Tułacze (Sieroszewski, 1909)/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Tułacze
Pochodzenie Małżeństwo. Być albo nie być. Tułacze
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.

Helena sama otworzyła mu drzwi.
— Do kogo pan sobie życzy?
— Panno Heleno... nie poznaje mnie pani?
Cofnęła się zdumiona, przerażona nieledwie.
— Pan... pan... puścili pana?
— Ależ nie... uciekłem! — odrzekł, zdejmując palto.
Chwyciła go za rękę i pociągnęła w głąb przyległego saloniku.
— Pan pewnie nie wie, co się tu u nas dzieje?
— Owszem. Byłem u Bukowskiego... Nie mogłem odszukać adresu państwa...
Usta jej zbielały i zęby zaszczękały drobnym bolesnym szczękiem.
Opowiedział jej w krótkości całe zdarzenie. Słuchała uważnie, lecz wydało mu się, że się słania na nogach. Zrobił nieznaczny ruch, aby ją podtrzymać, i pochylił się ku niej cokolwiek. Dostrzegł wtedy w półzmroku, jak po bladej, skamieniałej twarzy potoczyły się z pod przymkniętych powiek wielkie łzy. Zapomniał o wszystkiem. Przygarnął ją po raz pierwszy w życiu do siebie, poczuł jej piersi na swoich piersiach, jej smukłą postać wyciągniętą tuż blizko swego ciała. Jej ramiona otuliły mu szyję, palce błądziły po włosach.
— Jesteś... — szeptał głos senny i cichy. — Myślałam, że już nigdy, nigdy cię nie ujrzę, a oto... jesteś...
Nie odpowiadał, szukał jej ust, lecz usunęła je mu i mógł jedynie całować jej szyję miękką, pachnącą i ciepłą. Miał wrażenie, że płonącemi wargami w skwarze i znoju dręczącej podróży przypadł nareszcie do zdroju czystego, że pije napój mocny, krzepiący, ożywczy... Ogarnęła go rozkosz bezwzględnego zapomnienia, jakiej do tej pory nie znał, przedsmak boskiej nirwany, ucieczki zupełnej od trosk świata... Głowa mu ciężko osunęła się na jej ramię, jak we śnie. Garnął ją do siebie coraz mocniej.
Odtrąciła go z lekka.
— Dość już, dość! Ojciec przyjdzie...
— Dosyć?!... — powtórzył nieprzytomnie Szumski. — Ach tak, ojciec...
Wyprostował się.
— Opowiadaj, gdzie zatrzymałeś się... pan... co zamyślasz robić? Czy na długo?
— Właśnie nie wiem, jak postąpić... Hotel obsaczony... Muszę spędzić gdziekolwiek noc. Kto tu jest z naszych?
— Po rozłamie zostało bardzo mało... A teraz ta sprawa Bukowskiego... Ale to się da zrobić. Siadaj...
— A więc rozłam nastąpił?
— Nie chcę mówić o tem teraz, nie chcę...
— Rozłam z jakiego powodu?
— Niepodległość!... Wyrzekają się...
— Co? — żachnął się, odchylając w tył. — Dlaczego?
— Nikt tego dobrze nie wie — zaczęła, wybuchając i płomieniejąc coraz bardziej. — W tem kryje się jakaś tajemnica. Niektórzy twierdzą, że klika intrygantów znalazła się wypadkiem u steru w chwili najwyższego politycznego napięcia... Rozegrała się jakaś niezmiernie wyrafinowana intryga, intryga na szeroką skalę. Pokryto ją płaszczem, że dla proletaryatu niepodległość jest niepotrzebna, a nawet szkodliwa. Obsadzono na gwałt wybitniejsze, odpowiedzialniejsze miejsca ludźmi stosownych poglądów, albo ludźmi chwiejnymi, nowymi, niczem niezwiązanymi z ruchem. Głośno na wiecach wyrażano pogardę dla dawnego programu, dla przeszłości, wyszydzano i obrzucano błotem dawnych zasłużonych działaczy... Zaczęła się wewnętrzna, zażarta, bratobójcza walka... Działo się coś niesłychanego... Nie spełniano uchwał, przeszkadzano sobie wzajem... Nie, nie będę o tem mówiła... nie mogę...
— A robotnicy? — spytał złamanym głosem.
— Też się podzielili... Znaczna część oszołomiona, zachwiana w wierze waha się, lub odchodzi, traci idealizm... Tragizm niewysłowiony...
— A pani, panno Heleno? Czy pani też odeszła?
Zmieszała się i spojrzała nań smutno.
— Niezupełnie... Nie! Ale... mama umarła... Musiałam zająć się drobnem rodzeństwem, gospodarstwem... więc chwilowo... znalazłam się na uboczu...
Siedział postarzały, zgięty ze zwieszoną głową i nie patrzał na nią.
— Ojciec idzie! — szepnęła drżącym głosem i podniosła się.
Podniósł się i Szumski.
— Helciu! Helciu! Rewirowy przysyła stróża, aby oddać klucze od naszej góry i piwnicy... Coś nowego... Co oni chcą z nami robić? Chodź, gdzie się podziałaś?
— Tu jestem, ojcze.
