Tydzień bytu dwuzłotówki

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klementyna Hoffmanowa
Tytuł Tydzień bytu dwuzłotówki
Podtytuł Opisany przez nią samą
Pochodzenie Wybór powieści, opisów i opowiadań historycznych
Redaktor Piotr Chmielowski
Wydawca „Czytelnia Polska“
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia C. K. Uniwersytetu Jagiellońskiego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Tydzień bytu dwuzłotówki.
Opisany przez nią samą[1].


W młodzieńczym, a niemal w dziecinnym jestem jeszcze wieku, urodziłam się lat temu dziesięć; podobna do narodu, w którym byt mój toczę: o pierwiastkach znakomitego szczepu mojego, o czasie, kiedy istnieć zaczął, nic z zupełną pewnością powiedzieć nie mogę. Może sięga pierwszych dni stworzenia świata, a przynajmniej potopu; to jednak wiem z pewnością, że więcej niż przed trzema wiekami szczep mój srebrny zawarty w jednej wielkiej bryle, lecz przyćmiony mniej zacnymi kruszcami, a nawet kamieniem i ziemią, leżał spokojnie w wnętrznościach wspólnej matki wszech rzeczy, daleko ztąd, za morzem, w tak zwanych minach Potozu. Trwał już ten spoczynek oddawna, coraz nowe pokolenia, czyli warstwy, bryłę moją rodzinną zwiększały, kiedy chciwość ludzka jej pokój i wzrost przerwała; bo czyjejże ona swobody nie zakłóci, czemuż tamy nie położy? Ludzie czarni, prawie nadzy, wydobyli z ziemi bryłę szczep mój obejmującą; wydobyli ją obojętnie, chociaż błyszczała gdzieniegdzie jasnością; ale biały człowiek pięknie ubrany, skoro ją spostrzegł, krzyknął radośnie, chciał dźwignąć; nie mógł, i ucieszył się ze swojej niemocy. Po wielu jego i jemu podobnych ludzi zachodach, po niezliczonych mękach i przemianach, owe pierwotne źródło rodu mego, z wielkiego zrobiło się małe; ale jak się później okazało, to złe pozorne, istotną korzyść przyniosło; gdyż szczep mój stał się czysty, świetny, jasny jak ten księżyc, który ludziom przyświeca, a uwolniony od ćmiących go pokrewieństw, nabył i blasku i ceny... Wraz z innymi zamknięty w okropnej skrzyni, zdawało się, że znowu kilka wieków w spoczynku dotrwa. Ale u białych ludzi kruszec drogi nie doleży, jak u czarnych; po krótkim czasie skrzynia w ciągłym ruchu być zaczęła: bujana przez miesięcy kilka, nareszcie otworzoną została, i otoczyło ją mnóstwo białych ludzi. Szczep mój długo oglądany, ważony, skrobany, przyszedł nakoniec do złotnika: ten znowu srogo się z nim obchodził, jakby go chciał zniweczyć: tłukł go na miazgę, palił; a ów szlachetny krusząc, podobny cnocie, w zapasy z niesprawiedliwością idącej, coraz wychodził z mąk tych świetniejszy i czystszy. Pokonany tą słabością złotnik, ulał z niego i wyrobił misternie i sztucznie trzy piękne puhary, które król tameczny kupił, płacąc za jeden więcej, niźli złotnik za całą dał bryłę. Nie wiem dowodnie, co się z dwiema ubocznemi gałęziami szczepu mego stało; zdaje mi się jednak, że oba tamte puhary do kościoła natychmiast oddano: i gdyby jaki ciekawy badacz zgłosić się raczył do katedry w Madrycie, możeby je znalazł w jej bogatym skarbcu: na jednym była Wieczerza Pańska, na drugim wesele w Kanie Galilejskiej cudnie wyrobione: ten zaś, z którego ja w prostej linii ród mój wiodę, wcale nie świetnem wyobrażeniem ozdobiono. Był na nim Wulkan z cyklopami dla Marsa broń kujący: niedługo i ten w królewskich zostawał komnatach. Przybył od dalekiego narodu mąż znakomity; była wieść, iż ludzie w jego łonie zrodzeni, chętnie pijali, chętniej jeszcze się bili: król u ręce tegoż męża mój rodoszczep złożył, mówiąc: »I zewnątrz i wewnątrz ten puhar Polakowi przystoi.«
