, smak i dotykanie
Uradowane wstały już; me panie
Przychodzą teraz widzenie nasycić.
Tymon.  Witam je chętnie, niech wejdą co prędzej,
A niech kapela da im powitanie. (Wychodzi Kupido).
1 Pan.  Dowód masz nowy, jak jesteś kochany.

(Muzyka. — Wchodzi Kupido w towarzystwie Dam zamaskowanych, w ubiorze Amazonek, z lutniami w ręku; grają i tańczą).

Apemant.  Ha! co za banda pustoty nadbiegła!
Tańczą! To, widzę, szalone kobiety.
Szaleństwem tylko jest chwała żywota,
Jak jest szaleństwem pompa ta równana
Z kroplą oliwy i szczyptą korzonków.
Żeby się bawić, zmieniamy się w błaznów;
Płacim pochlebstwem, by nam pić dał człowiek,
Któremu damy na starość za wino
Tylko zatrutą pogardę i zazdrość.
Kto żył, nie psując, albo nie popsuty?

Kto zmarł, do grobu nie biorąc w podarku
Słowa pogardy z ust swoich przyjaciół?
Boję się, żeby kiedyś ci, co teraz
Tańczą przede mną, nie deptali po mnie.
Zwyczaj to ludzi drzwi swoje, z dnia końcem,
Przed zachodzącem już zamykać słońcem.

(Panowie wstaję od stołu z wielkiemi oznakami uwielbienia dla Tymona, a na dowód miłości każdy bierze Amazonkę i wszyscy tańczą parami przy odgłosie obojów: po chwili zatrzymują, się).

Tymon.  Ileż mej uczcie dodałyście krasy,
Piękne me panie, przytomnością waszą!
Bez was, połowę straciłaby wdzięku,
Wam swoją godność, swój blask winna cały,
Pierwszy mój pomysł swoje dopełnienie.
Dzięki wam za to!
1 Pani.  Zbyt jesteś łaskawy,
I bierzesz, panie, z najlepszej nas strony.

Apemant.  Bo najgorsza tak jest plugawa, iż, jak myślę, wziąć byłoby za trudno.

Tymon.  A teraz, panie, przyjmijcie łaskawie
Wieczerzę skromną i bez ceremonii.
Wszystkie.  Dziękujem, panie. (Wychodzą: Kupido i Panie).
Tymon.  Flawiusz!
Flawiusz.  Na rozkazy.
Tymon.  Przynieś mi, proszę, moją tu szkatułkę.
Flawiusz.  Śpieszę. (Na str.) Rozdzielać chce znowu klejnoty;
Sprzeciwić mu się niepodobna teraz.
Mógłbym powiedzieć — możebym powinien —
Gdy wyda wszystko, markotno mu będzie,
Że mu się na czas nikt nie śmiał sprzeciwiać.
Szkoda, że dobroć z tyłu oczu nie ma!
Serce nikogoby nie zubożyło.

(Wychodzi i wraca ze szkatułką).

1 Pan.  Gdzie nasza służba?
Sługa.  Na rozkazy, panie.
2 Pan.  Przyprowadź konie.
Tymon.  Moi przyjaciele,
Jedno wprzód słowo. Patrz, dobry mój panie,

Zrób mi tę łaskę, racz ten klejnot przyjąć,
I na pamiątkę noś go na tym palcu.
1 Pan.  Tak mnie już łaską twoją obsypałeś —
Wszyscy.  Jak i nas wszystkich. (Wchodzi Sługa).
Sługa.  Dostojny mój panie,
Przybyło właśnie kilku senatorów
Z odwiedzinami.
Tymon.  Witam ich z radością.
Flawiusz.  Chciałbym ci, panie, jedno szepnąć słowo
W sprawie dla ciebie nieskończenie ważnej.
Tymon.  Ważnej? więc dobrze, powiesz mi je później;
Zajmij się teraz przyjęciem mych gości.
Flawiusz  (na str.). Tylko jak? nie wiem. (Wchodzi inny Sługa).
Sługa.  Na dowód przyjaźni
Lucyusz, a pan mój, przysyła ci w darze
W srebrnych przyborach cztery mleczne konie.
Tymon.  Przyjmuję chętnie. Nie zapomnij tylko
Pięknym prezentem, piękny spłacić prezent.

(Wchodzi trzeci Sługa).