— A kogo tam masz, Helciu? Wszak prosiłem cię, żebyś... — zabrzmiał głos na progu, i we drzwiach ukazał się siwy mężczyzna ze wspaniałą, rozłożystą brodą.
— A-a-a... To pan... W jakiż to sposób? Więc pan wrócił?! Czy uwolniono pana?
Chłodno przyjął wyciągniętą rękę i nie ruszył się, gdy młodzieniec pochylił się do jego ramienia.
— Nie, ojcze, pan Wiktor uciekł i potrzebuje właśnie...
— Co to, to nie. Nie cofam nigdy swego słowa, a już powiedziałem, że z tem skończyłem... Dosyć, panowie! — zaczął z pięknym gestem. — Ale pogadać mogę... Owszem, nawet bardzo proszę! — dodał i ręką wskazał Szumskiemu fotel. Ten jednak z zaproszenia nie skorzystał, tak, że i mecenas po krótkiem wahaniu pozostał na nogach.
— Czegóż jeszcze chcecie? Doprowadziliście kraj do pożądanego przez was stanu... Nędza, bezrobocia, głód... rozboje... Zamiast korzystać ze swobód, zająć się pracą twórczą — strajki, wywłaszczenia, chaos mgławice... Rozpętaliście bestyę... Cofnęliście życie o sto lat... Zniszczyliście wysiłki całego pokolenia... uniemożliwiliście wszelką kulturalną pracę u podstaw...
— Jaką kulturalną pracę? Czyją? Nie przypominam sobie, aby pan założył choć jedną szkółkę, albo nawet biblioteczkę w czasach, gdy za to karano więzieniem.
— Robili to inni, to wszystko jedno. A teraz co? Do czego doprowadziliście społeczeństwo? My tęsknimy do stójkowych, my z wdzięcznością spotykamy żołnierzy, gdyż oni bronią naszego życia i mienia. Pozbawiacie nas tej naturalnej obrony, nie zapewniając bezpieczeństwa. A co daliście nam: garść szumnych frazesów, orgie mów wiecowych, trupy niewinnych i bezbronnych. Napady... środy! Chcecie wmówić w nas, że uwolnicie nas przez to wszystko. Nie! Prysł urok waszych słów! Wyszliście nareszcie z ukrycia, i znikła odrazu bajka o bohaterach. Z pod jaśniejącej monstrancyi tajemności obnażyło się owrzodzone i trędowate ciało wasze... Historya odwróci się od was, przeklęte pokolenie!...
Szumski zrobił ruch gwałtowny.
— Pozwól pan, niech wszystko wypowiem przy tej okazyi... — tu kiwnął głową w stronę córki. — A ojczyzna, coście zrobili z ojczyzną? Opluliście jej imię. Sam słyszałem, jakeście wołali: »precz z Polską«...
— Paru ciemnych szaleńców... trąciła Helena.
— Wymyślaliście na białego orła...
— A odkąd to pan, panie mecenasie, stał się takim jego zwolennikiem?
— Zawsze nim byłem... Że nie gardłowałem, nie krzyczałem, to niczego nie dowodzi. W głębi serca nosiłem go w ukryciu... A wy...
— Daliśmy możność mówić o nim głośno...
— Proszę mi nie przerywać!
— Nie mam wcale zamiaru wysłuchiwać pana. Wiem, do czego to wszystko prowadzi i.... żegnam pana.
Ukłonił się.
— Ojcze! Ojcze! Pan Wiktor trafił wypadkiem do... Bukowskiego... Nie ma się gdzie ukryć... Hotel osaczony...
— Co?... Bu-kow-skie-go? Tego jeszcze brakowało! Tem lepiej, tem lepiej... — mruczał zmieszany mecenas wychodząc za Szumskim do przedpokoju. Ten wciągnął już palto na ramiona.
— Ojciec uniósł się!... Ojciec nie miał racyi... Zostań pan — powtarzała zająkliwie dziewczyna.
— Wcale nie! pan Szumski zbiera własny posiew... Nie ma prawa żądać, abyśmy ginęli z jego powodu.
— Zupełnie słusznie, panno Heleno... Zegnaj!... Proszę o jaki adres do Warszawy...
— Żadnych adresów... Proszę sobie iść! — ostro wmieszał się Zwierzyniecki, stając między gościem a córką. Znacząco ujął za klamkę i, skoro się tylko Wiktor cofnął do sieni, drzwi za nim natychmiast zamknął.
Helena gorączkowo szukała w ciemnościach kapelusza i okrycia.
— Chcesz iść? Szaleństwo! Ani mi się waż! Telefonowano mi, że straszne rzeczy dzieją się na mieście...
Dziewczyna nie słuchała go. Wtedy przekręcił klucz w zamku i włożył go do kieszeni. Poczem spokojnie zapalił lampę.
— Zdasz mi sprawę z tego, co tu między wami zaszło... Czego on od ciebie chciał? Dlaczego przyszedł do nas właśnie? Żądam, aby to się raz nazawsze skończyło!... — mówił.
Ale Heleny już nie było. Rzuciła się w głąb mieszkania i, roztrąciwszy drobne rodzeństwo, zastępujące jej drogę, wypadła przez kuchnię na schody, na podwórko i w bramę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.