Przybył więc do Polski ów kanak, w którego łonie ja i sto sióstr mnie podobnych spoczywało; przybył, — i z początku jako osobliwość uważany, prawie zawsze w wysłanem puzdrze zamknięty, ledwie raz w lat kilkanaście złotym napełniał się trunkiem. Trwała ta poszana do prawnuka pierwotnego posiadacza; ten już częściej dobywać go zaczął, może być dla tej przyczyny, iż za każde króla Jana zwycięstwo musiał puhar spełnić; — a zszedłszy bez potomstwa męskiego, córce dał go w wianie. Odtąd mój rodoszczep przechodził z rąk do rąk, i coraz mniej używał pokoju: ostatni jego z kolei dziedzictwa posiadacz, już go i w puzdro nie chował, bo niemal codzień używał. A kto pije a pije, musi nareszcie i zapić się i przepić; tak się z owym panem stało; zapił się i umarł, a wierzyciele pieczęć położyli na wszystkich sprzętach jego. Ta pieczęć długo się trzymała, gdyż prawować się zaczęto, w czasie kiedy prawa nie było; puhar nie wytarty z wina śniedzią i pleśnią się okrył, znikł blask jego, zatarła się piękna hiszpańskiego złotnika robota; nareszcie po wielu latach i za innego króla niźli ją włożono, zdjęto pieczęć, i puhar wraz z innymi sprzętami i kanakami puszczony na licytacyę, sprzedany został. Nabywca nie był majętny, kupił go, bo cenił ojczyste pamiątki; lat kilkanaście stał u niego spokojnie odczyszczony puhar, oglądany ze czcią, a często z westchnieniem; raz nawet, a będzie temu lat przeszło trzynaście, właściciel te do niego wyrzekł słowa: »Czemuż i ty kopą talarów nie jesteś? — wszystko, com miał, poniosłem drogiej matce w ofierze, poniósłbym i ciebie!«
Dobrze jednak się stało; i owe jego talary i tysiące innych, nic już obumierającej matce nie pomogły, byłby i puhar zmarniał!...
Lecz i tak nie wytrzymał on długo.
Czego Ojciec nie miał serca uczynić, do tego przymusiła syna potrzeba, lubo przez czas długi za wielkiego uchodził pana. Bo w Polsce podobnie się przytrafiało, jak to niegdyś w Egipcie: z lat bogactw niesłychanych, wypłynęły lata niepojętej nędzy, a obecny niedostatek przeszłą obfitość pochłonął. Im kogo w owych leciech za bogatszego miano, tem on w następujących uboższym się okazał; i zacny ów puhar, ów starożytny rodoszczep mój, owe arcydzieło złotnickiej sztuki, ów dar królewski, owa szanowna pamiątka, w gminnem towarzystwie łyżek i półmisków, zaniesiony został do gmachu mennicą zwanego, do prawdziwego kruszców cmentarza: bo jak w tych smutnych miejscach ciało książęcia, w jednaki proch z ciałem chłopka się zmienia; tak w mennicy po krótkich zachodach, z podłej łyżki i ze znakomitego puharu, wypadł pieniądz jednaki; a ja, ja gałązka tak świetnego szczepu, dziś maleńka, okrągła, karbowana wkoło, z popiersiem na jednej stronie, z opisem nikczemnej wartości mojej i rokiem urodzenia na drugiej, mam tysiące podobnych sobie, i nikt prócz mnie nie wie, że mój początek w wiekach się gubi!... Nikt mnie i stu sióstr w tym natłoku rozeznać nie potrafi! Dwuzłotówka, której kruszec przed kilkoma laty w tymże kraju wykopano, która żadnej dawności, żadnego zaszczytu nie ma, dziś, tyle co ja znaczy!...
O boleści! urodzić się w wieku, w którym się nie pytają, czem był ród twój, ale czem ty jesteś? byle istotną wartość uznali, o resztę się nie pytają i ważą na jednej szali tegorocznego z kilkowiecznym... Lecz chociaż żyć w takim wieku i do gminu policzonym zostać, poniża starodawną miłość własną; przecież wyznać należy, że w tem ocieraniu się między ludźmi, więcej przez lat kilka widzieć i poznać można, niż przez kilka, wieków świetnego wprawdzie, lecz nic nie uczącego wyniesienia.