Tymon.  Co za nowiny?
3 Sługa.  Pan mój, dostojny i szlachetny Lukullus, zaprasza cię z sobą jutro na polowanie, a zarazem przysyła ci dwie smycze chartów.

Tymon.  I zaproszenie i charty przyjmuję,
Nie bez odpłaty.
Flawiusz  (na str.). Lecz jak się to skończy?
Każe mi świetne rozsyłać prezenta,
Wydawać uczty, a szkatuła pusta.
Ani chce wiedzieć, co w jego sakiewce,
Ani mnie słucha, gdy pragnę powiedzieć,
Że dobre serce jego dziś żebrakiem,
Niezdolnym zadość uczynić życzeniom;
Tak są nad środki jego obietnice,
Że długiem wszystko, co mówi, że winien
Za każde słowo; tak zawsze był dobry,
Że dziś dobroci swej płaci procenta;
Na wszystkich dobrach ciąży hipoteka.
Jakbym chciał z jego wyśliznąć się służby,

Zanim konieczność gwałtem mnie wypędzi!
O, jak szczęśliwsza samotność uboga
Nad tłum przyjaciół groźniejszych od wroga!
Myśl o mym panu serce mi zakrwawia (wychodzi).
Tymon.  Sam siebie krzywdzisz, wartość twą poniżasz.
Przyjmij ten drobny przyjaźni zadatek.
2 Pan.  Przyjmuję, panie, z wdzięcznością bez granic.
3 Pan.  To czysta dusza wspaniałomyślności!
Tymon.  A teraz sobie przypominam, panie,
Żeś wczora chwalił mojego gniadosza;
Racz więc go przyjąć, gdy ci tak do serca.
2 Pan.  O, co do tego, panie, racz przebaczyć —
Tymon.  Możesz za słowo wziąć mnie bez skrupułu;
Wiem, co kto chwali, pragnąłby posiadać;
Moich przyjaciół życzenia są moje;
Wierz memu słowu. — Odwiedzę was wkrótce.
Wszyscy.  Nigdy milszego nie ujrzymy gościa.
Tymon.  Tak mi każdego z was drogi jest widok,
Że nigdy dosyć dać nie jestem w stanie;
Gdybym królestwa miał na me rozkazy,
Mym przyjaciołom rozdałbym je chętnie. —
Jesteś żołnierzem, mój Alcybiadesie,
A więc bez grosza; to ci się należy
Prawem jałmużny, bo twoja dziedzina
Pośród umarłych; wszystkie twoje ziemie
Są placem boju.
Alcybiad.  Leżą też odłogiem.
1 Pan.  Tak ci jesteśmy wdzięczni —
Tymon.  Ja wam równie.
2 Pan.  A miłość nasza —
Tymon.  Równa mojej dla was.
Hej! więcej światła!
1 Pan.  Niech szczęście bez granic,
Honor, Fortuna, strzegą cię, Tymonie!
Tymon.  Zawsze gotowy służyć przyjaciołom.

(Wychodzą: Alcybiades, Panowie i t. d.).

Apemant.  Co za harmider! jakie nóg wierzganie!
Lecz mi się zdaje, że te wszystkie nogi

Nie warte ceny, którą za nie płacisz.
Mętna to przyjaźń. Gdzie serce fałszywe
I nogi także powinny być krzywe.
Tak to niejeden uczciwiec, lecz głupi,
Za całe mienie pokłonów nakupi.
Tymon.  Mój Apemantus, gdybyś mniej był cierpki,
Dla ciebie także równie byłbym szczodry.

Apemant.  Nie, niczego nie żądam, bo gdybym i ja dał się przekupić, niktby nie został, żeby śmiać się z ciebie; grzeszyłbyś więc tem łatwiej. Od tak dawna rozdajesz, Tymonie, że lękam się bardzo, abyś w końcu i sam się nie oddał za kwitem. Na co te uczty, ta pompa, ta próżna wystawność?
Tymon.  Skoro zaczynasz wygadywać na towarzystwo, przysiągłem cię nie słuchać. Bądź zdrów! Przyjdź inną razą z lepszą muzyką (wychodzi).
Apemant.  Dobrze! nie chcesz mnie słuchać teraz, nie usłyszysz mnie później. Zamknę przed tobą twoje niebo.
Ach, czemu człowiek, dla swojej niedoli,
Na radę głuchy, pochlebstw słuchać woli! (Wychodzi).







  1. Za czasów Szekspira każdy gość zaproszony przychodził na ucztę z własnym nożem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Leon Ulrich.