Rodoszczep mój, zacnej pamięci puhar, przez półtrzecia wieku bytu swego nie nabył tyle doświadczenia, ile ja w tych dziesięciu leciech. Gdziem się nie toczyła, czegom nie widziała? zgadnąć to będzie można z tego tygodnia bytu mojego; bo opisać dokładnie wszystko, co mi się przez dziesięć lat zdarzyło, i nie można i nie wypada. Gotowiby ludzie żal mieć do mnie. Wkrótce po narodzeniu się mojem, a raczej po wyjściu z pod stempla, oddano mnie wraz z innemi w worku do publicznego skarbu; było to we czwartek, pierwszego dnia któregoś miesiąca: zaraz więc kasyer tego wydziału posłał mnie i czterysta dziewięćdziesiąt dziewięć mnie podobnych, już podeszłemu w leciech urzędnikowi. Ledwie nas na swem biurze zrachować zdążył, kiedy może tym miłym brzękiem zwabiona, wbiegła do pokoju piękna młoda kobieta. Była to żona urzędnika, był tu rok pierwszy ich małżeństwa; jak zaczęła gadać o potrzebach domu, o tem, jak jej wielu rzeczy koniecznych niedostaje; jak zaczęła prawić o swojej oszczędności, o przywiązaniu do męża, o jego niepojętej dobroci; ujęty małżonek najprzód sto, potem dwieście, nakoniec trzysta z nas oddalił: ona w okamgnieniu całą tę kwotę białą swą rączką w chusteczkę batystową zgarnęła, rzuciła mu się na szyję, a wołając na głos: »Co to za mąż! co to za mąż!« — wybiegła z pokoju.
Widząc tę radość, słysząc tak miłe słówka, cieszyłam się niezmiernie nadzieją przemieszkiwania u tak wesołego aniołka, ale inaczej się stało. Kwadrans nie upłynął, już połowy nas w jej ręku nie było. Zastałyśmy w jej pokojach osób kilka: była tam modniarka, za dwa kapelusze gazowe, trzy takież czepeczki i jakieś garnirowania, których szczątki już w śmieciach leżały, wzięła towarzyszek moich dziewięćdziesiąt. Żydowi, który za obszycie białe puszkowe brał w zamian takież nieco wytarte z soboli, dodała czterdzieści. Chłopcu z księgarni za pół tuzina francuskich romansów i prenumeratę na dziennik mód paryskich, dała ich pięćdziesiąt; ogrodnikowi, który od kilku miesięcy stroił jej gabinet kwiatami, tyleż; a zresztą, jakby nie słysząc wcale służących, domagających się zatrzymanych im zasług, nalegań rzeźnika, piekarza, mleczarki, lotem strzały wsiadła do powozu i pod filary jechać kazała. Ja byłam z liczby siedmiudziesiąt ocalonych, ale przewidywałam, że i mnie wnet z jej woreczka wytoczyć się przyjdzie. W pierwszym sklepie za dwa wieńce róż, pęk gwoździków włoskich, kilkanaście łokci wstążek i trzy długie pióra, zostałyśmy wszystkie i jeszcze kupiec domagał się więcej, bo mu dziesięć razy tyle winną była.
Zawarta wraz z innemi pieniędzmi w zdawkowej szufladzie, jeszczem bynajmniej nie pojęła teoryi procentu, cła, zarobku, kiedy przyszedł do sklepu młodzieniec miłej postaci, miał jedynego talara i długo dumał, coby kupić za niego? Stargował nareszcie parę zimowych rękawiczek, a kupczyk chcąc mu zdać resztę, mnie z szuflady wyjął. Wziął mnie młodzieniec i zaniósł do skromnego mieszkania; przez resztę dnia świadkiem byłam jego ciągłej pracy i swobody umysłu: pisał, przepisywał do późnej nocy, nucąc wesołe piosnki i chleb z serem z największym zajadając smakiem. Nazajutrz raniuteńko wyszedł na miasto, wziąwszy mnie i papiery z sobą; wszedł do jednego domu i tam od jakiegoś mężczyzny także nad papierami siedzącego, odebrał pochwałę i dziewięć mnie podobnych. O! jakże był szczęśliwy! Zawinął nas starannie w biały papier wraz z rękawiczkami i raczej pobiegł niż poszedł na daleką jakąś ulicę, do nędznego dworku, do małej izdebki, gdzie go stara kobieta przywitała z niewymowną radością, a on jej powiedział: »Winszuję ci, kochana Babuniu, dzisiejszych imienin, przyjm to małe wiązanie; oby Bóg dobry lat kilkanaście życia ci udzielił, oby pozwolił, żeby co rok dar mój mógł być sutszy«. Rozrzewniona Babunia uściskała go serdecznie i zawołała: »O! drogi mój Józiu, obaczysz, że ty kiedyś bogatym będziesz, bo błogosławi niebo młodym, którzy pracują i zarobionym uczciwie groszem z biedniejszymi krewnymi się dzielą«.
Odszedł wkrótce dobry młodzieniec, spieszył się do nowej roboty; a poczciwa kobieta gorącą za niego zmówiła modlitwę; jej oczy napełniły się łzami i jedna upadła na mnie: zdało mi się, że ta łza dodała mi wartości. »O! kochane dziecię, mówiła Babunia, czemuż ja tych pieniędzy, które mi on daje, jak w zakład brać nie mogę; znalazłby je po mojej śmierci i przydałyby mu się: ale stara, niedołężna, z tych pończoch, które od rana do nocy robię, ledwie głód opędzam; gdyby nie on, nie byłoby czem pomieszkania opłacić, za co drew kupić: i tym dzisiejszym darem jego (bezwątpienia pierwszym potrzebom ujętym) niedługo cieszyć się będę«. A wziąwszy kij i wszystkie darowane sobie pieniądze, poszła naprzeciwko do szynkarskiej izby. »Panie Abrahamie, powiedziała wychodząc, już mnie od wczoraj o wypłacenie komornego sekujecie, macież za całe zeszłe pół roku!« i wyłożyła wszystkie dziewięć dwuzłotówek na stół. »Nu! a czy tylko nie fałszywe?« zawołał żyd, stawiając zapleśniały mosiężny lichtarz, który cegłą tartą i śliną czyszcząc, miał zamiar przedać za nowy. I włożył okulary i przyglądał się każdej z nas z osobna, i ważył ją na brudnym palcu, i rzucał na stół nadstawiając pilnie ucha, na dźwięk, jaki wydawały. Gdy na mnie kolej przyszła, obruszyła mię ta nieufność do żywego; ale wiedząc, jak za niesłuszne podejrzenie mścić się należy, potoczyłam się i brzęk pełny, który wydał kruszec czysty, z któregom złożona, żydowskie czoło rozmarszczył, niewiarę jego przekonał. »Ej wej! krzyknął radośnie, a zkąd to waspani ich wzięła, a może ich masz więcej, a daj, boć to wszędzie i u Goimów drożej, i z góry komornego płacą!« I ciągnął poczciwą kobietę za suknię. »Dajże mi święty pokój, powiedziała, co ci do tego; nie masz prawa wymagać innej płacy, tylko takiej, na jaką ugoda była«. To wyrzekłszy, poszła, a jam została u brudnego żyda. O! jakże przykrem to upodlenie było, chociaż wiele towarzyszek i towarzyszów dzieliło go ze mną, bo Abraham miał pieniądze.
Ale na szczęście moje, nie gościłam i dnia u niego; użył mnie wprawdzie i sióstr moich niegodziwie: bo spiesząc się przed wieczorem szabasu, wydał nas z tuzinem fałszywych dwuzłotówek; a nasze przymioty istotne, ich zalety zmyślone pokryły: jam się temu nie oparła, bo jakżesz to miałam uczynić? niech ludzie, co mówić umieją, wstydzą się, kiedy podobnie użyci bliźniego nie ostrzegą: mnie niemej istocie wyrzucać tego milczenia nie można... Tym więc żydowskim sposobem dostałam się do ekonoma, który mu baryłkę wódki był sprzedał. Gdy na drugi dzień stanął ów ekonom przed państwem swojem, i skórzany trzos wypróżnił, pan zobaczywszy tyle fałszywych pieniędzy, wyłajał go, mruknął pod nosem: »jaka praca, taka płaca«; i ze wstydem do biórka nas schował. Osobno włożył złą, osobno dobrą monetę, bo oko doświadczone snadnie złych od dobrych rozróżni. Rada byłam temu rozdzieleniu; przykro prawemu z fałszywym przebywać... Zaraz nazajutrz, w niedzielę, wyjęto mnie z biórka, i przeszłam w ręce wyrobnika; słyszałam, że dla mnie i drugiej takiej jak ja, cały tydzień w pocie czoła pracował, zdawało się więc, że tu szanowaną będę; owinął ci nas wprawdzie w brudną szmatę, schował za pazuchę, ale zaraz wyszedłszy z kościoła, w którym ksiądz bardzo na pijaństwo powstawał, a on bardzo płakał, przysiadł się do woza kumy i sąsiada, jadącego z korczykiem zboża do Warszawki. Przyjechaliśmy późno, już było prawie ciemno. Pan mój dostrzegł jednak gałązkę choinki, wiszącą nad jednym sklepikiem, wszedł tam z kumem, a tak dobrze wywdzięczał mu się za podwodę, tak pił do niego to piwem to wódką, żem została u szynkarki. Wytoczyłam się ztamtąd po jednodniowym pobycie. Moja pani, niekoniecznie okrzesana, bardzo była skrzętna i poczciwa, pracowała od rana do wieczora, ale nie wiem wcale, dlaczego córki jedynaczki nie wzywała do pomocy, tylko kazała jej siedzieć nad książkami i zeszytami. Panna Małgorzata miała kilku nauczycieli, między innymi do francuskiego języka. Temu się dostałam, on mnie natychmiast, przyszedłszy do domu, córce sześcioletniej darował. Dotąd jeszcze nikogo moja istota tyle nie uszczęśliwiła. Ta luba dziecina skakała z radości, biegała do wszystkich, pokazywała im skarb swój; nigdym nie sądziła, aby dwuzłotówka tak wiele miała wartości. Ludwinia pewną była, że za moją pomocą całą Warszawę zakupi; idąc spać wzięła mnie ze sobą, a obudziwszy się w nocy, usnąć nie mogła, bo ją strach brał, czy złodziej po jej majątek nie przyjdzie; długo mnie tuliła do siebie, kryła w małej rączce, aż nareszcie wstała, poszła na palcach do łóżka Matki, i włożyła mnie pod jej poduszki: wtedy o skarb swój spokojna, wróciła i wnet zasnęła.
Następnego poranku wyszła z Ojcem na miasto; chcąc jej jeszcze radości przysporzyć poradził jej, aby mnie zmieniła na grosze; usłuchała go, ale bardzo się troszczyła, czy wekslarz nie będzie nad tem szkodował, iż sześćdziesiąt pieniędzy za jeden daje... Tego samego dnia pan jakiś, kilkadziesiąt dukatów u wekslarza wymieniał, i ja miejsce znalazłam w odrachowanej mu srebrnej monecie; przez noc poleżałam w jego szkatułce z wielu towarzyszami; przy jego łóżku stojąc, usłyszałam te słowa, które, obracając się z boku na bok, głośno wyrzekł: »Dałbym ją całą za snu smacznego godzinę!...« Nazajutrz zły, tęskny, wyprawił przyjaciołom małe, jak mówił, śniadanie. Za pięćset obrzydliwych zwierzątek w skorupach i za dwadzieścia butelek szumiącego wina, poszło nas czterysta, a uczestnicy tego śniadania niemniej dlatego, jakem słyszała, obiadu i wieczerzy potrzebowali.
Kupiec, który mnie i towarzyszki moje niósł do schowania, napotkał w sieni jąkąś kobietę, bardzo ubogą, ale czysto ubraną.
— To ty, poczciwa Antonino! — powiedział — jakże ci się powodzi?
— Już z łaski Boga i pana, wykupiłam zastawione przez nieboszczyka sprzęty i szaty — odpowiedziała — ale też grosza nie mam przy duszy, i sześcioro dzieci moich jeszcze dziś nic w ustach nie miały. Wolałabym umrzeć wraz z niemi, niźli żebrać po ulicach, ale tu odważyłam się przyjść, i błagać o jaki zadatek na wziętą od imości robotę.
— Masz trzy dwuzłotówki — powiedział kupiec — nie wejdą one do porachunku, ale ciągle pracuj, i miej żebraninę w ohydzie.
Odeszła uradowana; jam była w tej jałmużnie; drugą z nas trzech mnie wydała: jakże mi dziwno było, mnie, któram dopiero widziała, iż za czterysta mnie podobnych, wielki pan z przyjaciółmi małe zjadł śniadanie, że za jeden takiż sam pieniądz, uboga i pracowita wdowa z sześciorgiem dzieci, przez całe dwa dni wyżyła. Co więcej, weselszą była od niego i smacznie spała... Ja z jej rąk dostałam się do piekarza, ten mnie tegoż samego dnia w podatku odniósł, i tak właśnie w tydzień po urodzeniu mojem, znowu do skarbu wróciłam. Tam... ale ja tylko tydzień bytu mego opisać przedsięwzięłam, nie trzeba zapędzać się dalej; powiem więc tylko, że różnych i daleko dziwniejszych jeszcze doznałam kolei; ileż jam to drzwi zamkniętych, rogatek spuszczonych jakby czarami otworzyła; jakże mi się często trafiło, żem traciła lub nabywała w własnem mniemaniu wartości; raz zdarzyło mi się, że ten, któremu mnie i kilkaset innych dać chciano, odrzucił nas wszystkie, i powiedział dającemu:
— Schowaj je dla tych, którzy pieniądze wyżej od honoru cenią!...
Zdarzała mi się także częściej rzecz inna; osoby, którym mnie i więcej takich jak ja dawano, kilkakrotnie ręką sięgały, nim się odważyły nas wziąć, i ze wstrętem nam się przyglądały. Jakby szpilkami nadziane albo rozpalone w ogniu, tak karciłyśmy posiadaczy naszych, a przecież nas brali; ale podobne wypadki coraz rzadziej mi się zdarzają, i uważałam nawet, że gdy mi się przytrafi być powtórnie u takich osób, coraz mniej ja, i podobne mnie, je dolegamy. Bo nieraz już bywałam kilkakrotnie w jednymże ręku. Tak, byłam przeszłego roku u owej ładnej mężatki; i położenie jej i piękność okropnie się zmieniły: jej zbytki wtrąciły męża do grobu; i jednej dwuzłotówki po nim nie zostało; ona teraz bawi się przy jednej wielkiej pani, a raczej tą panią bawi, czy jej się chce, czy nie chce; dłużej teraz mieszkałam u niej sama w sypełku od płóciennej chustki, niż niegdyś trzysta z nas w batystowej chusteczce, i lepiej mnie użyła, bo mnie na dobrą polską zamieniła książkę. Do poczciwego Józia zatoczyłam się także po kilka razy, zawsze w pensyi coraz znaczniejszej, którą od rządu pobiera; dobra babunia mieszka przy nim ciągle, robi pończochy dla wnucząt, które zarówno z ich Matką kocha.
I do Antoniny się dostałam, ledwiem ją poznała, gdyż teraz inaczej mieszka, inaczej się ubiera, a nawet inaczej ją zowią. Za pomocą dobroczynnego kupca, założyła dom szwaczek, chodzi do niej kilkanaście dziewcząt, ma wiele roboty, córki też podrosły i pomagają jej, chłopców posyła do szkoły. Pobyt u niej był ostatnim kursem moim; ztamtąd zatoczyłam się już od pół roku do szczególnego człowieka: dzień i noc chodzi koło tego i myśli, jakby najwięcej zebrał pieniędzy? a nie używa ich tak jak inni; lada czem się obywa, w wytartych sukniach chodzi, je bardzo mało, nikomu nic nie daje, tylko zupełnie kocha się w srebrnej i złotej monecie, nie dlatego co przynieść może, ale dla niej samej.
Pierwszych dni, gdym mu się dostała, nosił mnie przy sobie, wyjmował często, przyglądał się; jużem kilka razy myślała, że mnie między ludzi puści, ale nie: obejrzawszy, włożył napowrót do kieszeni. Od kilku zaś miesięcy zsypał mnie z innemi w worek i zamknął do skrzyni; rzadko kiedy otwiera ją i to zawsze w nocy: dukaty myje, talary i dwuzłotówki rachuje. Ani nadziei wydostać się od niego, jedna śmierć jego uwolnić mnie i towarzyszów moich może; a tej mówią, że nikomu, nawet skąpcom i złym ludziom życzyć nie należy — lubo śmierć u nich pierwszym jest korzystnym dla ludzkości czynem.









  1. Pomysł tej powieści nie jest bynajmniej nowy: Francuzi, Niemcy, Anglicy mają podobne; u nas nawet Krasicki zwięźle i dowcipnie przemiany i podróże czerwonego złotego opisał, w tomie drugim dzieł swoich; ta jednak powieść nie jest ani tłómaczeniem ani naśladowaniem, napisaną była oryginalnie w r. 1826, w chęci dogodzenia ciekawości jednej osoby, która przypatrując się dwuzłotówce z roku 1816, rzekła: »Szkoda, że mówić nie umie, ileżby nam powiedziała rzeczy«.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie .