Tułacze (Kraszewski, 1868)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Tułacze
Podtytuł Opowiadania historyczne
Wydawca Księgarnia J. K. Żupańskiego
Data wyd. 1868
Druk A. Schmädicki
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


TUŁACZE.

OPOWIADANIA HISTORYCZNE
PRZEZ
B. BOLESŁAWITĘ.

„Będziecie nie tylko bez Pana krwie
swojej, ale i bez ojczyzny i wygnańcy,
wszędzie nędzni, wzgardzeni, ubodzy
włóczęgowie, które popychać nogami
będą.....“
P. Skarga.




POZNAŃ.
NAKŁADEM KSIĘGARNI J. K. ŻUPAŃSKIEGO.
1868.






Państwu
Sewerynowi i Franciszce
Hrab. Mielżyńskim
z Miłosławia
w dowód najgłębszego szacunku
przesyła
Autor.
KSIĘGA PIERWSZA.


PO BARZE.
Prolog.

...W niebiosach, na słonecznych blaskach, jaśnieje śnieżnéj bieli krzyż Chrystusów, znak męczeństwa, jako sztandar nowego świata bojującego ze starym na gruzach obalonych potęg, skruszonych bałwanów, wywróconych fałszu ołtarzów.
Na krzyżu tryumfującym niema ani znaku krwi Bożego Syna, ani śladów gwoździ, które do niego przykuły Boską ofiarę.
Krzyż ten w słonecznéj światłości, bielszy nad nią, gasi ją sobą i jasnością oblewa przestrzenie.
Ale pomiędzy krzyżem a ziemią wznoszą się kłęby obłoków, krążą ćmy czarne, wiją się dymy i zasłaniają godło ofiary, chorągiew zwycięztwa.
Wyżéj po nad te wyziéwy ulecieć potrzeba skrzydłami myśli, piórami modlitwy, aby dojrzeć wiekuisty blask tego znaku męczeństwa, który jest znamieniem zbawienia.
Ziemi rzadko przyświeca słońce i z za chmur błyśnie prawda; chmury ją upowijają i niosą daléj a daléj.
A gdy człowiecze oko wznosi się ku niebu, dojrzy chmur i obłoków, a nie widzi krzyża i światłości.
I idą ludzie w ciemnościach, daléj a daléj, niewiedząc dokąd, a nie jeden w życiu nie widział słońca, szydersko pytając, ażali ono świeci?
I wśród ćmy a cieniów dzieją się rzeczy straszliwe — z grobów tysiącoletnich powstają widma przerażające, pogrzebione i zasypane wzgardą i przekleństwy — powstając upiorami do nowego życia.
Wywlekają z sobą zeschłe wieńce, pokruszone korony, strzaskane berła, wyblakłe purpury, i odziane w pogańskie przepychy siadają sądzić świat nowy.
Z pod gruzowisk budzą się potwory zwyciężone które upadły, gdy przechodził krzyż i ryczą bestye apokaliptyczne na równinach kośćmi usłanych, przez które szumiąc lecą rzeki krwi do morza łez...
Po zamilkłych arenach znowu szumią igrzyska dzikich zwierząt z ludźmi ofiarnemi; na stopniach kamiennych tysiące widm siada i klaszcze do koła dymiącéj od posoki sceny.
Gdy na chwile przedrze się słońce, nocny świat kryje się po norach, topnieją w promieniach jego upiory, rozsypują się w proch kościotrupy i milknie ta świętokradzkich igrzysk wrzawa. Ale chmury naciągają znowu i świat ciemności powraca na ziemię, urągając się słońcu.
I ciemno i smutno i duszno na tym upokorzonym padole ofiarnym, wydanym z wyroków Bożych na wiekuiste mroków z jasnością zapasy.
Wiek upływa bez blasku od krzyża, bez posłańca niebieskiego z białemi skrzydły, a co żywe jest w pośród świata umarłych, wyciąga dłonie i pyta.
— Gdzież jest zwycięzca? gdzie prawda? dla czego skryło się słońce i zapanowały ciemności? A na zapytanie odpowiada śmiechem świat upiorów i w skostniałe klaszcze dłonie żywym ofiarom, które wywleka...


Z wysokości krzyża, patrzy Chrystus na ziemię, wpół łagodném okiem ojca, na pół srogiém sędziego wejrzeniem i cierpi. —
Bo do krzyżów wbitych na pamiątkę wielkiéj ofiary znowu go przybijają żywego w jego dzieciach. —
A gdy oko Syna Bożego przejrzało cały świat, niepostrzegło na czarnych dolinach nigdzie nic — czém rozjaśnić się mogło. —
I rzekł miłosierny.
— Pójdę sam niepoznany między nich, a dam im słyszéć głos mój i słowa moje, ażali się nie nawrócą.
I stało się jako zapragnął, wziął liche ciało śmiertelne na się i przybrał postać żebraczą, aby badał serca ludzi, i przebił obłoki czarne i mgły szare, a stopa jego dotknęła ziemi. —
Szedł tedy po niéj niepoznany jako onego dnia, gdy z uczniami wędrował do Emaus, a patrząc na ziemię ścisnęła się dusza jego, jak w wielkim pamiętnym przededniu męczeństwa.
Wszędzie bowiem stały znaki jego a nigdzie nie było nauki owoców i ludzie mijając krzyże szli kłaniać się starym pogańskim bożyszczom.
Na ziemi zamęt był wielki i wrzawa straszna. Krzątało się co żyło, spiesząc i lecąc a rozbijając się około tego co jutro zgnilizna i zniszczenie poźréć miało.
A gdy tak szedł Chrystus, napotkał człowieka, który z siekierą na ramieniu i sakwą na plecach spieszył się wielce. I pozdrowił go a prosił w imie swe o pomoc, o radę, o przytułek, albowiem obcy był i z daleka.
Ale człek ten czasu nie miał i nie wejrzał na podróżującego, ani w nim chciał znać brata, a rzekł mu:
— Człowiek jest stworzony aby własną siłą dorabiał się swéj doli. Coś zacz bym dla ciebie miał się zatrzymywać w méj drodze i tracić czas którego mam mało, a zarobek który jest całém mieniem mojém? Jeśli stanę a ulituję się nad tobą, ażali nie nadejdzie noc potém i nie poźrą mnie dzikie zwierzęta? Gdybym na ratunek zawołał, nikt mi nie wyjdzie.. boć każdy winien jest myśleć o sobie. —
W cóż wy wierzycie, zapytał boski żebrak — jestli jakie życie inne oprócz tego, a jeśli inne jest a wieczne.. czemu wam znikome to droższe jest niż brat wasz i prawo miłości...
Na to śmiejąc się odparł podróżny.
— O inném życiu oprócz tego które mam ja niewiem, i za co bym się miał troszczyć o nie? Stanie się jako ma być, nie wstrzymujcie mnie na drodze, bom winien myśleć o sobie, nie o bracie.
I poszedł ramiony dźwigając.
Naówczas żebrak wędrowny stanął u drzwi domu i zapukał do nich, prosząc o przytułek, a przeciwko niemu wyszedł opasły mąż letni i zapytał go ktoby był.
— Biedny jestem i niemam przytułku.. odparł Chrystus. —
— A należycież do téj parafii, zapytał sapiąc dozórca, macież świadectwo opatrzone pieczęcią i polecenie od kogo?
— Obcy jestem, a świadectwo ubóstwa noszę na twarzy.
Rozśmiał się na to dozórca i rzekł:
— Jeśliś obcy, idź do swoich.
— Alboż wszyscy ludzie nie są braćmi? zapytał żebrak.
Na to ruszył ramionami opasły i mruknął.
— To są stare gawędy, które próżniactwo żywią! Gdyby każdego przyjmowano, zachęcałoby to swawolę. Macie ramiona i ręce, pracujcie. —
— Dajcież mi pracę...
— Powoli, odparł dozórca — praca się naprzód należy swoim, a nie obcym i nie włóczęgom.
— Kroplę wody, chleba kruszynę! wołał Chrystus...
— A któż ci winien że ich sobie sam przysporzyć nie umiałeś? Świat to nie jest dawny; kto się nie broni i nie zdobywa, niema nic. Miłosierdzie jest zniewieściałością.
To mówiąc zatrzasnął drzwi. —
A Chrystus otrząsłszy proch z nóg swych opuścił niegościnną ziemię i nie rzucił na nią przekleństwa, albowiem klątwy niema w nowym zakonie miłosierdzia, ale rzekł.
— Będziecie dobijali się w pocie czoła prawdy, aż ją zdobędziecie. Zamknę uszy wasze na Ewangeliją i dopuszczę wam bawić się jéj słowy a nie rozumieć jéj głosu, aż same w bólu zmiękną serca wasze i wyschną z pragnienia usta...


I z nowego świata przeszedł Chrystus po falach morskich jako słup światłości na ląd stary.
A pierwszym krajem którego stopą dotknął było mrowisko Bretańskie.
I przeszedł je Zbawiciel żebrakiem, pukając do serc i drzwi zamkniętych, a ilekroć przemówił odpowiadam mu.
— Dla czego nie udacie się do przełożonych nad ubogiemi, do tych którzy się za nas obowiązali być dobroczynnemi za zapłatę? Ażali nie płacimy podatku na ubogich abyśmy głowę mieli spokojną? i nie sprawiamyż uczt dla wielkich mężów, którzy wszelaką wspierają niedolę, wedle naukowych prawideł?
— Nie miłożby wam było; spytał żebrak — coś uczynić z serca nie z obowiązku? coś nad podatek doroczny i co na was przypada?
— Mnogość jest oszustów, rzekł człowiek — nędza udaną bywa, na cóż się mam dać oszukiwać?
— Lecz cóż was obchodzi, gdybyście nawet uwiedzionemi zostali? Grzech spada na sumienie tego co go popełnia, a wam zostaje zasługa i pociecha dobrego uczynku.
Na to ów poruszył ramiony i odparł.
— Nadto mówicie mądrze, abyście z tą mądrością chleba potrzebować mieli. Jeśli nie umieliście z nią nic sobie poradzić aby żyć, snać wielka jakaś wina i kalectwo cięży na was, podejrzani jesteście.
Żebrak mu rzekł z pokorą.
— Nie stałem o dobra ziemskie, pracowałem na duszę moją.
— Aliści wiedzieć powinniście byli, iż dusza z ciałem poślubioną jest nierozdzielnie i że morząc ciało, zabijacie duszę.
— Jam słyszał, odparł żebrak, że ciało martwiąc, duszę podnosim.
— Była to nauka fałszywa, z któréj wyszliśmy, zaśmiał się Bretańczyk. Idziemy teraz tą drogą do światłości która do bogactw prowadzi, gdyż ta jest najprostsza i obróciliśmy słowa Ewangielii na wspak, mówiąc: Starajcie się o złoto i chléb a reszta wam dodaną będzie.
Usłyszawszy to odszedł Chrystus i pobłogosławiwszy ziemię onę rzekł.
— Będziesz zjedzona trądem ubóstwa i rakiem nędzy, albowiem starałaś się o bogactwo.


A gdy szedł nad brzegiem morza, tłuszcza wielka zbliżyła się, która błotem i kamieniami rzucając, wrzeszczała. Aż biegących zapytał Chrystus coby ich tak gniewało.
— Oto obcy włóczęgi i przybysze na okręcie przybili do brzegu naszego i chcieli wysiąść na ziemię naszą aby jeść chléb nasz i oddychać powietrzem naszém a odebrać cząstkę pracy, która tylko nam należy.
Dla tego porwaliśmy głazy i błoto i odegnaliśmy ich od brzegów naszych bo są włóczęgi które kąta własnego i przytułku niemają.
— Ażaliż nie są braćmi waszemi? zapytał żebrak.
— My nie mamy braci! wrzasnęła tłuszcza, oprócz tych którzy z nami grosz składają do jednéj skarbony i wpisani są do jednego cechu.
A tyś téż może z kupy tych włóczęgów! zapytali.
— Bratem ich i waszym jestem! odrzekł Chrystus.
Usłyszawszy to rzucili się nań z kamieniami i błotem, ale opasawszy się mgłą Chrystus wyszedł z pośrodka nich i obmywszy stopy w Oceanie, szedł daléj, błogosławiąc obłąkanym, ażeby ich nędza duszna zmieniła się w opamiętanie...


Gdy tak szedł, aż oto ukazał się brzeg jasny i kraj ozłocony słońcem i jako raj owocowemi drzewy i winną macicą zasadzony. Na wysokich górach jego stérczały zamczyska stare, a po ciemnych dolinach bielały klasztory i wysokie kościołów dzwonnice; a na każdym dachu i wieży i domu jaśniał krzyż.. drogi pełne były mnichów, gościńce kapliczek, a kraj rozlegał się pieśnią pobożną.
Miało się ku zachodowi, słońce gasło za gór pasmem, gdy żebrak przybył do muru opasującego klasztór, po nad murem wznosiła się winną latoroślą odziana altana, a na ławie w niéj siedział oparty mnich przy flaszy wina przed półmiskiem ogryzionych kości i okruchów jadła; siedział a wzdychał.
I podniósłszy ku niemu oczy żebrak, modlił się o przytułek w klasztorze.
— Do furty! odpowiedział mu groźno przeor, jest dla żebraków chlew, to cię tam pomieszczą.
— Ażaliż wy także Chrystusowemi żebrakami nie jesteście i czy tak ojciec nasz rozkazał przyjmować nędzarzy i siéroty? Chlebem i chlewem a nie sercem i duszą!
Przeor usłyszawszy to, spojrzał nie wstając z ławy i potrząsnął głową.
— Odszczepieniec jest! rzekł, albowiem wykłada słowo Boże, niemając namaszczenia kapłańskiego i uczyć nas chce, którzy jesteśmy solą ziemi. Przeto niechaj go ujmą i rzucą do ciemnicy i niech go bada inkwizycya, aż się nawróci i upokorzy.
Gdy to mówił, Chrystus w jasnym promieniu zachodzącego słońca znikł mu z oczów, a dzwon zawołał na modlitwę i Przeor zerwał się do chóru, gdyż w ławie jego drzémać mu było wygodniéj.


Tak idąc Zbawiciel wszedł znowu na fale morskie, albowiem nie chciał patrzéć na nędze ziemi i dotykać ich. I słupem światłości leciał po wodach, aż ukazało się nad brzegiem w dali wielkiéj miasto święte, po nad którém wysoko jak góra wznosiła się kopuła pierwszego kościoła ziemi.
Ale ujrzawszy zdala gród wiekuisty Chrystus nie poszedł doń, albowiem ścisnęło się serce jego na nieszczęśliwości i na nieprawości które w nim jak w osiém gnieździe syczały.. i niechciał ukazać się na téj drodze znowu, na któréj niegdyś spotkał go pierwszy apostół idącego po nowe męczeństwo, albowiem krzyżowano tam codzień następcę jego.
I pobłogosławił zdala gród aby oczyszczonym był i oswobodzonym, aby zeń spadły okowy ciała i pęta niewoli ziemskiéj, i żeby się stał grodem Bożym a Jerozolimą ducha.


A wstąpiwszy opodal na ziemię Latynów starą, szedł Chrystus smętny, bo była pełną posągów i bałwochwalstwa i nieczystéj modlitwy a wszeteczeństwa i swawoli. I idąc tak napotkał wędrowca nad drogą który z nędzy i wycieńczenia konał, a ujrzawszy go spytał. — Czemuby się tak stało:
— Schroniłem się tu, rzekł nieszczęśliwy — od ręki kata który mi zamęczył ojca i znieważył matkę i pohańbił siostry i głowy niemowląt braci mych poroztrzaskiwał o kamienie. Albowiem myślałem że naród, który sam kosztował męczeństwa i przeszedł przez krew — litościwe mieć będzie serce dla wygnańca. Ale się omyliłem, bo na granicy zaparł mi drogę, a gdym doprosił się iż wpuszczono mnie, smagany byłem i chłostan szyderstwy i urągowiskami i bezdusznością, morzony głodem a oto dobity jestem obojętnością.
Albowiem naród który się dobijał wolności dla siebie, gotów ją był okupić cudzą niewolą i wyciągał rękę do przymierza z katem moim.
I ulitowawszy się Chrystus nad nieszczęśliwym, przymknął łagodnie oczy jego.. a dusza oswobodzona uleciała w niebiosa. A błogosławiąc krajowi temu rzekł.
— Będziesz i ty zjedzon nędzą, albowiem nie łamałeś się chlebem z bratem twoim.


Aż idąc daléj Pan, stanął na wierzchołku góry śnieżnéj, która była szatą śrebrną odziana cała, a z wierzchołka jéj widać było kraje mnogie i przestrzeń wielką. U stóp jéj leżała ziemia uboga, potokami poryta, lodami najeżona, jaśniejąca pięknością, jaka czasem bywa na obliczu umarłych. I niechciał kusić onéj mieszkańców albowiem wiedział iż wygnańca przytulą choć nędzni sami i nie zaprą się prawdy dla chleba.
I błogosławił ziemi onéj, aby swobodną była po wszystkie wieki, a ubogą zawsze i aby ubóstwo to broniło ją od kału zepsucia, od rozpusty i od zbytku.
I rzekł:
— W uścisku przemocy wytrwasz wolną, ziemio Helwecka, albowiem kochać umiałaś i miłosierdzie dałaś tym co szli w imie moje.


A przeszedłszy góry śnieżyste po wierzchach ich, wszedł pan do kraju Germanów, i ujrzawszy ziemię wesołą jako ogród uprawną, a we wszystko obfitującą, zapukał do domu u którego wrót siedziała rodzina cała i dzieci grono i przy nich stworzenia domowe, a ptastwo oswojone jakby wszystko do kółka tego należało, miłosiernie przytulone..
Siwowłosy staruszek czytał biblią a młode dziewczęta i karmiące matki słuchały. A była cisza do koła święta i spokój uroczysty, a obraz szczęśliwości rzadkiéj na ziemi.
Stanąwszy tedy Chrystus przed wroty, prosił o przytułek. Starzec zamknął księgę, złożył okulary i powstał zwolna wpatrując się w podróżnego.
— Nim wam odpowiem na prośbę waszą, rzekł, porządek wymaga i spokój publiczny, ażebym wiedział kto jesteście?
— Jestem ubogi bez ojczyzny i przytułku, ażali tego nie dosyć? odparł żebrak.
— I nasz kraj téż jest ubogi, odpowiedział powoli staruszek, ludzi u nas podostatkiem a chleba mało, żyjemy pracą ciężką i oszczędnością niezmierną przeto chleb ci dając i dobre słowo — więcéj nie mogę.
Przytém przechowując nieznanego przybysza naraziłbym się władzy czujnéj.. idźcie więc z Bogiem daléj..
A gdy to mówił nadciągnął inny człek stateczny, zapytując żebraka o świadectwa i papiery i jako by się dostał przez granicę ostawioną, którędy nie puszczano tylko tych, co grosz pokazali, iż ciężarem nie będą.
Chrystus na to rzekł.
— Świadectw nie mam żadnych, wygnaniec jestem..
— Zatém przytułkiem twoim będzie więzienie, rzekł mąż stateczny, dopóki sąd nie wybada cię — i o losie twym nie postanowi. Uśmiechnęły się usta Zbawiciela i odrzekł mu.
— O ludzie ładu i porządku, zaprawdę powiadam wam, strzeżcie się abyście nie padli ofiarą niewoli i ucisku. Albowiem prawo i porządek dobre są, ale gdy w nich mieszka duch Boży nie strach człowieczy.
I zniknął z ich oczu a idąc przez miasto już nie pukał do domostw ich i nie nawracał ludzi, bo widział w piersiach ich wyschłe błony miasto serc i puste komory uczucia, a w głowach kłębki myśli różnobarwnych kręciły się nie rozwikłane iż wierzyli w rozum którego nie mieli.
A pobłogosławił Pan ziemię tę, aby przez rozum wykupiła postradane serce, jako najprędzéj.


I gdy nadchodziła noc, stał Chrystus już na skraju ziemi Gallów i Franków, a jeszcze nie tknąwszy jéj błogosławił jako wybranéj między narodami. —
Nad gościńcem stała chatka a w chatce téj mieszkał strażnik, który cła i przechodniów pilnował.
Mijał go Pan, gdy tamten głosem zatrzymując, rzekł.
— Coście za jedni?
Rzekł mu żebrak. — Otom żebrak nędzny bez domu.
— A jakiego jesteście narodu?
— Jestem synem ziemi.. mówił Chrystus.
— Nie dość tego, odezwał się Celnik, albowiem powiedzieć musicie, zkąd idziecie i czy macie świadectwo pod pieczęcią od urzędu waszego?
Albowiem widzę po twarzy waszéj i szatach niedostatek, a ubóstwo niebezpieczne jest i kto wie czy przeciw cesarzowi nie spiskujecie? Niesiecie może złą myśl i broń skrytą abyście na życie Cezara czyhali?
— Dla czegożby się miał obawiać! spytał Chrystus jeśli miłują go, a jeśli go nie miłują, czemu się o miłość nie stara, która z dłoni wytrąca oręże i serca rozbraja.
— Ze słów twych widzę iż podejrzanym być musisz — odpowiedział Celnik i nie puszczę cię.. a.. odepchnąć muszę..
Idź jakoś tu przyszedł.
Gdy to mówił celnik, w sinéj koszuli idący uznojony robotnik stanął, słuchał i ująwszy żebraka za rękę, rzekł mu.
— Pójdź ze mną. Sam nędzny jestem przeto niedoli litować się umiem, a z oblicza twego poznaję w tobie brata wydziedziczonego, jakom ja jest..
Gdy słowa te wyszły z ust jego, Chrystus ręce złożył nad głową jego i mówił.
Nasieniem jesteście; gdy rozpusta i złość wytępią życie w ich trzewach, z was odrodzi się naród nowy.
Aliści słysząc to celnik, cicho szepnął.
— Nie przeklinajcie mnie — biedny jestem przeto cesarzowi służę.. a spełniać muszę wolę ludzi jego... Uchódźcie przeto, abym wam złego nie uczynił, którego będę żałował.
Jesteś może tego narodu dziecięciem który obok nas walczył, i krew lał dla nas i poślubił się z nami przymierzem wieczném a dziś opuszczony przez nas kona, a my patrzymy ściskamy dłoń co go katuje.. Jeśli jesteś jednym z tych których rozproszyła burza, rzeknij jeno, albowiem przyjmą cię, aby tobą strachano północ i sąsiadów i sprzedano za ich pocałunek.. dadzą ci tyle abyś nie umarł z głodu.. ale z choroby i rozpaczy.
Mówił celnik a Chrystus ustąpił z ziemi téj, która się stała jako świątynia pełna frymarczących a kupczących i rzekł tylko..
— Przebaczono wam będzie, albowiem nie wiecie, co czynicie...


I uniósłszy się w obłoki Chrystus, przeniósł się przez ziemie, góry i morza aby oglądał ażali tam gdzie obalono krzyż i zasiano fałsz — nie zieleniła się już rola lepszém nasieniem, nie rosło już w sercach to czémby się odrodzić mogły.
I zstąpił Pan między pogany czczące księżyc a wyznające naukę ludzką, a kłaniające się zerdzewiałéj szabli proroka, który nic nie przepowiedział — i łachmanom szat jego. —
Ale tu o gościnę niewiernych nie prosił Chrystus, aż ujrzawszy szatę jego ubogą i twarz wybladłą jeden ze ślepych zbliżył się doń i rzekł.
— Człecze, oto woda i daktylów garść i placek, podzielę je z tobą, abyś nie umarł..
— Jam obcy i wiary innéj, rzekł Chrystus.
— Człowiekiem jesteś odpowiedział niewierny, przeto mi bratem będziesz.. po niedoli; albowiem ptakom dajemy pić i psów nie zabijamy, czemu byśmy nad ludzką istotą ulitować się nie mieli?
I zdumiał się wielce nad tą mową jego Chrystus, a wznosząc dłonie do nieba, rzekł.
— Ojcze mój! pobłogosław im, aby światło ujrzeli, albowiem godni są iżby ich z nocy wywiedziono, gdy poganami będąc, ludźmi być umieli lepiéj niż narodowie, co wierzą a nie czynią.. i wiara ich zeschła jest.. a nie rodzi. —


I szedł Chrystus błogosławiąc niewiernym aż stąpił stopą na ziemię tę, która carską się zowie a jako rozbójnicze mienie ze szmat wydartych wszelkiemu narodowi się składa. —
Aż oto czarnego ptaka drapieżnego godło o dwóch łbach i dwóch dziobach ukazało się na rubieży, mówiąc iż to kraj drapieżców a gwałtowników.
Stało ono na straży świata tego który jest wielkiém więzieniem, a orłowi kłaniali się którzy szli mimo, albowiem miał koronę carską.
Niewidzialny Pan minął straże czujne i szedł w głąb tego świata który łańcuchem orłów opasuje Azyą, kolebkę ludzi, Europę, połamane łoże rozpusty człowieczéj.
A wszędzie spotykał krzyże swe, ino nie były z drzewa ale ze złota, albowiem drewnianym i ubogim nie kłaniali by się..
Błyskały one na szczytach świątyń, w których siniały dymy kadzideł i brzęczały dzwony, a czoła bałwochwalcze leżały w prochu z sercami w prochu.
Tedy spytał przechodnia Chrystus.
— Kto tu mieszka?
— Car, rzekł upadając przechodzeń, Car który jest żywym Bogiem naszym.
— Dla czegoż godła Chrystusa podnosicie i uczyniliście z nich narzędzia niewoli i ślepoty? Patrzał Pan, a im patrzał dłużéj na ziemię ucisku, tém łagodne jego oblicze więcéj gorzało i płonęło i stało się jako oblicze Boga starego zakonu, gdy się ukazał Mojżeszowi w krzu gorejącym.. płomieniem stały się ręce jego, usta jego ogniskiem, czoło żarzewiem, a oczy piorunami. A gdy przeklinać nie mógł, płakał nad tą ziemią i nad świętokradztwy jéj, dla czego bałwochwalczą będąc krzyż obluzgany krwią nosiła...
Gdy usta jego drżały, zbliżyło się doń dwoje ludzi. —
Jeden z nich mówiąc po cichu.
— Nieszczęsny! położył przed nim chleb, i uszedł; a drugi chciał ująć ręką połę szaty jego, aby go do więzienia wtrącił.
Ale Chrystus uniósł się po nad tę kałużę nieczystą posoki i błota, a płacząc błogosławił jéj słowy temi..
— Bądź błogosławioną abyś oczyszczoną była.. Albowiem i dla jednego serca miłosiernego ostoi się ziemia ta, a przez ogień oczyszczoną zostanie.
I gdy padnie wielką ruiną, która pół świata gruzem zasypie — natenczas z pod zwalisk wstanie młodą, nową i odrodzoną.. I przyjmą ją narodowie — która była odrzuconą. —
A pozostanie ohydą ludzkości aż do dni pomsty i błogosławieństwa!


I lecąc pan po nad ziemią ucisku nie stanął aż nad brzegami płowéj Wisły.
Kraj to był jako jedna katownia i więzienie a czarne chmury osłaniały go; na zagonach mogiły, na górach szubienice, w dolinach kości i zgliszcza, w lasach bagnety błyszczące, a dokoła cisza.. z któréj głębin niekiedy dobywał się śmiech pijany naigrawającego żołdaka.. Brzęk kajdan był muzyką, przy któréj sierotom tańczyć kazano.
A gdy szedł pan przez ten cmentarz, aż oto pod lasem napotkał świeżo zasypane mogiły.
Leżały w nich ciała męczenników bez pogrzebu rzucone.
A gdy je ziemią nakrywano w pospiechu, została dłoń jedna trupia, która z mogiły na świat wytknięta zdawała się błagać miłosierdzia.. Była to ręka biała i miękka, ale dziś pożółkła i zczerniała..
Tę wyciągniętą ku sobie ujrzał Chrystus i zapłakał nad skatowaną ziemią, która z mogiły doń dłoń wzniosła.
A gdy padła Chrystusowa łza na dłoń trupią... duch umęczonego poleciał z cherubinami śpiewać chwałę jego w niebiosach..
Za mogiłami nad ścieżką stała chatynka uboga, któréj ściany całe od kul podziurawione, dach odarty, okna powytłukane — przez otwory patrzała nędza.
Do tych drzwi zapukał Chrystus.. a głos z wnętrza niewidząc go, rzekł mu.
— Ktośkolwiek jest, wnijdź w imie Boże.
I wstąpił Pan na próg. Na ławie przed wyziębłém ogniskiem siedział starzec siwy ze złożonemi rękami, oczy miał spuszczone, wargi sine, czoło posępne. Łzy płynąc z powiek jego wyryły dwa żłoby czerwone.. ale źródło ich wyschło i ślad tylko potoku pozostał.
A powstawszy starzec, spytał Chrystusa — kto jesteście i czego żądacie?
— Jestem wędrowiec, szukam przytułku, nigdzie go znaleść nie mogę.. odparł Zbawiciel.
— Znajdziecie go tu — rzekł stary — podzielę się z wami kątem, chłodem i głodem moim.. Ale ukryć się musicie, albowiem jeśliście biedni, pewnie prześladowani i pogoń iść musi za wami.. a ściga was wróg nasz.. Otom już przez niego stracił wszystko.. żonę, dzieci, mienie, kajdany mi pozjadały kości, więzienie obieliło włosy.. Ale w imie Chrystusowe przyjmę was.. boście biedni i bez przytułku. Cóż nędzne to życie warto? lepiéj je oddać na poratowanie bliźniego niż wlec w męczarni.. Gdybym był szczęśliwym, nie żałowałbym ofiary dla obowiązku.. cóż dziś?
Weźmij więc chleb spleśniały mój i miejsce ogrzane przy ognisku, a zasiądź i spocznij, ja zaś pójdę, stanę na straży, aby nieprzyjaciel nie nadszedł znienacka..
Tak mówił starzec a Chrystusowe oblicze jasném się stało i błogosławił jemu i narodowi jego w te słowa:
— Oto wam błogosławię męczeństwem, nędzą, upokorzeniem, boleścią.. Rozproszę was po świecie jako ziarna gorczyczne, abyście szli siać słowa moje i nawracać serca ziemi.
I rozeszlę was na wsze krańce świata dźwigających kajdany, rozbijających kamienie, mrących z głodu, abyście wśród katuszy, na wygnaniu opowiadali prawdę i pokazali narodom, iż nie żyje się jeno dla chleba i tylko dla spokoju ciała, ale dla miłości, prawdy i ofiarnictwa..
I będziecie pohańbionemi a wrogowie wasi tryumfować będą i poniesiecie krzyż mój wśród urągowiska, a biada temu który zwątpi, zaprze się mnie i prawdy, albowiem ten padnie i krzyż go na śmierć przygniecie.
A ci co siewaczami mojemi będą, tych męczennikami memi uczynię, tych okryję szkarłatem krwi i ukoronuję cierniem i spalą się na stosach ofiarnych — ale ze stosów tych świecić będą ziemi na wieki.
Bądź więc błogosławioną ziemio siewaczy Bożych, a niech dzieci twe rozejdą się z apostolstwem prawdy, czynem nawracając, nie słowem, pokorą, nie cudami i zaparciem się siebie a nie dumą.


Rzekł Pan i stało się.. i długie jeszcze lata spełniać się ma błogosławieństwo Boże, które ślepota dzieci ziemi nazwie upadkiem i śmiercią.
Albowiem w śmierci téj największe życie jest, a im zimniejszy świat, im sprzeczniejszy, im chłosta straszliwsza, tém błogosławieństwo Pańskie do wyższych nas prowadzi losów.
A ci co cierpieć nie chcą i na męczeństwo się wzdrygają, podając ręce nieprzyjaciołom aby na nich plwali i składając ofiary przed bałwanami ich — przestają być błogosławionemi dziećmi boleści. —
Kto się sprzymierzył ze złym, mówiąc w sercu — przetrwam czysty, chociaż brudnemu potakiwać będę dla ocalenia siebie — ten zaparł się Chrystusa i prawdy i w godzinę wielkich sądów Bożych zaparty będzie, albowiem dłoni nie odmyje i serca nie odczyści.
Ziemio męczenników, siewaczy, bądź błogosławiona — choćbyś cała zostać miała jednym cmentarzem i jedném sił nieczystych obozowiskiem.
Spełnią się dnie, rozbiją chmury, ukaże biały krzyż w niebiesiech a jako proch padną nieprzyjaciele prawdy, aby więcéj nie powstali...
25 Listopada 1866.



KSIĘGA I.

1771.

Stary dwór — stary dwór — kto pamięta to gniazdo orle, które się dawniéj zwało szlacheckim dworem polskim, a z którego źli ludzie i złe duchy uczyniły nierządu gniazdo i plamę na białéj szacie męczennicy?
W sen to przeszło, w ideał, w powieść, którą u komina stary dziaduś opowiada, a wnuczęta zasłuchane dumają, w duszy myśląc że im może bajkę prawi.
Przecież nie bajką jest jasna przeszłość, która w oczach naszych powoli konając, umarła.
I wieczny jéj spoczynek w grobie laurami palmami obwieszonym — choćby go szatani i karły błotem obrzucać mieli.
Kto pamięta ów stary dwór i owych starych ludzi, co chodzili w żelezie, a karmili się chlebem razowym i nie pili jeno wodę? A mieli oręże które ludzi płatały na pół i pokorę, co ich nad anioły wywyższała..
Przeciwko temu gniazdu orlemu posadził szatan na ziemi naszéj gniazdo papuzie i klatki ptastwa o kraśnych piórach ze szczebiotaniem swawolném.. Orle gniazdo opustoszało.. a papugi ogłosiły się dziedzicami orląt i poszły żebrać przyjaźni ze wszystkiém ptastwem plugawém, aby jeno spokojnie żyły.
Orle pióra krwią zbroczone zwalały się po rozstajach i naśmiewano się im, a w pośmiewisku stały się relikwijami i czyniły a czynią cuda. Bo do nich przylgła cnota stara.
Wy — znacie tylko z przeszłości Polski jéj grzechy i zmazy, a oczy wasze krecie nie mogą dopełnić jéj wielkości.
I dziejopisarze wasi są malarzami brodawek na obliczu matki, a nie natchnionemi jéj syny co obraz odmłodzony, dziewiczy, noszą na piersi dziecięcéj.
Kto zna tę jasną przeszłość naszą? Śmieją się szydersko, ukazując poszarpana jéj podszewkę — nie była ona nigdy szatą — a szata tkaną była z purpury i złota... z męczeństwa i cnoty.


Od najlepszych czasów — plemie bohaterów co chodzili w żelezie i na wskroś zżeleźnieli, trwało aż do czasów najgorszych, dożyło do progu dni naszych. —
W progu dopiero skonał ostatni, rozdarłszy sam pierś któréj kule niechciały. A pogrzebiono go szyderstwami i potwarzą.
Pasmo wielkich mężów od Bolesławów ciągnęło się aż do panowania niemieckiego, które spoiło naród na heloty i wydało go w ręce moskiewskie, nim się wytrzeźwił. —
Nie było przerwy nigdy aż do dni ostatnich, ale było zaćmienie oczów krecich, które nic widzieć nie chciały i niemogły.
Zdało się jakoby cnota zmalała a żyła pokryta żałobą i zawstydzona — i w grobie żyje aby z niego powstała.
Nie umarła téż wieść o mężach ze cnoty i stali, choć wnuki, jako dzieci Egiptu, do ojców wielkich przyznać się nie śmieją patrząc na gmachy przez nich wzniesione i zapierają się dziadowskiéj wielkości — mówiąc — To duchy wzniosły. Duchy olbrzymów siedzą u Bolesławowskiego stoła w pieczarze — i czekają słońca aby zeń wyszły — na świat lepszy. —
A dziś omroczonéj ziemi panują pigmeje i papugi, więc nie czas.. jutro. Jutro jest wielkie jak siła Boża, jutro jest wszechmocne, a kto nie wierzy w jutro, ten w Boga nie wierzy.


Patrzcie no, oto tam na dolinie wśród pagórków i lasów otulony, posępny jak klasztór, krzyżami obłogosławiony jak świątynia, śpi stary dwór szlachecki co najdawniejsze dzieje pamięta.
Wzniósł on się na gruzach grodu i rozzieleniał sadami na wałach i po za wały; a do koła przytulił do siebie sioła i wsie i osady, aby im ojcowsko przewodził.
Inne to były czasy — tak — inne — aby zrozumieć je, Boga mieć w sercu potrzeba, nie ludzką rachubę. Tam wszystko było na cnotę obliczone, na wiarę, na poczciwość, na ludzi wielkich rozmiarów. Oddawała im ojczyzna w ręce drugich ludzi, bo wiedziała, że przycisną ich do serca jako braci — i prawa mogło wówczas nie być, bo była cnota. —
Stało ono wypisane w niebiosach nie w księgach. —
Gdy zabrakło cnoty, co spajała, budowa nie związana runąć musiała.
A nie prawa złe były — ale ludzie do nich nie dorośli. Maleli, maleli, aż z posłańców Bożych stali się kupcami potu ludzkiego i ojczyznę sprzedali dla piór papuzich i dla sybaryckiego spokoju. —


Do koła tylko stare drzewa szumią, stare góry się przysłuchują, a młode potoki lecą marząc o przyszłości. —
W pośrodku dwór rozległ się szeroko, dostatnio i pańsko. —
A jako po zakonie Bożym zbudowany wzniósł sobie świątyńkę po prawicy, krzyż nad czołem i krzyż z lewicy aby Boga pamiętał.
Cichy wieczór młodéj, chłodnéj ale wypogodzonéj wiosny zstępuje na ubłogosławione gniazdo z wonią świeżo poruszonéj roli i rozmarzłéj ziemi.
Wśród téj ciszy wieczora słychać tylko jakby modlitewne głosy ludzi i zwierząt w jeden chór zlane, na chwałę Tego który Jest. —
Długa ulica lip pogarbionych, rozpuszczających gałęzie szeroko, sunie się czarnemi słupy od lasu do dworu..
W ulicy to krzyż czarny, to ś. Jan w kapliczce ukryty, to Matka bolesna na słupie, to Chrystus w cierniowéj koronie siedzący.
Zbliżasz się jakby stacyjnym gościńcem do kościoła.
Kościółcito ten dwór szlachecki, bo się w nim życiem modlono od kolebki do trumny, gotując dobrze umierać. —
Idącemu tą ulicą musiało serce poważnieć, bo czuł że się przybliżał do tego przybytku w którym hodowały się orlęta Bogu poświęcone.
Na pagórku wśród szérokiego podwórca, za bramą z obrazem Matki Boskiéj, stał ów dwór o kamiennych stopach z drewnianych bierwion, z dachem wysokim gdyby szyszak na głowie.
A wszedłszy weń naprzód spotkałeś sień w któréjby się i sta ludzi pomieścić mogło — i komin gościnny co ich ogrzéwał.
Ale tu już stąpać potrzeba było cicho. Od progu poczynała się klauzura dworu i karność jego. Ludzie którzy tu wchodzili, szli z mniszą pokorą, w milczeniu, choć z usty uśmiechniętemi i sercem rozradowaném.
Więcéj siwych głów niż silnych bark, bo te w pole ciągnęły a siwizna stała na straży z niewiastami u domowego ogniska.
Wnijdźmy więc od proga daléj a patrzmy.
Na prawo stołowa izba — ściany w płótna odziane, a z nich twarze patrzą marsowe, surowe, ascetów rycerzy. Na zbrojach krzyże, w ręku różańce.
Ta niewiasta włosiennicę nosiła wiek cały; owa lilija biała ślubowała się ubogim, więźniom i zapowietrzonym; ten młodzian padł od Tatara, ów poległ w Moskwie, inny od niemieckiéj kuli; tego męża na haku powiesiwszy Turcy, strzelali do konającego przez trzy dni. —
Tamtego niewierny poganin ściął, bo za niego okupu nie mógł wziąść jakiego chciał, owemu Moskwa serce wydarła... trzeci zmarł gnijąc w murach niemieckiéj turmy..
Patrząc na nich czytasz dzieje rodziny ofiarnéj, i wiesz czemu ona siedzi dziś we dworze drewnianym, a nie na senatorskich krzesłach gdzie szczebiocą papugi. —
Szereg to niegłośnych męczenników, poemat to ofiar od Bolesławowskich czasów; w spadku wzięty obowiązek śmierci za ojczyznę. Ginęli wszyscy, a ostatni by ich być godnym, tak zginąć pragnął, jak chcą żyć drudzy. —
A nie byli to ludzie o których széroko piszą dzieje — wiedział o nich ledwie kronikarz do mowy, co wieczne odpocznienie spisał dla kapelana, grabarz cmentarny, sąsiad o milę trochę — daléj nikt. Któżby się w ówczas chlubił że umiał umierać, gdy żyć daremnie wstyd było?
W domu cicho mówiono o bohatérach, ze wstydliwością aby nie posądzano ich że dla chwały ludzkiéj nie dla imienia Bożego poumierali.
Szło w grób ciało, duch do niebios z palmą, a na ziemi błyszczały łzy rodziny tylko.
Od pomorskich walk za Bolesławów, od Łokietkowskich zapasów, jeden w drugiego ginęli syn po ojcu.
I była tradycya u ogniska że ojczyzna boleć zacznie, gdy oni w łożach umierać będą, nie na koniu i na błoniu, z krzyżem na piersi a szablą w dłoni.
Ale w ostatku już ginąć za ojczyznę nie było gdzie; papugi co rej wodziły, pobratały się ze wszystkiemi, do orłów tylko własna krew strzelała na spokojnych obradach w kościele.
Trzy pokolenia na raz czekały dzwonu, wici, hasła, siedząc we dworze na Skale. —
Skałą zwał się dwór Plutów.
Plutowie wyszli byli niegdyś z ziemi Wiskiéj na Mazurach, tego rozsadnika który szlacheckiemi członkami całą Polskę obsadzał — ale z dawna już zasiedzieli w Krakowskiém i tu dogorywali. —
Chodziło to w żelezie póki mogło, a w żałobie po niém gdy go nie stało. Ich powołaniem było walczyć i umierać za kraj; po to się rodzili. Wiedziała każda matka biorąc niemowlę do piersi, że męczennikowi życie dała, i chowała je tak aby cierpieć umiał.
Nie karmiono orłów słodyczami a ciszą, ale karmią twardą i cierpieniem ostrém jak w Lacedemonie, a gdy dziecię rozumiało słowa, uczyło się pogrobowych legend dziadowskich.
Osnuwały one kolebkę i jak mleko lwicy przepajały dzieci. Nawet niewiasty ich, gdy zapłakać chciały, szły ze łzami tam, gdzieby je Bóg tylko widział, bo mięknąć nie było im wolno aby synów nie zmiękczyć.
Byli to polscy rycerze zakonni, tacy jako za prastarych czasów.
Trzy pokolenia żyły w Skale. Najstarszym był dziad Pluta.. niegdy dzielny pułkownik, który stękał że umrzeć nie potrafił, a wstydał się oblicza ojców iż żył starcem. Miał lat osiemdziesiąt i kilka; przyszedł na świat za owych to czasów gdy Sobieskiego Pan Bóg posłał pokazać światu jak to się biją dla imienia jego — na to aby ocaleni wyśmiewali ofiarę. —
Stary był głową domu, a imie mu było Adam, jako ojcu rodzaju ludzkiego.
Choć do całego wieku nie wiele mu zostawało, miał siłę hartowną niezardzewiałéj stali. Tylko siwa, ogromna do pasa broda i łysa jak kość słoniowa czaszka, świadczyły że wieku dożywał.
Gdy siedział pułkownik Adam, to mu się ramiona gięły i malał, ale gdy się podniósł, a rozprostował — olbrzymem był jeszcze i gdy w ręku żelazo ścisnął, pękało.
Nie siły mu brakło ale ochoty do życia.
Żonę postradał był dawno, a z syna żołnierza uczynić nie mógł. Za młodu jeszcze chłopczyna dosiadłszy swawolnego konia, obalił się z nim i nogę zgruchotał. Źle leczony na całe życie kaleką z krótszą jedną pozostał, i chodził o kiju. Więc mu już przyszło dziesięciu pokoleń rycerskich potomkowi być hreczkosiejem i domatorem. A czuł to ojciec i on sam, iż w tém było znamię kary Bożéj, jakoby mu rzekł Pan. Nie chcę was i waszéj ofiary, a służyć wam sobie nie dam.
I na całe życie smutek osiadł na twarzy Jakuba. — Oblicze téż Adama rzadko się uśmiechało, choć pogodą jaśniało zawsze.
Gdy go obcy raz spytał, wygnańca chwilowego, coby był za jeden. — Miles christianus sum, odrzekł. W tém było wszystko.
Za ową salą w któréj biesiad wstrzemięźliwości strzegły wspomnienia mężów wielkiéj cnoty, była izba dziada. Okna jéj wychodziły na ogród, przez drzew konary widać było kaplicę, tak że gdy się jéj drzwi otwarły, ołtarz widział i mszą a gdy czasem chodzić nie mógł — bo go nogi naprzód opuściły (jako to zwykła w Polsce śmierć brać ludzi od nóg poczynając, znać że za barki nie mogła) — słuchał mszy świętéj z krzesła i klęcznika u okna. Zaglądał tu kościół bo téż to cela była rycerska, ta izba dziadowska.
Na stole przed nim zawsze dwie księgi, Pismo święte i Plutarch.. Księgi pobożne i starożytne dzieje.. W pośrodku stał krzyż a na nim wisiał różaniec, który niegdy bywał u pasa przy zbroi, różaniec z oliwek ogrójcowych...
W rogu anachorety łoże, skóra łosiowa, poduszka sianem wypchana, siennik nadziany słomą; nad niem Chrystus, palma, ryngraf z Matką Boską, kawał zbroi z krzyżem, szabel dwie na krzyż i strzelba..
Naprzeciw łoża wizerunek kobiety w szacie czarnéj, w kwefie białym, z książką, z różańcem i kwiatem w dłoni..
Była to ta święta co mu syna dała.. którą on kochał w grobie tyle co za życia, która mu żyła zawsze, choć od lat wielu umarła. Była to jego panna, tak ją zwał, z czystą bowiem dziewiczą duszą poszła na śmierć. —
Daléj na ścianach obraz króla Jana III., wizerunek hetmański i święte sprawy..
Pod piecem kaflowym stała okryta ława — więcéj nie było nic. —
W oknie otwartém ku wiosennemu powietrzu siedział stary i dumał, księgę trzymał otwartą a nie czytał, myśl go odbiegła a ręka silna się trzęsła, bo jéj już silniejsza nad nią wola nie trzymała.
To było z jednéj domu strony, z drugiéj mieszkał syn i synowa i kobiety, tam się chroniło życie powszednie dworu, które gwarzyć musi i śmiać się musi.
Jakób nie mogąc być żołnierzem, gospodarzył po żołniersku, ale téż z sercém rycerskiém. Ilekroć na szablę a na konia spojrzał to wzdychał, o kiju chodzić zmuszony, zmuszony siać i zbierać.. a prowadzić żywot włodarski. —
Gdy siedział pan Jakub niemal tak wyglądał jak ojciec, tylko młodszy, posępniejszy. Truło go to życie ekonomskie, czuł dopust Boży w tém co go bogaciło.
Dwie izby, pańska i jéjmościna stykały się z sobą. W drugiéj stały małżeńskie łoża pod kotarą i krośna, a na stole pobożne księgi.
Obok jejmości, pod jéj bokiem chowały się dziewczęta ubogie, daléj była izba sług, apteczka, śpiżarnie i czego potrzebuje dwór wiejski.
Jakub miał jednego tylko syna; tego już i dziad i on tak karmili aby dług zapłacił za obu, za jednego że umrzeć nie mógł na polu bitwy, za drugiego że konia nie dosiadł. —
Ale go chcieli mieć dojrzałym, silnym, niżby mu dali błogosławieństwo na bój — i czekali a poili i karmili szpikiem swym. Matka pobożnością, dziad Plutarchem, ojciec pracą i trudem, domownicy przodków przykładami. —
Chłopiec chował się w domu długo, ale wiedział ojciec że młodemu ława szkolna, to pierwszy życia wzór i próba. Dali go wraz z ubogim chłopakiem sierotą do szkół, tylko patrząc jak to rosło.
A rosło krzepko i bujno i gorące a niecierpliwe, ale posłuszne, karne, pobożne i zacne.. dobra krew. —
Rosło to na żołnierza chrześciańskiego jak dziad — silne, krew z mlekiem na twarzy, w sercu ogień i żelazo.
Czasem dziad dawał mu do łamania podkowę i milczał gdy ją skruszył bez zaczerwienienia a wysiłku; czasem ojciec dawał mu chłód i głód do przetrwania słuchając czy się nie poskarży — a gdy zmilczał był rad, ale nie chwalił. —
Czasem i pani matka postem morzyła lub pomęczyła modlitwą. — I byliby go uściskami zdusili z miłości wielkiéj, gdyby tę miłość pokazać mogli.
Po staremu kochanie nawet w ryzie szło, aby od niego człowiek do zbytku się nie rozpieścił — W sercu mieszkając skryta miłość ta rosła i silniejszą jeszcze była.
Cała się z nich składała rodzina — daleka tylko jejmościna krewniaczka, sierota na wychowanie wzięta, kwitła także w tym cieniu.
Imie jéj było Ewusia, lat poczynała szesnaście, a wychowano ją w bojaźni Bożéj, i niewinności duszy i pokoju serca, na niepewne losy, na życie próby — sierotkę.
Któreż dziewczę na polskim zagonie, gdy je rodzinne słońce ozłoci, miłość wyhoduje, pokój osłania, piękném nie jest?
Ewusia téż była piękną, ale zaledwo o tém wiedziała. Jejmość zaręczała jéj że jest brzydką, dziaduś ją srodze musztrował, pan Jakub gdérał choć kochał. Tylko oczy i rumieniec młodego Karolka, gdy powróciwszy ze szkół po dłuższém niewidzeniu spojrzał na nią, mogłyby jéj były coś powiedzieć, ale dziewczę się zlękło i nie zrozumiało. —
Chowali się jak brat i siostra, nauczono ich żyć jak rodzeństwo, choć dobrze nikt nie wiedział jakie ich pokrewieństwo łączyło, i kto byli Ewusi rodzice, nawet jak się na dwór dostała i czy gdzie miała jeszcze rodzinę.
Ona sama nie pamiętała dzieciństwa, a przybrana jéj matka unikała o tém rozmowy.
Ile razy Karol powracał do domu coraz ją piękniejszą zastawał, naostatek; naostatek zdała mu się ze wszystkich kobiet na świecie najpiękniejszą.
Ale o tém nie śmiałby był powiedzieć nikomu; ze strachu aby się kto tego nie domyślił, nawet na nią nie patrzał, z bojaźni ażeby usta nie wypowiedziały czego nie chciał, nie mówił do niéj, z trwogi ażeby nadto nie przylgnął, uciekał gdy ją zobaczył. Kiedy się przypadkiem zeszli, stali naprzeciw siebie jakby gniewni, a uchodzili co prędzéj drżący.


Taką była rodzina, ale w polskim dworze stojącym gospodą brama się nie zamykała. Kryto stół do wieczerzy zostawując zawsze miejsce wolne dla Bożego zesłańca; był zawsze kątek dla obcego, wszelakie téż kalectwa szukały tu przytułku, a chore serca lekarstwa.
Więc gdzieżby dwór taki bez ewangielicznych gości mógł pozostać?
Było ich podostatkiem w Skale. Nikt, nigdy téj Bożéj czeladzi nie dał poznać że była na łasce, w gościnie. Każdy biedny zwał się tu po staremu panem bratem, a co więcéj, znajdował braterskie przyjęcie.
Był tam tedy stary rotmistrz Poremba, co o kiju się włócząc już tylko przeszłe życie opowiadać umiał, jak pacierz jednakowo zawsze, tak że to co im mówił już wszyscy na pamięć umieli, przecież go ludzko, litościwie słuchali. Od lat piętnastu rotmistrz Poremba co wiosna wybierał się do krewnych na Ukrainę a nigdy odjechać nie mógł — chociaż nie zrzekał się wyjazdu, owszém tém gorliwiéj się gotował, im mniéj było prawdopodobieństwa że wyruszy. I temu coś już było w nogi wlazło, nie przypuszczał wszakże iż to go śmierć pętała, aby łatwiéj obalić.
Był i drugi garbus stary z długiemi rękami i ogromną głową, którego kalectwo litość wzbudzało, a złostki i żarty jeszcze nędzniejszym czyniły. Gdzieby go trzymano z tym spiczastym językiem gdyby nie tu? Zwał się on komornikiem Krzywaczyńskim, liczył lat sześćdziesiąt, i jak tamten jechał ciągle, tak ten zawsze się miał żenić.
Uciułał był trochę grosza, ale jeszcze więcéj żółci, któréj panny gorzéj się obawiały niż jego garbu i szóstego krzyża.
Był naostatek gracyalista, wysłużony rządzca, którego Bóg pokarał pijaństwem, zresztą najlepszy człek ale nieuleczony bibuła. I tego więc przytulić było potrzeba, bo by go z tym nałogiem nikt nie trzymał. Jejmość go różnie leczyć próbowała od téj choroby, ale nic nie pomagało. Kubasiński wstrzymał się czasem jaki tydzień, ale go potém z karczmy przynoszono na rękach.
Po trzeźwemu był uśmiechnięty i najłagodniejszy z ludzi, ale gdy podpił, burdy wyprawiał straszne.
Była we dworze i stara panna, która lubiła kanarki i koty, jakby dowieść pragnęła że spragnione jéj serce największe przeciwności razem pomieścić może; panna Kunegunda śpiewająca nawet teksty światowe z lepszych czasów a w kościele intonująca godzinki. Miała ona recepty na wszystko, chadzała po wsi gdérząc a lecząc, nudząc ale wysługując się jak siostra miłosierdzia. Kunusia czasem nawet na Jejmość gdérała.. a zawsze była ze wszystkiego nie kontenta. Miała biedaczka przysłowie. — Otóż to jest!
Pomniejszego ludu kryjącego się w oficynach, na folwarkach, we dworkach, wyliczyć trudno.
To téż gdy w Wielki post, w adwent, w wigilije, w święta i niedziele dzwonek na modlitwę zawołał do pokoju obszernego przed garderobą, gdzie na ścianie wisiał obraz Matki Boskiéj Częstochowskiéj, ledwie się ta ciżba domowników do progu pomieścić mogła. Jejmość sama z księgą w ręku klęczała na przodzie, daléj sam się dwór po starszeństwie układał.
A choć nie było nikogo z gości w pospolite dnie do stołu, nakrywano więcéj niż na dwadzieścia osób, i mało kiedy było miejsce puste, chyba gdy komornik bardzo zły nie przyszedł, naówczas mówiono że go zęby bolą.
Dwór w Skale był jak klasztór, wiedział tu każdy co mu o jakiéj godzinie czynić przystało; karność była wielka, porządek przykładny, nikt go nie złamał przez lekceważenie.
Z panem Jakubem żartować było niebezpiecznie, a ze starym pułkownikiem kiedy dobry był, mówiący drżeli, gdy marsa nastawił, słów brakło na ustach. Nie żeby tak surowym był, bo się nigdy nie gniewał i nie fukał, ale karał milczeniem. Kogo on nie widział ten jakby już do dworu nie należał, nie miał tu co robić. —
Jejmość téż szanowano jak anioła opiekuna, przez nią szły sprawy, prośby i instancye, ona wiedziała kiedy miłosierne słowo wyrzec do męża i ojca. Chodziła biało, uśmiechała się jasno, i zwano ją białą panią po wsiach, bo się była od straty córki a narodzin syna skazała na tę jasną żałobę. Czarna być miała, ale męża i ojca oczom i sercu folgować musiała, bo ich kolor ten zasmucał.


Tak wyglądał ów dwór, orle gniazdo stare, ale wejrzawszy weń, ujrzałeś więcéj dziwów i cudów, niżby się z razu po tém obliczu prostém spodziewać można. Nie było tu popisu z niczém; często najlepszego szukać głęboko i domyślać się musiano, bo się kryło. Tu i surowy post się chował i modlitwa taiła, i dobrodziejstwa skrywały; życie szło pomiędzy niemi a Bogiem w tajemnicy.
Znał te serca może — jeden spowiednik, co patrząc w głębie ich, płakał z wesela.
Na tym dworze wychował się Karolek, i przyszedł mu już czas może po ojcach wziąć szablę, na którą często poglądał pożądliwie.
Dziaduś pokazywał mu ją na ścianie, ale trzeba było do niéj i wzrostem i sercem dosięgnąć.
Szabla to była stara.... z pokolenia w pokolenie przekazywana, prosta, szeroka, biała jak srébro. Był na niéj z jednéj strony promienisty krzyż, z drugiéj — Pro Deo et Patria𝔓𝔯𝔬 𝔇𝔢𝔬 𝔢𝔱 𝔓𝔞𝔱𝔯𝔦𝔞, staremi głoskami. Rękojeść czarna, pochwa skórzana, żadnéj ozdoby, — za żaden skarb by jéj był Pluta nie oddał.
Zwała się Saracenka.
Wiedziano o niéj, że była pod Płowcami i Grünwaldem, że cudem z rąk konających na polach bitwy zawsze ją ktoś ocalił, że powracała, gdy ją już za zaginioną mieli, jakby z wyznaczenia Bożego, do rąk dziedziców. Szanowano ją jak relikwiją.
Z tém imieniem Saracenki w najstarszych testamentach zapisaną była. Głucho mówiono, że przyniósł ją antenat, co służył na wojnach krzyżowych. Jeno potém napis i krzyż dodano, aby pogańskie żelazo ku służbie Bożéj ochrzcić.
Karolek miał lat dwadzieścia, serce mu do szabli i do konia drgało niecierpliwe. Czemu go nie wyprawiano pobłogosławiwszy, któż to wié? Coś tam dziad z ojcem szeptali, naradzali się, a chłopak czekał.... a pytać nie było wolno, a prosić!?... któżby śmiał!
Karolek za zabawkę dosiadał dzikiego konia, siłę miał dziadowską, barki Adama, zręczność niezmierną, serce ogniste, ale naturę karną i oczy, co ciskały ogień i płomię, kąpały się téż czasem we łzach mimowoli.
Serce mu w piersiach biło, jak młotem, ale milczeć umiał.
Złe przyszły czasy, nie dziw, że ojciec i dziad i matka jeszcze się wahali, komu i gdzie oddać dziecko.
Od czasu, jak na Batorych i Sobieskich tronie siadły pludry niemieckie, sprofanowany ów tron stał się wszelkich bezeceństw stolicą. To co nad krajem świecić miało, ssało go i wycieńczało.
Aż przyszło do tego, że karabiny moskiewskie osadziły na nim kochanka Carowéj, dworaka i Francuza, co malować umiał, a cierpieć i rządzić nie umiał.
Była to już ostatnia klęska i ostatnia plaga Boża, co lalkę upudrowaną dawała rycerskiemu narodowi za króla.
Białe te ręce żelaza tknąć nie umiały, a z miękkiego gacha nie mógł rycerz wyrosnąć. —
Więc ludzie poważni źle wróżyli, mówiąc po cichu: — Chyba Bóg!
Jedni go zwali Stolnikiem Litewskim, drudzy Soliterem, co ojczyzny wnętrzności wyparał, inni, jak pan Adam, Galantem Imperatorowéj. Królem uznawali go ci tylko, co w sercu ojczyzny nie mieli, którą on za spokój i zgodę miał sprzedać; ze strachu moskiewskich posłów i z grzeczności dla Imperatorowéj Jéjmości.
Gdy przyszedł ten czas upokorzenia i upadku, że ów Piast na drwiny, posadzony był na stolicy, — co było serc poczciwych, przeczuło, iż zbliża się uroczysta wieków godzina.
A choć weseliła się stolica, kraj przywdział żałobę. Ale owe stare orle gniazda wytępiły saskie łowy i pozmierała cnota bezpotomnie, a wielu ślepych i krótkowidzących ujęto strachem lub łaską.
I była Polska rozdzielona przez dzieci własne, nim ją rozszarpali oprawcy narodów; tak iż w niebezpieczeństwa godzinie na jedno serce co zaszło krwią, dziesięć uśpiły fortele i mamidła.
Nie mogła skrępowana macierz wstać cała, bo ją spoił i odebrał jéj wprzód siłę ten, co jéj chciał niecny gwałt zadać.
Wziął jéj naprzód tych, z których szli Hetmanowie i Kanclerze, owe ramiona i one głowy potężne, co jak słupy i sklepienia ojczyznę podpiérały. W starych gniazdach lęgły się bękarty francuzkie, co szczebiotały, bo ryknąć nie umiały, i tańcować się uczyły, nie umierać.
Na bezdzietnych gniazdach sadzono przybłędów, na stolice biskupie brano ludzi, co w Boga nie wierzyli, dwór stał się salą balową, sejm więzieniem z bagnetami u wrót, życie stypą pogrzebową.
Gdy po wsiach żelazna szlachta do kościoła zbiegła na sejmik, co był dawniéj z rady i natchnienia Ducha Bożego. — Siekli się kortezanie z Polaki staremi jako nieprzyjaciele i krwawili domy Boże, a Moskal pilnował i śmiał się.
Wreszcie poszedł głos jeden po dworach i po starych zamkach, na których rody dawne przetrwały. — Dopókiż pić będziemy wstyd i niewolę w domu własnym a dźwigać kajdany! Policzyły się stare szablice i dłonie silne i serca pobożne, i rzekli: — Któż obroni ojczyznę, jeśli nie my?
I tak pod bagnetami Moskwy zawiązała się ojczyzny obrona, pod hasłem i opieką Królowéj nieba i ziemi a Polskiéj Korony.
Znalazła hetmany i żołnierze i Ojca Marka, proroka i kapłana. Rozległa się pieśń konfederacka od granic przez kraj calutki. Kto serce miał, to mu drgnęło, kto szablę miał, ostrzył, kto konia znalazł, siodłał, — i szli —
Ale Bóg wiedział jeden, na jak długie próby nas wskazywał.
Różném szczęściem szło obrońcom, a widomie nieraz złe zwyciężało, bo była potrzeba próby, łez i cierpienia.
Warszawa z królem galantem stroiła się i wdzięczyła; na polach żelazni ludzie z krzyżem na piersi, poczęli ten bój, który więcéj niż cały wiek miał trwać nieustannie.
Nieraz wśród skrzypków i uśmiechów, jak grom cichy przyszła wieść od granic straszna, z ust do ust podawali ją sobie w tańcu dworscy, i lica bladły i ręce drżały, oglądali się tchórzliwie na okół, aż poseł Imperatorowéj Jéjmości powiedział im na ucho: — Nie bójcie się Waszmość, jam tam posłał mołojca Kreczetnikowa. Imperatorowa miłosierna nie opuści swych wiernych.....
Na rubieży w obozie razowy chléb z popiołem; w stolicy jedzono marcypany za moskiewskie pieniądze; tam brzmiała pieśń pobożna, tu niezbożne trele, tam umierano od kuli, tu z ran miłosnych. Król kupował arcydzieła sztuki, a prochu zebrano u sąsiadów.
I coraz więcéj twarzy się sromało, a kraj coraz to szérzéj płonął i były chwile że król się zadumywał, że dworacy bledli, że tchórze szeptali.. ale ambassador zawsze upewniał że Imperatorowa JMość nie opuści téj umiłowanéj przez się Rzeczypospolitéj..
Ale walka szła w przewłokę, a z polskiemi sercami, niestety! umrzeć na raz łatwo, długo wytrwać, chyba cudem. Gdy jedni przystępowali, odstępowali drudzy, Imperatorowa JMość miała baczne oko, w Polsce u swego galanta była jak w domu rozgospodarowaną.. Królował w istocie ambassador, a król posłował tylko od Imperatorowéj dobrodziejki do narodu.
Był bo to człowiek którego nikt poczciwy zrozumieć nie mógł; młodość czy los rzezańcem go na sercu uczyniły, bo rozum miał a woli mu brakło, bo miłości brakło i kameleonem czynił go strach i grzeszność.
Bywało gdy stary a poczciwy syn ojczyzny przyszedł doń, we cztery oczy płakał z nim nad losem Polski i ściskał go i zdawał się całém sercem polakiem, a gdy ten odszedł a przybył stróż Imperatowéj JMości, król jak płakał przed tamtym, rozczulał się znowu, i spowiadał mu się nie ze swojéj winy, wywnętrzając do dna. —
Miał on godziny skruchy i dnie grzechu — czém był w istocie, dotąd nikt nie wie, anioł chyba w dniu sądu przeważyć potrafi co więcéj zacięży..
Więc targali go jedni i drudzy, panował nad nim ten, co stał bliżéj, i co go nie za cnotę trzymał, ale za wady i słabości jego.
Kiedy od granic przyszły słuchy o Krasińskich, o Pułaskich, król zadrżał, zapłakał (łzy miał łatwe) i poskarżył się Imperatorowéj Jejmości. Tymczasem Sułtan zaopiekował się konfederatami.
Z różném szło szczęściem przez lat kilka; z za granicy to dmuchano na ogień by go rozżarzyć, to zalewano by zgasić, a król drżał, bo mu to utrapienie nawet spokojnie się zabawić w dobrém towarzystwie nie dawało.
Z powodzeń i klęsk tkane dzieje już kilką imionami jaśniały; znano w narodzie Pułaskich, Krasińskich, Branickiego, Kossakowskiego, Sawę, a młodzież niecierpliwsza przekradała się różnemi drogami ku nim. Szczęście służyło różnie, Moskwy było jak plugawego robactwa, żołnierzy Bożych mniéj coraz, bo król i ambassador pilne mieli oko; kto wyszedł do swoich, temu natychmiast palono dwór i niszczono wioski i żołdactwo się rozsiadało na krwawych gruzach, pijąc zdrowie opiekunki Rzplitéj, Carowéj Jéjmości.
Przyszło ku temu że coraz mnożyły się klęski, ludzie serca ze spuszczonemi głowy chodzili jako w dniach żałoby — co począć! Powtarzano słowa X. Marka który był zwiastował zwycięztwo, a potém prorokował — kary; albowiem ujrzał że rycerze chrześciańscy mieli w sercach pogańską ambicyą i szatańską zazdrość ku sobie i przeoblekali się w ludzi pospolitych — posłańcami Bożemi dłużéj być nie umiejąc.


W Skale milczano o wypadkach, zwłaszcza przed Karolem, któremu tajono co się działo.. Dziad i ojciec tak się zdawali ostygli iż chłopak nie wiedział co myśleli, ale zgadywał gdzie serce ich było. Przy nim ledwo się kto odezwał i uciął.
Było tak przecież że na pierwszy odgłos o konfederacyi Adam i Jakub zeszli się u pułkownika nocą i zebrali co było grosza, potopili srébra, jejmość oddała stare klejnoty; razem to wszystko cicho a tajemnie posłano do Generalności — a przy modlitwach codziennych dołożono: Za uciśnioną ojczyznę i jéj obrońców...
Przed Karolem jednak dziad zakąsywał wargi, ojciec milczał — choć Karolek wszystko wiedział. Nie było dnia żeby mu co do ucha nie przyniósł Poremba, Krzywaczyński, Kubasiński, lub kto z dworaków. Wieści te co z daleka na orlich skrzydłach leciały, były do podróży przybrane, strojne, błyszczące, cudowne; świetne a jasne; wielkimi w nich występowali rycerze królowéj polskiéj, żołnierze krzyża, z czołami w aureolach, z barkami w skrzydłach, bohatersko.
Serce do nich gorzało — a Karol słuchając, i niemogąc sam bieżeć do nich — smutniał bardzo; wychował się w tém powietrzu starego dworu, którém oddychając niemożna było gorąco ojczyzny nie kochać. — Czytywał dziadowi Plutarcha, wieczory długiemi słuchał opowiadań o pradziadach i znał to że za ojczyznę powinien był umrzéć. — Gdy w sali jadalnéj przeszedł pod wizerunkami tych co poginęli z Saracenką w dłoni, mówili mu oni co go czeka. Był ich nieodrodnym synem.
Gorzało w nim coraz mocniéj, a ojciec i dziad milczeli.
Było to milczenie wielkie i święte, jako próba Boża nad człowiekiem, albowiem ojciec i dziad w ten sposób hartu duszy jego próbowali. —
Ojciec go chciał był dawno do pana Pułaskiego posłać, ale stary powstrzymał.
— Mospanie Jakubie — rzekł, dla ojczyzny ofiara musi być dobrowolną; albo dojrzał już nasz Karolek, to się swego obowiązku sam domyśli, albo jeszcze nadto młody, to go tam dawać zawczasu.
— Posłuszne dziecko — mówił pan Jakub, nie pójdzie bez zezwolenia.
— Acan tego nie wiesz, bo jesteś kulawy kaleka nieborak, odpowiedział pułkownik — nie byłeś w tém jako ja. Czekałem ci, czekałem żeby mnie Jegomość wysłał, aż gdy dobrze na wojnę zawrzało, myślałem — to i mnie poślą, krew kipiała, nie posyłali. Wreście jednego dnia uchwyciłem konia i z domu rodziców uszedłem. Rodzic bo na rzeź dziecka nie da, byłaby to ofiara Abrahama. Jeśli Karol doścignął już do służenia ojczyznie.. pójdzie on sam! pójdzie! A tego ja chcę aby była ofiara pełna, dobrowolną i aby ją Bóg błogosławił. Patrzę nań, nie podżegam, milczę, już tam w tém sercu wre.. jeno Boga proś aby mu się powiodło jak należy. —
Dał tedy pan Jakub pokój, ale pilniejsze niż kiedy mieli oko na młodego który latał, zbierał wieści, smutniał, męczył się, aż wreście doprowadziły go nieszczęścia ojczyzny do téj rozpaczy, iż sobie rzekł — Nie wyprawują mnie, no to pójdę sam.. przebaczą mi!
Poremba z całego dworu o konfederacyi najlepiéj był uwiadomiony; była to wielka przyjaźń między nim a Karolem.
Ale stary był trochę zdrajca. Bo co z synem gadał wieczorem na ławie pod gankiem, to nazajutrz rano ojcu odnosił — a ojciec milczał — Aż jednego rana rzekł panu Jakubowi — Albom ślepy lub już oto nadchodzi godzina że nam Karolek zbieży.
Czekał odpowiedzi Poremba, nieotrzymał żadnéj, pan Jakub głową pokiwawszy wyszedł. Wtedy pomyślał sobie stary żołnierz — Niechcą się przeciwić woli Bożéj, niech się dzieje...
Chłopcu nie mówił ani tak ani owak, chociaż z pewnych znaków miał za pewno że Karolek już długo nie posiedzi w Skale.
Trudno było w tym karnym dworze, gdzie wszystko szło w ład i skład — przygotować tę ucieczkę — Karol sobie głowę łamał, sposobów szukał.
Starzy z kątów zaczajeni, patrzali, widzieli wszystko a zdało się jakby nie domyślali się nic a nic. —
— Ma być ofiara, powtarzał pułkownik, niechże będzie całą, własnowolną. Aby na wojnę pójść cóż młodemu potrzeba?
Konia miał Karolek którego mu dziadek darował, a był szpak po tureckim stadniku, ognisty i łagodny jak panienka, do swego pana przywiązany jak dziecko; jadł z rąk, głos znał.. latał jak ptak, chodził jakby oczy miał w nogach.
Siodło mu huzarskie sprawiła matka z wszelakim do niego przyborem; podróży bowiem inaczéj jak konno nie odbywał Karol. Szablę starą ojciec mu był dał, składną, lekką, ale to nie Saracenka. Tę Plutowie zwykli byli uroczyście synom oddawać z błogosławieństwem, z obrzędem. Klękał młodzieniec, modlono się i dopiero szablę ową przypasywano. Ale trzeba było na tę cześć i zaufanie zasłużyć.
Karolowi już było tak jakby na Madajowém łożu, ze dniem każdym rosła gorączka, ręce łamał, włosy rwał, dopóki sobie nie powiedział w ostatku. —
— Pójdę! wszakci mi przebaczą! Gdy raz to sobie postanowił w ciszy serca swojego, począł się zaraz ostrożnie gotować do drogi.
Nieopodal w okolicy Krakowa snuły się oddziały konfederatów, kręcili się i Moskale i pan Branicki im pomocny, ale przedrzeć się przez nich z pomocą Bożą, było można.
Nikomu swéj myśli nie zeznał Karól, ale już w nim dojrzała, patrzył chwili. Gdy mu już przyszło ten kąt spokojny opuszczać, w niepewną walkę się rzucić, na chwilę się zawahał, potém poszedł, pomodlił się i znowu do drogi gotował.
Na wszystko to oczy dziada i ojca patrzały, w czystéj twarzy chłopięcia czytały jak w zwierciadle — milcząc oba.
Była znowu chwila że ojciec uląkł się, serce mu zmiękło, chciał już powstrzymać, ale dziad nie dał.
— Jakubie, słuchaj mnie Waszmość, nie godzi się, — rzekł. Jam życia nie dał, ty nie mogłeś, on ojczyznie dług spłacić musi... aby na nas plamy nie było... Niechże płaci dobrą wolą...
Matce téż popłynęły z oczów łzy, bo i ona o wszystkiém wiedziała; wstrzymać by była pragnęła, lub przynajmniéj wyprawić baczno, — i ją przecież ukołysał dziad.
— Niewiasto a matko, — odezwał się do płaczącéj, — kobiety spartańskie same na wojnę dzieci w zbroję opinały i mówiły im: — wracaj zwycięzcą albo nie powróć mi lepiéj. Tego ja od ciebie nie chcę, ale mu przeszkód nie stawiaj; to dzieło święte. Módl się i patrz co Bóg uczyni.
Matka zmilczała, otarła łzy i była posłuszną, jak nawykła — ale w sercu?!
Karol sądził, że nikt nie wié o niczém, krył się z zamiarem swym, bojąc się aby mu nie przeszkadzano. Miał tylko jednego powiernika, który go zdradzić nie mógł: tym był Staszek Kulik, chłopak od szkół jego towarzysz, przyjaciel, sługa i powiernik. —


Za onym dworem pańskim ku wsi, stała chata stara na poły w ziemię wpadła; mieszkał w niéj niegdyś młynarz Kulik, co go było młyńskie skrzydło porwało i bez duszy o ziemię cisnęło. Żona jego Kachna niegdy dworsko służyła; mieli tylko jedno dziecię, tego bladego Staśka. Gdy to nieszczęście padło na ubogą chatę, Staszek był małém chłopięciem, — został siérotą. Wzięto go do posług panicza do dworu, z nim téż Stasiek pojechał do szkoły, i pomiędzy siérotą a paniczem zawiązała się przyjaźń taka, że Stach by był życie dał za Karola, a Karol w ogień rzucił za swojego służkę.
Rośli razem rówiennicy; Stasiek nawet nie pojmował, aby go kiedy mógł odstąpić, Karol, żeby się miał obejść bez niego.
Gdy przyszła stanowcza życia godzina, owa w ciszy osnuta wyprawa na wojenkę, nie mógł się téż Karol obejść bez Stacha, jemu się jednemu zwierzył, a chłopiec pomyślawszy, rzekł.
— A no, toć pójdziemy razem!
Knuli tedy już spisek wspólnie, a szło oporem. Bez grosza się puścić nie było można, dla Staśka téż konia i rynsztunku brakło.
Ale poczęły się dziać istne cuda. Jednego poranka dziaduś rzekł do wnuka.
— Czemu to Stach z tobą nie jeździ, gdy w pole z chartami ruszasz... pewnie konia niema..
A po chwili dodał.
— Konia mu ze stajni dać, pożyczanym sposobem na nic, bo go schlaszcze, zmarnuje; jak swojego mieć będzie, poszanuje lepiéj. Jak ci się, zda, deresz co go zowią popem, to wytrwale konisko? hę? Gdyby tę szkapę sobie Staszek wziął? Tylko powiedz mu, niechże jéj jak oka we łbie strzeże.
Aż w ręce pocałował dziada Karol, tak mu to przyszło w porę.
Niechże mu i siodło z masztarni dadzą, porządne huzarskie, czarne z rzędnikiem surowcowym.. aby ci téż wstydu nie robił.. Oklep nie pojedzie, a raz wraz pożyczać.. Powołano Staszka, przybiegł i plackiem do nóg upadł staremu, który dodał. —
— Tylko mi deresza pilnuj, bo plagi! Koń gorący.. Koń mospanie przyjaciel a nie sługa — niewolnik, koń brat i druh.. dobra szkapa życie daje człowiekowi.. rozumieć ją.. ale kochać trzeba.
Tak tedy Stach naprzód dostał konia wcale niespodzianie.
Ale w drogę bez grosza nie było ani podobna ani przystojna ruszać, a zkąd go wziąć? Nie brakło na potrzeby Karolowi, obyczaj jednak był taki że się z każdego grosza musiał rachować. Naprzód wziąć więcéj nie było powodu, nużby się domyślili!
Matka wprawdzie w dzień narodzin Karola dała mu sto czerwonych złotych, które jak z nieba spadły, a dając powiedziała —
— Nie wydawaj ich, schowaj, niech będą na wielki przypadek, abyś mógł dobry uczynek spełnić bez wiedzy naszéj, gdy ci to serce powie.
Było tego dosyć na drogę, ale to macierzyńskie czerwone złote! Jak je po świecie rozproszyć — zawahał się Karol. —
Byłże lepszy uczynek jak pójść z niemi bić się za ojczyznę? Tymczasem znowu, niewiedzieć jak się trafiło, że na tydzień przed wyprawą, przyszedł Abraham stary arendarz w Skale do dworu i do stancyi Karola z pokłonem.
— Mam do jasnego panicza bardzo wielką prośbę, rzekł pokornie.
— Do mnie?
A no, tak.. tylko proszę mi nie odmawiać —
Panicz wie, że mam maleńką córeczkę Ruchlę, która teraz dopiero piąty rok zaczyna. U nas taki zwyczaj że się na posag wcześnie zbiera. Otóż mi się dla niéj już trochę złota uciułało.
Karol słuchał niemogąc zrozumieć o co idzie.
Jasny panicz niechaj do siebie weźmie to złoto.. a późniéj mi odda.. Za lat.. dziesięć.. Ja nie potrzebuję ani pisania ani dokumentu.. a z procentem to się obliczemy.. niech to sobie leży u panicza, bo ja tak myślę, że to mi przyniesie szczęście. Żyd, zwyczajnie żyd, jest zabobonny, otóż ja mam taki zabobon.. żeby koniecznie to było w rękach u panicza.
Karol aż się zarumienił.
— Kusicielu, rzekł śmiejąc się — lepiéj byś to oddał ojcu memu albo matce.. a mnie to na co.
— No, to jest żydowski zabobon, rzekł Abraham.. Na co? albo to można wiedzieć kiedy pieniądz potrzebny? To się może zdać.
Spojrzał Karol, zląkł się czy go żyd nie odgadł, lub po judaszowsku nie próbował.
— Ale pieniędzy mi ojciec daje..
— To ja wiem.. ale..
I położył zielony woreczek na stole żyd a kłaniał się, Karol drżał jak liść, ów prosił a prosił.
W woreczku było złotem obrączkowym dukatów dwieście. Nic dziwnego, Abraham był bardzo bogaty.
Karol się wahał, obawiał, naostatek uściskawszy żyda wziął, posądzał go że się coś domyśla, ale był pewien że nie zdradzi.
Nie wiedział iż te czerwone złote tegoż ranka z rąk jego ojca wyszły.
Tak mu się wszystko dziwnie składało.. jak by go sam Pan Bóg wyprawiał.
I on i Staszek już byli nawet dzień postanowili.. nadszedł on.. wszystko stało w pogotowiu.


Dziesięć może razy tego dnia Karol do stajni zaglądał, szpak rżał zdrów, raźny.. serce mu biło myśląc jak go dosiędzie i poleci! oh! poleci!
Ale jakże tak pojechać bez błogosławieństwa, bez pożegnania.
I tęskno téż było porzucić tu wszystkich i wszystko, na długo.. nie wiedząc kiedy się wróci a nawet czy się powróci.. Więc choć radością biło serce młode, chmura wisiała na czole. Chodził smętny oglądając kąty wszystkie jakby je żegnał. —
Pod wieczór już zszedł do ogrodu.. wiosna była wczesna, na niektórych drzewach tryskały listki zielone, pod stopami szmaragdami słała się murawa a w krzewach osłonione zakwitały pierwiosnki..
Pomiędzy drzewy zdala zaświeciła biała sukienka... ulicą szła Ewusia.
I tę mu dziwnie sam los nastręczał, aby ją Karol jak brat mógł pożegnać, sam na sam, bez świadków, swobodnie a rzewnie.
Zbliżywszy się, zadrżeli oboje, Karol chciał uciekać, a znalazł się o krok tylko... Ewusia w téj chwili zdała mu się tak piękną, jak może, może nigdy jeszcze.
Miała białą sukienkę i kapelusik prosty, słomiany z różową wstążką. Dwoma długiemi kosami spadały jéj warkocze na białe ramiona. W niebieskich oczach śmiało się niebo; w ustach malutkich igrał dziecinny wdzięk niewysłowiony. W ręku niosła cały pęk kwiatów wiosennych.. a Karol postrzegł, że ręka ta drżała.
Gdy się zbliżyli i stanęli przeciw sobie.... długo im wargi drżały a słowa przemówić nie mogli. Karol powoli sam nie wiedząc co czynić, wziął ją za tę rękę drżącą, któréj w życiu jeszcze nigdy tknąć nie śmiał... dziewczę pobladło, on dostał głowy zawrotu. Przyłożył usta w milczeniu do ręki, oczy się ich spotkały.
— A! panie Karolu! szepnęło dziewczę.
— Ewusiu!.. ja.. ja ci tylko chciałem powiedzieć dwa słowa. —
— A! to może co strasznego!
— Nie — nie... to tak... to żart...
— Czyżbyś żartował — ze mnie?
— O! niechże Bóg broni! nie z was! to tak! Wy nie wiecie... to sekret dla wszystkich, ja może za kilka dni wyjadę... może... otóż chciałem was pożegnać... tylko was! bo o tém nikt wiedzieć nie będzie.
— Jakto? jedziecie bez wiedzy państwa! potajemnie? a! to bardzo źle...
— Ale bądź spokojną... to nic złego, ręczę wam... późniéj dowiecie się wszystkiego... Ja wam tylko na odjezdném chciałem raz powiedzieć, że kocham was jak brat... i chciałem was spytać... Wyrazy umarły na wargach, oczy je zastąpiły.
Dziewczę pobladło jak marmur a potém zaczerwieniło się jak wiśnia.
— Ja was kocham, bardzo was kocham, Ewusiu! tak jak nikogo w świecie kochać nie będę... ale wy? wy?...
— Ja — panie Karolu! o mój Boże... ja pana kocham... jak brata... odrzekło dziewczę nie śmiało — ale doprawdy... strach mnie jakiś ogarnia...
— O! nie bój się! zawołał Karol ośmielając się — a powiedz mi, czy mnie tak zawsze kochać będziesz.. czy.. nie zapomnisz o mnie..?
— O nigdy! nigdy! odpowiedziała Ewa...
W tém miejscu rozmowy jakby straszny grom rozległ się głos matki.
— Cóż wy tu tak rozprawiacie? Matka stała tuż, o krok, uśmiechnięta ale z oczyma łzawemi... może się téż domyślała czegoś. Przybliżyła się do wychowanki.
Karol miał tylko czas dać jéj znak, aby go nie zdradziła. Promienna chwila życia minęła, powoli szli nazad ku dworowi — nie śmiejąc już oczów podnieść na siebie.


Tymczasem Staszek biegł ze dworu do chatynki za ogrodem, do matusi, wdowy młynarzowéj. On ją tylko jednę chciał pożegnać... na świecie nie miał więcéj nikogo a gdy zobaczył ją w progu, na sercu mdło mu się zrobiło...A! bodaj te wojny! tych ludzi!..
Matuś była blada i nędzna.. chora, kaszląca, a nie miała na bożym świecie nikogo krom jego jednego.
Podszedł ku niéj kręcąc w palcach słomkę ze spuszczonemi oczyma.
— Matuś kochana, może ja z paniczem gdzie pojadę.. coś mi się widzi, że on się wybiera, a juści mnie weźmie, bo choćby nie brał to go nie opuszczę..
Przyszedłem was pożegnać..
— A! panicz jedzie! dokądże? Spytała wdowa z trwogą.
— Albo to mnie wiedzieć, rzekł Stach, który choć wychowany po szkolnemu, z matką mówił jak prostaczek. — Teraz po świecie straszne się rzeczy dzieją... kto wie dokąd... a no — wojna!
— A! juścić nie na wojnę!
— Kto tam wiedzieć może.
Matka w milczeniu płakać zaczęła.
— Czy wiedzą o tém we dworze? spytała..
— Ale nie, uchowaj Boże.
Stara zarzuciła mu ręce na szyję, a w duszy myślała..
— Trzeba pójść matce oznajmić o tém co się święci, i ona ma jego jednego..
Serce jéj biło.. płacząc poszła wyjmować z węzełków co miała aby oddać synowi, ale Stach nic przyjąć nie chciał. — Wam się to tu zda, a mnie panicz z głodu nie da zdychać!
Przyjął tylko poklęknąwszy medalik z matką Boską Kalwaryjską.
Siedzieli długo z sobą, a coraz matka mu na szyję się rzuciła i ściskała i płakała..
Potém Staszek zerwał się, padł do nóg, zapłakał i uciekł, bo musiał powracać do dworu.
Ledwie znikł za drzewami, a stara płachtę zarzuciła na ramiona i leciała już do dworu. A stanąwszy w izbie kobiecéj, kręciła się biedna jak tu dostąpić do Jéjmości.
Wpadła do sypialni ukradkiem ulękła, drząca i do nóg Jéjmości.
— Moja matko, moja dobrodziejko, straszne się tu rzeczy knują.. bodajżeby nam panicz ze Staszkiem nie uciekli. Mój mi się przyszedł dziś, oto przed chwilą żegnać. Juścić nie mogłam tego przenieść żeby nie przyjść a mojéj dobrodziejce nie oznajmić.
Spojrzała jéj w twarz, siedziała Pani wstrzymując płacz, nie śmiejąc zapłakać. Była matką ale Polką i córką tych, co ginęli wszyscy od szabli, kuli lub w pętach tatarskich. Matka płakać chciała, Polka serce niosła wysoko; czuła że w godzinie ofiary nie powinna była osłabnąć.
— Przywiduje ci się i twemu Staszkowi, młynarzowa moja — rzekła powoli, Karol dla nas niema tajemnic, — bądźcie spokojną..
— Pewnie? spytała kobieta.
— Bądźcie spokojną, dodała pani Jakubowa. — Bóg łaskaw a co on poda do serca człowiekowi, i co się czyni z modlitwą i krzyżem.. złe być niemoże, nie sprowadzi nieszczęścia..
Potém łzy się puściły obu, pani już mówić nie mogła.. rozeszły się przybite, smętne, ale w duszy spokojniejsze.
Karolek błądził po dworze jak dusza czyscowa, wszystko mu teraz inaczéj w oczach stawało.. żegnał ludzi, miejsca, sprzęty, przecież nie uległ żalowi..
Do izby pułkownika, który modlił się siedząc w oknie, wszedł Poremba i chrząkając stanął w progu. Nie była to jego godzina, wkradł się jakoś cicho i ostrożnie, pułkownik nań spojrzał, dokończył Zdrowaśki. —
— Cóż tam, mój stary?
— Czołem pułkownikowi..
— Masz jaką potrzebę?
— Nie.. tak — słóweczko. —
— Bez ogródki, mój stary co ci potrzeba, mów.
— Mnie nic, ale są święte obowiązki, nie darmo się wasz chléb je; trzeba żebyście w czas wiedzieli co się święci.. Ot, boję się żeby Karolek nie uszedł, kipi strasznie i coś bardzo do konia dziś latał...
— Hę? co? zapytał stary.. przyśniwa ci się.
— Lękam się żeby to nie było prawdą.
— A ja nie, dziecko karne, toby się tak nie wykradało, rzekł pułkownik.
— Ale w takiéj sprawie?
— W jakiéj sprawie?
— Gdzie o ojczyznę idzie! to jest sprawa nad wszelkie względy! Któż to z nas z domu nie uciekał na wojnę!
— Prawda, rzekł pułkownik, ale po co ma uciekać? wie że mu tego nie wzbronią gdy przyjdzie czas.
— Ale z pozwoleniem pułkownika dzieciak, to mu się łeb pali.. nie wytrzyma. Mam poszlaki przygotowań pewnych..
— O! o!..
Pułkownik głową potrząsł i zamilkł.
— No, no, rzekł po chwili — wola Boża, bądź spokojny Poremba, Bóg zapłaci za twą przyjaźń, ale.. nie! Już ja ci powiadam, — nie..
— Jakto nie? odparł stary..
— A no mówię ci nie?
— Nie to nie! kłaniając się powtórzył Poremba.
— Wiecie tam co o Moskwie? przerwał pułkownik, gdzie się to paskudztwo obraca?
— A no, wszędzie się tego snuje dosyć, dziś tu jutro tam, aby kraj objeść. —
Stary się zadumał.
Poremba stał u drzwi, chrząknął znów by na siebie zwrócić uwagę.
— Spełniło się co obowiązek kazał, rzekł — przepraszam pułkownika — więc pokłon i z powrotem.
— Dziękuję ci serdecznie, dodał dziadek — Bóg zapłać. Ja to choć siedzę w kącie, widzę ztąd wiele, ale niéma nic, wierzaj mi, nic...
Gdy wyszedł Poremba, pułkownik znowu się począł modlić i posmutniał.
— Jednak, myślał — z rodu naszego ostatni.. ale, tém większa ofiara a ojczyzna téż jedna i jedynaczka!
Co Bóg przeznaczył niech się stanie.. tylko go bez Saracenki nie puszczę..
Ale jak mu ją tu dać? Jak mu dać..
Zadzwonił, zmierzchało, wszedł chłopak ze świecami pod umbrelką i w progu rzekł jak to był obyczaj gdy wnoszono światło, na pamiątkę Chrystusa który światło przyniósł na ziemię.
— Niech będzie pochwalony...
— Na wieki..
— Gdzie panicz! Karolek?
— Jest pono w pokoju..
— To mi go tu poprosić..
W chwilę otwarły się drzwi i wszedł Karol blady, trochę zmięszany. Stary nań popatrzał.
— Gdzieżeś to waszeć bywał, com ja cię tak długo nie widział?
— Nieśmiałem dziadkowi przeszkadzać.
— Albo to ty nie wiesz moich godzin?
— Słuchaj no — dorzucił po chwili namysłu, a jam cię tu właśnie potrzebował.. Wszak to tu od ogrodu jak się drzewa rozrosły, wilgoć się zakrada do mnie; trzebaby mi broń poczyścić i oliwą trochę potrzéć, bo już się plamki od rdzy pokazują..
— Rdza? tutaj? spytał Karol. —
— Tak, i co najgorzéj — jeszcze mi gotowa do Saracenki się dobrać, bo tu wisi na ścianie, a w téj ścianie wilgoć.. już się boję o nią.
Karol pokraśniał, serce mu uderzyło, spojrzał, wisiała staruszka na swém miejscu.
— Ja to sobie myślałem, począł pułkownik, że jużby ci może ją powierzyć czas.. ale mi tu na ścianie dziurę zrobi, oczy nawykły patrzéć.. Jakąż ty masz szablę!
— A starą tę co od dziada?
— E! kujawiaczkę! prawda! dobra, dobra, ale zawsze to nie Saracenka! nie! dodał zdejmując powoli relikwiją. To, mospanie, klejnot.. nie wiem wiele pokoleń Plutów ją nosiło, nie jedna ją kropla krwi pogańskiéj odżywiła.. Tę szablę z życiem się chyba oddaje..
Słuchaj Karolu — rzekł po namyśle.. przynieś no mi tamtę kujawiaczkę.. zobaczę.. może i pohandlujemy.. bo się téj rdzy boję..
Karol, jakby go rzuciło, poleciał, i w mgnieniu oka z ową swoją powrócił. Stary ją dobył, popatrzał, świsnął.
— Dobra, składna, rzekł, ale zawsze to nie Saracenka.. utrzymana porządnie, czysto.. lubię tak! No, no! to ci może pora i najdroższą.. pożyczyć..
Karólowi serce biło, mało się nie wyrwało z piersi, załamał dłonie i padł na kolana przed dziadem.
Półkownik zwolna podniósł do góry uświęconą szablicę ojców, wyjął ją z pochew, krzyż na niéj wyryty pocałował i szepnął z cicha..
— Pro Deo et patria!
Łza mu padła na żelezce, ale ją starł prędko rękawem.
Karol klęczał.. duchem się modlił, była to chwila uroczysta. Płazem z lekka dotknął go po ramieniu półkownik..
— Noś ją, rzekł wzruszony, na obronę praw Bożych i naszych.. Wielkie to są słowa za Boga i ojczyznę.. widzisz, że ojczyzna nie stoi tu sama, ale pod opieką Bożą. Znaczy to, Karolu kochany, że kto o Bogu zapomni i o prawach jego, ten ojczyzny nie godzien. Noś ją na obronę wiary i kraju.. dobądź za uciśnionych, w obronie słabych, za prawdę.. a nie oddaj jéj, chyba z życiem.. W imie Ojca i Syna i Ducha Świętego, Amen. Błogosławieństwo Abrahama i Jakuba niech będą nad tobą..
Daj — ja ci ją sam przypaszę.. Staremu ręce się trzęsły, ale spiął rapcie na Karolu, który padłszy do stóp jego całował mu nogi. Zdało mu się to snem, cudem.. widział już w wyprawie swéj wolą Bożą.
— A teraz, rzekł, ręką trąc czoło stary, idź, Saracenkę odnieś, swoją mi tu powieś i nikomu o tem nic.. rozumiesz, bom ci ją.. pożyczył!
Co się działo z chłopakiem, nikt nie wypowie.. dla niego były to cuda.. Szablę, szablę tę, o któréj marzył dostać tego wieczora.. gdy o północy miał się puścić w drogę — nie byłże to cud prawdziwy?
Powracał rozmarzony do dworu, gdy dzwonek na wieczerzę wołający dał się słyszeć..


Dziaduś rzadko lub prawie nigdy na wieczerzę nie chadzał, bo jéj téż nie jadał, już mu bowiem na sen szkodziła.
Bywały jednak dnie, że się przywlókł dla gawędy, a wówczas przysuwano szerokie krzesło, skórą obite i miejsca swojego ustępowała mu pani Jakubowa, czasem pół kieliszka wina wypił i chlebem zakąsił. A była to wielka uczta dla wszystkich, gdy się stary pokazał, słuchano go pilnie, bo mówił o dawnych czasach.. Miło było siwą jego brodę widzieć przy tym stole.
Otoż i tego dnia cudów, gdy zadzwoniono na wieczerzę, półkownik też zadzwonił i kazał się do stołowéj sali przeprowadzić.
Powoli już się tu cały dwór zbierał. Był i Bernardyn kapelan i stary ubogi szlachcic podróżny, wołokita, co nigdy nie mijał Skały, przyszedł z nim Poremba, zwlekli się garbus i Krzywaczyński i panna Kunegunda, nadeszła wreszcie Jejmość z Ewusią i pan Jakub o kiju z ekonomem razem.
Stół był długi, skromnie zastawny. Nim zasiedli, stali wszyscy przy swych miejscach, a bernardyn modlitwę odmawiał, chleb wieczorny błogosławiąc. Półkownik zwykłe swe miejsce zajął w końcu stoła, daléj przy nim pan Jakub, Jakubowa, za nią Ewusia, przy ojcu Karol, tuż rzędem mężczyźni i kobiety, każdy wedle wieku i znaczenia. Kapelan wedle reguły zakonów ś. Franciszka przez pokorę zajął ostatnie miejsce od szarego końca.
Dzień to był, jakich mnogo w roku, nic uroczystego nie odznaczało go, przecież czuli wszyscy, że ta chwila jakąś świętszą, stanowczą, ubłogosławioną była. Twarze oblekła powaga i smutek spokojny, chylący się pod dłonią Bożą, usta się otworzyć nie śmiały, długie milczenie trwało po modlitwie. Obcy tylko szlachcic, akomodując się, pierwszy począł mówić o konfederacyi i konfederatach. Słuchano go wśród ciszy, Poremba czasem słowo wrzucił, Bernardyn drugie.. rozmowa nie szła.
Coś wionęło po wszystkich, jakby dziwnym duchem tęsknoty...
Gdybyś im w oczy popatrzył, to choć usta się śmiały, tu i owdzie łza powieki wilżyła, ale zakręciła się i wypłynąć nie śmiała... zgorzała w oku...
Usta drgały.
Ojciec spoglądał na syna a obawiał się, ażeby jego wzroku nie dośledził, matka go jadła oczyma, bała się żeby tego nie dostrzegł, niespokojnym wzrokiem mierzył go Poremba. Tylko dziad raźny, wesół nalawszy kieliszek wina odezwał się do przybyłego szlachcica.
— Mój Mospanie, a co? wypićby może za zdrowie i sukces sług Matki Boskiéj, panów konfederatów. Ale między nami... po cichu... Błogosławieństwo Boże niech będzie z nimi i z dobrą sprawą.
Bernardyn dodał po cichu:
Fiat! fiat!
Szlachcic wstał, pokłonił się i duszkiem wychyliwszy kieliszek na dłoń przechylił, na znak że kropli nie zostawił.
— O témby dużo mówić nie trzeba — dodał pułkownik — ani co się dzieje ani gdzie, bo źli i głupi uszy mają, drudzy i języki długie... a wojna nie cierpi zbytniego paplania.. Nie tyle zdradą co płochością ludzie giną... Bogu ich polecić i — sza!
Obnoszono potrawy, mało kto je tknął, patrzali się wszyscy, udawali że jedzą, tylko Poremba, Krzywaczyński, szlachcic podróżny i Bernardyn dotrzymali placu. Matka ledwie chléb złamała, w usta jéj nie szło...
— Siedzimy coś jak mruki! odezwał się pułkownik, choćby nie o konfederatach, byłoby o czém pogadać... Tak, nic potém...
Ponieważem się tu do was zwlókł, wypiję jeszcze kroplę za wasze zdrowie i powodzenie.
Spojrzał zdala na Karola i ustami dotknął kieliszka.
Syn i synowa w rękę go pocałowała, zatém wieczerza zbliżyła się do końca. Staruszek posunął krzesłem, Bernardyn wstał i począł modlitwę dziękczynną odmawiać... Wszyscy poszli ucałować rękę gospodyni, ścisnąć dłoń gospodarza. Gdy Karol przystąpił do matki, uczuł jakby jéj ręka drżała... mimowolnie schyliła się, dotknęła usty czoła jego.
Zwykle po krótkiéj chwili rozchodzili się wszyscy.
Karol uczuł zbliżającą się godzinę uroczystą rozstania, na jak długo? nie wiedział. Może na życie całe! wzruszony niespokojny, to na rodziców, to na dziada, to na Ewusię spoglądał.
Czuć było jeszcze we wszystkich dziwny smutek i tęskne jakieś usposobienie, boleśne; twarze oblokła powaga uroczysta, czoła były posępne, cisza jakby anioł przeleciał, towarzyszyła téj chwili.
Dobranoc szedł Karol oddawać każdemu z osobna, tym razem dziadek kazał mu się jeszcze odprowadzić do swego pokoju.
— Chodźże no waść ze mną! rzekł.
A gdy wstąpili na próg komnaty i stary siadł w krześle, pułkownik popatrzał nań długo.
— Przypomniałem sobie, rzekł, jeszcze ci się coś do Saracenki należy... kto ją nosił ten brał i ryngraf z Matką Boską... Zdejmże go sobie i powieś tymczasem nad łóżkiem.
To mówiąc ścisnął go dziad za głowę, wskazał na ścianę i rzekł poważnie.
— Dobranoc chłopcze — dobranoc.
A dopiero gdy się za nim drzwi zamknęły, pułkownik łzę otarłszy krzyż pański za nim posłał.


Nie byłoż to wszystko cudem? Karolowi w głowie się plątało, serce mocniéj coraz biło..
Poszedł do matki, ale ta słowa wymówić nie mogła, aby się nie rozpłakać. Gdy ją w ręce całował przycisnęła głowę do piersi, a sama gdy się drzwi zamknęły, poszła wprost do klęcznika. Z drugiego pokoju widać było z zauchylonych podwojów bladą twarz Ewusi... Karol skinął jéj głową i ręką i tak pożegnali się milczący.
Naostatek wszedł do ojca; pan Jakub siedział jak przybity, z głową spuszczoną. Podniósł ją gdy syn wszedł, na twarzy widać było smutek i troskę... podał rękę synowi wedle obyczaju i pocałował go nic nie rzekłszy.
— Nie ma ojciec nie do rozkazania?
— Nie, dziecko moje, niech ci Bóg błogosławi we wszystkiém.
Odwrócił się. — Dobranoc.
Teraz już Karol leciał do swojéj izdebki, gdzie na niego miał oczekiwać Staszek. Maleńkie juki wcześnie porobione były, ale pochowane pod łóżka. Trzeba jednak było czekać aż się wszystko uśpi we dworze, by konie po cichu wywieść ze stajni i niepostrzeżonym puścić się w drogę... a godziny wlokły się tak powolnie.
Pierwszy raz w życiu puszczając się w świat, jakże bije serce młode! Nie jest to bicie na trwogę, ale niepokój siły, która po raz pierwszy niecierpliwa sprobować się pragnie.
Karolowi paliła twarz, Staszek był smutny. Obraz matki, nie téj wielkiéj macierzy wszystkich z rozkrwawioném łoném, ale staréj jego matuchny zapłakanéj stał mu przed oczyma; żal mu było spokojny kąt opuszczać, ale panicza by za nic nie porzucił.
Wszystko było gotowém.
Wyjrzeli oknem raz czy nie pogasły światła we dworze; paliły się świece u starego pana, widać było blask od okien Jejmości, na górze w okienku, u Ewusi błyszczało jeszcze.. w sieni dogasał ogień na wielkim kominie.
Wśród ciszy ze dworu starego słyszeli, jak zegar wybił jedenastą.
Karol męczył się wyczekiwaniem i już chciał się w drogę wybierać, bo i suknie zmieniać musiał, gdy zastukało w sieni, drzwi niespodzianie skrzypnęły i wszedł — rozglądając się po izdebce Poremba.
— Cóż to? jeszcze nie w łóżku? zapytał.
— Rozbieram się właśnie, rzekł, rzucając na prześladowcę prawie dzikie wejrzenie Karol, ale czemuż wy nie śpicie?
— Ja? at! głowę mi nabechtał szlachcic, prawiąc o konfederatach, że się spać odechciało. Pomyślałem sobie, zajrzę co też się tu u was dzieje, bom czegoś nie spokojny..
— No? czegoż? o mnie? opryskliwie spytał Karol.
— No, no, nie gniewajcie się — sza — no, nic, nic, paneńku, rzekł Poremba.. at w starym czerepie lęgną się dziwolągi.
— Ale dajże mi spać, zawołał Karol.
— To też tylko dobréj nocy życzę.. wyszedł wreszcie, Stach i Karol spojrzeli po sobie.
— Ten coś już zwąchał, zawołał gorąco Karol, idź ty mi za nim i patrz, czy się spać położy.
Minął dobry kwandrans, we dworze jeszcze ten i ów się kręcił.. noc była choć ciepła, ale czarna i posępna, wiatr chwilami zawiewał nagle i znowu po nim cisza, jakby co przeleciało i znikło — kiedy niekiedy z pośrodka ponurych chmur błysła gwiazdeczka i zgasła.
Nareszcie na podwórzu, we dworze wszystko usnęło, światła z kolei po jedném pogasły, tylko na górze u Ewusi ciągle jeszcze błyszczało. Karol zrzuciwszy odzież codzienną, przywdział kurtę, buty, pas, pistolety, szablę Saracenkę przypiął z uczuciem dumy do boku, ryngraf pod szyję, ręce mu się trzęsły..... Staszek i on wzięli juki i cicho na palcach wysunęli się ze dworu.
Przechodząc dziedziniec obrócił Karol oczy na stary uśpiony dwór; zdało mu się, — ale to było złudzenie, — że z okna na górze cień jakiś się wysunął i ręka z chustką powiała... Nie! Któżby go mógł dojrzéć w tych ciemnościach?
W stajni, dziwna rzecz, konie zastali gotowe; nie wiedzieć kto je bez rozkazu posiodłał... to była zagadka.
Staszek, trochę po wiejsku przesądny, zląkł się. — Złą to czy dobrą było wróżbą?
Jeszcze kroków parę a między tym światem cichym, któremu zegar wybija powolne godziny, a nowym, dzikim, strasznym, nieznanym stanie przepaść nieprzebyta....
Dosiadłszy szpaka, odwrócił się Karol ku dworowi..
— Żegnajcie mi! żegnajcie! zawołał w duszy; niech błogosławieństwo Boże spoczywa nad wami, kochany dziadzie, rodzice i ty — gwiazdeczko moja! Niech nic spokoju waszego nie zakłóci!
Rzucam wszystko dla Boga i ojczyzny.... i nie wrócę! o! nie wrócę, chyba bezsilnym kaleką lub zwycięzcą.... a może nigdy!!!


Spiął konia ostrogami i nie odwracając już oczów ku czarnemu dworowi, śpiącemu w drzew kolebce, rzucił się boczną drogą, dobrze znaną; dwa konie pokłusowały szybko, chrapiąc i parskając......
Wśród ciszy nocnéj ucho starego wojaka, dziada Adama, pochwyciło tentent głuchy i znowu w tę stronę krzyżem gonił za zbiegiem.
— Błogosławieństwo Abrahama i Jakuba...
Powtórzył, łza srébrna spadła na siwą brodę.
Stało się! Jedynak ślubował życie ojczyźnie; stare gniazdo orle płaciło dług zaległy..... Bóg miał czuwać nad jego losem. —



KSIĘGA II.

Konfederaci.

Są wielkie w dziejach godziny, przygotowane wiekami, rozciągające dłoń swą na wieki; czuje ludzkość gdy nadchodzą, chociaż nie włada niemi i z pod ich jarzma wybić się nie może. Pchają one w przepaść, którą widzi upadający pod stopami, ale się już powstrzymać nie może.
W łonie lat tajemniczo gotuje się ta przyszłość i wystrzela jako liść roślinny nad ziemię, a rośnie w potężne drzewo.
Napróżno rozum ludzki chciałby życia wodze pochwycić, — sądzi on o przebieżonéj drodze, ale jéj przygotować nie umie. Często na opak całkiem, to co przeznacza ku budowaniu, służy ku ruinie. — Gdy klęskom zaradzić pragnie, tylko swą bezsilność wyprobowuje.
Ta walka wiedzy człowieka z jego losem, to fatalizm dziejowy, ciągnący się od lat tysiąców.
Niemogąc złamać starożytnego Fatum, chrześciaństwo położyło na nim krzyż i stało się Opatrznością, bo widzimy jasno, że przez najcięższe próby, ludzkość idzie do celów wielkich ku coraz lepszemu.
Więc ze spokojem wiary, patrzéć możemy na wszystkie ruiny.. bo po nad niemi.. nieśmiertelny a sprawiedliwy stoi Bóg, a pod jego stopami czuwa Nemesis.
Myśmy słabi.. w gruzach już widzi oko nasze jasno co było przyczyną upadku, lecz gdy pokruszyć się miały kto baczył?
Azali kiedy pomogły przestrogi proroków i głosy wołających i rozumu przestrogi i jęki tych co przeczuwali upadek?
Po nad ziemskie walki.. stoi na siedem pieczęci zawarta księga prawa Bożego.. a nikt nie czytał w jéj kartach, póki się nie spełniały wyroki.
Jak nad ciałem człowieka nagle tkniętego ręką pana, który padł pośród drogi bez życia — staje gmin i patrzy i rozprawia, kędy weń weszła smierć i jako nań zstąpił piorun — tak nad rozpadłym trupem narodu stoją wieki rozumu ludzi i żale ludzkie rozprawiając — dla czego żyć nie mógł.
Ale życie narodu jak żywot człowieka tajemnicą jest.
To czém żywot się posługuje, narzędzia jego są jawne dla oczów ludzi — ale duch co w nich żywie i niemi rządzi — zagadką jest Bożą. Tylko wielkiéj boleści potęgą i jasnowidzeniem proroczém odsłonić można błyskawicznie tajemnicę Bożą — ale odkrytą nawet, kto dojrzy obejmie, wypowie?
I umierają narodowie jako ludzie a śmierć ich płaczą wieki nie pojmując jéj i kładną się do grobu narody uśpione, omdlałe, a żywe, około których gmin rozprawia umarły, czy żyją?
Któż to powie? i z trupa płynąć może krew i w żywym może jéj zabraknąć — a kto kiedy zbadał tajemnicę Bożą!
Taką tajemnicą był żywot Polski i to co ludzie zgonem jéj nazwali, a co jest jéj drugiém tylko życiem, równie cudowném jak było pierwsze.
Na ciele téj nieszczęsnéj ojczyzny naszéj probowały się rozumy ludzkie, noże anatomistów, rachuby polityków z krédą i cerklami — a zasłony téj kryjówki kędy mieszkało życie, nikt nie odkrył.
Pozostała majestatyczna przeszłość, tak niepojętą, jak niewysłowioną jest boleść teraźniejsza... zagadką.
Nad ciałem stoi tłum, jedni krzyczą i wołają umarł! drudzy płaczą i szepcą: Żyje. Bezduszne bydlęta się znęcają...
W upokorzonym duchu dziecko klęka i przykłada drżącą dłoń do łona matki... ono jedno czuje, że w zimnéj piersi bije jéj serce...
Straszna godzina bożych wyroków spełniła się przez plugawe ręce ludzkie na Polsce — za ostatniego pomazańca, który nie wiedząc sam, miał zostać jéj katem, a za katowstwo to — uperfumowanym męczennikiem.
Nic dramatyczniejszego nad te chwile, przygotowujące walkę wiekową, aż do dni naszych się ciągnącą.
U progu ich jakby ślepotą rażony naród zabywa swych tradycyi, wiary swéj, przestaje ufać w swą siłę, blednieje, omdlewa, słania się w konwulsyjnych ruchach, szukając sił do potargania więzów — a słabnie.
Przybiegają ze wszech stron lekarze i szukają formuły zbawienia.
Każdy z nich jasno widzi przyczyny upadku, każdy je przecie inaczéj określa, wreszcie znaleźli mędrkowie defekt organiczny i zawyrokowali. — Żyć nie mogła.
Dla czegoż wieki z nim żyła? Czy on wzrósł? czy ona zmalała? Kaleka więc będąc, była potężną, silną, zwycięzką przez dziesięć wiekową przeszłość?
Nie — aleście wy ślepi ludzie rozumów i rachunków chłodnych i nie zajrzeliście w tajniki żywota — nie dostępne waszemu oku.
Wzięliście księgi z literą prawa i rzekliście, że w prawie tém tkwił zaród śmierci.
Dla czegoż żyjąc nim była potężną i świetną?
Widzieliście tylko to co było napisane, co martwą było głoską, hieroglyfem — ale żywot polski nie zawierał się cały w tém co napisane było.... a tradycye dopełniające, wywietrzały i znikły.
Dotknął Bóg właśnie tém, że ten duch co ożywiał prawo, co je poruszał... co stanowił istotę narodowego życia zatracon został... Reszta jest niezrozumiałą, bo stała się nie pełną.
Ostatnim czynem staréj Polski, w którym tradycya wciela się jeszcze i przychodzi do najostateczniejszego szczytu wielkości — jest Sobieskiego ofiara — dla nieprzyjaciela!!
Jest to ostatnia téż epopeja nowszych dziejów... epopeja chrześciańska, heroiczna, na tle polityki egoizmów i materyalizmu.
Polska zamyka swój żywot rycerski a chrześciański... ofiarą — i jakby po tym wysiłku wyczerpała się cała, upada znękana i bezsilna.
Dziejopisarze w tym bohaterskim czynie zaparcia się, widzą tylko szaleństwo — dowód jak im cała przeszłość jest zakrytą i niepojętą.
Ale od chwili gdy ręką Jana spełnił się ów najświetniejszy czyn poświęcenia podjęty dla idei, na korzyść tych co nazajutrz do rannych obrońców swoich u wrót Wiednia strzelali — ciemności ogarniają nieszczęsną Polskę, wydaną na łup ludziom co ją po ludzku chcą zbawić rachubami, lekarstwy, spodleniem, pieniędzmi, samolubstwem. Poczyna się krzyż narodu, od dwóch panowań które do reszty ścierają z jego czoła znamiona starego posłannictwa... Wszystko powszednieje, maleje, spada, karłowacieje. Co było wielkiém przeradza się w dziwaczne, co było heroiczném w dziecinne, jakiś paraliż odrętwia członki téj społeczności idącéj samopas.
Wodza nie ma, myśli nie ma, Bóg poskąpił posłannika, tłumacza, Mojżesza, któryby wiódł przez pustynie.
Stu uczonych jeografów układa drogi — ale któż natchnienie wiedzą zastąpić potrafi?
A natchnienie zostaje przeklętém, ludzie wystygli zowią je chorobą, obłąkaniem.
Życiem chorobliwém, nie swojém już, nie cudzém, ale potwornie skoszlawioném, żyje Polska za dwóch Augustów, którzy ani języka ani idei narodu poddanego sobie nie rozumieją.
Jest to niewola, w któréj aby żyć, swego żywota wyrzec się potrzeba. — Maleją ludzie, drobnieją pokolenia, — ostatek spuścizny duchowéj ulatuje.
Naród, co zgubił myśl przewodną, szuka jéj w puharach, i znajduje w nich odżywienie serca i dłoni... ale nie ducha. Wśród biesiad palą się czoła — ale Bóg pomięszał umysły, oślepił oczy, szable krwawią bratnie piersi.
W łonie tego chaosu rośnie cudzoziemskim rozumem karmiony maleńki człowiek, który poczyna od przymilonego dworactwa i od gronostajowego cudzołowstwa... aby mu dało prawo do korony.
Jest to mąż jakiego potrzebował Bóg na pokaranie narodu, piękny, uśmiechnięty — dobry a zepsuty i zgniły, bojaźliwy a spartańska cnotę ceniący tylko na starym włoskiéj szkoły obrazie. Żelazo go przestrasza ale nie kradzież i rozpusta... byle w koronki była strojną i mówiła po francuzku.
Stanisław woli być występnym, niż okazać się nieprzyzwoitym i niegrzecznym. Gdyby mu dawać przyszło takie charakterystyczne imienisko, jakie nosili Śmiały i Chrobry, stosowniejszego znaleśćby niepodobna nad — Stanisław Grzeczny.
Jest to mąż nowéj epoki, który nie wierzy w nic, a ma na sobie tylko zeschłą skorupę Polaka, obwieszoną łachmanami błyszczącéj cywilizacyi.
Kocha słowo, pismo, poezyą, muzykę, malarstwo — ale się brzydzi czynem. Człek to malowanego życia, cały sztuczny, ze sztuczném uczuciem i rozumem, ale jako automat Vaucansona, w swym rodzaju, arcydzieło.
Ilekroć do czynu wzywa go dzwon wiecowy narodu — blednie i idzie szukać pociechy w kunszcie, który odtwarza fałszywe wizerunki życia. Fatalność, co tego wycieńczonego gacha na tron rzuciła — rozbudza naród; poczyna się on wysilać do życia — ale rozpusta dwóch panowań bezmyślnych — strata tradycyi pchają na fałszywe drogi.
Słup ów ognisty, co wiódł naród przez wiekowe pustynie — zagasnął, każdy go chce zastąpić swoją latareńką... z latarniami idzie naród w dalszą drogę, w smutną drogę obłędów. Lada wiatr gasi te latarnie... w wielu oleju zabrakło, za nim się w drogę puściły.
Rozpoczyna się tragedya od tego wyboru, w którym Ducha świętego zastępują Moskwy bagnety... Pierwsza to scena dramatu nieskończonego po dziś dzień.
Któż potrafi odmalować tę epokę i tego króla wzdychającego z hetmanem Ogińskim i hetmanową Branicką nad nieszczęściami ojczyzny, a ściskającego jako zbawców jéj Repnina i Salderna, Stachelberga, Sieversa... i Igelstroma, króla, co płacze nad losem narodu i sprzedaje go na opłacenie kieszonkowych długów[1]
Policzkowana Polska — wstaje nareszcie, porusza się — ale w ciemnościach nie wie kędy ma iść, szuka u obcych światła, u obcych pomocy, pieniędzy u obcych i oręża; u obcego mędrca nowéj praw księgi...
W niedostatku tradycyi żąda od rozumu, aby jéj formułę życia stworzył... rozum jak Albert Wielki, smaży jéj Homunculusa — bez duszy.


Im daléj, tém historya króla i narodu stają się niezrozumialszemi — jest w nich dwie twarze, które się sobie sprzeciwiają nieustannie. Zaledwie się wpatrzyłeś w jedną, już ci wykręciła się głowa i pokazała drugą swa stronę, która tak jest białą jak tam ta była murzyńską.
Na przemiany nawet w jednéj postaci spostrzegasz bohatera i nikczemnika, proroka i — zdrajcę, wodza i niewolnika.
Z jednéj rodziny wychodzą Pułaski, Barski i Targowicki, Radziwiłł konfederacyi Radomskiéj, przerzuca się do Baru, szwagier królewski myśli o jego detronizacyi, pan Zaremba, któremu należał laur, zasługuje rychło na

patibulum et rota...

ludzie, co, krew lali za ojczyznę, biorą potém oberznięte dukaty Fryderyka przez spotniałe od rozpusty ręce Katarzyny... palmy od ojczyzny i ordery od jéj oprawców.
W każdym z tych Polaków skarlałych jest niemal dwóch ludzi, a nie ma — człowieka... jest jeden, dziecko przeszłości, który w zetknięciu się z jéj duchem na chwilę odżywa i drugi, stworzonko teraźniejszości, bojące się aby ona go nie pożarła.
Szczęsny Potocki ojczyznie w ofierze składa działa i pułki, aby ją późniéj związaną oddać w ręce Katarzyny.
Książe Józef odsyła ordery stryjowi i dymisyą, a opuszcza szańce dla imienin faworyty.
Ażeby znaleść prawdziwie czyste, świetne, acz nader proste charaktery... przy niewykształconych umysłach — trzeba zstąpić aż pomiędzy szewce a rzeźniki... między Kilińskich i Morawskich...
Wiek to niezrozumiałych sprzeczności i uorganizowanego chaosu.
Nawet najszlachetniejsze charaktery, najjaśniejsze umysły mają chwile zwątpienia, omdlenia i upadku, jak najsłabsi mają godziny podźwignienia i przejrzenia... Ale nic nie trwa... wszystko się kruszy... Dzień jeden nie jest przepowiednią drugiego, jest jego zaprzeczeniem.
Polska obudza się wreszcie, gdy z pod boku króla wyrywają senatorów, a w stolicy przestaje rządzić nawet pozornie ten, któremu dano berło na zabawkę.
Piastunowie tradycyi poprzebierali się po francuzku; ale po chatach i ubogich dworach budzi się ona i lepi z okruchów... Wychodzą wielcy mężowie z pod strzech słomianych, rosną bohaterowie i stają się wodze z ludzi, co wczoraj nic w sobie nie czuli. Duch na Kościuszkę zstępuje, jak na Joannę d’Arc; na Marka, jak na proroka starego zakonu... co wczoraj chodził za trzodą.
Jednego poranku budzi się ślepy jasnowidzącym, żołnierz wodzem.


Lat cztéry, cztéry wieki targa się naród w narzuconych mu pętach... są to lata epopei i cudów. — Cuda te poczęte jasnością wielką, spadają gdzieś, topiąc się jak meteory na trzęsawiskach i w błocie, jak gwiazdy spadające, które lgną w zatęchłych kotlinach...
Ludzie, co się porwali czynić te cuda, są jako ów apostoł, któremu do iścia po morzu wiary zabrakło — i tonie.
Po jasnych wstęgach bohaterstwa, czarne smugi niedołęztwa.
Shakesperowski dramat, w którym Hamlety ocierają się o Poloniusów... a krzyk boleści graniczy ze świstem ulicznego szyderstwa.


Polska jak słaniająca się niewiasta... ręce wyciąga ku postronnym... o swéj sile nie może stać, bo w nią nie ufa; nieprzyjaciołom ratować się każe, a ci ją czynią narzędziem swych intryg i frymarków... Czepia się słabszych od siebie.
Temu coby chciał odmalować to dzieje, ten obraz konania matki — mimowolnie pęzel zadrga w dłoni, zmięszają się rysy... za łzami mu nie widać nic...........


W chwili gdy rozpoczynamy opowiadanie nasze (dramat wiekowy) — wysiłek ludzi przysięgą związanych w Barze, już wyczerpywał się i zwiastował rychły ich upadek.
Pierwszém złowrogiém oznajmieniem jego była klęska Stołowicka, zadana przez tego, co się wprawiał, aby rzezią Pragi dopełnił swych przeznaczeń.
Zwyciężonym był człowiek, który do ostatniéj godziny zwlekał odwagę, nie śmiejąc wyrzec po jakiéj staje stronie.
Ze trzech stron spiskowali w milczeniu ci co kraj rozszarpać mieli. Resztki barskich żołnierzy i francuzkich dowódzców (bo nam i na wodzów nie stało) biły się jeszcze bez nadziei wygranéj.
Radzić potrzeba było na obcéj ziemi, bo w swojéj kąta nie mieli bezpiecznego. Generalność nosiła się z Turcyi do Preszowa, do Cieszyna, do Białéj, po węgierskich, szląskich i niemieckich potém grodach.
Wielka rozsypka narodowa już się poczynała, puszczali się wszyscy na żebraninę po Europie, po dworach, po gabinetach, po przedpokojach ofiarując Polskę za małą cenę, jako rzecz, którą chce dłużnik od wierzyciela wykupić. Nikt nie chciał tego klejnotu, który blask swéj idei utracił, dyament ten wydawał się szkłém przepaloném.
Na Jasnéj Górze w Częstochowie, w tém miejscu co widziało cudowną obronę Kordeckiego, siedział jeszcze Kaźmierz Pułaski... ale on jeden może z całego zastępu miał tę wiarę co Szweda krzyżem i modlitwą pobiła... I on nawet słabszym uwieść się dawał, i on znęcił się na porwanie króla — lalki z rąk Salderna w nadziei, że go konfederacya potrafi przerobić na prawdziwego pomazańca Bożego.
Wiedziano w istocie, że to był król, z którego każdy robił co chciał, płakał i śmiał się, byle go kto o to pięknie poprosił.
Naówczas odegrał się ten tajemniczy dramat w stolicy porwania, uwięzienia, ocalenia.. rzuconéj potwarzy królobójstwa na ohydzenie konfederacyi.
Pomięte koronki odchuchawszy król z uśmiechem zaręczał, że byłby, zawieziony do Częstochowy nawrócił elekokwencyą swą konfederatów, jak oni ręczyli, iżby byli przerobili króla.
W téj historycznéj zagadce do dziś dnia jest ciemno.. to pewno że ona zwiastuje upadek związku, a posługuje wielce królowi w ręku Moskali.
Głucha przelatuje wieść, że część téj teatralnéj historyi podrobioną była umyślnie, aby lalce — królowi wyzyskać oklaski i współczucie dlań obudzić.
Scenicznie to wygląda.
Warszawa tłumnie ciśnie się oglądać relikwie męczennika Stanisława Augusta — but, który z nogi mu się zsunął... zabłocone pończochy, zdarte rękawiczki, poszarpane koronki.
Ze łzami w oczach papugi całują te resztki gachowskiego stroju.. przyprawne dla tym większego efektu, trochą krwi z niewinnego utoczonéj kurczęcia.
Tymczasem we Francyi, która już przysposobiła się być tą starszą siostrą Polski, jaką późniéj została — zmienili się ludzie, potrzeby, kochanki i gorące współczucie dla biednego kraju. — Turcy także nie potrzebowali już posługiwać się barskiemi rycerzami.
Rozbitki tułały się po Europie, nim dzwon ostateczną rozproszenia uderzył godzinę. Krasiński z Turcyi jechał do Waradynu, z Waradynu do Preszowa; Ogiński szukał spoczynku w Saxonii i wygodnego kąta u Niemców.
Ostatki konfederatów w walce z samemi sobą, stały patrząc nie w niebo ale na ziemię.
Codzień rycerz ubywał, wódz odpadał, wygnaniec nowy się zjawiał, zwyciężony uchodził.
Brakło człowieka; najczystszego, Pułaskiego złamała i zgniotła listopadowa komedya z królem, Krasińskiego spór z Potockim, Zarembę strach o wioski i dwór.
Zwolna sznury wojsk przemożnych sąsiadów wpajały się w martwiejące ciało rzeczypospolitéj.


Takim był koniec 1771 roku i początek l772, gdy długo wyczekując chwili pochwycenia za broń, Karol wreszcie nocą ubiegł z rodzicielskiego domu, ślubując życie ojczyznie.
Dla niego dopóki stał w polu jeden żołnierz i trwał bój, była zwycięstwa nadzieja — młodém sercem nie liczył on wojsk, ale ufał w dobrą sprawę.
Byłaż kiedy na świecie lepsza? niegodziwiéj zwalana i popsuta niezgodą i prywatą, tym trądem narodów zesłabłych.
W uszach mu jeszcze brzmiała owa pieśń zanucona u brzegów Dniestrowych przed czterma laty:

Dla kogoś panie wyniósł Krzyż swój drogi?
Komużeś okup sprawił z męki srogiéj

Z całą jeszcze siłą swą odzywał się do niego ów hymn:

Przebóg! kto czuje
Niechaj ratuje
Matkę ojczyznę....

Biegł więc jak zawołany choć opóźniony dłużnik, a gdy się raz wyrwał, całe swe życie poniósł na ofiarę, nie należał do siebie, ale do wielkiéj macierzy.


Noc była czarna, posępna ale cicha.. w powietrzu już zalatywało tchnienie wiosny.. dwa konie leciały drogą, jakby przeciw losom biegły. W stronę ku Krakowu było najbliżéj ale goścince przecięte.. przedrzeć się trudno i niebezpiecznie.. Umysł młody wabiła Częstochowa, Jasna Góra z jasnym wodzem, chorągwią i nadzieją.
Tam by był chciał iść walczyć.. ale jak się dostać przez snujące się kupy moskiewskiego żołdactwa, które po gościncach plądrowały i chwytały? niewiedział.
Pobożne dziecko sądziło w dobréj wierze, iż ten Bóg, co mu dał natchnienie, powinien go był sam zawieźć na miejsce przeznaczenia jego.
Nie szukał więc przewodnika, było nim — serce wielkie. —
Zdało się Karolowi, że byle wyszedł w pole, duch co go natchnął, ręka niewidzialna ująć go miała i powieść na boje.. konia nawet nie wiódł sam, bo go już zwierzył téj dłoni. —
Od téj chwili czwałował jakby snem ujęty.. był w gorączce, żył marzeniem, przed którém przelękła rzeczywistość cofnąć się musiała.
Niewiedział jak długo biegli i w którą stronę od Skały, gdy Stach przytomniejszy od swego pana, czując się zbłąkanym, przeląkł się o Karola. Kilkakroć starał się wykrzykiem cichym napróżno zwrócić jego uwagę. — Koń i jeździec czwałowali niepowstrzymani.
Wśród nocy ciemnéj ledwie drożyny widać było. Karol czy koń jego wybierał zawsze najmniéj dostępną, najdzikszą, jakby chciał uniknąć pogoni za sobą.
Wistocie Karol podejrzewał, że podejrzliwy Poremba musiał czatować i mógł gonić, dopaść, odprowadzić: myśl sama krwią mu twarz oblewała, czoło sromem.
— Panie, panie! odezwał się wreszcie Stach po długim biegu, zaczynając się rozpatrywać w okolicy — panie! panie wszak to my zajechaliśmy gdzieś pod Ojców ku Pieczarom.. a nam trzeba było pono gdzieindziéj...
W istocie wśród ciemności nocnych ukazujące się skały coraz wyższe, zwiastowały górzystą okolicę.. Karol odwrócił się, nie wstrzymując konia, obejrzał nic nie widząc i westchnął.
— Gdzieindziéj, rzekł — tak, może chciałem w inną stronę, ale Bóg nas gdzie każe poprowadzi. Co się ma stać z Jego woli, to się stanie.. Co mi tam.. bylem na chorągiew swoją i braci mógł trafić! pierwszy lepszy wskaże nam gdzie jéj szukać. — Powiedz mi lepiéj czy daleko jeszcze do dnia.. długo nas jeszcze ta ciemność oślepiać będzie?,
Stach wiejskie dziecko, przywykłe zegara dnia i nocy szukać na niebie, po gwiazdach i zorzach szukać godziny, popatrzał w niebo o ile chmury i las dozwalały.
— E! chyba jeszcze do dnia daleko! zawołał: o północy ledwie, konie okrutnie zhasane.. Drugie kury jeszcze nie piały...
Tych słów domawiał gdy konie się nagle żachnęły i głos zabrzmiał nad uchem.
— Stój! kto jedzie? Hasło?
— Hasło! hasła nie mamy, zawołał Karol z wybuchem radości. — Hasło! na co mi hasło! hasłem Polska i Marya!
— Zkądże jesteście? z jakiego oddziału?
— Z żadnego jeszcze... ale jutro będę należał do waszego, jeżeli wy należycie do konfederacyi, rzekł Karol. Jadę się zaciągnąć. Prowadźcie mnie do obozu.
Niewidzialna ręka w ciemności schwyciła konia u pyska...
— Zobaczemy! odezwał się głos, za mną! do obozu.
— Nie rękaż to Boża mnie prowadzi? wykrzyknął Karol! z coraz rosnącym zapałem.
Przewodnik nie nie odpowiedział, szedł spiesznie, konia z jeźdzcem wiodąc za sobą.
Niecierpliwe chłopie próżno mu zadawało pytanie, niewidzialny ów żołnierz milczał lub pomrukiwał coś niezrozumiale.
Chwilami zdawało się że idąc kończył jakąś rozpoczętą wprzódy modlitwę.
Wszystko to cudem świeciło dla Karola. — O mój Boże! powtarzał, wiedź mnie jakoś począł na chwałę twoją i Polski.
Stach trochę więcéj strwożony, niespokojny, jechał za panem milczący.
Gdy się na pagórek nieco wdrapali, a jaśniejsze niebo ukazało, przewodnik malował się na nim barczysty, szerokich ramion, zbrojny, z czapką, po któréj poznać było można konfederata... Nad barkami sterczała mu strzelba i lekkie drzewce z proporczykiem.
Lecz zaraz spuścili się znowu w gęstwinę czarną i ścieżyną wązką drapali pomiędzy skałami, aż stanął niewidzialny strażnik i dał hasło.
— Jezus, Marya, Józef.
Na głos ten z lewéj strony góry wysunęło się kilka milczących postaci czarnych, których rozeznać było niepodobna i po chwili otoczyły Karola i Stacha. Nic słychać, nic widać nie było... czuli tylko że końmi nie władli, bo je wiedziono daléj. Po chwili ktoś zbliżył się i rzekł: — Z koni! do pułkownika.
Karol zeskoczył spiesznie, serce mu biło.
— To mój luzak, ten przy koniach zostanie, rzekł — ja za dwu idę.
Nie było więcéj pytań ni rozmowy; przed młodzianem szedł jeden, za nim w ślad drugi; ścieżka ich wiodła gdzieś w ciemności ku górze. Mówiono o obozie ale nigdzie ani ogniska, ani śladu obozowiska dostrzedz nie było można.
Noc czarna, posępna zalegała dziką, pusta okolicę, zarosłą krzewami, obnażonemi jeszcze, zarzuconą obrywami wzgórzów opoczystych... Gdzieniegdzie dojrzeli coś nakształt ścieżynki wązkiéj pod wysoką skałą nagą, to znów wspinali się pomiędzy obrywy, parowami i spuszczali przez wąwozy po nad któremi drzew skelety zwieszały gałęzie suche. Na tle nocy wszystko to olbrzymiało, przybierało kształty dziwne, wyrastało w widma i widziadła poczwarne. Niekiedy górą błysnął szmat nieba... to znów przez splecione gałęzie jakby z zakraty trochę jasności, a potém szare mroki, a wreszcie nieprzejrzane nocy przepaście.
Karolowi zdawało się że stąpa po chmurach, że idzie ku niebu, że się spuszcza w otchłanie i że przestał należeć do świata powszedniego, a wkroczył w nieodgadniony kraj cudów. — Serce mu potężniało, tak właśnie pragnął on wnijść w nowe życie...
Przewodnik począł się spuszczać zwolna w dół, a Karol podniósłszy głowę nie dojrzał już nad sobą nieba szarego, ale jakby sklepienie czarne, ciemność jakąś nieprzebitą; owionęłą go razem jakaś atmosfera podziemia... a w dalekiéj głębi blade mignęło światełko.
Na niebie czy na ziemi rozpoznać było niepodobna.
W téj szyi która się zwężała wiodącéj jakby do pieczary... spotkali nową straż... wymienili po cichu hasło.
Karol domyślił się wreszcie, że być musieli w jednéj z tych pieczar okolic Ojcowa, o których słyszał nieraz, że się w nich wedle podań, miał niegdyś ukrywać Łokietek... W nich to, powiadały legendy... z dwunastu rycerzami u kamiennego stołu siedzi Chrobry aż do dnia zmartwychpowstania... gdy konająca Polska o pomoc jego zawoła...
Czasem wilgotny powiew od wnętrza przeleciał muskając mu twarz... czasem kropla z góry upadła jak łza na rozgorączkowany policzek, gałązka jakby żywa trąciła witając przechodnia. Światło w dali rosło, było to jakby gasnące ognisko... przed którem przesuwały się zwolna czarne postacie... niby cienie olbrzymie ludzi...
W słabym odbłysku tego ognia zarysowywać się zaczęły mokre ściany, pieczary ginące gdzieś w górze i połamane w ogromne bryły, jakby toporami duchów.. Niby urągowisko i groźba wisiał gdzieś obłam, który spaść nie chciał, aby zawsze spadać się zdawał. —
Ścieżyna stawała się szérszą, ludzie szli coraz prędzéj i pewniejszemi kroki, oko Karola ich wyprzedzało, serce biło.. oswojony wzrok przebijał już ciemności i pochwycił obraz w istocie jakby z sennego wyrwany marzenia.


Tuż u wniścia podłoga była z ludzi leżących pokotem... Kamienie to były zaklęte, czy znużeni żołnierze? oko z razu rozpoznać nie umiało. Przypominała się bajka o czarodziejsko w skałę obróconych rycerzach.. Na nierównéj téj, pogarbionéj przestrzeni gdzie niegdzie wystawała dłoń ściśnięta i groźna, podnosiła się zwolna głowa, którą sen schwycił czuwającą i zwiesił tylko, nie złamał, jak uwiędły kwiat na łodydze.. Z pod dłoni rozsypane świeciły szable.. jakby tylko co puszczone..
Ludzie to byli żywi.. bo na szmér ruszyło się głów więcéj, jakby z ziemi wyrastały i w ciemnościach błysło kilka par oczów, jak wilcze ślepia, jasnych i krwawych.. Podniosły się milczące i opadły z westchnieniem.
Daléj po za tym żywym wałem z ludzi płonęło ognisko to żywszym blaskiem gałęzi, to dymem miecąc czerwonym.. Jakiś wiatr podziemny przyciskał kłęby dymu do dołu, potém uwolnione dźwigały się i parły uciekając gdzieś w głębie.
W lewo za tém zarzewiem, widać było pod skałą klęczącego starca. W ścianę wetknięty był krucifix czarny, na którym złocisty Chrystus połyskał.. w prawo, a w lewo stały dwie chorągwie, oparte o opokę.. Na lamie złotéj rozpięty Zbawiciel, na złotéj lamie czarna Matka Boska z Częstochowy.
Starzec się modlił, przy nim w habicie bernardyńskim klęczał ksiądz z wygoloną głową i jak on ręce miał wyciągnięte do Chrystusa.
Oba, odpowiadając sobie na przemiany i z cicha gorąco prosili Boga.
Twarz mnicha była żółta i sucha, a oko czarne i wpadłe.. ręce jego zdawały się kośćmi bez skóry.
Starzec mógł mieć lat.. któż zgadnie wiele? Lata idą po ludziach, jak pługi po roli, na twardéj zaledwie żelezce zedrze skorupę — miękką rozerwie do głębi — któż pozna, ile tam razy przeszedł pług Boży po twardém obliczu męża, co cierpieć umiał?
Był wzrostu tych co w grobach leżą, a na których trumny trzeba było żłobić dęby kilkosetletnie; krzepki był i silen, a na karku wzbijała mu się dumnie głowa ostrzyżona nizko, z brodą obciętą krótko i spuścistemi wąsami.
Opięty był cały jakby suknią zakonną, szarą, wazką, rozprutą do końca po bokach, ujętą czarnym pasem skórzanym. Na szyi miał z grubych pacierzy różaniec czarny, a przy nim trupią głowę kościaną i medal i krzyż mosiężny, jak zwykli nosić mnichy.
Na lewéj piersi u serca wyszyty był z sukna krzyż czerwony. Z pod szyi nie odpiął ryngrafu z Matką Boską Częstochowską.
U nóg jego na ziemi leżała czapka rogata z czerwonym wierzchem. Szablę na rapciach skórzanych miał u boku.
Ze złożonemi rękami żylastemi, z wielką pokorą i namaszczeniem, z podniesioném w górę czołem, modlił się gorąco i wzdychał — oczu nie odrywając od ukrzyżowanego. — Daléj nieco usłane widać było ale nietknięte łoże żołnierskie. Mała książeczka pobożna roztwarta na ziemi, tylko co znać była rzucona.
Usłyszawszy szmér i głosy za sobą, zwrócił się a skinął niecierpliwie, aby mu modlitwy nie przerywano. Żaden bo wówczas pobożny katolik nie przerwał służby Bożéj dla sprawy ludzkiéj.
Karol stał a patrzał, potém mu się same zgięły kolana i ukląkł modląc się po cichu. — Ale z krucyfiksu oko jego mimowolnie pociągnięte szło na tego starca poważnego, który w blaskach ogniska chwilami promieniał jak święty.
Z cieni dalekich głów kilka ciekawie wyjrzały.. ale ich oczy tylko groźne i wąsy długie mignęły w dali i znikły.
Cisza była w pieczarze, tylko oddechy śpiących, jakby niewidzialnych duchów podziemnych stłumione jęki, obijały się o uszy.. czuć było że szły z piersi znużonych, zbolałych.
Starzec pochylił głowę, uderzył się trzykroć silnie w piersi i powstał powoli. Postać to była potężna, rycerska, czoło posępne, szerokie ale spokojne choć poorane, oczy jasne, usta łagodne, przecież nie śmiejące się zbytnio gwoli światu i ludziom.
— Oto — podróżny, rzekł głos z za Karola, który podniósł się z ziemi — wzięła go placówka w dolinie.. było ich dwóch.. Stary patrzał długo.
— Kto? z kąd? dokąd? odezwał się spokojnie.
— Jestem Pluta ze Skały — jadę zaciągnąć się do konfederacyi.
Całą swą historyą w tych kilku prostych wyrazach zamknąwszy, chłopak pokłonił się rycersko.
— Ze Skały? to chyba wnuk pana Adama?
— A syn Jakuba.. dodał Karol.
— Cóż to tak późno, dziecko moje.. zawołał pułkownik ważąc słowa. — Czy za zezwoleniem rodzica i jego radą?
— Późno w istocie — odpowiedział przybyły — ale bom właśnie czekał rozkazu rodzica.. a nie doczekawszy się, poszedłem za głosem sumienia.. Nigdy zapóźno by służyć ojczyźnie.
Stary przybliżył się i rękę ciężką położył mu na ramieniu wpatrując się bliżéj w twarz..
— O dobra krwi stara, nasza! zawołał — dobra krwi, coś tam to serce w piersi rozgrzała..
Ależ, dziecko moje, w dni wesela i nadziei przyjść ci było, a nie na dni ostatnie zwątpienia i rozpacznéj walki! Wiesz że co to ślubować ojczyźnie? Jeśli niewieście u ołtarza do śmierci przysięgasz, ojczyźnie nie mniéj należy.. A ta oblubienica nie przyniesie ci nic.. krom palmy i całunu..
Jeżeliś nie ślubował...
— Ślubowałem w duszy mojéj — przerwał żywo Karol — i nie złamię przysięgi. —
Stary zmilkł, patrzał, w oczach mu pojaśniało..
— Dajże mi dłoń, daj, rzekł, tośmy towarzysze.
— Twoja niech mnie pobłogosławi! jam prosty szeregowiec — odpowiedział Karól — a żem dach mój rodzinny opuścił bez błogosławieństwa, bez pożegnania, zastąpże mi starego dziada i rodzica..
Dwie drżące dłonie wyciągnęły się nad głową pochyloną Karola, a pułkownik milczał.. lub może modlił się cicho.. potém ręką prawą ujął dłoń Karola.
— Siądź i spocznij, odezwał się.. pomówmy... Wszystko to dobre, ale cóż myślisz z sobą? dokąd chciałeś się dostać? coś zamierzał?
— Myślałem tylko iść a bić się.. chciałem tam być gdzie serc i rąk brak może.. a dziś, gdzie Bóg przyprowadził, zostanę.
— Dziecko moje.. Bóg wielki.. ja ci nic nie powiem.. Bądź tą ofiarą, jaką być pragniesz, ale wiedz..
Tu się zatrzymał.
— Wiedz co poczynasz, dodał z namysłem. Nie są to już świetne dni pierwsze konfederacyi; bodajbym nie był prorokiem, jest to żywy protest dogorywający.. przeciwko gwałtowi, który krwią podpisać potrzeba.. bo ani sławy ani zwycięztwa nie spodziewam się dla nas. Myśmy straconym posterunkiem wielkiéj armij przyszłości..
Przyobleczeni w kir, o głodzie i chłodzie.. bijemy się, bo cofnąć się nie godzi.. ale wybić się nie możemy.. walczym tylko, o mogiły..
Szkoda mi cię, dziecko moje! któż wie.. przyjdą może czasy lepsze..
— Nie — zawołał Karol z zapałem, w tém co czynię czuję wolę Bożą, a choćby mnie ona wiodła na największą ofiarę, pójdę z ochotą.. zginę szczęśliwy za ojczyznę..
Starzec łzę otarł, jeszcze jego oczy mgłą zaszły.
— Hej! hej! zawołał — gdybyś ty był przyszedł w porę.. a z tobą gdyby był cały naród wstał na głos nasz, jako jeden mąż, gdyby każdy silen do dźwignięcia broni, ujął był szablę a dosiadł konia, gdyby się Polska była rozległa naszą pieśnią pobożną, a poszła pod chorągiew Królowéj.. gdyby wodzowie byli zgodni, gdyby na siebie rachował naród nie na Turków, nie na Francuzów, nie na rakuszan i na wszystkich wrogów swych.. jużby dziś stopy wroga nie ujrzał na świętéj ziemi naszéj... I nie byłoby takich zaprzańców, co rosną ze zgnilizny jak wrzody, ludzi, jak Branicki idących z Moskwą na swoich, nikczemników, co gorzéj niż zgubę, bo spodlenie imieniowi polskiemu przynoszą.
Ale — przerwał po chwili kończąc, źle mówię — żal mi myśli pomięszał. Któż wyroki Boże odgadnie? drogi jego nie zbadane, ten wie, który z niebios patrzy, co z nas robaków uczyni.. czy motyle jeszcze czy kroplę gnoju.. Bo nic nie idzie darmo na świecie.. ani prochu ziarno.. a myśmy prochem.. w ręku jego.. narzędziem tylko..
Przychodzisz, dziecko moje, w złą chwilę, ale ci robotnicy najdrożsi co bez nadziei zapłaty pracują.. bo nagroda ich będzie wielka.
— To téż, ojcze, rzekł Karol, jam nie rachował ani na sławę, ani na zwycięztwo.. poszedłem, bom pójść był powinien.
— Tak święcie czynisz, odparł pułkownik — ale gdy na ofiarę zabijają starego wołu który już pługa nie pociągnie, mniéj go żal.. a tyś.. w sile wieku!
— Jeśli rzeczy tak zrozpaczone, przerwał Karol, — to wy byście raczéj cofnąć się powinni. Stare głowy, w których żyje droga dawnych czasów pamięć, potrzebniejsze nam są niż młode dłonie.
Pułkownik popatrzał nań i drgnął.
— Dziecko moje! zawołał — ja się cofnąć! ja cofnąć! Ty chyba niewiesz jak się ojczyźnie ślubować powinno.. Kto z nas poprzysiągł, raz ujął szablę a wyciągnął w pole.. temu się już cofnąć nie godzi — porzucić chorągiew na hańbę, chronić głowy, nie wolno mu.. powrócić do domu i pługa, przejednywać się sromotnie z tém, przeciw czemu walczył o gardło, wołając pomsty nieba i ludzi! Skazanym on jest iść, ginąć a gdy mu nie ześlą, śmierci błąkać się, walczyć, cierpieć, stérać.. ale mu już nie zażyć więcéj spokoju u domowego ogniska.. bo by się stał krzywoprzysiężcą.
Znasz ty tę pieśń z którą idziemy w bój, mój chłopcze?

Ze skowronkami wstaliśmy do pracy,
I spać pójdziemy o wieczornéj zorzy...
Ale w grobowcach my jeszcze żołdacy...
I hufiec Boży!
Bo kto zaufał Chrystusowi Panu,

I szedł na święte kraju werbowanie,
Ten de profundis z ciemnego kurhanu
Na trąbę wstanie!

Gdy to mówił, zajaśniały mu oczy i ręce podniósł do nieba.
— Tak jest z nami, dodał — tyś wolny, bo nie przysiągłeś jeszcze... myśl i czyń wedle sumienia, albowiem stawszy się raz rycerzem Bożym, jak my woli swéj mieć nie będziesz...
— Jam już poprzysiągł w duszy... zawołał Karol — a świadkiem miałem Boga... ślubowałem i nie cofnę się...
— Niech ci Bóg błogosławi, ja odciągać nie będę... rzekł pułkownik.
Czemuż ta nasza miła Polska, to gniazdo stare świętych i męczenników, więcéj takich jak ty nie miały? Ale jad i zarazę wpuszczono w jéj łono, wygaszono ogień święty, wytrzebiono dzieci jéj... aby za rzezańców służyły niewiernym.
Wiarę w Boga i siebie, to ognisko, przy którém grzaliśmy się wieki — zalano umyślnie... a głównie jego róznieśli na cztéry wiatry.
Ale piorun Boży rozpali je na nowo...
Zamilkł, i była chwila smutnego rozmysłu dla starca, który ocierał oczy — a wesela dla Karola, w którém inaczéj biło serce, bo się czuł jakby do nowego życia powołanym, wyświęconym zbroją i szablą na człowieka. Myśl wprawdzie wracała jeszcze po nad spokojny dwór w Skale, lecz zawstydzona uciekała od wspomnień dni szczęśliwych.
— Młodo, młodo — wstępujesz do naszego zakonu, odezwał się pułkownik jeszcze — ale wola to Pańska... Powtarzam ci, obrońców ojczyzny zakon jest, usque ad finem — nieswawolna bijatyka i partyzantka... Biada tym co go pojmują inaczéj, a rachują się z nim po ludzku. Pójść jak na zabawkę z chartem w pole i wrócić pod strzechę, pocałowawszy rękę królewską, pokłoniwszy się Moskalom, świętokradztwo i szyderstwo... Widzisz mnie... mam lat sześćdziesiąt z okładem, a więcéj byłem na posługach macierzy niż doma. Dwór kędym się rodził, obrócili w perzynę, żonisko z żalu i tęsknoty zmarło, syna mi pod bokiem ubito... gdym blade czoło jego całował, a dusza mu z ust ulatywała... sam ranę dostałem... A jeszczem na posterunku...
I nie zejdę już z niego, chyba... ad patres...
— I ja przysięgam, że go nie opuszczę! zawołał Karol.
Wymawiał te wyrazy, gdy się szmér zrobił u wnijścia, pułkownik wstał niespokojny i parę kroków podszedł naprzód.
— Pewnie to Samocha powraca... rzekł — ale co przynosi! Jeździł rozpatrywać się w okolicy... Od strony Krakowa włóczą się oddziały moskiewskie, a mnie właśnie chciałoby się do Tyńca...
W blasku ogniska ukazała się postać nowa, człek zdyszany, a mimo chłodu nocnego ocierający pot z czoła.
Był to w istocie spodziewany Samocha, stary szlachcic, sługa a towarzysz nieoddzielny pułkownika Skiby, prawa jego ręka, choć dwóch ludzi mniéj do siebie podobnych, znaleść było trudno. Stary pułkownik wyglądał na powstałego z grobu krzyżowca, Samocha zaś miał sobie właściwą postać oryginalną i fizyognomią, którą nie łatwo było do czego porównać.
Człeczyna był mały, krępy, przysadzisty, do siedzenia w siodle stworzony, a oduczony od chodzenia po ziemi. Mimo małego wzrostu, kości znać miał grube, ręce żylaste i silne, łeb turzy, oczy w nim małe, wgłębione, ogniste. Twarzy ogorzałéj towarzyszył wąs nieprzycinany, długi, spadający aż na piersi, biało-żółty.
O ile Skiba poważną, ten miał jakąś żartobliwą postać, niby obozowego trefnisia; uśmiechu z pod wąsa trudno było dopatrzeć, ale marszczki w koło ust i oczów go zdradzały. Cały obwieszony był świętościami, miał szkaplerze na piersi i różaniec przy zbroi i ryngraf ze św. Józefem, patronem dobréj śmierci i krzyż wyszyty na lewym boku. Znać w życiu nieraz w opałach bywał, bo na czaszce, na policzkach, na brodzie pełno było szram białych, sinych, czerwonych, głębokich; — pary palców mu u ręki prawéj brakło, a na jedną nogę nieco nakuliwał.
Szpakowaty, czerwony, spalony, bystry i żywy był choć stary. —
Po pułkowniku on rej wodził wszędzie, w rzeszy był jego adjutantem, powiernikiem, sługą.
On pierwszy poczynał pieśni i modlitwy w obozie i w potyczce; gdy głodno bywało, bawił a karmił żartami; w złym razie dodawał ochoty i humoru szydząc z upadłych na duchu. Już mu wesołość tak weszła w naturę, że gdy raz posiekanego, na poły żywego niesiono, a krew zeń ciekła jak z beczki, jeszcze się do ludzi odezwał:
— Ot co juchy płynie darmo, gdyby tak z innego bożego stworzenia, byłaby przynajmniéj kwaśna polewka...
O cudze życie tak mało dbał jak o własne, tylko do pułkownika przywiązany był jak pies... Skiba go téż kochał, choć się nieustannie sprzeczali.
Samocha wszedł, tarł czoło, stał, z twarzy znać było frasunek, choć go w sobie taił.
— Cóż ty tam przynosisz, Samocha?
— A no, pułkowniku, dobrego teraz na targu nie dostać, odparł skrobiąc się po łysinie i wahając z nogi na nogę stary rębacz... Moskaliska zawalili nam drogę do Krakowa, do Tyńca, a choćby i w inną stronę, tak że gdziem się potknął albo nos w nos, albo po nich jeszcze świeżo dziegciem śmierdziało. Mówią że w Krakowie i okolicy ma być do pięciu tysięcy... Z kąd się to psiarstwo bierze...
— No, dowiedziałeś się, w Tyńcu, w Lanckoronie, w Bobrku, w Częstochowie trzymają się nasi?
— Trzymają się ale słabo.. jest tam znowu tych rozumnych francuzów siła... moskwa przecie nie rozumem to tłumem nas zaleje.
— Cóż że ich siła wielka, zawołał pułkownik.. że tego chłopstwa napędzą.. inaczéj liczyć to pijane żołdactwo a ludzi.. gdyby ich było i trzy i czterykroć tyle co nas.. co to znaczy?
— Tak, cztery i pięć.. to nic, szepnął Samocha kręcąc głową.. a jak dziesięć?
— Mnie bądź co bądź, do Tyńca się dostać potrzeba! dodał Skiba.
— Ja to wiem że musimy, rzekł Samocha, ale już nie inaczéj jak przebojem.. A czasu tracić nie ma co.. Musim się przekradać nocami, we dnie po lasach i błotach siedzieć.. inaczéj nas wytłuką do nogi. Tylko tu pod Ojcowem moskali jeszcze nie widać.. ale jak nam tu w wąwozach drogę zaprą.. ciężko się przerzynać przyjdzie.. Drogę opatrzyłem.. poprowadzę.. konie siodłać i póki ciemno ruszać trzeba...
— Więc nie zwłóczyć, ludzie się wywczasowali, rzekł Skiba — dać zaraz rozkaz do wymarszu.. cicho, przez kułak zatrąbić.. niech wiara wstaje.. darmo spać dłużéj! Na koń!
— To dobrze, dobrze mruknął Samocha, ale nim wyjdziemy, mój pułkowniku — rzekł z ukłonem, potrzeba skończyć z tym...
Wskazał w głąb pieczary...
— Co mi ty znowu prawisz swoje? ofuknął pułkownik.
— No, bo skończyć należy — po co to żywić to wszeteczeństwo.. toć to jest szpieg Branickiego, odezw miał torbę pełną, lepszego przekonania trudno.. to z nim na gałąź!
— Jużem mówił, surowo odparł Skiba — ludzkiém życiem szafować nie lubię. Sędzią mu być niechcę.. katem nie byłem i nie będę. Związanego poprowadzim i odda się komu należy. —
— Ojcze pułkowniku — prosił Samocha — po co my ten ciężar plugawy mamy wieść z sobą? Ksiądz by go porządnie wyspowiadał, sumienie mu wyczyścił jak się patrzy, i na gałąź..
— Samocha, daj mi pokój, groźno rzekł pułkownik.
— No, to go bestyą rozstrzelać, dodał uparty Samocha — toć już krzywdy mieć nie będzie.
— Samocha, na śmierć nie pozwolę, głośno zawołał pułkownik, nie chcę się krwią plamić.. nie sędzia jestem, nie oprawca, ale żołnierz...
— Ależ wojna! a to.. szpieg!
— Co to wojna, krzyknął Skiba niecierpliwiąc się, czy to ty nas masz za pospolitych żołnierzy, za jakąś szajkę rębaczy? Spojrzże na piersi, zobacz krzyż na szabli drugi, a w sercu mieć powinieneś trzeci...
— Ojcze, zdrajca niegodny!
— Któż wie, tłumaczy się że nie wiedział co mu dano, a minę ma głupią..
— Ojcze udaje głupiego, a frant.. krakowskim targiem, schylając się do kolan Skiby, szepnął Samocha, pozwólcie mu dać trzysta płazów i niech sobie rusza się wylizywać...
— Stary ty rzeźniku — rzekł pułkownik — nienasycony, niepoprawny... idź, a rób co ci mówię.. czasu niema do stracenia! do koni!
— No, no, wola wasza, mruknął Samocha, targając wąsa — ale się klnę żem do was dawno takiego żalu nie miał.. no, no! abyście tylko waszéj miękkości nie żałowali.. ja ręce umywam.
Spostrzegłszy nową twarz dorodnego młodzieńca, nie mógł się jeszcze wstrzymać stary, aby nie popytać po cichu, popatrzał na Karola, uśmiechnął się.
— Od takiego przybytku głowa nie boli.. szepnął.
Zaczęto tedy obwoływać do koni. —
W głębi pieczary na dany znak, ten pokotem leżący ludzki łom ruszył się, drgnął i zerwał na nogi; jakby z ziemi powyrastali. Roiło się czarnemi cieniami.. które zdawały się z grobów wstawać milczące.. Od krzyża na piersi dzień się poczynał..
Cisza, spokój, ład był wielki mimo pospiechu.
Samocha stał mrucząc, nierad z wodza.. —
— On to swoją dobrocią gubi wszystko! co jabym takiego trutnia miał żywić.. czy to żyć warto? zły? to na szubienicę.. głupi, po co rozumnym chleb odjada.. ale gdzie on głupi!
Garść ludzi Skiby nie była liczna, ale doborna, drab w draba silni, a jednym ożywieni duchem...
Pułkownik zwał ich braćmi, a byli niemi nie tylko po miłości ale i zakonie, który od początku konfederacyi do końca jéj trzymali...
Gdy w świętéj myśli poczęta owa konfederacya Markowa rozprzęgała się drobnemi intrygami ludzkiemi, na pierwszéj wysokości jéj tylko Pułascy i Skiba utrzymać się potrafił.
Już tedy wszystko ciągnęło w milczeniu na stanowisko.. ale zwykłym trybem od pieśni porannéj począć nie było można, bo przed nieprzyjacielem mogła ich zdradzić; po cichu każdy szeptał modlitwę.
Tymczasem na prędce wpośród pieczary wzniesiono ołtarzyk do mszy świętéj.
Stary kamień, trochę mchu i zbroi złożyły się na stół ofiarny, nad którym powiewała chorągiew z Matką Boską i Chrystusem. — Dwóch starców przy szablach do mszy służyli. Na przodzie ukląkł Skiba z rękami do góry podniesionemi.
I stała się cisza wielka, tak że kapłana modlitwę słychać było, a że losy jutra... zakryte.. każdy słuchał, jakby w życiu mszy ostatniéj. W czasie Ewangielii starym obyczajem szczęknęły na pół podobywane szable, na znak gotowości do obrony wiary świętéj.
Kilkunastu przystępowało do komunii; w końcu ksiądz od ołtarza dał błogosławieństwo. Pochyliły się kornie głowy, uderzyły ręce w piersi, wszyscy wstali; chorążowie ujęli chorągwie, a nim ołtarz rozebrano, już w dolinie okrytéj mrokiem szarym poranka, hufiec się gromadził.


Kilką cichemi słowy rozporządzono pochód. Naprzód miała iść szpica, główny oddział po środku, z tyłu mała garść w osłonie od napadu niespodzianego.
Wszystko było w pogotowiu do wymarszu, gdy Samocha, który miał iść z tyłu, głośno począł kląć i łajać w pieczarze.. pułkownik oburzył się i pogniewał, sam rzucił się ku niemu, obawiając jakiego gwałtu.
Szło o zapomnionego owego szlachetkę wziętego z papierami i proklamacyjami królewskiemi; którego związawszy w końcie rzucono, nimby się jego losy rozstrzygnęły.
Na samém wychodném poszedł po niego Samocha, chcąc go uwiązanego przy swym koniu prowadzić, ale.. nie znalazł. Pogryzione i stargane sznury leżały na ziemi, szlachcic wpadł jak w wodę. Szukano go wszędzie po kątach pieczary, ale jak tam było odkryć, jeśli uchodząc śmierci, zaszył się w jaką niedostępna kryjówkę. Samocha klął, Skiba się srożył.
— Bóg z nim, rzekł, niewielka strata.. rzuć do licha, nie ma czasu do stracenia.
— Bogać niewielka strata.. wołał Samocha targając czuprynę.. toć to nas obliczyło podsłuchało... a jeżeli uszedł... nie pomoże nam pewnie.
Szukać było próżno.. boleć na nie wiele się zdało, a gniewać się jak Samocha, toż było darmo.. przecie się gniewał na siebie, na sznury i że go prywatnie, nie pytając nikogo, summaryjnym sądem, sam nie obwiesił od razu. —
Mruczał na półkownika, gdy Skiba zniecierpliwiony, krzyknął — milczeć! niech lepiéj winny mi ujdzie, niżby niewinny miał być karany.. lekce życia ludzkiego nie ważmy! Naprzód!
— Naprzód!
Stary milcząc dosiadł konia, wszyscy się przeżegnali, kapelan głośniéj rozpoczął modlitwę, którą kończono po cichu:
„Panie Boże nasz, któremu wszelka cześć pokłon i bojaźń należy.. Królu nieba i ziemi, w którego ręku wszystkie królestwa...“
Ranek był smętny, powietrze chłodne, mroki jeszcze zalegały dolinę... górą wiatr pędził rozerwane obłoki po ołowianém niebie. — Same uszykowały się konie, ciężki chód ich zatętniał.. zdałoby się zdala, że to pochód duchów o świcie wracających do mogił cmentarnych.
Za szarego mroku pospieszać było potrzeba, aby przebyć część drogi najniebezpieczniejszą, niepostrzeżonym.
Karola postawiono na proźbę jego, nieopodal od chorągwi — serce mu rosło, gdy na nią spojrzał.. Szli tak wolno w cichości, kiedy niekiedy koń parsknął, głos silniejszy przedarł milczenie, i znowu tylko chrzęst żelaza a stąpanie koni.
Naraz o świtaniu stanęła straż przednia i przybiegł od niéj jezdny do pułkownika. Stój! stój! rozległo się po szeregach.
— Co tam? zapytał Skiba chłodno.
— Droga się zdaje przez Moskwę zaparta.
— Przesłać ludzi, a wziąć języka.. Puściło się kilku, Samocha jeden z pierwszych, koń pod nim utknął, zły omen, ale smagnąwszy go poleciał.
— Zobaczycie, zawołał, że to ten zbieg szlachcic nawarzył nam piwa.. Jeśli dopadł moskali, łacno mu ich było na nas naprowadzić...
Dniało coraz jaśniéj.. w różne strony poszły zwiady, wyruszył na dereszu i Skiba nieco naprzód.
Nie potrzeba było jechać daleko, o kilkoro staj gościniec przerzynało obozowisko moskiewskie. Przy dogorywających ogniach biwaków, które z za krzaków dymiły, widać było żołnierzy w gotowości na czatach..
Pułkownik nie przypuszczał, żeby to być mogła ułożona zasadzka, unikając daremnego krwi przelewu i o wątpliwe nie chcąc się kusić zwycięztwo, wolał wycofać się w inną drogę na prawo, sądząc, że tam wolne znajdzie przejście.
Oddział szedł cicho, moskale zaufani w sile placówek nawet nie mieli, alarmu nie dano, niedosłyszawszy ciągnących.
Wnet na rozkaz półkownika zwrócono w bok choć ciasną i niewygodną w dwa konie przerzynając się dróżyną, na wypadek walki niebezpieczną, gdyby nieprzyjaciel choć jedno działo miał z sobą.
Był to rodzaj wąwozu wśród zarośli a w nim błoto zgęstniałe.. ale próbować musiano drogi, aby ludzi oszczędzić. Szli przez pół godziny i przednia szpica znów stanęła. Po za wąwozem w lesie na polance, były ognie moskiewskie i obóz.
— Niema wątpliwości żeśmy zdradzeni i otoczeni! zawołał Samocha.. Tego tu wczoraj nie było, znać po szarakach że ledwie co nadciągnęli, znużeni.. Teraz, wola Boża..
Skiba niezmarszczony, z wypogodzoném czołem namyślał się. Chodziło tylko w istocie o wybór nieprzyjaciela i pozycyi najwygodniejszéj do rozpaczliwéj walki.
W tém od tylnéj straży przyszedł jeździec oznajmując że i od ojcowskiéj doliny zabierają tył Moskale.
Nie było więc wątpliwości iż garść ta wyszpiegowaną i zdradzoną została; nieprzyjaciel opasywał ją w przeważnéj liczbie, w miejscu do obrony nadzwyczaj niewygodném, bo zewsząd otoczony lasamy i wzgórzami.
Położenie było rozpaczliwe, ale ludzie nieulękli i wszyscy przeżegnawszy się czekali zbici w jedno spójne ciało.
Drgnęła warga Skibie, oko się zapaliło, ręką wskazał naprzód.
— Bracia! kiedyśmy odkryci, rzekł, czemu pieśni nie zanucić, serca rozgrzeje...
Samocha w téj chwili już intonował ją; dolina nagle rozległa się śpiewem uroczystym..
Ten kościelny hymn o mroku na tych pustkowiach, przy chorągwi z ukrzyżowanym.. ci rycerze nieruchomi w siodłach, starzec przodkujący im.. przedstawiali jakby obraz innego wieku.. Pieśń nastroiła serca do Boga, łzy połyskiwały na powiekach, Karol zdawał się siłą jakąś porwany od ziemi.. na barkach rosły mu skrzydła.
Jeszcze pierwsza strofa brzmiała gdy szmer się zrobił, od przedniéj straży wiedziano parlamentarza moskiewskiego z chustą białą, zieloną gałęzią i papierem w ręku.
Rusin szedł a rozglądał się.. szyderski uśmiech krzywił mu wargi, garść ta ludzi tak mu się zdawała do połknięcia łatwą!
Na papierze stało, dobrą, niestety, polszczyzną, że pułkownik Morozów wzywał konfederatów do zdania się na łaskę.. gdyż inaczéj oddział w koło otoczony, w pień będzie wycięty..
Skibie czytając, krwią zabiegły oczy, z konia spojrzał na żołdaka, i zdartym papierem rzucił mu w oczy.
— Powiedz temu kto cię przysłał, odezwał się — że żołnierze matki Boskiéj padają ale się nie poddają.. Co Bóg da!
— Zatrzymać parlamentarza! obejrzał nas! krzyczał Samocha.
— Hej! hej! liczonych i nieliczonych śmierć bierze — odparł pułkownik.. puścić go..
Cicho i pieśń zabrzmiała daléj znowu, oddział począł się posuwać ściśnięty, szable obnażały się, pistolety dobywano z olstr.. konie zdawały się blizką czuć bitwę, bo chrapały niecierpliwie a ten to ów rzucił się w bok jakby przelękły.
Pieśń skończona.. kapelan odczytał antyfonę.. potém..

Kto się w opiekę odda Twoją Boże,
A grzech swój wyzna żałując w pokorze...

W głowie tych ludzi na śmierć prawie nieuniknioną skazanych, na zgon niemal pewny idących, głodnych, wyziębłych, znękanych, była przecież taka siła i zapał, że gdy coraz jaśniejszy blask dnia oświecił chorągiew, rozwidnił twarze, przed śpiewającym zastępem, trzykroć silniejszy by był się cofnął.. tak szedł groźny i straszny. Konie jak zagrzane rwały się do prędszego biegu.. pieśń grzmiała potężniejąc coraz głośniéj.
— Naprzód! wołał, wskazując ręką Skiba.
Oddział Moskwy stojący naprzeciw, może był najliczniejszy, ale po wyjściu z wąwozów, miejsce do walki dogodniejszém się zdało..
— Wiara! w imie Maryi! Ławą! Razem! przy sztandarze! Naprzód! Wolno! Szablą sobie trzeba drogę wyrąbać..
Jak mur, szara, niema niewolniczo milcząca wyciągnęła się przed niemi kolumna moskiewska, czekając znaku do strzału..
Oddział stępo, potém szedł kłusem.. potém na pułkownika rozkaz, ostrogami spięte konie, z kopyta... Cała kolumna jak kłąb jeden z wrzawą rzuciła się na Moskala, wołając: Jezus, Marya! dym ją cały owionął, kule świsnęły.. ale chorągiew ani się cofnąła, ani rozpierzchła!.
Moskale widząc ich następujących, przerażeni zuchwalstwem, nim się z bronią na nowo przygotowali, już mieli ich na karku, złamały się szeregi.. Chorągiew z krzyżem i Chrystusem onieśmielała wielu..
Konfederaci od razu wbili się w tę kupę nieprzyjacielską.. bezładnie pomięszaną, ale trzymającą się stanowiska i wrzeszczącą dziko aby sobie dodać serca.
Znaleźli się naraz otoczeni, ściśnięci, obsypani niezbyt szkodliwym ale gęstym ogniem i tłoczącym się tłumem.
— Naprzód! wołał pułkownik, za sztandarem!
Szablami krwawemi potrzeba sobie było tą tłuszczą drogę torować — ale szło oporem, tak gęstemi szeregi zalegał pole nieprzyjaciel. — Tu i owdzie zsunął się z konia wojak i jakby tonął padając.. złamał się szyk, szczerba w nim, i wnet ściśnięci znowu szli przebojem daléj.
A pieśń nad głowami brzmiała przerywana wykrzykiem śmierć zwiastującym, a sztandar powiewał górą choć od kul podziurawiony.
Jedna z nich przebiła bok Chrystusa..
Z bladych a zimnych w początku twarze rozpłomieniły się, ludzie urośli, siła ich zolbrzymiała.. żelezca błyskały nad głowami, oblane krwią, nieustannie podnosząc się i spadając.
Ciżba moskiewska wrzeszczała dziko, pisk ten mięszał się dziwnie z pieśnią uroczystą..
Był to bój rozpaczliwy, bohaterski, bez nadziei, ale tak straszny, że przed zajadłością jego żołdak się cofał jakby nie ludzi ale niezwalczone istoty, wybrańców Bożych miał przed sobą.
W gwarze tym i dymie już nic widać nie było, tylko w jedną kupę zbite, rwące się ciała ludzi, których rozpoznać, ani policzyć nie było można.. Stali w pośrodku tego mrowia szarego Moskwy, i zwolna rznęli się przez nią.. Skiba szedł przodem, oficer moskiewski stał na pagórku i klął rabiata..
Pierwszy raz Karol upił się szałem boju.. usta mu się śmiały, śpiewał, drżał, bił a siekł.. niewiedząc co czyni, czując tylko że był szczęśliwy. Uśpiona krew pradziadów odżyła w nim zbudzone okrzykiem bojowym.. wspaniałością walki gorączkowéj rozwścieczonéj. Zdawało mu się że świat by był rozbił piersiami, a czoło promieniało takim zapałem, że ludzie się przed nim wylękli, cofali...
Jechał przy sztandarze, Chrystus błogosławił, uśmiechała się Matka Boża.
Któż powie jak to długo trwało? Niebo się zaczerwieniło, z za pasów chmur wyjrzało słońce, oni szli, szli, coraz mniejszą garścią po trupach ludzi, po koniach, które wbijali do ziemi.
Za niemi wreszcie została Moskwa.. rzucając się, to odskakując i obsypując kul gradem.
Przerznęli się przez ten motłoch strwożony ich męztwem; ale mimo ran, strat, znużenia, chwili nie było do spoczynku, nie zwalniano biegu, iść musiano, odstrzeliwając się..
Trzecia część walecznych legła na placu, więcéj niż drugie tyle było rannych co się jeszcze wlekli.. Żołdactwo odzierało trupy i dobijało rannych...
Karol poczuł jakiś ciepły pot płynący mu po piersiach.. chwycił się ręką.. Czy ze znużenia zrobiło mu się słabo? zaćmiło w oczach, pochylił się na siodle.. Świat i bitwa i wschodzące słońce zamgliły się.. znikły.. w uchu tylko huczały okrzyki i wrzawa.. a po nad nie:
Jezus Maryja!
Na szpaku krwią obluzganym, Staszek sam ranny lekko podtrzymywał omdlałego pana i lecieli tak, daléj a daléj.. aż strzały ustały, gwar przycichł, dzień jasny, łagodny, wiosenny roztaczał blaski swe nad ich głowami.
Stanęli na polance rany obwiązywać, koniom się dać wysapać, zmarłych opłakać.. i policzyć. —
Skiba ukląkł i gorącą modlitwą Bogu dziękował za garść walecznych, ocaloną choć w części.
Karolowi kula zorała pierś młodą, ale postrzał nie był śmiertelny; przesunął się po niéj czerwoną wstęgą ją znacząc.. jakby ręka niewidzialna wstrzymała kulę, by daléj nie poszła.
W gorączce drgał chłopak jakby ciągle jeszcze walczył, śpiewał, śmiał się, ściskał.. aż szał ten w końcu w głęboki sen ołowiany i odrętwienie się zmienił.......



KSIĘGA III.

Częstochowa.

Dzień był wiosenny, nielitościwie piękny i spokojny po nad tą nieszczęśliwą Polska, któréj niebiosa urągały lazurem, ptacy pieśniami, powietrze wonią młodości i świeżości; dzień był tak rozpaczliwie i niepojęcie jasny, cichy i błogi, jak bywa czasem na cmentarzu w czasie pogrzebu, aby ludziom przypomniał ich znikomość, a Bożą nieśmiertelność.
I w tym roku żałoby rozwijały się drzewa, przyleciało ptastwo, rozkwitły na mogiłach kwiaty, a w stolicy Saldern miotał obelgi na nieposłusznych i uległych sobie, na upokorzonych i zaprzedanych, na wszystkich... czuł się biczem Bożym i urągał przybitym z szatana cynizmem. Deptał nogami Polskę i plwał w twarz królowi, a liżącym mu się rzucał garść złota z pogardą. Prymasowi... chlubił się, że odebrał — kochankę, Ponińskiemu bluzgał — Idź precz, nie dam ci więcéj pieniędzy.
Podział nieszczęsnego kraju już był postanowiony, Fryderyk przypisywał go Katarzynie, Katarzyna zrzucała go na ks. Henryka, w końcu wszyscy składali inicyatywę na zajęcie Spiżu przez Austryą, która znak dała i zatrąbiła na owo pogrzebowe..
Nad zwycięztwo nieprawości, nad tryumf siły zwierzęcéj, i bezprawia było coś straszniejszego... to spodlenie narodu... Oprócz kilku głów, co posypane popiołem nie ugięły się do ostatka, prócz kliku co poszli łkając na dobrowolne wygnanie, iluż to ich całowało ręce króla i posła! brało ordery i urzędy! Iluż, jak Zaremba, chroniąc majątki, oddali honor, zdradzili sprawę, sprzedali sumienie.
Zniszczenie, wytępienie — wielka jedna mogiła na karcie dziejowéj nie byłaby tak straszną, jak to zdeptanie narodu, któremu urągał nieprzyjaciel płacąc, a potém za ten grosz judaszowski pędzili hultaje szaleć, hulać, skakać i zapijać robaka, co im piersi przegryzał...


Wiosna była piękna, a wpośród brzóz zielono rozpuszczających na rozdrożach, przy wsiach, stały Drewiczowskie i Salderna szubienice, a na szubienicach pod pozorem konfederatów i ich wspólników wisiały trupy ludzi nieznanych... Psy głodne wyły u ich stóp, krucy padali na czaszki i wydzióbywali oczy.
W Warszawie bale po balach następowały, król się cieszył znaczném uspokojeniem kraju, Poniński gotował do sejmu... kilku ludzi na męczeństwo...
O karto żałobna dziejów naszych, któż cię — napisać potrafi? Z palmą dla jednych, z piętném hańby wiekuistéj dla drugich... stać musi historyk i znaczyć zbrodniarzy i płakać nad ofiarami.
Sprawa poczęta w Barze dogorywała, wojska trzech mocarstw zwolna, cicho, posuwały się w głąb kraju. Reszty pułkow Królowéj, reszty krzyżowych rycerzy poddawały się przemagającym siłom; rozbrojeni szli płakać na zgliszcza domowe, albo na wieczne wygnanie, lub do trumien na sen — z marzeniem o ojczyznie.
Cichy wieczór téj wiosny wiał niewymowną świeżością, rosa spadała na trawy i kwiaty, wiatr z lekka falami zbóż kołysał, a kłosy kwitnące wonią miodową przepełniały powietrze. Nad tą biedną Polską równiną — zawsze smętną jak pobojowisko, zasianą krzyżami czarnemi po rozdrożach jak cmentarz... zachodziło słońce ciepłe... jakby nie nasze, pożyczone gdzieś z gorętszego nieba.
W gaju sosnowym, który gdzieniegdzie maiła brzoza a podszywała leszczyna, nad małą drożyną wiejską, stała chata leśniczego, nędzna lepianka stara, na pół w ziemię zapadła; dach na niéj mchem obrosły, ogródek ledwie obrzucony płotem, ubóstwo sięgające nędzy. Bogactwo jéj stanowił las, zieleń, cisza w koło, swoboda pustyni.
Z po za drzew w dali na skraju, jak sięgało oko, widać było górę, a na niéj mury i wysoką wieżycę.
Była to Jasna Góra, a twierdza ta... zwała się Częstochową... Słynne imie, wielkie imie... gdzie Bóg zwyciężał niegdyś.
Przez okno otwarte chaty, wprost wyjrzawszy, wzrok padał na tę latarnią, jakby strażniczą u brzegu morza.
Na widok jéj kłoniły się głowy pielgrzymów, biły serca, jak w kampanii rzymskiéj, gdy na widnokręgu ukaże się kopuła św. Piotra.
I teraz okienko stało otworem, a w oknie pochylona, blada twarz, młoda, tęskne... patrzała ku Częstochowie.
A słońce zachodzące, oświecało świat, nucąc promieniami swemi złocisty hymn wieczora.
W chacie leśnika ubogo było, ubogo; czarne ściany mchem otkane, ławy wysiedziane, piec czarny, siwy staruszek w połatanéj siermiężce domowéj, w zgrzebnéj koszuli kobieta i dziewczątko kilkoletnie, ciekawe, w kąciku za piecem.
Wśród izby roztaszowało się kilku ludzi; starzec z długim wąsem srebrnym i krótko ostrzyżoną głową, posępny, pochylony, ze świeżemi ledwie zaschłemi blizny, kilku żołnierzy przy nim na ziemi, a na ławie u okna, młody ów chłopak blady. Wszyscy w milczeniu zdawali się ino czekać ciemniejszego wieczora... byli pogotowiu do drogi.
Z resztką oddziału niedobitków swych z Tyńca przedzierał się do Częstochowy pułkownik Skiba, i wyleczony nieco z rany młodością Karol, i pocięty Samocha i kilku żołnierzy, co się ani w niewolę, ani do grobu dostać nie mogli.
Szli na Jasną Górę... bo tam jeszcze siedział pierwszy i ostatni z konfederatów, Pułaski.
Trzech ich miał synów starosta Warecki, wszystkich trzech wziął z sobą z domu i poprowadził ojczyznie, mówiąc w duszy: Daję ci wszystko co mam — siebie i dzieci.
Podkomorstwo koronne, starostwo Wareckie, Pułaż, Kostry, Grabow, Deraźnię... życie własne, imie poczciwe — to nic — wiodę ci dzieci jedyne...
Poszli wszyscy, ale starosta Warecki mógłże bronić ojczyzny, kiedy za młodu u trybunałów bronił JMKks. Czartoryskich?? Jeden z palestry wyszły szlachetka, miałże dostąpić czci męczeństwa, ofiary, sławy zbawcy i bohatéra...?
Na to głowy konfederacyi pozwolić nie mogły, krzywo na ten ród rycerski patrzano... nie należał do uprzywilejowanych zbawców ojczyzny.
Pułascy się bili, rada konfederacyi deliberowała, a w końcu odsadzono Pułaskich od prawa przelewania krwi i bronienia ojczyzny... bo to służyło od wieków Potockim, Lubomirskim, Krasińskim.
Stary Józef Pułaski wydany Turkom, zamknięty do więzienia, ze zgryzoty przeklinając niegodne dzieci téj ojczyzny, któréj bronił — zmarł na obcéj ziemi, — zaprzedan niewiernym przez swoich.
Synowie... poszli ginąć za ojczyznę po jednemu...
Patrząc na ich bohaterstwo z zazdrością, drudzy szli, zdradziwszy sprawę, do domu, bo im sprostać nie mogli.
Ostatni, Kazimierz, trzymał się na Jasnéj Górze... w Warszawie mówili ludzie rozsądni — Szaleniec! w ciszy wiejskiéj wzdychali ludzie poczciwi a słabi — mówiąc — Męczennik.
Kazimierz stał do końca na posterunku.
Do téj chorągwi z N. Panną ciągnęły wierne niedobitki, jak on niechcące złamać przysięgi, pragnące zginąć dla imienia Bożego i imienia Polski.


Wieczór powoli, jakby nie śmiejąc dnia pięknego pokryć cieniom, zsuwał się na ziemię pokropioną rosą chłodną. Promień ostatni zachodzących już blasków wdzierał się do chaty, oświetlając twarz bladą i smętną młodego chłopaka.
Skiba w ręku przesuwał różaniec, a głowę miał spuszczoną i twarz posępną, znać mu już życie ciążyło.
Wszystko milczało — cóż było mówić, gdy z ust lała się rozpacz krwawa, a głowy od niéj szalały?


W tém na ścieżce, okryty kurzawą, ukazał się żebrak stary, z siwą do pasa brodą.
Okryty był zszarzaną siermięgą, podpasany sznurem, szedł pieszo z kijem w ręku, z torbą próżną na plecach, ale spojrzawszy mu na twarz poznał każdy, że to nie był dziad co żebrze i życie po drogach rozrzuca.
Pod łachmanem żebraczym świecił w nim majestat królewski... twarz była straszna i groźna, jakimś wyrazem niedoli a rezygnacyi. Nieokryta czaszka wznosiła się jak kopuła świątyni nad tą budową człowieczą, już na poły zburzoną, a jeszcze wielką i poważną.
Siwych dwoje brwi rozrosłych, krzaczystych pokrywały oczy czarne, żarzące się dziwnie, mówiące, potęgą wzroku pociągające człowieka.
Na licu ogorzałym fałdy powyrzynały łzy, marszczki wyżłobiła boleść; żyły jak siatką ce pokryły, znać krwi w nich płynęło więcéj, niż strzymać mogły, bo wzbierały węzłami na skroni i wychudłych policzkach. Resztę twarzy jakby umyślnie kryły siwe włosy obfite, potargany wąs i broda.
Szedł nie patrząc, nagle się sparł na kiju, stanął przeciw drzwi chaty i podniósł głowę i oczy. Przez otwarte drzwi widać było Skibę odmawiającego różaniec, leżących kupkę żołnierzy, a daléj w oknie twarz zadumaną młodzieńca. Żebrak czytał w tym obrazie i nie wchodząc do ubogiéj chaty, naprzeciw niéj zsunął się na ziemię pod starą sosną... Na kolanach oparł ręce, na dłoniach położył czoło, spuścił głowę, modlił się czy płakał...
Ludzie postrzegli go a ubogi leśniczy poszedł z bochenka chleba czerstwego odkroić kromkę, bo niemógł przepuścić ubogiego mimo chaty, aby z nim niepodzielił się choć okruchem daru Bożego. — Dar to był.. suchy, spleśniały, gorzki, ale ostatkiem łamał się biedny, pokornie go przyniósł ubogiemu, cicho położył przed nim.
Żebrak podniósł głowę i wziął chléb.
— Niech Bóg zapłaci — szepnął cicho, jam nie głodny, ale dar to Boży..
Obłamał pruszynę i włożył ją w usta.
— Dzielę się z tobą..
Pobłogosławił resztę..
— Weźmij to, rzekł.. dobry człecze, opatrzność ci przymnoży, boś był posłuszny rozkazom Bożym.
Leśniczy się pokłonił.. w tém Skiba podniósł oczy i zobaczył także żebraka.
Obaczywszy go.. zdrętwiał na chwilę.. potém się nagle zerwał, przestraszony, poruszony i pobiegł ku niemu.
Dwaj ludzie ci długo patrzali na siebie oko w oko, żaden słowa powiedzieć nie mógł czy nie śmiał. — Na twarzy przybysza nie zmienił się wyraz spokoju, pułkownik walczył z sobą, kilka razy usta chciał otworzyć, zadrgały mu, nie powiedział słowa, wyciągnął ręce — niemy. — Żebrak nie podał mu dłoni.. ani okazał uczucia. —
— Ojcze! ty żeś to! ojcze! zawołał nareszcie Skiba, prawie chcąc paść na kolana, tak się ku niemu pochylił.
Nic nie mówiąc żebrak głową potrząsał — jakby nierad i gniewny.
Pułkownik odstąpił smutny. —
— Zkądże to Pan Bóg prowadzi? zapytał.
— Mnie? odrzekł przybysz — mnie zdaleka! zdaleka! całe życie wędrówką.
— To jego głos! to on! zawołał Skiba.
Żebrak ruszał ramionami i trząsł głową.
— Człowiecze, rzekł, jeżeliś mnie poznał, po co pytasz a kusisz?.. jéśli mnie nie znasz na co ci imie moje? A może ja idę z ordynansem Bożym nie za sprawą własną?. ze słowem z nieba i niewolno mi co innego rzec tylko to z czém mnie posłano? ani znać innego człowieka prócz tego do którego idę?
Wszak widzisz łachmany żebraka.. znać jestem dziś nędzarzem i wędrowcem.. nic więcéj.. A czém byłem to Bóg wie, który czyni małemi narzędziami sprawy wielkie i kruszy ludzkie potęgi w proch, a bohaterów w kał przemienia.. ze świętych czyni zgorszenie a z najpodlejszych zbudowanie. Dla czego porzuciłeś modlitwę i wstałeś i przyszedłeś kusić i badać człowieka.. jakbyś był tym co go ma wydać wrogom??
— O! gorzkież słowa wasze! zawołał korząc się pułkownik — ale od was przyjmę w pokorze. Winienem. Przecież grzech mój zrodziła miłość i cześć a przebaczony mi być może.
Żebrak popatrzył ku słońcu zachodzącemu.
— Idźcie, rzekł, a gotujcie się w drogę, albowiem godzina uderzy wkrótce. A któż wie czy nie w jedną idziemy wszyscy??
— Więc i wy.. do Częstochowy? szepnął pułkownik. —
— Co to.. wy? odparł surowo żebrak.. co, wy? Azali wie kto com ja jest? żebrak i sługa Boży.. Kto widzi miejsce święte i nie dąży do niego, jakby minął źródło czyste w upał i nie zaczerpnął. —
Pułkownik stał jeszcze.. wzruszony.. wreszcie gdy ten odwróciwszy się zamilkł; poszedł do chaty i nakazał sposobić się do drogi.
Przystęp do twierdzy, mimo że moskiewskie siły opodal nieco jéj były odsunęły się — w kilku szturmach odparte; nie zawsze był łatwym. Nieprzyjaciel bacznie śledził okolicę i wpaść było można w ręce Moskwy, a kogokolwiek posądzono o szpiegostwo lub poselstwo od kraju do konfederatów, nielitościwie karany był śmiercią na szubienicy bez sądu. —
Musiała więc garść owa niedobitków o mroku szarym do twierdzy się podkradać, z któréj właśnie Pułaski wysunął się z oddziałem, zostawując na swém miejscu Radzimińskiego.
Leśniczy, który znał dobrze okolicę i wszystkie wnijścia twierdzy i drożyny bezpieczne, miał poprowadzić konfederatów. Już się był wybrał, wdziawszy torbę borsuczą i kij ująwszy, gdy na progu ukazał się Skiba, a żebrak który siedział posępny, rzekł mu. —
— Nie bierzcie żadnych przewodników, wola nas Boża sama wieść będzie.. Ja pójdę i zajdę, bo tam dziś jeszcze muszę być, wy za mną..
Po niebie się rozglądnąwszy rzekł. — Azatém w drogę w imie Ojca i Syna....
Skiba ze wszystkiemi swemi co było w chacie, wyszli smutni i milczący, dosiedli koni.. Żebrak już przodem szedł drogą, popatrzał, a gdy wszystko zobaczył gotowém, przeżegnał i ująwszy kij w milczeniu ale raźno iść zaczął. —
Noc nadciągała szybko — drogi po pagórkach krzyżowały się gęste, przecież nie zawahał się przewodnik, szedł śmiało, krokiem pewnym jak gdyby go gwiazda wiodła.. Niosła go taka siła, iż konie wyciągnioną stępią ledwie za nim podążyć mogły.. nikt słowa rzec nie śmiał. Za żebrakiem tuż jechał sam pułkownik, obawiając się znać aby kto z ludzi nie obarczał starca pytaniami, daléj Karol, Samocha i reszta żołnierza.
Na pagórek wyszedłszy gdy już czarna noc się stała, a w przepaścistych głębiach niebios gwiazdy tylko świeciły, przodem na drodze dał się słyszeć tentent jazdy. Skiba jako żołnierz, poznał, że szedł oddział znaczny z kilkuset koni złożony, spiesznym krokiem w kierunku twierdzy. Obawiając się by to nie była nieprzyjacielska kolumna, Skiba przystanął, milczący nasłuchując..
Poczuwszy to żebrak, wstrzymał się także, sparł na kiju i twarzą ku niemu odwrócił.. Pułkownik pytać go jednak nie śmiał.
— Człowiecze stary, którego Bóg tysiąc razy od śmierci ocalił — odezwał się przewodnik — pytam cię dla czegoś małego serca i wiary? Oto czytam jak w książce w myśli twéj iż ci tam tętni nieprzyjaciel.. a szczęk i wrzawa, którą ty słyszysz i ja słyszę.. znana mi jest i wiadoma.. Ten to powraca do któregom jest posłany, wraca posłuszny rozkazom.. krok w krok za nim i my do twierdzy podążym..
Rzekł i począł iść żywo.. Skiba z głową spuszczoną jechał posłuszny.
— Kto jest ten dziwny człowiek? spytał po cichu Karol dosłyszawszy jego mowy.
— Dowiesz się późniéj — odparł cicho pułkownik — nie pora pytać i nie wolno tłumaczyć.. jedźmy, są rzeczy niezbadane.. i cudowne.. nawet tam gdzie Bóg twarz swą odwracać się zdaje.
Wciąż tedy poprzedzani tętnem koni niewidzialnego oddziału, który szedł przed niemi; zbliżali się ku Jasnéj Górze.
Wysoka wieża i mury twierdzy coraz wyraźniéj, olbrzymiejąc malowały się na niebie.. Na wieży w szczycie błyskało światełko jakby gwiazda nad koroną Matki Boskiéj.. drugie jaśniało na ścianie kaplicy.. zresztą mury były czarne i puste. U podnóża ich miasteczko opuszczone, domy porozwalane, kominy stérczące na pogorzeliskach, ziemia poryta kulami, poprzerywane rowami.. wygasłe ogniska, stosy gruzów i popiołów.. pokryte nocą stanowiły obraz straszliwego smutku i majestatu zarazem. — Czuć było że o tę opokę obiły się szturmy wściekłe, że ta ziemia przesiąkła była krwią ludzką i poryta grobami. —
Pomimo trudności pochodu, które z każdą chwilą się pomnażały, przewodnik szedł coraz żywiéj, coraz bardziéj zdając się rozgorączkowany i gnany pospiechem niewysłowionym.. Ten szał z jakim pędził, dawał mu jasno widzenie dziwne drogi, którą w pośród gruzów i zawad wynajdywał instynktowo.. na chwilę się nie wstrzymując w biegu. —
Tylko co za ostatnim jeźdźcem orszaku, który ich poprzedzał, miały się zamykać wrota twierdzy, gdy u nich stanął żebrak i wychyliwszy się w podwórzec, na którym właśnie oddział konnicy z siodła się zbierał, otoczony ciekawą załogą, — zawołał głosem wielkim, który echem rozległ się wśród pustych murów i ciszy:
— Kazimierzu, w imię Boga wszechmogącego staw się do mnie!
Po tym głosie milczenie było grobowe.. wszystkich dreszcz jakiś przeszedł usłyszawszy te słowa; aż z głębi podwórca wybiegł mężczyzna średniego wzrostu, w sile wieku, zbudowany krzepko, w ubiorze wojskowéj starszyzny, z huzarska oblamowanym suto srebrnemi galonami.
Poznać było wodza po rozkazującém obliczu..
Latarnia w bramie stojąca rzucała nań pas światła.. Twarz była nacechowana wyrazem energii, surowa, ale pociągająca urokiem natchnienia i zapału.. Rysy jéj na pierwszy rzut oka zdawały się pospolitemi — ale tyle życia tryskało z oczów ruchomych, z warg koralowych nieco dumnie oddętych, z fałdów czoła — iż każdy w nim czuł człowieka wybranego do stérowania i przykładu..
Jak obłąkany biegł dowódzca wołając:
— Czyj to głos? kto mnie woła?
A postrzegłszy żebraka stojącego w bramie — na pierwszy rzut oka jakby oczom nie wierząc się cofnął: potém podniósł ręce i chciał poklęknąć, ale groźny ruch starca wzbronił mu tego. Oniemiały stał..
— Jestem żebrak.. ubogi.. ale ubogiego Bóg śle.. Oto zemną żołnierzy garść, niedobitków, szukających przytułku.. rozkażcie ich przyjąć..
Pułaski, gdyż on to był tylko co z konia zsiadł — stał jeszcze zdumiały; a starzec już szedł, modląc się głośno z głową odkrytą.
— Do matki Boskiéj.. królowéj nieba i ziemi.. do kaplicy! do stóp jéj.. prowadź żebraka..
Kilku słowami szybko rzuconemi rozporządziwszy, aby przybyłych przyjęto i pomieszczono, Pułaski rzucił wszystko i widocznie wzruszony głęboko prowadził starca, który odmawiał:
Sub tuum praesidium...
Tak weszli z modlitwą w krużganki, a choć pułkownik był tu w znajomém sobie dobrze miejscu, jego zdawał się wieść żebrak.. natchniony...
Na drodze spotkali dwóch księży Paulinów, którym słowo tylko szepnął Pułaski.. Znalazł się kapłan zaraz i dwóch braciszków, niosących świece.. z któremi razem żebrak z widoczną niecierpliwością wzrastającą biegł niemal ku kościołowi.
A gdy weszli naprzód do pustéj szerokiéj Świątyni.. przykląkł tylko przed jéj ołtarzem.. i wyciągnąwszy ręce szedł do kaplicy Matki Boskiéj. —
Cicho tu było i pusto.. ale lampy gorzały wśród hebanowych cieniów tego przybytku.... Z mroków nocy w połysku bladym gdzieniegdzie widniały vota srébrne, zbladłe lica starych wizerunków i kosztowne na ścianach ofiary. Obraz był zasłoniony, jak zwykle, nikt jeszcze nie zdążył go odkryć, a z podziwieniem księży, gdy żebrak wszedłszy, rzucił się przed nim na kolana, a potém krzyżem na ziemię.. podniósłszy oczy ujrzeli oblicze cudotworne odsłonięte.. korony obrazu i szaty złociste świeciły tysiącem iskier, jakby godowo.. przybrane.
Za żebrakiem padł na kolana Pułaski, i przybyli w ich ślady pędzeni pobożnością i jakimś uczuciem niepokoju Skiba i Karol.
Ta garść pobożnych wśród nocy modląca się ze łkaniem prawie i jęk dobywający się z piersi żebraka, który bił się oburącz a płakał i wołał miłosierdzia.. do łez pobudziły nawet dwóch zdumionych zrazu tylko braciszków..
Przybyły to rzucał się krzyżem i płakał, to podnosił ręce wyciągając do obrazu, a znać było, że litości nie dla siebie błagał.
Długa chwila minęła na modlitwie.. pełnéj skarg i błagań.. Wszyscy czekali, ażeby starzec powstał, on jeszcze modlił się, ale jakby promieniem z nieba uspokojony nieco.. Nareszcie podniósł blade lice, zlane łzami, drgające bólem przecierpianym — uderzył czołem o posadzkę, ręką w piersi, która jęknęła i powstał. W milczeniu ujął rękę Pułaskiego, szli razem.
Gdy w korytarzu stanęli, skinął tylko.
— Do waszéj celi.. rzekł.. a nie będzie świadkiem między nami, tylko ten Bóg, który mnie do ciebie posłał..
Jakkolwiek nadzwyczajną starzec obudzał we wszystkich ciekawość, znać rozkaz jego był dla Kazimierza świętym, gdyż odprawiwszy gości i poleciwszy ich księżom, sam poprowadził go do jeneralskiéj celi, którą zajmował.
Obszerniejsza od innych, z dwóch złożona izb sklepionych, była wszakże prostą i prawie ubogą.. Trocha wytworniejszéj broni i książek na stole, chorągwie, bębny i rycerskie sprzęty część jéj zajmowały. Łóżko zakonne, skórą okryte stało pod krucyfiksem, od dawna nietykane.
Gdy drzwi się za niemi zamknęły, Pułaski dłużéj wytrwać nie mogąc, jak stał tak pokląkł przed starcem i ręce wyciągnął ku niemu.
— Ojcze mój, zawołał — co mi przynosisz?? pozwól niech ucałuję dłonie twoje...
— Ani klękać przed człowiekiem, ani się czcić godzi grzeszną istotę... surowo odparł starzec. Człowiek to kielich gliniany, w który Bóg czasem naléwa napój żywota... ale gdy się wypróżni, jest kawałkiem gliny... I jam taki... Posyła mnie Bóg, mówi do ducha mego, sługą jestem Pańskim.
Teraz — dodał — przybyłem do ciebie Kazimierzu, boś ty jeden pozostał czysty z tego ufca pobłogosławionych, którzy krzyż Pański na krzyże bałwochwalcze zamienili i w błocie się potarzali. Przybyłem nie ze słowem pociechy — nie z posłannictwem cudu, ale z gromem Bożym, który w pokorze przyjąć trzeba.
— Ale jakżeś się wybawił z rąk nieprzyjaciela? jak tu się dostałeś? spytał Pułaski... Wiedzieliśmy że was osadzono na pokucie w Horodyszczach, pod czujną strażą...
— Nie pytaj — sam nie wiem jakem wyszedł, ani jakem się tu dostał. Wiodła mnie tu siła, co może wszystko, dla któréj trudném nic nie jest.
A nie jestem już czém byłem... ani prorokiem, ani błogosławionym od Pana, w którego on ręce dawał cuda na chwałę swoją. Wziąłem grzechy wasze na barki moje i zgniotły mnie...i w proch obróciły...
Dni przebyłem straszne... noce przebolałem w mękach niewysłowionych, bo dał mi Pan widzieć przyszłość a nie dozwolił dla niéj wybłagać litości.
To rzekł i głowę spuścił na piersi a płakał.. Pułaski zakrył oczy, bo i z nich dobywały się łzy.
— Jednéj nocy — mówił starzec natchniony podnosząc czoło — porwany byłem od ducha abym tu szedł z rozkazem do was.. Nie wiem już sam jak szedłem i czy ciało moje jest ze mną lub w niewoli pozostało.. Ale oto mnie widzisz przed sobą posłańca tych wyroków co się nie zmienią.
Nie wolno nam płakać i narzekać nie wolno, i burzyć się nie wolno, a cierpieć tylko wolno i nakazano..
Cierpienie to przechodzić będzie wszystko, czegokolwiek kiedy doznał naród nieszczęśliwy i upadły, co oczy ludzkie widziały a język wypowiedział, tak że ulitują się nas ci, co jako żydowie w rozproszeniu byli, w niewoli, zabijani jako psi, i pohańbieni jak najostatniejsi zbrodniarze.
Niewychodzi się i niewymodli żaden stan od pokuty Bożéj, ani żaden wiek, ani żadne kapłaństwo, ani świętość żadna; będą tryumfować najbezecniejsi, znęcać się nad nami najpodlejsi, deptać bydlęta, wyśmiewać narody — a nie znajdziemy litości nigdzie — u ojców własnych, u braci, u matek, u ziemi.. u Boga.
— Ojcze, zakrzyknął Pułaski łamiąc ręce.. dla czegóż naród nasz ma być rozpięty na krzyżu tym.. czyż tak wielkie są grzechy jego?
— Nie pytaj Boga dla czego czyni, bo bluźnić będziesz, zuchwały człowiecze, odparł starzec — któż kiedy zbadał drogi Boże? Wieszże ty na co krew i łzy są potrzebne? i co z nich uczyni ten co cuda czyni?
Przyszedłem z tém do ciebie abym ci zwiastował męczeństwo, wygnanie, tułactwo i boleści i śmierć...
A nietylko tobie, ale najwybrańszym z narodu.. a kto ocalony będzie, zwalany zostanie i pohańbiony szczęściem, bo będzie pił z czaszki zabitej matki, jadł wnętrzności ojca.. i przyszłość dzieci swych strawi i zmarnuje.. i obluzgan będzie plwocinami wrogów, co mu uścisk na szyję z pętlicą założą..
Słuchaj, człowiecze — a nie buntuj się duchem.. Rozkazano ci przezemnie złożyć oręż i iść na wygnanie, niegodzi się aby gdy wyrok padł Boży, człek przeciw niemu walczył, święte miejsce oddając na zniszczenie.
Na Jasnéj Górze długie jeszcze pokolenia włosiennicą i żałobą i popiołem okryte modlić się będą i darmo — błagać litości..
Na Jasnéj Górze przyjdzie zwycięzki poganin odzierać szaty z obrazu i ważyć je i spisywać...
Na Jasnéj Górze.. uklękną wnuki prawnuków waszych dopiero.. wyzwolonemi i gdy proch z naszych kości wiatry rozwieją..
Przystało aby to miejsce nie tkniętém zostało dla przyszłości. —
A więc weźmiesz w pokorze brzemię twe i pójdziesz z niém w świat... Bóg ci da życie czyste, i niepokalane i zgon — męczennika...
To mówiąc, porwał go starzec za głowę schyloną i całując płakał rzewnie nad nim, a Pułaski ściskał mu kolana. —
— Przeszły, przeszły dni nadziei i miłosierdzia, mówił starzec, próbował Bóg narodu, pozwolił mu krzyż swój wdziać na pierś i iść walczyć za sprawę dobrą.. ale krzyż nawet piersi w których szatani mieszkali nie poświęcił i z tłumu krzyżowców zrodziła się zgraja rozbójników, szajki intrygantów.. wyrośli przedajne Judasze i zdrajcy.. Poszło w rozsypkę na pośmiewisko wojsko Boże i Maryi.
Ojca twojego skazali na śmierć więzienną u niewiernych a było to szczęściem dlań, bo oczy jego nie widziały końca.. Inni poszli służyć djabłu i po kawałku sprzedawać ojczyznę.. a włożyli na się psie skóry..
Ujrzał Bóg iż nie byliśmy warci życia i odjął je nam na długo, aż się go dopracujemy nędzą potępieńców na ziemi.
Poszarpią ten kraj niedowiarki, ateusze, mędrkowie i nierządnice na kawały i rozniosą „jako psi flaki“ a syny i córki popędzą na cztéry świata strony dźwigać kamienie na gmachy ich tryumfów i służyć im u łożnic do wszeteczeństw...
Będzie upadek tak wielki, iż bydlęta panować nam będą, co oblicza ludzkiego nie mają, i rozum nasz, co nam cnoty nie dawał, będzie zmuszony służyć głupocie ich i szałom zwierzęcym tłuszczy...
Przejdzie lat sto i nie będzie dniom pokuty końca... bo nie będzie poprawy... bo buntować się będą ręce a nie poprawiać serca, bo nie będzie pokory ani upamiętania.
— O ojcze mój — przerwał znowu Pułaski — nie odsłaniaj mi téj straszliwéj przyszłości — wszakżeś nam lepszą zwiastował i obiecywał prędko...
— Prędko? a wiesz ty co u Boga prędko? zapytał starzec... a wiesz ty że grzechy wasze uczyniły mnie z proroka kłamcą... Z wami razem upokorzył mnie Bóg, ukazał mi to, co się stać mogło, aleśmy warci nie byli.
Na tronie pobożnych królów i bohaterów siedzi oto ostatni pomazaniec — na szyderstwo dany, który płakać umie i śmiać się jak mu każą... a ofiarnikiem być nie zdoła.
Straszny będzie koniec niezbożnego, co w cudzołostwie się wychował, a obrzydliwością karmił, bo mu na łbie pokruszą koronę Chrobrową i w szmacie królewskiéj poprowadzą na wygnanie...Ecce Rex! aby pod zmarzłém niebem umierał, pod którém grzeszył...
Skruszony będzie tron i ołtarz i stolica i świątynie, a poczną rzezać ręce bezbożne tych, co Bogu nie byli posłuszni... i popalą księgi wasze i przeszłość spotwarzą i odbiorą wam — nawet cnoty dziadowskie...
Pocznie się z was rozproszenie straszne i tułactwo wiekowe... Będzie brać w roku i w dniu Bóg na ofiarę co najlepszego w narodzie, pierwociny jego, a rozsypie jak proch i śmiecie po wszystkich ziemiach świata. Imie polaka stanie się nazwiskiem włóczęgi i żebraka.. a uciekać będą od was wszyscy, jak od trędowatych i zapowietrzonych..
A ile razy bohaterstwem zuchwałém porwiecie się odzyskać swobodę, tylekroć Bóg was rozmiecie, rozbije i rozproszy.. na nowe tułactwo.. z każdego plemienia weźmie tułactwo ofiary.
Starzec mówił i łzy strumieniami dwoma płynęły mu po twarzy z oczów rozognionych, a dźwięk głosu jego był przerażający i surowy.. Bolał, ale potęga wielka zmuszała go wieszczyć te przyszłości męczarnie, które on wszystkie w sercu za naród duchem przecierpiał.
Pułaski słuchał znękany..
— Słuchaj! słuchaj mnie, mówił starzec, tobie jednemu będzie odkryta przyszłość, boś ty jeden wiernym dotrwał do końca.. a nie będziesz przeto, pocieszon bo nie doczekasz i nie ujrzysz zmiłowania, ani ty ani czworo pokoleń, dzieci tych, co żyją dzisiaj.
Ale wiedz, Kazimierzu.. iż Bóg jest sprawiedliwym, a weźmie zemstę za wszystkie zbrodnie tych ludzi, co w męczeństwie naszém siepaczami zostaną. —
Zginie polska i imie jéj i królestwo i stolice i będą rzezie i kajdany i niewola, a w kraju, co wszystko święcił dla wolności, nie pozostanie jéj cienia, ani prawa, ani litości, ani uczucia ludzkiego..
Nabuchodonozora tryumfy słodyczą się wydadzą przy tych, na któreśmy skazani, za winy nasze..
Będą nas rzezać tłuszcze, wieszać Tatarowie i urągać niewiastom naszym nieczyste stworzenia w gnojowiskach wylęgłe.
Nie poszanują dzieci, kapłanów, ołtarzy, Boga..
A świat cały patrzeć będzie na to męczeństwo nasze śmiejąc się, ucztując, nierozumiejąc, niewierząc lub potakując, i nieobudzi się litość dla nas, bo powiedzą — Bóg karze. —
A gdy pokolenia wysyłać będą rozproszone dzieci w świat, pierwsze z nich przyjmą litością i miłosierdziem, drugie oklaskiem i sławą, trzecie jałmużną i hałasem, czwarte urągowiskiem, niewola, popychaniem — tak że nie będzie dlań kata na ziemi..
Narody swobodę kochające odrzucą was, i te, za które będziecie krew przelewać zaprą się was, nikt z wami chleba nie rozłamie, dadzą wam mrzéć z głodu u progów i kamieniami rzucą jak na psy wściekłe.
Nic to jeszcze! to obcy! ale gdy do ojca, co zostanie na ziemi utrapienia ozwie się z wygnania syn — to się go zaprze ojciec własny — Nie znam cię, nie, odpowie mu matka, a żona jego poślubiona będzie wrogowi, dzieci wezmą broń moskiewską, aby strzelały do ojców i będzie kraj przeklinał niedolę swą w nich.. a tułacze szaleć będą i niejeden z nich rzecze — gdzie jest Bóg?
Przyjdą chwile, gdy na grobie Polski zapomni Świat o Bogu i sprawiedliwości — i powie, pokoju potrzebuję, aby mi mój handel szedł, za nic mi cnota i prawo, bylem miał co jeść i pić i spał na złocie.
Podadzą wszyscy dłonie oprawcom waszym, zrzeką się was i powiedzą — niechaj naród ten ginie, albowiem żyć nie umiał.
A to dopiero będzie ostatnia męczeństwa godzina, nietylko naszego, ale męczeństwa sprawiedliwości Bożéj i buntu przeciwko duchowi świętemu. Gdy ludzie powiedzą, nie ma Boga, jedno siła i pieniądz naówczas...
— A! Ojcze! Ojcze! litości, przerwał Pułaski — dusza moja nie może podźwignąć tego brzemienia, umiéram na duchu.. miéj miłosierdzie niech nie cierpię za pokolenia.. zostaw mi życie.
— Nie umrzesz — przecierpisz, a proroctwo moje pójdzie po nad tobą, jako mgła i rozwieje się.. powiesz sobie, iż jako się jasne wieszczby nie sprawdziły.. bośmy ich nie byli warci, tak się czarne nie ziszczą dla miłosierdzia Bożego.. Ale potrzeba było, abyś cierpiał tę chwilę, bo wybranym jesteś, a wybranym u nas cierpieć dano. Szczęśliwi zostaną odrzuceni, bo dla tego szczęścia będą się musieli zaprzeć Boga, ojczyzny, wiary i narodu. —
Widzę ich.. widzę całe pokolenia tych ludzi spodlonych co zgiąwszy się na ramionach nosić będą złocone jarzmo, rozkryte mi są ich sumienia pełne ran i zgryzot i śmiać się będą ich usta, nasycać kadłuby, świecić piersi, a boleć i jęczeć wnętrzności serdeczne aż do zgonu. Albowiem nikt, kogo Bóg stworzył białym niemoże wdziać skóry czarnéj, a kto wdzieje ją, umrze, bo go ona spali..
Kazimierzu! dodał — tobie przeznaczone wygnanie.. i Bóg pobłogosławi ci w niém, abyś na wielkie imie zapracował, a da ci bohaterski koniec..
Dziś.. potrzeba ażebyś natychmiast zdał to miejsce święte choćby w ręce plugawe.. albowiem nie dopuści Bóg, aby mu co złego uczynili i napełni ich grozą i strachem. Godzina przyszła ofiar.
Dzisiejszéj nocy jeszcze masz wynijść ztąd i iść w świat, gdzie oczy poniosą. Nad tobą Bóg!!
Idź wybrańcze na tułactwo!
— Wybrańcze! powtórzył Pułaski z boleścią.
— Ale niech cię pycha nie podnosi choć wybranym jesteś, bo razem z niemi pójdą téż na tułactwo i najostatniejsze pomyje narodu, abyście nie mogli pochlubić się żeście synami Bożemi.. A będą was uczyć téj pokory zbytnicy, którzy wezmą tułactwo, aby je sponiewierali i zwalali u obcych..
Jakby złamany wysiłkiem, domawiając tych słów żebrak pochylił się i padł w stojące za nim krzesło.. a chwilę pozostał milczący z zamkniętemi oczyma, jakby duchem odpoczywał i otrzeźwiał się. Pułaski stał przed nim nie śmiejąc rzucić pytania.
— Duch mocen ale ciało słabe.. rzekł zmienionym głosem starzec. Oto dwa dni oprócz chleba spleśniałego niemiałem nic w ustach.. a nim powrócę do celi mojéj niewolno mi téż tknąć nic, oprócz chleba i wody.. Przynieś mi czarnego chleba, i podaj kubek wody czystéj abym się orzeźwił.
— Nic więcéj? spytał Kazimierz. —
— Nic — odpowiedział żebrak — nakarmię ciało, aby mnie odniosło tam, gdziem być powinien, a gdy rozświta odprawię ofiarę przed ołtarzem Matki Zbawiciela i pokrzepiony pójdę daléj.
— Nie spoczniecie w klasztorze?
— Ani godziny, ani chwili nad tę, która mi, jest dana. Przyszedłem ci oznajmić wolę Bożą i być świadkiem, że ją wykonasz.. a potém! pobłogosławiwszy cię synu mój, jako błogosławiłem ojcu twemu na bohaterstwo i męczeństwo — pójdę..
— Raczże mi powtórzyć co czynić mam, odezwał się Pułaski, który zarazem przyniósł dzban wody i chleb, i podał je starcowi.
Żebrak pobłogosławił je i wziął, a począł mówić spokojniéj ale stanowczo.. jakby wydawał rozkaz nieodwołalny.
— Jest do dnia dosyć czasu.. abyś się do drogi przysposobił.. o pół nocy siędziesz na koń.. sam, lub z temi których wybierzesz.. i którym Bóg myśl towarzyszenia ci natchnie.
— Jakto? przed rankiem? przed mszą twoją, mój ojcze?
— Przed północą.. powtórzył starzec, ja klęknę do modlitwy, ty wyjdziesz abyś zaraz gotował się do drogi.. Bez pożegnania z ludźmi.. jako zbieg wyjdziesz wpierwospy. Pobłogosławię cię w imieniu tego, który rozkazuje ci wynijść z miejsca świętego, bo ono nie jest ani własnością jednego pokolenia, ani jednéj garści poczciwych dzieci.. ale narodu całego i wieków..
Zatém jedna cegła z tych murów wypaść nie powinna.. przez cię.. Idź, spełnij rozkaz!.
Pułaski załamawszy ręce stał i wahał się, zdawał się chcieć prosić i modlić, aby mu wolno było dłużéj, choć kilka godzin tu pozostać. Tę myśl jego jakby odgadnąwszy żebrak, zawołał.
— Jeśli lekceważyć będziesz rozkazy, naówczas na własne barki weźmiesz winę swa i jéj skutki, opuści cię opieka tego, który czuwał nad wami.. Zważ co uczynisz, wybieraj..
Zégar klasztorny bił dziesiątą godzinę, starzec ujrzawszy na ścianie krzyż i obraz, nic już nie mówiąc kląkł na modlitwę.
Pułaski stał jeszcze, stał, w ostatku skłonił głowę przybity i po cichu wyszedł z celi. —


W korytarzu nieco opodal ode drzwi stało kilku ze starszyzny oczekujących na rozkazy dowódzcy, po chmurném czole poznali wszyscy, że przychodził z czémś ciężkiém dlań i niepomyślném..
— Mam świętego pielgrzyma w celi mojéj, rzekł, przeto drzwi jéj są dla wszystkich zamknięte. Rozkazy wydane na jutro, stoją w swéj sile, nam z panem Radzimińskim przyjdzie się pójść naradzić.. pójdziemy do Refektarza.. u drzwi moich niech kto stanie na straży, aby spokoju świętemu mężowi nie przerywano. Natychmiast Radzimiński wziął światło, a pan Kazimierz milczący skinął mu aby szedł za nim. —
Reszta oczekujących rozeszła się po swych celach.. przeczucia jakieś smutne, nikomu o śnie i pomyśleć nie dozwoliły.
Powrót nagły Pułaskiego który dniem wprzody w kilkaset koni był wyciągnął na dłuższą wyprawę i niespodzianie powrócił, dawał najobojętniejszym do myślenia. Wiele téż mówiła posępna twarz jego, która nigdy kłamać nie umiała.
Skiba znalazł tu starych towarzyszów broni, którzy się doń zbiegli słuchać opowiadań o losach Krakowa, Tyńca, Bobrka i Lanckorony. Szczególniéj wypadki w Tyńcu, potém wieści od Generalności; posłuchy o jéj losach zajmowały załogę Częstochowską, wyglądającą odsieczy, żywiącą jeszcze lepsze na przyszłość nadzieje.. gdy już niestety — nie było żadnych. —
Skiba i Karol opowiadać musieli garstce ciekawych, rozczarowujące nowiny swéj niedoli; ale samo ich wytrwanie i przybycie tych niedobitków, jakiéjś dodawało otuchy, tym co się łudzić chcieli.
W ostateczności wszystko się zmienia w nadzieję.
Pułaski wszedł z Radzimińskim zaufanym swym do pustego Refektarza.. Radzimiński, który go nieodstępował nigdy, był prawą jego ręką, on po nim brał komendę.. Pułaski mu ufał, był to żołnierz mówiący nie wiele, ale żelaznéj woli i charakteru. —
Odsunęli się od drzwi, aby ich nie podsłuchano, Kazimierz począł od serdecznego uścisku.. milczącego ale pełnego wzruszenia. —
Radzimiński zadrżał, uścisk ten nic dobrego nie wróżył.
— Słuchaj przyjacielu, rzekł głosem zmienionym — z niewymownym żalem dzielę się z tobą rozkazem z góry, któremu nawykłem być posłusznym.. przychodzi mi on przez usta człowieka, którego jak świętego czczę.. Muszę spełnić ordynans, bom żołnierz Boży. —
— Co za rozkaz? podchwycił Radzimiński — żywy i gorączka, gdy szło o konfederacyą — może Suwaronowi poddać Częstochowę — nie! to nie może być! Będziemy jéj, jak Kordecki bronić do ostatka.. wyginiemy do nogi, a gruzy jéj nas przysypią.
— Słuchaj cierpliwie — ze smutkiem odparł Pułaski. Częstochowa nie lada jest twierdzą i nie samą twierdzą tylko którą na łup ruinie dać można. Barski zameczek czém był inném. Berdyczow wszakże poszanować przyszło dla Matki Boskiéj, cóż dopiero to miejsce, które do milijonów, do całéj Polski należy...
Tak jest, przyjacielu.. Częstochowę oddać musimy.. Gdyby była iskierka nadziei, że się utrzymamy, że ocalim.. lecz napróżno się łudzić. My z tysiącem zostaliśmy jedni jedyni.. garść.. odrobina.. święte mury te obroniły nas od zagłady...
Ja.. ja muszę was porzucić! muszę odejść, dla wszystkich przebaczenie łatwe.. mnie uczynili królobójcą, aby we mnie zohydzić i pokalać konfederacyą. Za królobójcę! o Boże!
Westchnął Pułaski.
— Wiem, że załoga cała, gdy ja wyjdę, znajdzie łaskę, ucieszą się, że ostatnich Barskich żołnierzy zmienią w pospolitych ludzi...
— A coż z wami? spytał Radzimiński, cóż wy myślicie?
— Ze mną — co da Bóg! nie wiém! pójdę gdzie poniosą, oczy; abym widokiem mojéj niedoli jednał pomoc i współczucie ojczyznie. Pójdę po narodach, po dworach, po wojskach.. apostołując dla Polski...
I począł znowu ściskać starego druha, który jakkolwiek żołnierz zahartowany, człek twardy! zrazu nadąsawszy się, łzy ocierał.
— Za godzinę mnie tu nie będzie, dodał Pułaski. Muszę z ciemnéj nocy korzystać. Uchodzę.. uchodzę, jak zbrodzień od szubienicy:
— A! weźże i mnie ze sobą..
— Radzimiński nie żądaj tego, błagam cię, tobie jednemu powierzyć mogę towarzyszów broni, bolesny obowiązek poddania się tak, aby ani życia ani czci nie stracili.. Proście, starajcie się, aby przynajmniéj twierdzę wojsku królewskiemu, nie moskalom poddać dozwolono...
Bracie — dodał tęskno — Bóg wielki, życie cudów pełne.. któż wié? dożyjem może, iż szabli znowu dobędziemy w obronie ojczyzny.
— Któż pójdzie z wami? spytał niespokojny towarzysz.
— Zdaje mi się, że Rogowskiego tylko wezmę, a do usług Bohdanka.. Gdzie mnie losy zaniosą, niewiem.. ukrainiec mi może rodzinną dumkę na obczyznie zanuci i łez dobędzie, gdy pierś zduszą...
Ani słowa nikomu, dodał, idzie o głowę moją, o cześć moją!. ani słowa! Dajcie mi pióra i papieru.. napiszę do towarzyszów słowo pożegnania.. ty jutro tu je... przeczytasz... gdy mnie już tu nie będzie.
Radzimiński powlókł się spełnić rozkaz, nawykły będąc do ślepego posłuszeństwa; Pułaski został sam. Wzrok jego padł na wielki krucifix, wiszący na ścianie, kolana ugiął, złożył ręce.
— Prowadź mnie Boże, rzekł w duchu — na męki, na śmierć, na nędzę.. byleś mi dał siłę wytrwania godnym imienia dziecka twojego..
Powracający Radzimiński zastał go jeszcze na klęczkach; ale siadł zaraz pisać nie mówiąc słowa; kazawszy tylko przywołać Bohdanka, którego wierności był pewien.
Za chwilę stawił się wyrostek, dziecko stepu z tą fizyonomiją, co piękną być umie, choć nie jest, co się wdzięczy jakimś serdecznym urokiem, oczyma łzawemi, usty malinowemi, a w piersi dziecięcéj ma męztwo starca..
Bohdan był chłopakiem ledwo wyszłym z chłopięctwa, ale silnie po kozacku zbudowanym, zwinnym i zręcznym. Oczy miał niebieskie jasne, czoło wysokie, podgolone, a na twarzy ten spryt ukraińca, co się kryje pod dobrodusznością wesołą.
— Co bat’ku każecie?
— Naprzód milczeć jak ryba, a spełnić, co powiem.. pod utratą łba.. Do stajni bez latarni.. iść, konia mego, swego i Rogowskiego okulbaczyć, tak żeby nikt o tém nie wiedział.. w troki dam węzełek.. za godzinę powinno być wszystko gotowe.. ty jedziesz ze mną..
— Słucham..
— Za godzinę, gdy ludzie się pośpią — wyprowadzisz konie, słomą im obwiązawszy kopyta.
Posłuszne kozacze nie śmiało pytać o więcéj.
— Konie choć po ciemku, obmacać dobrze, podkowy, siodła, popręgi, aby nic nie brakło... Radzimiński da klucz od furtki, zwanéj wycieczką, konie tam za nią czekać mają —
— Idź i spraw się..
Kozaczek popatrzył żywemi oczyma, jakby chciał z pana piersi prawdę wyjeść, zawrócił się i poszedł na palcach..
Ale od drzwi jeszcze spytał.
— Na ile dni koszul, ojcze?
— Na całe życie! surowo odparł Pułaski... rozumiesz... koni mi nie obciążać... koszula się znajdzie na ciało, póki dusza w nim... ruszaj...
Bohdanek zatrzymał się, usta mu drgnęły ale zmilczał... pan nie był rozmowny.
Ciężkież to było pożegnanie z miejscem świętém, z świętą ziemią rodzoną, z towarzyszami doli i niedoli — a najcięższe z tą nadzieją donoszoną do dni ostatnich... Naraz wszystko trzeba było porzucić i iść... w ciemną nieznaną przyszłość.
Ale téj twarzy i duszy obcą była słabość co sił pozbawia, im boleść stała się większą, tém energia do pokonania jéj rosła.
Gdy się ten dramat serdeczny odegrywał w tajemnicy dla wszystkich, w celi dowódzcy modlił się i spoczywał pielgrzym, a u drzwi jéj poziewał chodząc, niby na straży postawiony, konfederat...
Skibie leżało na sercu aby tego starca... mógł ucałować ręce... przemówić doń serdecznie... byli dawni znajomi... Rozgadawszy się i upłakawszy ze swemi, wyszedł cichaczem w korytarz, domyślając się gdzie szukać żebraka potrzeba... Pokazano mu celę Pułaskiego, ale w progu jéj żołnierz zaparł mu drogę.
— Komenda panie pułkowniku, nie wolno nikomu...
Skiba się zafrasował, myśląc co pocznie, gdy wewnątrz głos się ozwał donośny — Puszczaj!
Korzystając z pozwolenia, wszedł co prędzéj... na środku izby stał żebrak ów z wyciągnionemi rękami i nie dając się pochylić do swéj dłoni Skibie, pochwycił go w ramiona.
— Nie korz się przed zlepkiem, korz się przed Bogiem — jam nie ten co byłem... nie natchniony duchem prorok... ale zdruzgotany obłamek człowieka... z wypłakanemi oczyma.
Fuimus! fuimus! a za pokoleń naszych już to co było nie powróci.
Cóż ty stary robaku? powiedz mi zkąd? dokąd?... Ja coś wiem i nic nie wiem... widzę jak przez mgłę i nie pomnę...
— O moich losach co tam prawić, odparł Skiba, ojczyzny losy to moje... Kaleka przyszedłem tu paść w obronie ołtarza... tubym chciał śmierć znaleść...
Starzec pokiwał głową.
— Oj duszo harda! duszo harda! jakże to was Bóg chłostać musi, aby pokory nauczył... Więc wam koniecznie zwycięztw albo bohaterskiéj śmierci potrzeba... a cierpieć, a siedzieć z głową posypaną popiołem — nie łaska?? Więcbyście dla dumki waszéj w perzynę gotowi miejsce święte obrócić?
— Mamyż broń złożyć i pojść w kajdany? Czyż taka dyspozycya Boża?
— Dyspozycya zawsze jedna — pokora i posłuszeństwo...
Zatrzymał się...
— No, to ci powiem stary a wierny żołnierzu chorągwi Matki Boskiéj... powiem ci... Tak... kazano się poddać... upokorzyć.
Poszaleliśmy swobodą, popiliśmy się swawolą — nie chciało się króla, nie szanowało prawa, nie uznawało w chamie człowieka... więc oko za oko, ząb za ząb weźmie mściwy Bóg Izraela.
„I wyciągnę rękę moją na nie, i uczynię ziemię spustoszoną i opuszczoną od puszczy Deblatha... po wszech mieszkańcach ich... a doznają żem ja Pan“... (Ezechiel 6.)
Tak synu, kara się dopiero poczyna.
Jam przyszedł z rozkazem Pańskim, abyście rozpoczynali pokutę...
Skibie wargi drżały, oczy się zaczerwieniły, bo płakać nie mógł już, a w piersi gotowało mu się i wrzało, ale nie wybuchnął.
— Cóż nam czynić? spytał po żołniersku.
— Żyć i pokutować włosiennicą okrytym... Jednego czeka wygnanie między obcemi, drugich wśród swoich sromota... u swoich jak obcy bezbożnych.
— A dla mnie ojcze, przykazanie jakie? zapytał Skiba, ja nie mam domu ani łomu, ani dzieci, bom je oddał ojczyźnie, ani majątku, bom go spalił jéj na ofiarę, nic prócz życia ciężaru...
— Ulituje się pan, odpowiedział żebrak — ulituje... on sam natchnie, ja nie wiem, ja dla was nie mam rozkazu...
Skiba ręce załamał.
— O ojcze mój święty — zawołał, niechże ja stary pień spruchniały... burza go lada dzień obali... klasztor mi da przytułek, a suknia mnisza spokój... ale ze mną jest chłopak jak róża rozkwitły, czysty, poczciwy, ochrzczony krwią przelaną w boju, który przysiągł sobie nie wracać do domu... Święte dziecko, dobre dziecko... pokochałem go jak własne... co z nim pocznę, mój ojcze? powiedz...
— Niewidzę go, rzekł powoli starzec — jak mu imie?
— Karol — Karol Pluta..
— Ten który jechał przy boku twoim.. Niech idzie z wybranymi na wygnanie.. przywiedź mi go tu.. dam i jemu szkaplerze z błogosławieństwem.. ale nie rychléj, aż tu przyjdzie Pułaski.. Pomodlę się na intencyę waszę..
— Więc żadnéj pociechy? żadnéj nadziei?
— Synu.. Bóg zawsze ma pociechy, Bóg zawsze chowa nadzieję — Ale czyśmy zasłużyli na nie? Wyście może lepsi od innych, ale dla dziesięciu sprawiedliwych Sodoma i Gomora nie będzie ocaloną.. Wierzyliśmy więcéj w Turka, więcéj w Wołoszyny zdradne, we Francuzy płoche, w Rakuszan.. niż w Boga i cnotę.. Bóg karze..
— Cóż czynić?
— Modlić się, cierpieć, pracować.
— Długo?
— Starcze! przyszłość się nie mierzy ludzkiém życiem.. Świętokradzca, kto ją chce odsłaniać gdy niema woli Bożéj..
— A! nie dla siebie.. nie, rzekł z zapałem Skiba — pytam was, ale dla ojczyzny.. Niech dziś umrę na mękach, byleby ona wstała z chorągwią zwycięzką!
— A wola Pańska? a wyroki Jego? wybyście je złamać chcieli?.. nie.. stanie się co przeznaczył — amen.
„I będzie ziemia Egipska pustynią i spustoszeniem; a poznają żem Pan, za to żeś mówił — Moja jest ręka i jam ją uczynił..
„I dam ziemię Egipską pustą w pośrodku ziem pustych, a miasta jéj w pośrodku miast zburzonych i będą puste.. czterdzieści lat, a Egipcyany rozproszę między narody i rozwieję je po ziemiach.“ (Ezechiel 29.)
Mówiąc to, gdy kończył, zapłakał, puściły się łzy Skibie i tak w milczeniu owi starce stojąc, łykali łzy, a nie mówiąc słowa poili się boleścią.


W tém zapukano do drzwi, w progu ukazał się Kazimierz Pułaski, którego na pierwszy rzut oka ciężko było poznać, bo i twarz przez tę godzinę zmieniła mu się pod naciskiem troski — i strój był przywdział niezwykły.
Ubierał się zwykle p. Pułaski po huzarsku a jak to było w obyczaju dla dowódzców nie szczędząc galonów, guzów i sznurów; teraz włożył prostą szaraczkową taratatkę, a w ręku miał granatową czapkę z siwym barankiem... Twarz była czarna i posępna. Ujrzawszy go żebrak szepnął Skibie — Idź po swego chłopca, nie trzeba czasu tracić.
— Po kogo? spytał dosłyszawszy Kazimierz.
— Daje ci Bóg poczciwego towarzysza — którego potrzeba wziąć z tąd, bo się krajowi przydać może.. niech idzie na surową szkołę wygnania. Nie znasz go ani z imienia ani nazwiska; ale oto ten zań ręczy i prosi za nim.
— Modlę się — dodał Skiba.
— Każecie, wezmę rzekł łagodnie przybyły — ale ojcze, ojcze! na tę drogę wygnania, nędzy i tęsknoty za krajem, za ojczyzną ukochaną.. a! daj mi krzyż swój i błogosławieństwo.. błogosławieństwo Abrahama i Jakuba, któreby ulżyło bolu a pomagało dźwigać ciężar... Zlituj się słabości ludzkiéj.
Właśnie gdy to mówił, starzec z pod sukni dobył kilka par szkaplerzy i żegnając je drżącą dłonią, modlił się.
— Jedne z nich są dla ciebie, te dla twych towarzyszów. Zawieś je i noś na sobie.. będą ci bronią i puklerzem.. Jeśli z piersi twych znikną.. nie lękaj się ale przygotuj umrzeć po chrześciańsku.. będzie to bowiem oznajmieniem rychłego końca. Bóg da ci to hasło, gdy powołać zechce.. A teraz.. nie marudźcie, czas wam w drogę.. w imie Ojca i Syna......
I na schylonego włożył szkaplerze.. Pułaski rozpiął suknią aby je na piersi uwiesić i pocałował w rękę starca.
Prawie w tejże chwili Skiba przyprowadził Karola, na którego ciekawie oczy się wszystkich zwróciły. — Stał blady i pomieszany przed Pułaskim... Żebrak długo długo nań patrzał, a powoli badając go, wyjaśniała mu się twarz, bo poczuł, że czystą, dziewiczą i szlachetną istotę miał przed sobą.. jeszcze w zetknięciu ze światem niepokalaną.
— Słuchaj, dziecko — odezwał się — droga wygnania cię czeka.. Bić się już dłużéj teraz wzbroniono, taki jest ordynans Boży, póki on znów nie powoła... Chcesz iść z p. Pułaskim? nie żal ci rodziny, domu.. kraju?
— A! żal mi, mój ojcze.. alem poprzysiągł poświęcić się cały ojczyźnie.. pojdę gdzie jéj użytecznym być mogę..
— Jakże w rozproszeniu, na tułactwie służyć będziesz téj ojczyźnie umiłowanéj? powiedz mi?
— Nauczcie mnie..
— Służ jéj cnotą twą — noś w sobie ojczyznę polską, a pomnij, że świat w tobie ją widzieć będzie i z ciebie sądzić o macierzy twéj. Każde słowo i czyn twój na nią spadną, każda plama twa ją zwala, każda zasługa ozdobi..
W domu, synu, myśmy między swoimi na gnieździe, drzwi zaparte.. Bóg tylko widzi i sądzi; ale jak wychodząc za wieś chłopek bierze odzież czystą, aby sądzono z niéj o zamożności chaty, tak i my musimy iść odziani poczciwością, aby z nas o Polsce wnoszono, a nie powiedziano o niéj — jest legowiskiem niepoczciwych. Dziecko moje, pomnij te słowa, bo wielu ich nie poczuje w sercu, a sromem nas okryją..
To mówiąc włożył mu na szyję poświęcone szkaplerze..
— Pójdziesz w świat, powiedzą ci niedowiarkowie, to kawałki sukna i szychu.. to stare szmaty zabobonnym ludziom, niewiastom i dzieciom tylko drogie.. ale zaprawdę, wierz mi, że duch Boży mocen jest mieszkać w szmacie i odrobince kamienia i wszędzie, gdzie chce; bo wszechmocen jest.. a kto wierzy w siłę, ten ją ma.. a komu świętość jest łachmanem, ten sam łachmana nie wart, bo w ciało wierzy, a nie w ducha, który z prochu i nicości światy — zlepił..
A teraz idźcie pielgrzymi, idźcie na świadectwo narodom, wysłańcy boleści, idźcie pokazać światu, że na tym zbawionym przez Chrystusa, a do braterstwa powołanym świecie są ludzie bez ojczyzny, bez braci, bez dachu.. którym odebrano wszystko.. a nie ulitował się.. nikt..
Idźcie! Bóg niech będzie nad wami..
Tu zamilkł nagle, oczy mu zajaśniały ogniem dziwnym, podniósł wysoko rękę po nad głowę, potem ręce obie, czoło, oczy.. milczał.. jakby z Bogiem rozmawiał. —
— Na świadectwo, że mnie posłał Pan, i że rozkaz jego pełnię, abyście uwierzyli.. w imie Trójcy przenajświętszéj.. niech piorun uderzy!!
Chwila, trwoga była i milczenie, przed oknami przeleciał blask ognisty i straszny grom rozległ się wśród murów, dalekiém echem odbijając się po otoczających wzgórzach..
Ksiądz Marek padł na kolana..


Kilku jeźdźców wyszło furtą wycieczki z klasztoru i milcząc puścili się drogą ku granicy.
A gdy przyszło rozstać się z Polską i przekroczyć ostatnia rubież jéj... dopiero wstrzymali konie wszyscy.. a odwróciwszy twarze ku wschodowi, klękli się modlić... żegnając w duszy wszystko, wszystko co rzucali za sobą. Potém wstał p. Pułaski i ujął garść ziemi polskiéj, a z poszanowaniem pocałowawszy ją, zawinął i obok świętości na piersiach zawiesił.
Jeśli umrę na obczyznie, rzekł, tą ziemi garstką zasypiecie mi oczy.. Jeśli żyć mam, nosząc ją w każdéj chwili, pamiętać będę, żem jéj winien wszystko; żem żyć nie godzien, jeżeli o niéj zapomnę, i wstyd jéj przyniosę!...
Od téj to garstki ziemi, wziętéj przez Pułaskiego, gdy rzucał Polskę, obyczaj powstał tułaczy, iż każdy z sobą nosi na piersi szczyptę ojczystéj ziemi... i że ją piérwszą rzucają na mogiłę wyznańca... Sit ei levis!


KSIĘGA IV.

Tułactwo.

Gdy się wyroki Boże spełnić mają nad narodem, a przyjdzie ona godzina ostateczna, o któréj żaden żywy człowiek nie wie; naówczas ziemia drży, w powietrzu chodzi głos Boży, szumi w falach wichrowych, w snach opowiada się śpiącym, płaczą w kolebkach niemowlęta jak gdy ma nadejść burza.. Trwożliwi sami nie wiedzą zkąd im przylatują myśli złowrogie i rozpraszają się przelękli, kędy ich czeka kara, błogosławieństwo.. przeznaczenie nieuniknione..
To przeczucie losów, przed dniem wielkim jest znamieniem palca Bożego. — Nikt jeszcze nie posłyszał gromu ani zwiastuńczego głosu, jeszcze się nie zatrzęsła ziemia pod stopami, nie rozdarła zasłona w świątyni, a już w pogodném niebie, w czystém powietrzu czuć.. nadchodzące zniszczenie — Idzie aniół niewidzialny co z mieczem ma stanąć w bramach raju, nie postrzegły go oczy, a drżą przed nim dusze.
Tak było w Polsce w przeddzień rozproszenia.
Dla czego szalały tłumy i upajali się ludzie małego serca i na stosach Sardanopola palili się Król i radni jego i ci co okropności zgonu przenieść nie mogli? — bo widzieli już przed sobą dzień sądu i kary.
Dla czego nikt nie porwał się i nie powołał ludu ku obronie? bo wszyscy niemoc nadchodzącą, ów paraliż, którym tknął Bóg, czuli na duszy.
Były to zaprawdę dnie straszne, owe dnie, zwiastujące rozproszenie narodu i uprowadzenie go w niewolą.
Jak z gniazda wyrzucone orlęta, podnosili ludzie rozbitych i nieśli, urągając się ich kalectwu. Reszta sama biegła jakby oszalała rozpaczą.
Jedni nie zmuszeni, strwożeni tylko, wylękli, opuszczali ziemię ojczystą, jakby się ona otworzyć pod ich stopami i poźréć ich miała... biegli niewiedząc dokąd, szukać na wygnaniu tęsknoty i mrzéć nie z ręki kata ale z suchot duszy i sumienia.
Drugich siła i przemoc porywały od ołtarzy, z domów spokojnych i gnały między dzicz tatarską, na lodowe krańce pustyń azyjskich..
Innym zdało się, że gdy pójdą żebrakami między narody, znajdą ludzi.. serca, litość, braci, pomoc i sprzymierzeńców.
Innym jeszcze marzyło się, że zrobią ojczyznę — jakby można stworzyć — drugą matkę!
Inni szli z zakrytemi oczyma, aby umierać niewidząc zbezczeszczonéj ojczyzny, obalonych świątyń, zbluzganych ołtarzy i chodzących w pętach ludzi wolnych.
Nakoniec byli co biegli szaléć aby zapomnieć przeszłości. — A byli i tacy którzy łatwo wdziewali nową skórę i przebierali się za generałów moskiewskich, za feldmarszałków austryackich, i za pruskich lokajów, lub szambelanów. —
Któż zliczy, ile rodzajów tułaczów i tułactw, wygnańców i wygnania zrodziła ta godzina; ilu wędrowców po niewoli lub po woli opuszczało kraj jak szczury wynoszą się z okrętu co ma spłonąć, jak ptacy z gniazda na drzewie, które ma wicher obalić. —
Była w tém jakaś mistyczna siła... niepojęta. Źli i dobrzy, często nawet najgorsi kochali przecież ten kraj; każdy prawie w sakwie podróżnéj niósł garść ziemi rodzinnéj, a w duszy tęsknotę po niéj — przecież każdy tchórzliwie siebie ocalał tylko, bo siebie kochał najwięcéj. —
Począwszy od króla, który śnił o abdykacyi i chciał jako dyletant umierać pod włoskiém niebem, spokojnie — sprzedawszy kraj za cukierek — począwszy od tego nieszczęśliwego króla, marzącego o Włoszech, a mającego skończyć życie nad Newą, włóczony za tryumfalnym wozem zwyciężcy, uciekali lub pragnęli uciec wszyscy od grożącego kataklyzmu.
Stary życia porządek runął, zwichnęły się osie jego, nowego stworzyć nikt nie miał mocy, na to się składają wieki.
Ostatnie dnie dogorywającéj konfederacyi były także włóczęgą: z Turcyi na Waradyn, szedł Krasiński do Węgier, gonił go zwaśniony z nim Potocki, kłócono się w Preszowie za radziwiłłowskim stołem, pijąc Tokay i przeklinając zdrajców; potém wygnana jeneralność biegła do Cieszyna i Białéj, potem jękami tylko znaczyła drogę wygnania z Braunau, Augsburga, Lindawy.
Na wszystkich gościncach, po wszech dworach Europy tułało się polskie sieroctwo, wycierając przedpokoje tych, którzy je zbywali — westchnieniami.
W Wiedniu Pac i Jabłonowski napróżno modlili się do Kaunitza, próżno inni biegli do Drezna szukać nadziei u królewicza, który poślubiwszy Polkę, już miał czas dla niéj zobojętnieć i o jéj ojczyźnie zapomnieć. Garnęli się tu ci, co w słabéj Saksonii dla słabszéj jeszcze Polski wyglądali posiłku.
Pełno było tych dyplomatów improwizowanych na dworze Ludwika, u wrót Porty, ba nawet w pokojach Fryderyka, choć ten przynajmniéj nie obiecywał nic, a co mógł, zagarniał pod siebie. — Było to królestwo w dorobku...
Zawczasu poczęły się te bieganiny po świecie, gnała losu ręka niewidzialna po rozdrożach, za morza, gdzie wprzódy imie i stopa Polaka nie postała.
Kościuszko sposobił się do wielkich przeznaczeń pod bokiem Washingtona, marząc w ogródku w West-Point o Polsce wśród krzaków bzu, przypominających wiosnę naszą.
Beniowski konfederat dla miłości swobody zabiegł pod biegun północny, o nieznanych marząc światach, o wyrąbanych królestwach i podbojach, które mu może powieści Dzierżanowskiego w bujnéj wyobraźni zasadziły.
Tam pod śniegami Sybiru rozpoczynała już Moskwa kolonizacyą niewoli, głodu i nędzy, ów nieludzki rozsadnik nieszczęścia, któremu każdy stan, wiek i niedola, każdy rok przez secinę lat miał dostarczać nowych ofiar. Senatorów, kapłanów, niewiasty, dzieci, najwyższą cnotę skuwano ze zbrodnią śląc na śmierć, aby ją zohydzić i utopić w bezcześci.
Kto raz dostał się w ten kraj nocy i śniegu, cudem chyba wyrwał się z niego na światło Boże; jak Beniowski jak Kopeć, jak ów Thesby de Bellecourt, jak Bazylian Ochocki... Upior co powracał z tego świata umarłych, niósł powieść o nim jak bajka straszną i cudowną...
Sypały się groby w nierozmarzającéj ziemi wykute, przechowującéj zarówno mammuty dla naturalistów i ofiary katów na sąd Boży.
Bez wojny, bez sądu, w ciche wieczory zimowe zajeżdżały kibitki pod spokojne dwory i przez tę niby wolną jeszcze ziemię rzeczypospolitéj — całą, niepodległą!! wieźli siepacze Carycy tych, co śmieli być ludźmi nie niewolnikami.
W tém wszystkiém któż nie dojrzy palca Bożego? mówiło z tych wypadków przeznaczenie narodu, tułacze a męczeńskie.
Ale strasznym wyrokom serca uwierzyć nie chciały.
Ileż to stworzono bańkowych nadziei, aby nie umrzeć z rozpaczy? ile wymyślono poematów politycznych, ile stworzono przyjaciół i sprzymierzeńców, ilu Wernyhorów obiecywało dzień zbawienia, konie tureckie pławiące się w Wiśle i senne bitwy na Hończarysie?
Ileż to zwycięztw przespaliśmy wśród męczeństwa — wygranych w marzeniu — ile proroctw nieziszczonych a tak jasnych, jakby były dziejami przyszłości, nie chorobliwą zmorą ginących z tęsknoty...?
Niezbłagane dzieje niedoli pisał wciąż palec Boży na coraz czarniejszych kartach..
A matki u kolebek stojąc mówiły dzieciom. Wy dożyjecie Polski! A starce czekając na nią konać nie chcieli.. aby umierając choć na chwilę białego orła lecącego w tryumfie zobaczyć..


W chwili gdy Europa, gdy świat roznamiętniał się dla dobijającéj o swobodę Ameryki, gdy Franklin szarą swą opończą obudzał entuzyazmy Francyi, gdy dwudziestoletni Lafayette płynął, życie niosąc dla ludu bohaterów na drugą półkulę; gdy Rousseau głosił przyszłą utopiją wolności, jutrzenkę jéj widząc w antypodach; gdy Burus śpiewał chwałę wybijającego się narodu, a Anglia nawet okrzykiwała bohatera Fabijusa — Washingtona; — dla biednéj Polski co ginęła przez wolność i dla wolności, nikt nie miał nic prócz chłodnego politowania. Sprawa święta za morzami niemal potępioną była w Europie: spadkobiercy wolnéj niegdyś Polski szli w kajdanach na Sybir, lub w łachmanach na tułactwo, a Voltaire król wielbił posłannictwo cywilizacyjne Katarzyny.
Posyłała mu wprawdzie tak piękne futra i kupowała w jego fabryce tyle zégarków!


Nie wszystkim wszakże z tych rycerzy ostatnich staréj Polski, co za nią walczyli i cierpieli, daném było dla niéj umierać i świadectwo dać na wygnaniu. Radziwiłł przejednał się i powrócił nawałęsawszy się po świecie, po drogach które wysypywał złotem, zdumiewając tą milionową nędzą; wrócił Ogiński, przebolawszy w Królewcu i Dreznie i Włoszech przegraną Stołowicką i utracone toaletowe przybory. Wrócili inni, cichaczem jednając się z królem, który tak był grzeczny dla wszystkich i tak wymowny, że na podłość nawracać umiał nawet najupartszych.
Wracali możni, tułali się ubodzy, i ci co wierzyli, że kiedyś z zastępem Bożych mścicieli powrócą na oswobodzoną ziemię. —
Słodził się on gorzki chleb wygnania temi nadziejami z obłoków, którym każdy dzień kłam zachował, a każde je odradzało jutro.
Polska rozprezentowaną była w Europie przez bohaterów i samozwańców, przez najwybrańszych i najostateczniejszych, przez marzycieli i świętych. Nie brak jéj było nawet istot zagadkowych i tajemniczych, którzy w epoce niewiary szli w imie mętnych religijnych idei..
Razem prawie z Pułaskim wyszedł z Częstochowy ów Frank, co Mojżesza miał przejednać z Chrystusem.. kupił do siebie tłumy, sypał złotem.. siał przed adeptami nie zrozumiałą naukę, roznosząc ją po świecie z piętnem tajemnicy, pod godłem Polski.
Któż zliczy!
To pierwsze tułactwo polskie było jeszcze pełném nadziei; nikt nie rozwiązywał sakiew podróżnych i nie siadał do pracy; czekano u drzwi Polski cudownego jutra.. Tułactwo to niemiało jeszcze téj nędzy i goryczy jakie się czuć dały następnym — nigdzie nie odmawiano przytułku, wszędzie zmuszano się do współczucia, nie okazywano obawy, o gościnność była, jeśli nie serdeczną to głośną i pokaźną.
Wędrowcy na każdy powiew wiatru od ojczyzny zrywali się, sądząc że wieść swobody przyniesie i starzeli się tak po gospodach, na popasach; marli w oczekiwaniach. Ale głód przynajmniéj nie doskwiérał, a nadzieje tak jeszcze były żywemi!
Zdawało się, że ten bezprzykładny dramat rozdarcia kraju, który rozbrojono naprzód, aby mu siłę odebrać — któremu dano króla porcelanowego, aby go jedném trąceniem dłoni rozbić można — wywoła oburzenie, zawezwie świat do sądu przysięgłych na zbrodnią. W tysiącu obrazach i pamfletach rozeszła się po świecie historya rozbioru Polski, ale ten placek królów, jak go nazwali Anglicy, spożyty został bez przeszkody.
Strawić go tylko do dziś dnia nie mogą...
Rozproszone dzieci, jak po zburzeniu Jerozolimy, lud niegdyś wybrany — pociągnęły na tułactwo wiekowe...


Było to w drugiéj połowie Sierpnia 1777 roku.
Na rozkołysanych falach Oceanu Atlantyckiego, zgubiony wśród niezmiernych przestrzeni, sam jeden na całym widnokręgu — biegł ku brzegom Nowego Świata, statek francuzki, La belle Louise.
Wieczór się zbliżał, powietrze duszne było i gorące, słońce piekło jak ogniem, na umysłach i ciałach ciężąc ołowiem, chociaż chwilami zrywał się wiatr silny, lecz parny i rozpłomieniony, dodawał żaru nie chłodził.
Majtkowie ściągali żagle powoli. Mimo że niebo jasne było jeszcze i wypogodzone szeroko, ale dla doświadczonych oczów marynarzy zwiastowała się już burza nadejść mająca nocą... kilka smug ciemniejszych, kilka kłębiastych obłoków rozściełało się w dali na jaskrawém niebie zachodu.
Ptastwo morskie niespokojnie latało dokoła okrętu nizko, a dwa rekiny, oddawna płynące w ślad za piękną Ludwiką, wychylały niekiedy głowy nad zburzone fale, jakby upatrywały rychło im krucha łupina okrętowa — ofiary wyrzuci.
Z rachunku kapitana statku Leclerc, starego morskiego wilka — jak go zwali podwładni — i z licznych, niewątpliwych oznak zwiastujących dla żeglarzy zbliżanie się do lądu, wnosić już było można, iż statek wprędce swéj dwumiesięcznéj dokona podróży.
Szczęśliwie dosyć przebył on niebezpieczną żeglugę, ale tu, u kresu gromadziły się trudności i niebezpieczeństwa.
Do koła tych brzegów, poza któremi wrzała walka zajadła pomiędzy krajem, który swą niezawisłość ogłosił, u starym jego parem co mu jéj odmawiał — krążyły niepoliczone statki Anglii dumnéj ze swéj niezachwianéj dotąd przewagi na morzu, broniące przystępu, szczególniéj okrętom płynącym z Francyi, wiozącym pomoc, otuchę, nadzieję...
Wszystko co tu zmierzało, podejrzewano o współczucie dla buntu, a posiłkowanie niepodległych kolonistów.
Łatwiéj było przepłynąć ocean, niż uniknąć na wodach Ameryki spotkania z korsarskiemi statkami i flotą Wielkiéj Brytanii, która niosła na flagach swych sławę niezwyciężonéj.
Burza widocznie nadciągająca i owo przeczucie statków krążących u wybrzeżów — chmurą powlokały czoło kapitana pięknéj Ludwiki, który z ogorzałą twarzą swą, posępną, milczącą, pokazywał się z kolei wszędzie, gdzie coś wykonać było potrzeba. To się przyglądał mglistéj dali w stronie, od któréj ziemię się ujrzeć spodziewał; to patrzał po wodach oceanu rozkołysanych już i wzdętych. Dano rozkaz zwijania żagli, gdyż nocą niepodobna było zbliżać się do lądu.
Noc tę burzę kazała przebyć jeszcze na rozkołysanych falach, walcząc ze zburzoną głębią... a potém pozostawało jeszcze potłuczonym może szczątkom zdążyć do przystani ściganym przez angielskie kule.
Nie dziw, że w obec takiéj przyszłości groźnéj kapitan był ponury i zadumany.
Na pokładzie statku siedziało w milczeniu posępném kilku ludzi. — Byli to podróżni już znużeni długiém morza kołysaniem, oczy ich pożądliwie wyglądały ziemi, ziemi nieznanéj, ziemi swobody — dla wielu z nich tylko ojczyzny złota, gdzie człowiek mógł się sprzedać korzystnie.
I tu, jak wszędzie, sprawa wielka wolności ciągnęła ku sobie najczystszych bohaterów i tych, co na świecie nawet honoru już do stracenia nie mieli.
Wypowiedział wielki wieszcz wieków (Dante) tę jedną z najsroższych boleści tułactwa, iż szlachetne serca brzemię jego na współ nosić muszą obok spółeczeństwa wyrzutków. Iść potrzeba z pokorą tą drogą skutym ze zbrodnią i podłością często dla większéj jeszcze ofiary —
Na jednego młodzieńczym zapałem popchniętego Lafayetta, iluż tam było startych na miazgę, życiem obrukanych niedobitków swawoli, szumowin i śmiecia.
I ten okręt płynący ku Ameryce wiózł jéj w swém łonie zwykły kontyngens bohaterstwa i nikczemności. Na pokładzie w jednym kącie siedzieli smutnie i poważnie ludzie umiejący życie dźwigać godnie, w drugim kręcili się niespokojni ci, którym pilno było tylko wyjść cało, a przehandlować się drogo.
Statek prawdopodobnie miał doścignąć lądu pomiędzy Karoliną północną, a nowym Jersey, a tu właśnie około ujścia Delawary kręciły się obficie angielskie rozbójniki.


Ściśnięci w gromadkę, pół siedząc, pół leżąc na zwojach lin okrętowych i rzuconych płaszczach, gwarzyli cicho polscy wygnańcy, to znów długiém milczeniem wypoczywali.
Byli to Kazimierz Pułaski, Karol Pluta i Maciéj Rogowski.
Pierwszy z nich, mąż jasnéj myśli, wielkiéj ducha potęgi, teraz się zdawał złamanym i przybitym więcéj, niż w ciągu całéj podróży, w któréj sam drugich znużenie krzepił, zniechęcenie rozpraszał, nadzieje podtrzymywał.
Nie patrzał on w tę stronę, od któréj ląd nowego świata miał się im wkrótce pokazać, ale w przeciwną, jakby po za przebytym oceanem szukał snu, choćby straconéj ojczyzny.
Na tym statku, co ich niósł od niéj, czuł się jeszcze prawie w Europie, jakby w jakimś domu szczątku; za dzień, za dwa miał już stopą dotknąć nieznanego świata, ziemi wolności, ale zarazem wygnania.
Wszystkie odpędzane tęsknice po kraju rodzonym, po przeszłości ze świateł i cieni utkanéj, cisnęły się ku niemu, obsiadały piersi, zawisły na czole, przygniatały myśl znękaną.
Niekiedy rzadki gość na męzkiéj powiece, łza się zakręciła w oku i nikła spalona. Usta czasem nieprzytomne, machinalnie poczęły jakby modlitwę, a myśl nadbiegła i ołtarz ów obaliła. Uśmiechało się lice i oblekało żałobą, krew napływała i uciekała od serca; jakby zapowiadająca się burza już i niém miotała.
Co téż przeżył ów złomek człowieka od téj godziny, gdy z krzyżem na piersi, wyszedł z ojcem i braćmi do Baru?? Upokorzenie, zwycięztwo nieprzyjaciół, niechęci i waśnie od swoich, zdrady, potwarze i ohydę. Ojciec zmarł, dobity niemi, bracia życie oddali w sprawie świętéj, on jeden, gdy miał się pogrzebać żywcem w gruzach twierdzy... rozkaz z góry wytrącił mu miecz i wskazał tułactwo, aby wypił czarę do dna.
I pociągnął skazany pod te pręgierze, na ten plac sławy i kary z pokorą posłuszną.. opatrzność rzucała nim, jak trupem na zburzonéj fali..
W stolicy Saskiéj zobaczył znowu, powitał i pożegnał, niegdyś ukochaną Franusię Krasińską, tylu nadziejami szczęśliwą, a teraz tak biedną..
Potém wałęsał się bez celu, do Turcyi, aby walczyć ze wspólnym nieprzyjacielem.. i być świadkiem i uczestnikiem klęski; aby uciekać z hańbą i gniewem od murów Sylistryi, przeżyć kilka dni jaśniejszych w Adryanopolu i Rodosto, przedrzymać miesięce w Stambule. — To był tylko nocleg w gospodzie.
Walczą gdzieś za wolność, więc iść gdzie się za nią biją.. wszakci to sprawa całéj ludzkości jest wspólna.. Wspomnienia tego kilkoletniego, a kilkowiekowém zdającego się tułactwa — oblegały biednego żołnierza. A nad nie wszystkie żywiéj przypominała się Ukraina i Podole, lata młode, matka, co go w progu nowego życia błogosławiła, ojciec, bohater oplwany i wieczory pod lipami, na których klekotały bociany przyjaciele, i to szare niebo północy ze zgrzebnych domowych płócien utkane, w którego obsłonach zwierciedli się nasza tęsknica.
Przychodziły łzy po jednéj na każdy ból, a odprawiał je nazad do serca, aby z niego nie wychodziły.
Obok niego siedzieli towarzysze przybici, wymęczeni swym smutkiem, podróżą i tęsknotą długą.
Karol usiłował utaić w sobie uczucia, które nim miotały, choć z duszy odzywała mu się ta pieśń nie pozbyta wspomnień, do szału i rozpaczy rozgorączkowująca człowieka.
Rogowski nie wiele tam zostawił prócz grobów, a i jemu po wąsach płynęły łzy, które przeklinając odpędzał.
Karol poświęcił obowiązkowi przysięgłego ojczyźnie żołnierza wszystko, co w ofierze przekonaniom złożyć można, niżeli odda się życie.
Gdy odpoczywali w stolicy saskiéj, ojciec dowiedziawszy się z listu o jego pobycie, przybiegł sam, chcąc go z sobą zabrać do Skały; ale próżne były pokusy i namowy. Karol pod urokiem bohaterstwa i poświęcenia Pułaskiego, pod wrażeniem słów natchnionych starego Skiby, powiedział sobie, że przysiągł walczyć lub tułając się czekać walki i z młodzieńczą fantazyą od postanowienia swojego odstąpić nie chciał.
Ojciec prosił, przekonywał, na końcu uległ. Prosił drugich aby za niego mówili do upartego dziecka; Pułaski sam skłaniał go do powrotu i oczekiwania lepszych czasów w domu, ale milczący Karol stał przy swojém, że mu towarzyszyć będzie.
Tęsknił po dziadzie, po matce, ojcu i po Ewusi, o któréj nie śmiał wspominać, ale tęsknota potęgowała w nim żądzę ofiary. Chciał cierpieć.
Cierpieć za ojczyznę, iść na wygnanie dobrowolne zdawało mu się z razu tak piękném jak Radziwiłłom, Ogińskim, Pacom, Potockim; którzy wszakże jeszcze piękniejszém wkrótce uznali powrócić do łask królewskich i do domu.
Dalecy krewni Plutów, Mniewscy, bawiący naówczas w Dreznie, bo Drezno od czasów Saskich było dla wielu pierwszym popasem wygnania, dla innych pierwszym i ostatnim; zacna pani Moszyńska, inni ziomkowie używali wszelkich możliwych perswazyi, aby go skłonić do powrotu, ale wybłagał u ojca, że mu pozwolił dzielić Pułaskiego losy.
Nad brzegami téj Elby, która tyle naszych pożegnań na wieki widziała — rozstali się z ojcem, który powrócił do Skały, a syn poszedł bić się pod Sylistryą, patrzeć na morze w Rodosto, tęsknić, błąkając się nad najpiękniejszemi w świecie wybrzeżami Carogrodu, aż dopóki rozbudzony nagle Pułaski nie zawołał: — Jedźmy do Ameryki!
— Do Ameryki! myśl tę z zapałem młodości pochwycił Karol.
Teraz siedział i on z ciężarem na duszy, ale dumą zarazem, że dotrwał na stanowisku, i jedném westchnieniem żegnał ojczyznę, drugiém witał ziemię boju i trudu.
Promienisto wydawał mu się ten kraj tytanicznych zapasów, homerowych bojów i spartańską cnotą odzianych jak zbroją bohaterów.


Wśród tego milczenia i smutnych myśli wieczora niekiedy słówkiem odezwał się który z nich o Polsce, tylko o niéj, o niéj zawsze. Po licach przebiegł jakby promień światła, potém jakby chmura ciemna i znowu milczenie.
— Któżby to był mi powiedział, gdym chłopięciem biegał po polach w Raduczu, że mnie wiatry i miłość ku wam zagnają kiedyś aż do Antypodów! Rzekło się wprawdzie w Częstochowie — mówił Rogowski — że choćby do Antypodów za wami, ale dalipan nie myślałem wówczas, ażeby się to sprawdzić miało. —
— Hej! hej! ktoby mi był śmiał przeczyć, odparł Pułaski — że na murach jasnogórskich życia nie położę — miałbym go za oszczercę.. ale losy człowieka to wiekuista zagadka. Bóg kazał inaczéj — nie myślmy o tém — stało się. Karol westchnął i on pomyślał.
— Gdym wyjeżdżał do Tyńca lub Częstochowy, któżby zgadł, że się na ocean atlantycki zabłąkam.
— Dziś jeśli mi kogo żal, to tego dziecka Ukrainy, Bohdanka mojego, mówił Pułaski — trzebać mu było, wyrwawszy się cało z rąk tłuszczy tureckiéj pod Sylistryą, przepłynąwszy większą część drogi, dać się poźréć rekinowi pod San Domingo.. biedne, poczciwe chłopię..
— Ale bo i sam sobie winien, do trzykroć.. przerwał Rogowski — com go naprzestrzegał żeby nie dokazywał z tém pływaniem. Dobrze to u nas gdzie największa ryba sum, ale tu.. te djabelskie monstra toby wołu zjadło na śniadanie nie tylko takie drobne stworzenie jak Bohdanek.. Ale on byle wodę zobaczył, jak ryba, jak amfibija zaraz mu się zachciewało pływać.
— Dajże mu już pokój nieborakowi, odparł smutnie Pułaski, niech mu Bóg da odpoczynek.. dziecko było i służka serdeczny. Mój Boże jak to piosnki śpiewało! Nie jestem zabobonny, dodał, ale mam to sobie za niedobra wróżbę, że swoją miłość dla mnie życiem przypłacił.
Rogowski westchnął — E! generale, rzekł po chwili, kto tam wie co lepiéj, czy ginąć od rekina, który gładko schrusta, czy od kuli angielskiéj, co gotowa, na dwa podzieliwszy dania, naprzód zrobić kaleką, a w końcu nieboszczykiem.
— Zapewne, odparł Pułaski — kiedy zginąć raz potrzeba. To téż mi to wszystko jedno co Bóg przeznaczy, ale bym już co rychléj pragnął na ląd wysiąść i bić się a coś robić. Ta długa bezczynność i kontemplencya wód morskich.. rano, w południe i na wieczór, zmordowały mnie.. Gładka powierzchnia téj szyby nudzi, nie cierpliwi.. obmierzłe morze.. Fala ruchawa niby, bałamutna, a zawsze toż samo.. i człowiek przeciw niéj nic nie może..
— Nie trzebaby jednak kłócić się z nią i mówić jéj nieprzyjemności przed burzą — odezwał się Rogowski, na noc podobno zbierze się na dobrą przeprawę. Niedarmo kapitan Leclerc chodzi nasępiony jak mruk, nawet nie poświstuje, a płótno ściągają zewsząd. Uważałem to nieraz, że gdy tylko te szmaty poczną wałkować.. już coś złego.. grozi.
— Zbiera się na burzę to pewna, dorzucił Karol — chmury pędzą choć jeszcze daleko, wiatr dmie coraz gwałtowniéj i nierówno, jakby się gniewał.. zły znak. Okręt jak łupina skacze po falach.
Zamilkli. Karol na wspomnienie Bohdanka westchnął po swoim Staszku.. Niewiedział nawet co się z nim teraz działo. Musiał go zostawić w Częstochowie, ale chłopię wierne dognało go późniéj w Dreznie, towarzyszyło wszędzie i dopiero w Paryżu, przestraszone długą morską podróżą, wahać się poczęło..
Karol widząc go smutnym, sam się postarał zostawić go we Francyi.. Staszek miał wrócić do Skały.. wahał się jednak..


Głos kapitana Leclerc komenderejącego mięszał się z szumem wichru, pluskiem fal coraz rosnących, ogromnych, spienionych; z chrzęstem masztów i drzewa w samych wnętrznościach statku. Majtkowie zwijali się żywo, mrok zapadał, burza nadciągała widocznie.. Niekiedy w dali błyskawica, jak wstęga złota przerznęła czarne obłoki i piorun przeleciał jak wąż w przepaście.. to znowu cichło, milczenie groźne dawało słyszeć nowy ryk nadchodzącéj burzy, która rosła, wzmagała się, wyła i ustawała jakby sił do nowych szałów nabrać potrzebowała..
Milczenie naówczas straszniejszém było od szumów i wycia..
Wśród nadchodzącéj wrzawy.. z pod pokładu dobył się nagle na wierzch człowiek szpakowaty, ospowaty, niemiłéj choć usiłującéj przymilić się twarzy, małych oczek krecich, rysów ruchawych pulczynella, suchy, żylasty.. Oparł się łokciami o deski, wystawił głowę zaspaną, obejrzał do koła, a obaczywszy chmury i poczuwszy wicher, który go opoliczkował, wyskoczył niespokojny na podłogę. —
Był to Gaskończyk, kapitan Girod, płynący jako towar do Ameryki, typ oryginalny człowieka na sprzedaż.. który tak wysokie miał, a przynajmniéj okazywał o sobie wyobrażenie, iż mu się zdało, że byle dotknął stopą ziemi nowego lądu, a zagadać raczył do Washingtona, Amerykanie go złotem obsypią i na rękach nosić będą.. pod Palankinem..
Giród roił o świetnéj przyszłości. Ale burza w pobliżu lądu, a jeszcze nocą, przeraziła go niepomału, począł się obawiać o drogą swą osobę, zachmurzył i pobiegł do zasępionego Leclerca.
— Kapitanie! czy jest niebezpieczeństwo? na miły Bóg? czy jest niebezpieczeństwo?
Francuz nic nie odpowiadając nawet, ręką rzucił w powietrzu zniecierpliwiony, pozbywając się natręta.
— Burza, burza nadchodzi widocznie, ja się znam na tém jak na innych sprawach.. wy to wiecie! A właśnie jesteśmy nieopodal od brzegów, nuż nas rzuci o skały, lub osadzi na mieliźnie.
O mało nie dodał: Caesarem vehis ejusque fortunam; ale Leclerc odpędził go gniewny, rozkazując mu niegrzecznie iść do stu tysięcy djabłów. Naówczas przerażony Girod, czując w niebezpieczeństwie niepohamowaną potrzebę wygadania się, obrócił się do garstki Polaków.
Można sobie wystawić jak ta samochwalcza, awanturnika postać wstrętliwą była dla Pułaskiego; rad się jéj pozbywał aby jak najmniéj o tę żywą antithezę ociérać.
Ale Girod umiał być natrętnym aż do głuchoty i ślepoty dobrowolnéj. — Dopadł do nich łamiąc ręce.
— To bałwan ten kapitan, on nas wszystkich pogubić może! Co panowie myślicie? To nie są żarty! Leclerc mruk ani się odezwie, prawdziwy rekin morski, czuję grożące niebezpieczeństwo...
Wszyscy milczeli.
— Śliczna rzecz! przepłynąć Ocean, nadławić się morską chorobą a na brzegu dać nurka! Gdybym był wiedział, co się stanie.. byłbym został w San Domingo.. poczekał na inny statek..
Z nim ani pogadać, ani mu poradzić! Żeglowałem nie po jedném morzu.. pod noc w burzę.. nad brzegami..


Gdy Gaskończyk tak narzekał maszty coraz mocniéj trzaskały gięte od wichru, burza rosła, statek obnażony z płótna, rzucany falami, kołysał się, przechylał, skakał po pełném morzu, na łaskę wiatru i wody oddany.
Miotało nim już tak, że ludzie na pokładzie choć nawykli do tych skoków, musieli się oburącz trzymać lin i drzewa, aby ich fala i wiatr nie zniosły. Bałwany coraz groźniejsze przeskakiwały statek, porywając z sobą co spotkały; Gaskończyk schronił się pod ławę klnąc i płacząc, nikt na niego nie zważał. —
Noc stawała się co chwila czarniejszą, przepaścistszą, zstąpiła z chmurami gęstemi, zdając się niebo przechylać tak iż nad masztami zawisło. Nakoniec lunął dészcz ulewny a raczéj strumienie wody rzuciły się z obłoków rozerwanych, pioruny bić zaczęły, a błyskawice nieustanne oślepiać.
Na pokładzie cisza była uroczysta, ludzie zmaleli, tulili się jak robaczki po okrętu szczelinach. Każdy z nich zajmował swe miejsce milczący, z okiem wlepioném w linę, w maszt, w pompę, gdzie stał i co mu oddano do straży. Kapitan jak wrosły do desek, niemy, obojętny, zimny, patrzał na ten szał żywiołów nie nowy dlań z zimną krwią, z chłodną powagą starego marynarza.. który nie jeden orkan przebył na Chińskich i Japońskich wodach.
Burza choć gwałtowna, nie była wszakże tą trąbą, porywającą i druzgocącą wszystko, z któréj cudem chyba statek wyjść może cało. Kładła ona okręt, rzucała go w przepaści, miotała nim w górę, ale walczyć z nią mógł rozum, męztwo i doświadczenie człowieka.
— I ta burza u brzegów to także nie najlepsza dla nas przepowiednia, rzekł Pułaski. —
— Ktoby powiedział, szepnął Rogowski, że — jak mi Bóg miły, kochany wódz wierzysz w te banialuki.. Co ma za związek burza amerykańska z losem polskich wygnańców?
Ot to bieda, dodał, że zasnąć będzie trudno, bo hałasuje diable i z łóżka wyrzucić może.. a ta noc wyda się, jak cztérysta lat długą... Czeluści czarne.. chmurzyska gdyby całuny...
Giród jęczał i klął na przemiany.. modlił się nawet po cichu, na wszelki przypadek, gdyby gdzie jaki pan Bóg się znalazł, choć w pogodę zwykł był chlubić się ateuszowstwem... Niekiedy głowę podniósł, w niebiosach szukając nadziei, to znów chował ją ze strachu..
Wściekły wicher okręt pędził, miotał nim, jak dziecinną zabawką.. Były chwile, że statek pochylony zdawał się wywracać i tonąć, to znów wzlatywał, odbity na grzbiecie fal i wyskakiwał w powietrze.. i wpadał w przepaście..
Szerokie błyskawice wszystko się zdawały zapalać do koła, ale w ich blasku nie widać było nic, oprócz piętrzących się fali i białéj piany, która je obrębiała. Niekiedy otwierała się, jakby paszcza ogromna, spieniona i zdawała chcieć poźreć statek.. oblewała pokład, przelatywała przezeń i biegła daléj..
— Zważcie, proszę, rzekł, przysuwając się Giród — co za los mój! już miałem zapewnione szczęście, bylem się tylko na ląd dostał.. a tu.. sądny dzień.. to nie obejdzie się bez katastrofy. Jeszczem takiéj burzy na morzu nie widział.
— A ta, co nas chwyciła u Antyllów, spytał Rogowski.
— Tamta! to była zabawka w porównaniu do téj piekielnéj nocy...
— Prawda, dodał Pułaski po polsku, że to noc jarząbkowa — wszakże tak, panie Macieju?. u nas się tak te błyskawiczne nocy nazywają...
— Ale wiem, jarząbkowemi lub Eliaszowemi...
— Na Rusi dodał z westchnieniem Pułaski.
Girodowi w biedzie gęba się nie zamykała, ale go nikt nie słuchał. —
— To już fatalność jakaś, wołał — służyłem Fryderykowi Wielkiemu i tam mi diabeł przeszkodził do jeneralskich szlifów, choć stary Fryc poznał się na mnie i cenił; służyłem potem w austryjackich dragonach i z tamtąd mnie intrygą wypchnięto, gdym już pewny był awansu.. Cap de diou! żałuję teraz, żem nie dostał się jak chciałem, do Petersburga.. jest to kraj dziewiczy, potrzebują ludzi, jak ja.. do wszystkiego zdolnych.. byli by mnie obsypali.. a morza nie było do przebycia.
Gaskon mówił sam dla siebie, burza głuszyła jego paplanie.
Karol nie mogąc wysiedzieć bezczynnie, poszedł się kapitanowi ofiarować do jakiéj roboty.. i otrzymał zlecenie dozorowania ludzi przy pompie na dnie..
Burza zawsze jeszcze zdawała się zwiększać i rosnąć —
Pułaski niezmrużoném okiem patrzał na migocące błyski i bijące pioruny, płonęło od nich powietrze.. oślepiały chwilami.. Uderzający grom w bliskości wyrywał źrenice, a ciemność nieprzebita, otchłanna, długo nic rozpoznać nie dawała.
Świat się palił wśród potopowéj ulewy a mimo grozy tego widoku był on wspaniałym i wielkim. Światłości i cienie składały się na obraz, jakiego wyobraźnia stworzyć nie może, coraz różny, coraz groźniejszy. Błyskawic światło odbite w falach i rozprysłych kroplach, jakby iskier tysiącem obsypywało statek. —
— Majestatyczny widok daje nam ocean na pożegnanie — odezwał się cicho Pułaski.. ale co za upokarzające położenie człowieka, który w obec śmierci nie może walczyć, z założonemi rękami czekać musi losu swojego, — bezwładny! Wolę burzę wojenną.. hufce, tłumy, kule, strzały.. sam jestem z szablą w ręku.. tu spowity, jak dziecko —
— To téż Karol, poczciwy chłopak, nie mogąc walczyć z piorunami i burzą, odezwał się p. Maciej, poszedł podobno do pomp, byle się komu sprzeciwić, a coś robić. —
— O! zacneż to młode stworzenie, dodał Pułaski.. a jak mi go żal, że dla mnie i ze mną idzie na stracone imie.. Ale na pociechę, żebyż się już dostać do konia, obozu, roboty...
— Tak, tak, przerwał Maciéj, byle nie na dno morza, do tych zębatych rekinów... ciągle za okrętem płynęły, czując co nas czeka.. podwieczorku im się chciało..
Okręt hecę wyprawia, jakiéj nie bywało.
W téj chwili trzask silniejszy się rozległ i oślepiający błysk oczy im zakrył — ogień strumieniem przeleciał po jednym z mniejszych masztów, i strzaskany słup upadł na pokład okrętu...
Szczęściem nie zapalił go, a majtkowie rzucili się natychmiast, aby szkodzie zaradzić.. W chwili trwogi Girod wyleciał z pod ławy, wołając — Giniemy! giniemy..
— Milczże Waść, ofuknał Pułaski. Gdzie siła Boża z ludzką słabością idzie w zapasy, tam i o łasce Bożéj pamiętać potrzeba...
Po chwili krótko trwałego przerażenia już resztki masztu ściągano; nikt rażonym nie został, a strata łatwo się zapaśnym masztem wynagrodzić dała.
Piorun ten zdawał się być zwiastunem końca burzy.. błyskawice stawały się rzadszemi, wicher opadał powoli, dészcz lał tylko rzęsisty.
Nad głowami ich chmury się rozbijały, dzieliły, niebo gdzieniegdzie przeglądało jaśniejsze, a choć wicher jeszcze straconą odzyskiwał siłę, koniec tych szałów jego przewidywać było można. Okręt z walki wyszedł zwycięzko... Głos kapitana znowu się dał słyszeć, majtkowie śmieléj zwijali się po pokładzie; — na horyzoncie dalekim, jakby linią czarną, odcięło się morze od niebios jaśniejszych.
Francuz obejrzawszy się, ośmielony całkiem z pod ławy się dobył, i weselszy, raźniejszy zbliżył się do Pułaskiego, z uśmiechem zwycięzkim na ustach. Statek rzucał się jeszcze, ale fale już nie były tak rozhukane, głębie nie roztwierały się głodne... kołysał się na wierzchach wzdętych bałwanów, a rzadko większy z nich zaglądał przez ściany do wnętrza...
— Mojéj to szczęśliwéj gwieździe i przestrodze, którą w porę dałem kapitanowi, przypisać potrzeba, żeśmy jako tako wyszli z tego diabelskiego tańca! rzekł Girod do Rogowskiego.
— Ale czy nie zawcześnie się cieszycie — odparł z przekorą p. Maciéj. Kapitan mi powiadał, że wybrzeża około Delawary okryte są statkami angielskiemi, tam nas może dopiero czeka ostateczna rozprawa. Jeżeli nas złapią... nie ma wątpliwości, że pójdziemy albo na dno morza, lub na pontony, na których życie gorsze podobno, niż tu na statku przy śmierdzącéj wodzie, staréj słoninie i robaczliwych sucharach...
— Kapitan ma od tego głowę, rzekł Francuz.
— Dla tego téż się frasuje, że mu tu i najlepsza nie pomoże, dodał umyślnie Rogowski, aby się pozbyć natręta...
Poszedł więc gaskon skwaszony.


Teraz cichło już i łagodniało morze, fale jeszcze szeroko były rozkołysane, ale niebiosa już się widocznie rozpogadzały.
Przez podartych chmur reszty, które doganiały starsze towarzyszki swoje... gwiazdki ciekawie ku morzu patrzały... Obłoczki coraz lżejsze, rozczochrane, zmęczone, odlatywały w stronę, w którą burza na ocean się zwaliła...
Wzięto położenie statku i obrachowano gdzie się znajdował, a Leclerc przekonał się, że był daleko bliżéj lądu niż się spodziewał. Było już dobrze z północy, wiatr upadając znacznie, dozwalał nieco rozpiąć żagli, można było rachować że ze dniem pokaże się ziemia...
Kapitan, który już niejedną podróż po wodach tych odbywał i znał dobrze wybrzeże, u którego bezpiecznych portów było mało, rachował na to, że burza, co piękną Ludwikę pędziła, musiała téż i angielskie statki oddalić od brzegów; nimby więc na stanowiska czas powrócić miały, trzeba było pospieszać, aby bezpiecznie zawinąć.
Jak tylko nieco uspokojone dozwoliło powietrze, rozwinięto żagle, zaczęto je pomnażać stopniowo i nagie liny statku okryły się powoli rozpiętemi skrzydły. Załoga była doświadczona, ludzie zwinni i ochotni, okręt posłuszny, i choć miotające nim fale przerzynać musiał, wiatr mając ukośny, pospieszał znowu ku brzegom Ameryki.
Nad świtaniem gdy wszelkie minęło niebezpieczeństwo, podróżni znużeni od kajut i hamaków na spoczynek się porozchodzili, tylko polscy wygnańcy bez snu na oczach pozostali na pokładzie, poobwijani w burki i płaszcze, zobojętnieli na sen i spoczynek.
Karol spracowany, oblany potém, wrócił od pomp i padł przy swoich na pokład... Jakaś tęsknota niezmierna, jakby przeczucie złych losów opanowała umysły — rozmowa nawet o domu się nie kleiła.
Tak na wpół drzemiących, pół sennych i rozmarzonych smutnie zastał poranek, który na wypogodzoném niebie zabłysnął. — Morze poruszało się jeszcze zagniewane i wzdęte, ale nic nie groziło już pięknéj Ludwice, oprócz angielskich statków. Cała osłoniona białemi żaglami od góry do dołu, strojna, wesoła, pędziła ku nowemu światu.
Uroczyste było milczenie, gdy z wierzchołka kosza na maszcie porucznik statku zawołał:
— Ziemia!!
Okrzyk ten powtórzony w mgnieniu oka stem ust, zalektryzował wszystkich... porwali się podróżni zewszad, pobudzili, zbiegli patrzeć... a Pułaski starym obyczajem, jak zawsze w przeddzień ważnéj godziny, pokląkł na pokładzie, zdjął czapkę z głowy i sparty na kolanie... począł po cichu... Kto się w opiekę...
Karol i Rogowski poszli za jego przykładem reszta czeredy zbieranéj po świecie patrzała urągliwie na tę ich jawną pobożność.
Wielu z nich może miało jeszcze w sercu religijne uczucie, ale odwagi do okazania go — nie miało... inni postradali ją a nie zyskali nic za nią, prócz dziwacznych zabobonów..
Ziemi téj zapowiedzianéj dla oczów nieprzywykłych do jéj szukania — nie było... na widnokręgu.
Coś w dali jakby pas sinych chmurek leżących na morzu szarzało. Ale z każdą chwilą ta mgła stawała się wyraźniejszą, dobitniejszych nabierała kształtów.
Tak... był to nareszcie świat nowy. Serca się ścisnęły. Co Bóg da na tym nowym świecie, dolę czy niedolę... śmierć czy zwycięztwo?
Fiat voluntas Tua! zawołał głośno Pułaski.




KSIĘGA V.

Ameryka.

Od chwili, gdy się oddalone brzegi Nowego Jersey ukazały i coraz wydatniejszemi stawały nawet dla niewprawnych oczów, cały dzień prawie w niecierpliwém wypatrywaniu lądu upłynął. —
Ale to, co teraz widzieli i rozpoznawali podróżni, jakże ubogo wydawało się przy snach ich i marzeniach o olbrzymich górach, dziewiczych lasach, majestatycznéj naturze świata nowego!
Wszyscy spodziewali się wspaniały ujrzeć krajobraz rozmiarów wielkich, a oczy i perspektywy ukazywały im nagie ławy piasczyste.. brzegi puste i płowe, ledwie znaczne, gdzieś w głębi nieco podnioślejsze wzgórza Neverill i górującą nad niemi, mało widoczną Mitchill..
Smutne to było pustkowie spalone, bez życia i wdzięku. —
— Coś mi ta Ameryka wcale na złotodajną ziemię, płynącą mlekiem i miodem nie wygląda.. mruczał Girod.
Pułaski wpatrywał się obojętnie. — Cóż mu było po piękności Ameryki!!
Leclerc bacznie rozglądał się po morzu, szukając żagli angielskich, ale na szczęście Ludwiki burza w istocie porozpędzała je daleko, można więc było bezpiecznie do brzegów się dostać.
W oczekiwaniu rychłego wylądowania zbierał każdy co miał, wszyscy niecierpliwi, spragnieni siedzieli już na powiązanych tłomokach, nie zchodząc z pokładu. Ziemia w miarę ich żądań, niekiedy odsuwać się zdawała, patrzali na nią, dosięgnąć nie mogli, brzeg wydawał się blizkim, oko rozeznawało coraz lepiéj dymiące w rozdołach ogniska.. daleko w głębiach czerniejące lasy..
Ale spustoszenie wojną objawiało się w opuszczonych prawie wybrzeżach.
Słońce już zachodziło jaskrawo, gdy nareszcie statek znalazłszy sternika i łódkę przewodną, do prowadzony został do ujścia Delawary. Zjawiły się barki i czołna do przewiezienia podróżnych, spieszących do upragnionego lądu.
Od nich dowiedzieli się, że angielskich statków na teraz nie było w pobliżu. Maleńka osada z kilku na prędce skleconych szałasów i lepianek złożona, przy któréj wylądowali, wyglądała ubogo, nędznie ze swemi chatkami ogołoconemi z zieloności, na wydmie piasczystéj zasianéj drobnemi kamykami, któremi brzegi wyściełało morze..
Znać było, że mieszkańcy nie byli pewni swych siedzib, że nie mieli czasu ani ochoty, niczém ich ozdabiać i utrwalać. Cała okrążająca okolica dosyć płaska, smutna i jednostajna, zwiększała wrażenie przykre wylądowujących.. Girod mimowolnie porównywał piaski i moczary do nagich brzegów południowéj Francyi około Cette i Mont pellier.


Już od swoich przewoźników dowiedzieli się podróżni, że wojska Washingtona i obóz jego w głębi kraju o mil jakie dwadzieścia od miejsca tego się znajdowały.. trzeba było nieznanym krajem, zawichrzonym, z przewodnikami niepewnemi do nich się przedzierać.
Pierwsze twarze mieszkańców nowéj ziemi, mowa ich, obejście się tak różne od spotkanych dotąd na stałym lądzie Europy, zwiastowały istotnie świat.. nowy..
Mogło się zdawać podróżnym, że nie na drugą półkulę — ale w inne prastare wieki się cofnęli.
Coś szorstkiego, dzikiego patrzało z oczów, wiało z ust tych ludzi twardych, milczących, obojętnych na pozór, zamkniętych w sobie, energicznych i nie garnących się wcale do przybyszów, na których nawet bez ciekawości młodzieńczéj spoglądali.
Trudno było wybadać ich usposobienia, bo ciężko dobyć i słowo, żaden entuzyazm nie objawił się na zewnątrz, ledwie we wzroku ostrym lub szyderskim myśl się jakaś niezrozumiała zdradzała.
Gaskończyk ujmujący, gdy tego widział potrzebę, napróżno próbował ująć ich, zaćmić wymową, poruszyć dowcipem, obałamucić samochwalstwem, nikt na niego zważać i mówić z nim nie chciał.
Można było wnosić z tego milczenia i zamknięcia się, że ludzie ci należeli do licznych w początku dosyć stronników przejednania, i powrotu pod angielskie rządy z pewnemi ustępstwy z ich strony.. ale minęły już były te chwile, gdy Washington miał z niemi do walczenia i przyjaciół tych Anglii, nie w téj warstwie narodu szukać było potrzeba..
Ostatnie wypadki 1777 roku zaczynały coraz widoczniéj szalę zwycięztwa przechylać na stronę dobréj sprawy. Nie było wielkich i stanowczych korzyści, ale ogólny tok rzeczy wskazywał, że walka wypadnie pomyślnie dla niepodległych stanów. Jeniuszowi i niezmiernéj wytrwałości Washingtona winna była Ameryka to zwycięztwo, zrazu prawie do wiary niepodobne, gdyby nie pycha Anglii, nadzwyczajna opieszałość i nieudolność jéj wodzów, jak Hawe i Burgoyne.
Pierwszy z nich już czasu wojny zyskał był sobie sławę najnieudolniejszego wodza, jakiego kiedykolwiek zapamiętały dzieje. —
Ufna w swe siły olbrzymie, w potęgę floty niezwyciężonéj, w posiłki, które w téj chwili spodziewała się ściągnąć z Kanady, we współczucie „przyjaciół porządku i spokoju“ zrazu dosyć licznych, a odradzających się po każdéj klęsce Washingtona; ufna w nieład i niedostatek armii nieregularnéj, rekrutowanéj mozolnie, na krótko i niewprawnéj, często pozbawionéj amunicyi i najpierwszych potrzeb do życia; — Anglia jeszcze walczyła pewne zwycięztwa, nie szczędząc ofiar.. Odzyskanie kolonii zdawało się niewątpliwém, ale było kwestyą czasu.. nikt jeszcze nie przypuszczał, że mogło też być i kwestyą roli Francyi.. jéj przymierza lub obojętności. —
Ale wśród saméj wojny, od czasu ogłoszenia niepodległości, sprawa ta, z początku niby domowa kłótnia familijna, przybrała wcale niespodziewane rozmiary, zolbrzymiała, rozrosła się. —
Opinia publiczna Europy z zapałem młodzieńczym wzięła ją w opiekę.
Przy tém usposobieniu umysłów, jakie panowało w końcu XVIII w. spragnionego reform, żądnego utopij, bo czującego wielki moralny społeczności upadek — sprawa wojny o niepodległość, będąca sprawą jednéj z głównych zasad, zapisanych na sztandarze wieku — swobody! — musiała świat roznamiętnić. — Szczególniéj Francyą, która się, bodaj we krwi obmyć pragnęła z brudów, otrząsnąć z dławiącego i źrącego ją despotyznm, z demoralizacyi trądem i zgnilizna przejadającéj rodzinę i podkopującéj narodowy byt przyszłości. —
Podwoił się ten zapał szlachetny we wszystkich, gdy jako przedstawiciel Ameryki przybył do Europy, ów staruszek, idealny samouk, jeniusz nieszlifowany, śmiały, dzielny a szorstki nieco, coś wieśniaczego mający w sobie, i tę oryginalność, co pociąga ludy, fantazyą rządzące się, jak Francya. Mówimy o Franklinie, owym wyrobniku w szaréj kapocie, poważnym jak król a prawdomownym jak kapłan. Był on dla Francyi takiém zjawiskiem, jak dla Rzymian ów wieśniak naddunajski.
Szczęśliwym narodom Bóg daje w porę takich przedstawicieli, co nawet słabościom ludu i wieku są sympatyczne. —
To co było istotnie wielkim w Franklinie i co w nim było tylko oryginalnym a prostaczém; równie się przyczyniało do uwielbienia go. Życia jego surowość, mowy nie wykwintność, moralność jasna i prawa, naostatek i ów — piorun niebu wyrwany!
Tak w porę aby z nim zjawić się we Francyi.
Był to pewnie najlepszy apostoł wolności, jakiego widziano od wieków — bo czysty, zacny, spokojny, nie wynoszący się z niczém.. prawdziwy; prawdę zaś i ci szanują i cenią, którzy sami się na nią zdobyć nie mogą.
Naówczas to Francya arystokratyczna, pańska ale postępowa, pełna entuzyazmu, dała Ameryce z łona swego Lafayett’a dwudziestoletniego zapaleńca, świeżo ożenionego ze śliczną hr. de Noaille, bogatego, wykształconego, swobodnego, a dla wolności kwiat życia niosącego na ofiarę.. Lafayette szedł bić się za wolność obcego narodu, czynem tym uznawał on i jego wielbiciele wspólność obowiązków całéj ludzkości, jéj braterstwo.
Czyn ten pojedyńczego, ale wydatnego człowieka, rozgłoszony szeroko, zaraźliwy swą pięknością, bohaterstwem, jak wiele innych okoliczności pomyślnych, dźwigał sprawę Ameryki. Sama Anglia czuła się sparaliżowaną w walce, upokorzona nią.
Po ogłoszeniach Burgoyn’a, które przypominały często odezwy posłów moskiewskich w Polsce, dyktowane przeciw konfederatom — nastąpiły ciche próby zgody. Washington nie odrzucając ich zrazu, uznał niemożliwemi, poznawszy ich warunki i odepchnął.
Postanowiono walczyć. Anglicy zwyciężali, kongres i Washington zniósł klęski, niedając się zastraszyć niemi. — Niezmordowana praca, wola niezłomna wielkiego męża wkrótce się téż wynagradzać zaczęły, ale drogo okupywano małe powodzenia. — Ileż razy ten oswobodziciel ojczyzny jako zdrajca, jako nieudolny wódz, prześladowany był i dręczony, ile pokątnych doniesień i obelżywych zniósł zarzutów! Kongres, który się niemi pokonać nie dał, ma także wielką zasługę. Mozolnie szła walka o niepodległość, nie było w niéj owych wielkich, stanowczych bitew starego świata, które losy państw rozstrzygają w kilku godzinach na krwawém pobojowisku; daleko trudniejszy bój codzienny, często nieszczęśliwy a wytrwały, wiążący się szeregiem klęsk pozornych, nieuniknionych omyłek — a ostatecznie łamiący nieprzyjaciela nieustannością swoją.


Takie było położenie wojsk angielskich w Stanach Zjednoczonych w tym roku. Posuwały się one w głąb kraju, mozolnie torując sobie drogi wśród pustyń, zawałów, rozlewów, poniszczonych dróg, ogłodzonych obszarów, przez nędze i bezludzie. Dezercya w najemném wojsku się zwiększała, partyzanci zuchwali chwytali jenerałów angielskich we własnych ich namiotach z pośrodka wojsk. Zaciągnięte pod sztandary Anglii plemiona dzikie łupiły własnych sprzymierzeńców obozy, indyjskie posiłki obracały się przeciw wspólnikom; zniechęcenie, znużenie, niepowodzenia nużyły.
W miarę, jak wojska W. Brytanii słabły, Washington zwolna wrastał w siłę i najmniejsze zwycięztwo przyczyniało mu obrońców, jednało umysły, sporzyło ochotnika.
Europa téż niemało go dostarczała. Z Francyi szczególniéj napływ był tak wielki, ale tak różny, że już Lafayette przybyły walczyć za wolność — z trudnością mógł być przyjętym w szeregi jéj obrońców. — Musiał się ofiarować jako żołnierz, prosty ochotnik, ze służbą o własnym koszcie. — Kongres się wahał czy przyjąć ofiarę.
Washington i on rozumieli to dobrze, że swoboda najemnikami się nie zdobywa, że na ludzi, co pędzą szukać chleba za krew nie wiele rachować można.
Ameryka pragnęła sobie saméj zawdzięczać wolność swoją. Na kilku takich jak Kościuszko, Lafayette, La Roche du Termois, du Portail i Duplessis Mauduit — iluż przypływało gaskonów jak Girod, awanturników głodnych, którym powierzać dowództwa sama ostrożność nie dopuszczała.
Usposobienie więc Washingtona, wodzów i kongresu dla nowych przybyszów, w chwili gdy Pułaski z towarzyszami wyładowywał u ujścia Delawary, wcale im nie było przyjazném; lękano się raczéj tych posiłków niż ich pożądano. Nowy świat czuł, że uwłaczającém dlań było szukać dowódzców u obcych.


W tak nieprzyjaznéj chwili garstka naszych wędrowców, wyszukawszy środki dostania się do obozu, puściła się ku Wilmingtown; przez nieznany, dziwny i zdumionym oczom z nową naturą przedstawujący się świat nowy.
Po pustynnych, piasczystych, spalonych wybrzeżach.. zwolna zapuścili się w tajemnicze głębiny kraju.. Przebywszy wydmy suche nadmorskie i słone jeziorka, przybierały one coraz wyrazistszą fizyognomią. —
Tu czuli się otoczeni naturą inną, potężną, wykwitająca kształty nieznanemi z siłą młodzieńczą, któréj skarlała i ostygła Europa nie mogła dać wyobrażenia.
Droga wiodąca do Wilmingtown wkrótce wprowadziła ich w mokre rzek zbiegowiska, jeziora i moczary, gęsto cyprysami zarosłe.. Nie płoszony zwierz dziki zrywał się z pod nóg przechodniów; nad głowami ulatywało zdumione ptastwo pomalowane we wszystkie tęczy kolory.. Ukazywały się nareście wybujałe, poplątane lasy, pierwsi mieszkańcy téj ziemi, pnące się ku niebu śmiało, oczepione wieńcami roślin, okryte więzami wina dzikiego, z czołami strojnemi w wonne ogromnych kwiatów bukiety.. U nóg ich gnijące cedrów olbrzymich kłody, rozmiarem swym pisały dzieje wieków, które przeżyły.. Wszystko tu było podziwem i zachwytem, choć często i kraj własny się przypomniał niespodzianie..
Nieraz podróżni stanęli wpatrując się, rozpoznając klony, jodły i sosny, rodzone siostrzyce tych, za któremi tęsknili na drugiéj półkuli.
Karol szczególniéj z młodzieńczą żywością podziwiał, cieszył się, unosił; dla niego był to kraj snów i powieści, nagle rószką czarodziejską stworzony. — Ta cisza lasów, te cienie czarne ich wnętrzów, w które rzadko złoty promień słońca wsuwał się pręga jasną, te poczepiane girlandy lijanów, kwiaty jaskrawe na drzewach niebotycznych, woń, którą poiło powietrze — składały się w istocie na dziwne jakby marzenie.
Ale podróż miała tyle trudności co uroków, trzeba się było przedzierać przez nieprzebyte gęszcze, kolcami dzikich Yuk najeżone, przez grzązkie zalewy, kłody obalone burzami, siedliska wężów i knieje z których gałęzi patrzały ślipia zaczajonych żbików i kotów.. Mało tu było śladów człowieka, który z tych obszarów niezmiernych, cząstkę ledwie mógł opanować. Gdzieniegdzie przejście Indyan, pochody wojsk, zostawiły po sobie zgliszcza osad, okopcone pale Yukki i splądrowane plantacye, na których już chwasty bujały.
Kilka dni przedzierając się przez wilgotne zarośla cyprysów, przez zastępy puszcz ciemne, brzegiem rzek, które przerzynały kraj ten siecią gęstą — zbliżyli się wreście ku północnéj części Delawary, wznioślejszéj, dzikszéj, skalistszéj.
Tu pomiędzy dwoma rzekami Christianą i Brandywin, w piękném położeniu, na wzgórzu, ukazał się Wilmingtown: a pod tą, naówczas niezbyt rozległą mieściną, rozłożony obóz Washingtona.


Gdy przewodnik wskazał im nareszcie ten cel podróży, było to rankiem pochmurnym i dżdżystym; znużenie i słota osmutniały nietylko krajobraz ten wdzięczny w dni jasne, ale i ludzi.. i dusze.
Pod miasteczkiem, ledwie na to nazwanie zasługującém, licho i niepozornie przedstawiał się wojskowym europejczykom obóz ten wolnych ochotników. Rogowski, jak zwykł był wszystko do Polski porównywać, tak i amerykańskie obozowisko znajdował podobném do lichéj mazowieckiéj wioski.
Z po za na prędce usypanych wałów na trzebieży widać było znaczną przestrzeń, zajętą gęsto plecionemi z chrustu szałasami, do nędznych wistocie chat podobnemi.. Po nad tém niebo chmurne, szaruga, ziemia od deszczów przesiąkła, błotnista, dodawały widokowi smętnego wyrazu.
Śmiały się tylko wzgórza lesiste i szumnie bieżące wody dwóch rzek, stanowiących ramy obozu. —
Pierwsi téż rycerze niepodległości, których spotkali na placówce, nie byli podobni do tych bohaterów, których sobie wyobraźnia stwarzała.
Ludzie ci, acz silnéj budowy, wynędzniali, wychudli, znękani, poodziewani w suknie odarte, w odzież różną, w lichém obówiu, odznaczali się tylko uzbrojeniem fantazyjném, ale obfitém. Każdy z nich dźwigał co mógł, a przybierał się jak chciał.
Na straży obozu zatrzymał ich drab ogromny, smętny i gniewny. Dowiedziawszy się kto byli, iże wprost przybywali z Francyi zamruczał dosyć głośno.
— Dosyć już mamy tych przybłędów. Czy oni tam myślą, że nam tak bardzo cudzych rąk i głów potrzeba? Napatrzyliśmy się już tutaj tych rycerzy wolności, co naprzód nam sięgają do kieszeni, a gdy przyjdzie się bić, leżą po rowach...
Przywitani tą niegrzeczna apostrofą, szczęściem nie bardzo ją zrozumieli, oprócz gaskona, który także wlókł się za niemi, a lepiéj niż oni umiał po angielsku..
Ten ją sobie przetłumaczył i zastosował.. Pułaski mało co pochwycił, a przybrawszy wcześnie, choć z niemałym wysiłkiem krew zimną, któréj zwykle miewał mało — postanowił milczeć, nie rozprawiać i nie wywnętrzać się, tylko z tymi, do których wiózł listy, z Washingtonem i Lafayettem.
Mimo więc trudności, zwłok, łajań i sporów wywołanych niezręcznością francuza, który wszędzie czynnym być musiał, odprawiono o nich wiadomość do głównéj kwatery, a tymczasem czekali na ulewnéj słocie..
Pułaski widział się zmuszonym napisać list do Lafayetta i przesłać go przez kupionego posłańca. Potém obwinął się w burkę i rzuciwszy w błoto pod wałem, pozostał tak gotów na to, co los zdarzy.


Nierychło potém, francuz, przyszły adjutant przyszłego jenerała.. gdyż Lafayette nie miał jeszcze swéj nominacyi od kongresu, przybiegł zabrać podróżnych, zgłodniałych i zmęczonych. W grzeczniejszym posłańcu znać było nadsekwańskie dziecię pieszczonéj cywilizacyi, nawykłe do pewnych form i zastępujące niemi, co może brakło w sercu. Po humorze i obejściu zdradzającém zafrasowanie, ocukrowane wykwintniejszym obyczajem, łatwo się domyślił Pułaski, że nie był tu on i jego towarzysze bardzo pożądanymi gośćmi.
Ale Lafayette nadto był wielkim panem i przyzwoitym człowiekiem, aby choć skłopotany, grubiańską mógł dać odprawę przybyłym z listami z drugiéj półkuli.
Przez obóz pełen strug błota, cały zastawiony szałasami, środkiem wozów i koni, które na deszczu stać musiały; dobili się podróżni do nieco schludniéj urządzonego szałasu, w którym Lafayette zamieszkiwał. Choć w miasteczku znalazłby był może schronienie wygodniejsze, ochotnik dobrowolnie podzielał losy żołnierza.
Ale chcąc walczyć za sprawę amerykańską, potrzeba było przejąć i obyczaje republikanów, surowość i prostotę Washingtona. Lafayette na pół jeszcze pozostał Paryżaninem, zbyt był nawykł do życia salonów, do ich wykwintu i wygód, by nieco sobie więcéj nad innych nie pozwolił.
Namiot jego chruściany, lepiéj od innych zabezpieczony był od ulewy; i nie brakło mu sprzętów, czyniących życie to znośném. — Wśród ciasnéj téj klatki ujrzeli wychodzącego przeciw sobie pięknego młodzieńca, z jasném obliczem, twarzą uśmiechniętą, rysy szlachetnemi i obudzającemi uszanowanie. W fizyognomii saméj znać było potomka rodu, który odwykł od bojów i niewygód, a kwitł w cieniu zwierciadlanych ścian i złoconych gzemsów.
Postać jego była ujmująca poetycznym urokiem, — z ideami demokratycznemi łączył on najwykwintniejsze formy francuzkiego towarzystwa...
Mimo munduru z grubego sukna, bez żadnych ozdób, bo taką odzieżą i Washington się odznaczał, łatwo w nim było poznać przybysza z innych światów, pieszczone dziecię wielkiego domu.
Odwaga rycerska malowała się na jego czole, słodycz i łagość patrzała z oczów; obok szorstkich ludzi Ameryki nieustannie draźnionych walką i nieumiejących panować nad sobą, spokój jego natury dawał w nim czuć jakąś wyższość.
Pułaski, który o nim już wiele we Francyi od P. de Noailles słyszał — przeczuł od razu szlachetną naturę jego; z nim było mu nierównie łatwiéj się zrozumieć, niż z temi, których dotychczas spotykał.
Mimo uprzejmości z jaką go Lafayette powitał, obłoczek zafrasowania z czoła jego nie schodził. Usiłując co rychléj to pierwsze usunąć wrażenie, dobył Pułaski list żony Lafayetta i podał mu go w milczeniu.
Listy pp. de Noailles, S. Priest, Franklina, towarzyszyły téj najlepszéj ze wszystkich rekomendacyi.
— Pozwól mi pan, bym nie sam przemawiał za sobą, rzekł po chwili, te listy o mnie powiedzą...
Lafayette rzucił okiem na koperty i radośnie wykrzyknął rozrywając pieczęcie:
— Od żony mojéj!
Pismo to tak go zajęło na chwilę, iż zdawał się całkiém o przybyłych zapominać; pożarł je nieodrywając oczów; skończywszy, dopiero spojrzał uważniéj na Pułaskiego, uprzejmie podając mu rękę...
— A! drogi hrabio (wszyscy Polacy w listach polecających z Francyi z temi tytułami byli przedstawieni), w jakże nieszczęśliwą przybywasz chwilę.
— Dla czego? spytał Pułaski.
— Siadajcie panowie naprzód, kto gdzie może, odezwał się grzecznie robiąc miejsce Lafayette — zaraz wam to wytłumaczę. Ja sam, jadąc tu, inne miałem wcale wyobrażenie o usposobieniach Ameryki dla cudzoziemców. W obozie i kongresie panują przeciwko nam jak najdziksze uprzedzenia. Są one poniekąd usprawiedliwione, można je przezwyciężyć, ale walczyć z niemi potrzeba. Jak dla siebie je musiałem przełamywać, tak dla was chętnie podejmę tę pracę, ale nie pochlebiajmy sobie, — przyjęcie do szeregów nie jest łatwém... Nie każdemu można dostąpić honoru walczenia za sprawę wolności. W początkach chwytano kto przybył, dziś daleko są trudniejsi — powtarzam nie bez powodów, bo nieraz zostali zawiedzeni...
— Mam listy Franklina i Deana do Washingtona, odparł Pułaski.
— I lepiéj niż listy macie imie znane, zaszczytnie (rzekł na liście żony zapewne opierając się Lafayette), ale to wszystko nie jest jeszcze dostateczném... Washington zależy od kongresu, a kongres jest cudzoziemcom nieprzychylny. Ja sam, panowie moi — i baron Kalb, mój towarzysz, jesteśmy dotąd tylko prostemi ochotnikami, cierpianemi przez szlachetnego Washingtona.
Ale — zrobimy co się tylko da uczynić — dodał — dacie mi listy wasze, ja je sam przedstawię i oszczędzę może przykrych przejść wstępnych.
To mówiąc rozweselony nieco, zajął się przyjęciem obmokłych gości. —
— Jak widzicie, panowie moi, szałas przyszłego jenerała rzeczypospolitéj, nie wiele więcéj wart nad żołnierską budę.. przyjmijcie w nim taką gościnność, na jaką się ja zdobyć mogę.. wszyscy jesteśmy żołnierze..
Zapomniawszy wkrótce o kłopotach położenia, zaczęli mówić o Francyi, o którą Lafayette żywo wypytywał, o Paryżu, o nowinach z Europy, o znajomych i rodzinie. Opowiadania szły nieprzerwanym ciągiem, jedne po drugich się rozwijając.
Pułaski i Lafayette w prędce się zbliżyli, poznali, ocenili, przypadli sobie do serca. Młody panicz, bo takim naówczas był jeszcze Lafayette, czuł w przybyłym to bohaterstwo męzkie, nieulęknione, milczące, poważne, o które sam się kusząc, umiał je szanować. —
Towarzysze Pułaskiego z baronem Kalb przeszli tymczasem do sąsiedniego szałasu, w którym mieścić się mieli, a Lafayette wstrzymał konfederata, niemogąc się z nim nagadać. Rozmowa rosła w serdeczność. —
— Kochany hrabio, rzekł w końcu ochotnik francuzki do polskiego rozbitka — powiedzcie sobie naprzód, że to nie jest druga ziemi półkula, ale druga i inna ziemia.
Ta społeczność złożona z okruchów różnych warstw ludności starego naszego świata.. zahartowana walka z naturą, potrzebą starczenia sobie, pracą, dojrzała w surowych ideach religijnych, które tu dziwne a rozrosłe jak puszcz tych drzewa przybrały rozmiary — z gruntu jest inną niż nasza. Ma ona cnoty, jakie miały Sparta i Rzym republikański, a wady wieków dzikich i barbarzyńskich, po części zetknięciem się z indyjanami i murzynami nabrane. Człowiek tu łagodnym stać się niemógł, bo musi nieustannie czuwać, bronić się, walczyć.. równie ze zwierzętami i z dziczą.
Znajdziecie tu wielkich ludzi, podobniejszych do bohaterów Plutarcha, niż do współczesnych naszych idei. W spokoju i zbytku, stara Europa rozłożyła się na klasy, na warstwy, na przerozmaite kółka ludzi — tu jest już jeden człowiek znowu, bo losy i potrzeby życia zrównały wszystkich..
Znajdziecie tu starą szlachtę anglosaksońską, hiszpańską, francuzką, powróconą do stanu natury.. za stołami kupieckiemi, z siekierami plantatorów, i wczoraj zbogaconych parobków, rozsiadających się obok z demokratyczną dumą, która jest nie mniejszą od arystokratycznéj. — Ale ta przesadna duma wyrabia uczucie godności ludzkiéj, zasługi pracy... choć podporą jéj jest — niestety, często pieniądz.
— Do tego wszystkiego byliśmy nieco przygotowani, i to nas dziwić nie może, przerwał Pułaski.
— Tak, kończył Lafayette — i ja téż jasną stronę téj nowéj społeczności i narodu widziałem wprzódy, niżelim tu przybył — ale ciemne — które muszą być wszędzie (bośmy ludźmi) — ciemne, wyznaję, były mi obce.. domyśleć się ich było niepodobna.. są rażące. Wybaczyć je i poszanować nawet należy, — są to nieuchronne, odwrotne strony medalu.
Do nich zaliczam, w chwili gdy przybywacie rażący wstręt do cudzoziemców i ich obyczaju, niechęć przeciw nim i odraza. W miarę jak się silniejszemi poczuwają Amerykanie, chcieliby się okazać wyższemi od naszego starego świata.. Marzą, że tu stworzą lepszy.
Mnie było nie łatwo i wam przyjdzie z cieżkością pomieścić się między niemi.. Imie Polski nie wszędzie tu dojść mogło, nie wszędzie jasne przyniosło z sobą pojęcie o jéj losach.. a wasze, sławne w ojczyźnie i w Europie.. dla tych ludzi będzie jeszcze nieznaném. —
Pułaski spuścił głowę na piersi.
— Dam się im poznać! rzekł; niech mi tylko dadzą miejsce w szeregach, abym w nich choć zgon godny żołnierza mógł znaleść — o nic mi więcéj nie chodzi. Mimo przykładu Katona targnąć się na własne życie nie mogę, bom chrześcianin.. ale ono mi cięży dziś, po upadku ojczyzny — chcę je dobréj poświęcić sprawie. — Polska w ucisku, spodleniu, niewoli najsroższego nieprzyjaciela, bo niższego od niéj wykształceniem; walczyłem za jéj wolność do ostatka, dziś złamany, chcę jeszcze walki, bo pragnę śmierci. —
Lepszych już nie doczekam czasów. Zdaje mi się, że wolni amerykanie wolnego niegdy narodu potomkowi miejsca w szeregach i ziemi kawałka na grób odmówić nie mogą.
Twój szlachetny przykład panie uczy nas, że gdziekolwiek toczy się walka o wolność, idzie o wspólną sprawę ludzkości — tam każdy obcy zyskuje prawo obywatelstwa.
Lafayette słuchał rozrzewniony, ale smutny ścisnął w milczeniu rękę Pułaskiego, i po chwili pożegnał go z listami i papierami udając się w sprawie przybyłych do Washingtona.


Deszcz lał ciągle, widok obozu, ludzi zapełniających go nie były powabne i rzeczywistość daleko odchodziła od wymarzonych w podróży obrazów. Żołnierz amerykański mężny, natchniony często duchem wielkim, wglądał z blizka prawie odrażająco. Brakło mu zupełnie nęcącéj powierzchowności; wielu z nich okrywały łachmany, zamiast obówia rodzaj kurpiów i indyjskich mokasynów, na twarzach dobitnie malowało się zniechęcenie i znużenie.. Zła pora, niedostatek jadła, niewygody obozowe osmucały twarze i zaostrzały wejrzenia.
Nowi przybysze gdzie się kolwiek ukazali, za każdym prawie razem witani byli niechętnemi słowy, pogardliwemi wykrzyki i szyderstwy — krwawiło się serce.
Karol stał znękany, w płomieniach gniewu.. wrzący, żałował, że się naraził na tę męczarnię nieprzewidywaną.
Tak upłynał smutnie dzień pierwszy, późno w noc powrocił Lafayette od wodza naczelnego, zajrzał do szałasu podróżnych, życzył dobréj nocy, ale się wymówił, że z powodu ważniejszych kwestyi sprawy ich jeszcze u Washingtona zagaić nie mógł. Skłopotany był widocznie i smutny.
Nazajutrz niebo się wyjaśniło, bo rzadkie są w tym klimacie trzy dni bez słonecznego uśmiechu, ale nastąpił upał nagły, skwar niezdrowy wśród nizin ulewą przesiąkłych.. Obóz niemal cały pokrył się łachmanami, porozwieszanemi na szałasach.. rozrzuconemi na wałach i palisadach i to mu jeszcze nędzniejszą nadawało powierzchowność. —
Bohaterstwo miało tu tak spartańskiego ubóstwa oblicze, tak prozaiczną tchnęła nędzą, że przybyli z zapałem wielkim mogli się tém rozczarować. Pułaski tylko wcale niezrażony powtarzał.
— Nie mają butów, ale mają serca.
W dniu tym znowu nic się stanowczego uczynić nie dało; wódz naczelny zawsze był jeszcze zajęty, wyjeżdżał na oglądanie okolicy.. kazano czekać.. Chwile to były nad wyraz ciężkie, a im bardziéj oczekiwanie się dłużyło, tém nieznośniejszém stawało..
Z szałasów nawet trudno było się wydobyć cudzoziemcom, aby nie obudzać niechęci, nie narażać na obelgi.. nie robić sobie nieprzyjaciół.
Garstka tylko emigrantów francuzkich gościnniejsza, sympatyczniejsza, spragniona nowin, otaczała przybyłych. Tak dzień minął cały, wieczór znowu nic nie przyniósł nowego, Lafayette prosił o cierpliwość.. okoliczności ją nakazywały.
Pułaski choć się czasem gorzko uśmiechał, najmniéj tracił ducha; domowe doświadczenia nauczyły go cierpieć..
Gdyby co rozweselić mogło w tak przykrém położeniu, to postawa rozpaczliwa gaskona, który przybywszy z najświetniejszemi nadziejami, po dwudziestu czterech godzinach doszedł do najkomiczniejszéj rozpaczy. Ani jego papiery, ani wymowa, ani zuchwalstwo nie wyjednały mu nawet kąta w obozie. Znalazł ledwie u któregoś z litościwszych ziomków przytułek, a zamiast szlifów jeneralskich, marzonych zawcześnie, miał w perspektywie powrot przez zburzony ocean do ojczystéj pustki i biedy... klął téż i przedrwiwał bosych republikanów, nie szczędząc ich wcale, wyśmiewając łachmany, ubóstwo, barbarzyństwo, nieład, szałasy, obóz, taktykę.
— A! Cap de Diou? krzyczał chwytając się za głowę — z Europy, w oddaleniu wszystko się wydaje prześlicznie, rosną na bohaterów chłopy za oceanem... a to garstka condotierów bez butów, bez chleba, bez pieniędzy, i bez broni! — Póki mego życia już się złapać nie dam... i nie daruję sobie, żem się pięknym opisom dał wziąć na wądkę...
Wojsko... saperlotte! które żyje kukurudzą, patatami pieczonemi, ciepłą wodą zmoczonemi korzonkami i liśćmi — a pieprzu więcéj spożywa niż mięsa...!
Nie ustawał w tych narzekaniach, których już i słuchać nie chciano.
Polacy cierpieli w milczeniu, z godnością — nie rachowali nigdy na świetne powodzenie, szło im o bój, o sławę...
Trzeciego dnia zniecierpliwiony wreszcie i Pułaski w szałasie zamkniętym wytrwać nie mógł, pod wieczór wymknął się niepostrzeżony, żeby na sąsiednich wzgórzach, poza obozem odetchnąć lżejszém powietrzem i nieco się rozpatrzeć w okolicy... Niespokojna natura usiedzieć mu nie dawała, rwał się do pracy.
Wieczór zdawał się zapowiadać pogodę, w obozie nieco raźniéj wyglądało po nadejściu wołów i amunicyi. Nadciągali ochotnicy, ruch panował wszędzie, o Anglikach pewniejsze nadeszły wieści, sposobiono się widocznie do stoczenia z niemi bitwy... konni posłańcy krzyżowali się po ścieżkach.
Kazimierz wyszedł na szańce, potém za miasto i ku niezbyt odległéj rzece...
Okolica pusta i dzika, była dość piękną. Z dawnych ją okrywających lasów pozostały gdzieniegdzie pnie cedrów i dębów sterczące bezładnie, lub ocalony olbrzym puszczy osamotnioną głowę podnosił nad tym cmentarzem swéj braci. Na gałęziach i obalonych kłodach czepiały się już bujnie rozrastające rośliny nieznane, pełne sił, szerokolistne, jaskrawe, wytryskujące wszędzie, gdziekolwiek znalazły piędź ziemi wolnéj. — Nawet spruchniale kłody drzew rozkwitały cudownemi kielichy... Liście tych cudownych stworzeń, ich postawa, bujność dziwić musiały mieszkańca północy, nawykłego do tych istot wątłych, które pół roku śpią pod śniegami, a pół walczą z chłodem i mrokiem. Powietrze téż przesiąkłe wonią odurzającą, czuć było odmienne... lało ono w piersi potęgę odmładzającą, a w mózg upojenie jakieś i szały...
Zaledwie przeszedł z siekierą po trzebieży robotnik... rzekłbyś, że za jego stopami odzyskiwała roślinność swe prawa, ścierała zniszczenia ślady, walczyła z nim zwycięzko. Drobnym tu, słabym wydawał się pan natury w obec potęg dziewicznego świata. Rozpatrując się w tych nowych dla siebie widokach, Pułaski siadł na pniu ściętego drzewa, a myśl jego poleciała za ocean, na ukraińskie stepy. Zagrała jéj tęskna pieśń od mogił wiekowych... utonął w snach przeszłości. —
Gdy tak spoczywał i marzył, postrzegł przed sobą powoli nadchodzącego i jakby rozglądającego położenie mężczyznę wysokiego, barczystego, ubranego bardzo skromnie, z perspektywą i laską w ręku.. Wyglądał on na zamożnego kolonistę, co własnemi rękami pracował około plantacyi — ale twarz poważna, myśląca, piękna, zwiastowała w nim i duszę szlachetną i rozum niepowszedni.
Szara suknia prostego kroju nieco dawnéj formy nie dozwalała domyśleć się wojskowego.
Spojrzawszy na Pułaskiego, uderzony znać obcą zupełnie postacią, zdradzającą cudzoziemca i bolesnym wyrazem twarzy zoranéj troskami wygnania.. stanął przed nim i powitał go uprzejmie.
— Niewątpliwie, rzekł przystępując, przybywacie z Europy — nieprawdaż? co to robicie za obozem?
— Zgadliście, odpowiedział Pułaski, jestem tu świeżym przybyszem.. wyszedłem, korzystając z jaśniejszego nieba, aby się rozpatrzeć w kraju mi nowym i nieznanym. Jestem tu całkiem obcy, przybywam od stron dalekich, z północy..
— Do jakiéjże należycie narodowości?
— Jestem polak, rzekł Pułaski, mam zaszczyt liczyć się do najnieszczęśliwszego narodu na ziemi, który był wolnym, gdy inne chodziły w pętach, a dziś rozszarpany jest i ujarzmiony. Nieopatrzność własna, nieszczęśliwe położenie, spisek trzech silnych mocarzy, wydał nas na łup bez wojny.. przeciwko prawu narodów.
— Nie mogliżeście się bronić? zapytał nieznajomy.
— Przeciwko trzem? z których każdy osobno trzykroć był mocniejszym od nas? rzekł Pułaski.. Broniliśmy się do ostatniéj godziny, mimo, że we własnym królu i własnych braciach mieliśmy nieprzyjaciół, co nam ręce wiązali, przenosząc ohydny spokój i niewolę nad szczérą, świętą walkę o swobodę...
Przybyły patrzał oczyma ciekawemi na ożywiającego się rozmową polaka.
— I byliście zmuszeni.. ujść, spytał.
— Ujść? nie, ale wyjść, by ginąć za wolność u obcych.. gorąco zawołał Pułaski. Życie mam do zbycia, niech z krwi, jeśli nie kraj to sprawa skorzysta.
Nieznajomy milczał chwilkę.
— Szlachetne to postanowienie.. zaczął mówić powoli — Nie znam dosyć dziejów kraju, do którego należycie, aby o nich sądzić — ale ze słów waszych wnoszę, że nie mogliście postąpić inaczéj.
— Nie wolno mi było walczyć, dołożył Kazimierz — a w jarzmie żyć nie umiałem.
— Przybywacie tu sami?
— We trzech..
— Dawno?
— Przedwczora.
— Mówiliście już zapewne z kim? Macie tu znajomych? Może Kościuszkę?
— Nie, jest to nasz ziomek, ale go nie znam dotąd... choć jemu znane jest pewnie imie moje.. Bylem u Lafayetta, któremu list przywiozłem od żony, mam także pisma Franklina i Deana do Washingtona.
Spojrzeli na siebie.. znowu było milczenie krótkie.
— A! widzieliście czcigodnego Benjamina naszego? spytał przybyły.
— Wiele razy..
— I nie odradzał wam.. podróży do Ameryki?
— Nie, owszem. Przybyłem do Francyi z Turcyi z tém postanowieniem. Franklin mnie od niego nie odwodził.
— A przecież, przecież, przerwał nieznajomy, powinien był zrozumieć, na co was naraża..
Przyznam się wam, iż szanując, żałuje waszego poświęcenia.. boję się, żeby nie było daremném. W téj chwili nie wiele tu sobie obiecywać możecie.
Ameryka chce i musi o własnych siłach się podźwignąć, honoru zdobycia swobody nie powinna dzielić z nikim, jest ona zazdrosną. Cudzoziemców mamy tu już wielu.. zanadto.. W naszym żołnierzu budzą oni niechęć, sieją zazdrość i nieufność, są żywiołem ciężko dającym się połączyć z nami.
— Jużem to wszystko słyszał od Lafayetta i trochę widział własnemi oczyma, rzekł Pułaski, nie łudzę się téż wcale. — Ale miałożby, dodał z goryczą, pierwszym swobody owocem być zapomnienie obowiązków braterskich? Wszakże nie przychodzimy do was wyzyskiwać waszego położenia — odpędźcie tych, co idą krew sprzedawać, ale godziż się dla garści ludzi nikczemnych, poświęcać zasady święte? wielką tą ideę — że jak za całą ludzkość, aby ją wykuć z kajdan, umarł Chrystus, — tak każdy z ludzi bratu powinien otworzyć dłoń i serce. — Wygnajcie tych, co przychodzą sobą frymarczyć, ale nie skąpcie przytułku wygnańcom bez ojczyzny, co złożyli dowody krwawe poświęcenia w sprawie wolności. —
— Któż wy jesteście? przejęty zapewne gorącością tych słów wymówionych z zapałem, odezwał się nieznajomy.
— Kto jestem? z pewną ironiją smutną, a poważną odpowiedział Pułaski — kto ja jestem? Moje nazwisko samo byłoby wystarczającą odpowiedzią w Europie.. tu, musiałbym wam mowić wiele, i nie dowiedzielibyście się z tego, kto jestem.. Słuchajcie! Było nas u starego ojca trzech braci, lat temu osiem, poszliśmy razem z nim wszyscy bronić — bronić ojczyzny — poświęcając jéj mienie i życie. — Ojciec — spotwarzony, zdradzony, wydany obcym przez swoich, umarł w więzieniu, bracia moi padli w bitwach, a ja przyszedłem tu — umrzeć. —
Byłem wodzem, dziś mi być dosyć — żołnierzem.
Milcząc uchylił nieco kapelusza z poszanowaniem nieznajomy, widać w nim było wzruszenie; w Pułaskim krew wrzała..
— Kto jestem! mówił daléj — dziś biednym tylko rozbitkiem, dziś, dosyć że jestem człowiekiem.. bez plamy a z brzemieniem na ramionach. Miałożby to w Ameryce nie starczyć?
Amerykanin skłonił głowę.
— A, panie, rzekł, różne są wymagania czasu i okoliczności — nie jątrzcie się jeszcze przeciwko nam przedwcześnie.. Wszystko się może dać ułożyć. —
Potém zwracając rozmowę, odezwał się spokojnie.
— Widzieliście więc starego Bena?
— Tak jest, widywałem go często w Passy, mówiliśmy z nim długo o mojéj i waszéj ojczyźnie. Franklin nie tak niegościnną malował mi Amerykę, jak ją znajduję; on mi zrobił nadzieję, że lud wolności godzien potomkowi wolnego ludu dać w szeregach dwie stopy ziemi do boju a sześć stóp... na mogiłę.. bo ja o więcéj nie proszę.
— Ale i ja téż, przebaczcie, przerwał nieznany mąż — wcale wam nie chcę odbierać żadnéj nadziei.. maluję wam tylko szczerze, otwarcie położenie nasze.
Przyjęcie do wojsk.. nie zależy nawet od wodza, sam on podlega kongresowi i jest mu posłusznym; kongres w ogóle jest nieufnym i źle usposobionym dla cudzoziemców. Mówił wam pewnie Lafayette, jak jego przyjęto.
— Tak jest, wspomniał mi o tém, rzekł Pułaski, ależ mnie także nie idzie o żaden stopień ani o pieniądze.., dopóki choćby na suchar mnie stanie.. mnie i dwom towarzyszom moim idzie o to, abyśmy się bili za wolność, tego dostąpim walcząc jako prości ochotnicy.
Amerykanin zamilkł i zwolna przysiadł na kłodzie blizko leżącéj, podparł się na rękach, patrzał poważnie zamyślony.
— Darujcie mi, że was może trudzę rozmową — dodał po przerwie — dla nas Amerykanów pożyteczném wielce jest dowiedzieć się, jak żołnierz europejski widzi nasz kraj i sądzi.. nasze wojsko.. obóz.. ludzi.
— Trudno to, odrzekł Pułaski nieco ostygły — zdać sprawę z wrażenia, które się odbiło od powierzchni, głębiéj sięgnąć nie mogąc. Gdybym miał szczerze powiedzieć wam co myślę.. może by to niezbyt było dla was pochlebném i miłém. Wojsko, obozy nie zbudowały mnie. Nawet my, cośmy téż w wojsku nowozaciążném, ochotniczém służyli — ja, com lat kilka podobnemu oddziałowi dowodził — nawykłem do większego porządku, ładu, jednostojności.. bodaj nawet ubioru, która wdraża do karności i równości obozowéj. To co widzę, wygląda mi na pospolite ruszenie, na partyzantów, nie na wojsko i pułki szykowane. Ale — rozumiem i to.. że mi się nie godzi sądzić o kraju tak nowym, miarą innych go mierząc.. Każdy naród ma swe obyczaje, własności, cóż dopiero tu.. na drugim świecie!
Tu tysiąc zapewne nieznanych mi okoliczności składały się na nadanie wojsku tak niekorzystnego pozoru.. Wyglądają żołnierze wasi na żebraków, ale dla tego bić się mogą, jak bohaterowie.
— Zgadliście dobrze, uśmiechając się odpowiedział Amerykanin — często biją się bardzo dobrze, ale przyznaję że niezawadziłyby nam ład, surowość większa i porządek.
Niezapominajcie że to jest ochotnik, wojsko co trzy miesiące rekrutowane na nowo — proszone — że to są coraz świeże zaciągi, które każda klęska i niepowodzenia rozprasza.. my się musimy uczyć i bić i zwyciężać.. Niechce rzecz pospolita mieć żołnierza regularnego, coby się stał żołdakiem, przestając być obywatelem i zagrażał swobodzie.
— Tak właśnie było u nas, rzekł Pułaski, ta obawa nas zgubiła.. Nie umieliśmy pogodzić interesów swobody z potrzebami obrony stałéj i silnéj. W kraju do rdzeni republikańskim, gdzie nie ma się co obawiać ambicyi wodza, nie ma się też co lękać żołnierza.. Wojsko regularne, wyćwiczone jest potrzebne...
— I ja tak sądzę, odpowiedział amerykanin, ale to są primicye swobody — myśmy do niéj doszli, a jeszcze jéj nie zdobyli.. wszystko nas przeraża.. Myślę, że wodzowie pragnęliby inaczéj urządzić armiją, ale kongres się może obawia, aby z Fabiusa nie wyrósł mu jaki Cezar.. jaki Cromwel..
— Z tego, co o przyjacielu Franklina, z niego wnosić mogłem, odpowiedział Pułaski — nie sądzę, by kto mógł Washingtona o samolubne posądzić widoki, jest to mąż prawy..
— Bądź co bądź, przerwał nagle nieznajomy, kongres ma słuszność, on powinien się lękać nawet, gdy nie ma się czego obawiać — to jego powinność.. Stoi na straży, a choćby nieprzyjaciela nie było, warta z placu zejść nie może.
W tém miejscu przerwaną została rozmowa niespodziewaném ukazaniem się Lafayett’a, który od obozu jechał, szukając właśnie Pułaskiego, a zoczywszy go, szybko się przybliżył.
Nie spostrzegł on zaraz jego towarzysza zakrytego gałęźmi i krzakami, ale w chwili, gdy nadjeżdżał i zsiadłszy podawał rękę Pułaskiemu, wychyliła się ku niemu poważna postać nieznajomego.
Na ustach Lafayett’a ukazał się uśmiech wesoły, powitał naprzód Amerykanina, potym tego, za którym gonił.
— Widzę, rzekł, żeście mi oszczędzili formalności zapoznawania, któréj właśnie miałem dopełnić. —
— Któż to taki? zapytał cicho Pułaski.
— Jakto? czyżbyście niewiedzieli? —
— Nic nie wiem, spotkanie było przypadkowe.
— To wódz! to Washington, zawołał Lafayette, a w téj chwili amerykanin z pełną uprzejmości prostotą i wyrazem przyjacielskim dłoń polakowi wyciągnął..
— Proszę mi darować, panie generale, odezwał się Pułaski, moją żołnierską gburowatość, rubaszność i może zbytnią otwartość; prawdziwie niewiedziałem, kogo miałem szczęście spotkać. Wódz potrząsnął ręką..
— Ale tak jest lepiéj, rzekł — znajomość nigdy się korzystniej dla mnie zrobić nie mogła. Poznałem was, takim, jakim jesteście dla wszystkich.. a możebyście innemi nieco byli dla owego Washingtona, który jest niczém więcéj, jak chwilowo odpowiedzialnym za wszystko złe, jakie kraj spotyka. Cenię was już wielce z piérwszéj rozmowy i cofam, com o amerykanach powiedział. Takich ludzi, jak wy, potrzebujemy, pragniemy.. niewiém waszego nazwiska...
— Panie generale, przerwał Lafayette, właśnie wam miałem hrabiego Pułaskiego przedstawić. Pisze za nim do was gorąco Franklin, dodam od siebie, że w Europie imie jego słynne jest jako bohatera w ostatniéj wojnie z Moskwą...
— Gdybyż z Moskwą tylko! westchnął pan Kaźmierz, ale z Moskwą i zdrajcami.
To mówiąc, spuścił głowę na piersi.
— Wierzcie mi, rzekł Washington, będziemy się starali, aby dla was Ameryka nie była niegościnną ziemią... dla braci Polaków zrobimy chętny wyjątek. Jutro napisze do kongresu, i mianuję was....
Piechotą czy konnicą dowodzić chcecie? dodał.
— Dowodzić! rzekł Pułaski — ale ja chcę mieć tylko bić się prawo, nie dowodzić.
— Z rozmowy waszéj widzę, żeście starym, wytrawnym dowódzcą — musimy z waszego doświadczenia korzystać. Więc piechota czy konnica?
— Ha! odparł uśmiechając się pan Kaźmierz — to pytanie, które Polakowi tylko w Ameryce zadaném być może. My nie znaliśmy piechoty prócz najemnéj, zrośliśmy na koniach, jesteśmy od kolebki jeźdźcami... Bóg nas stworzył z nogą w wstrzemieniu.
— Właśnie my jazdy mamy najmniéj — rzekł Washington... wy ją nam stworzycie...
— No! zakończył weseléj — bądźmy dobremi przyjaciołmi, niech was nie zraża, com mówił o niechęci dla cudzoziemców... Bywają różni. W wojnie takiéj jak nasza szkodliwi są ludzie, na których cięży skaza najmniejsza... Żołnierz swobody winien być czystym... rzekłbym, świętym! Cóz dopiero dowódzca!
Tak mówiąc, wstał wódz, i powoli rozmawiając, poszli ku obozowi, a szałasowi mało co nad inne pokaźniejszemu Washingtona.


W taki sposób, po owém szczęśliwém spotkaniu, los Pułaskiego i jego towarzyszów został rozstrzygnięty i łatwiéj i prędzéj niż on sam i Lafayette mógł się spodziewać, listy Franklina wiele téż do tego pomogły.
Lafayette, jakeśmy mówili, dotąd także oczekiwał na potwierdzenie nominacyi swéj przez kongres w Filadelfii.
Ten początek na pozór pomyślny, gdyż reszta przybyszów z pięknéj Ludwiki została odprawioną z niczém, a Girod ledwie wielkiemi narzekaniami wyrobił sobie mały datek na podróż — nie łudził wcale Pułaskiego, który z powierzchownego przypatrzenia się ludziom, już mógł przeczuwać co go tu czekało.
Nigdzie o zazdrość nie trudno, i na niechętnych nie zbywa. Charakter energiczny, mało się hamować w wybuchach umiejący Pułaskiego, przywyknienie do wojskowéj karności, którą za jeden z głównych powodzenia warunków uważał, wcześnie musiały mu przysposobić nieprzyjaciół. Dość było wreszcie, że przybysz, człek nowy, otrzymał dowództwo. Opierał się on na życzliwości Washingtona, którą pozyskał od razu, umiał ją zachować i zbliżeniem się doń, zjednać ufność i szacunek.
Washington cenił w nim nietylko męztwo, ale nieubłaganą w służbie surowość i pojęcia karności, które przynosił.
Amerykańscy ochotnicy, dzielni duchem, bitni w ogniu, swobody téj, za którą walczyli, wymagali dla siebie wszędzie, nawet tam, gdzie się jéj żądać nie godziło, a dać nie było wolno — w obozie, w pochodzie, w szyku.
Rozprzężanie było wielkie i jemu téż większą część klęsk poniesionych przypisywać należało. Washington czuł to, ale nie wszystko mógł wykonać, czego pragnął.
Właśnie w chwili gdy generał Read odmówił przyjęcia dowództwa nad jazdą, która się z dwóch pułków zbieraniny awanturniczéj składała, przybywał Pułaski i na objęcie téj brygady został naznaczonym. Rogowski i Karol mieli się przy nim pomieścić.
Pluta już znowu szczęśliwy był ze wszystkiego, nie tak chmurną wydawała mu się teraz Ameryka, roił zwycięztwa i wawrzyny. Jasnym, cudnym wydawał się teraz świat nowy, pełnym niespodzianych zjawisk i wdzięku; znajdował go przy dziewiczéj dzikości jego majestatycznym, wspaniałym..
Pułaski przy tém sercu młodzieńczém, pełném poezyi i miłości, otwartém dla wszystkiego, co szlachetne i piękne, rozgrzewał się, lepsze swe przypominając lata.. Takim i on wyjechał był z rodzicielskiego domu.
W czasie długiéj podróży Karol się zbliżył do niego, stosunek ich był prawie braterski z odcieniem starszeństwa. W sercu Karola poznanie lepsze, poufalsze Pułaskiego zrodziło nietylko miłość, ale uwielbienie pełne zapału. Przywiązaniem tém był szczęśliwy.. Teraz gdy Ameryka gościnnie przyjęła jego bohatera, wydawała mu się ziemią obiecaną. Marzył, że tu odbywszy szkołę rycerską u jego boku, z nim kiedyś powróci do Polski i wywalczy jéj swobodę.
Do jego naiwnych a serdecznych uczuć stroiła się często znękana dusza starszego wygnańca.. Z nim razem często dziecinnieli, z nim ściskali brzozy i jodły, polskich siostrzyce.. spotkawszy ja w lasach Ameryki.
Zapał Karola zwrócił Pułaskiego ku majestatycznym pięknościom natury nowego świata; a choć prozaiczniejszy Rogowski zżymał ramionami na te uniesienia, oni we dwóch w dziewiczych borach Pensylwanii stawali często podziwiać i rozkoszować się omszonemi dęby, cedrami, tulipanowemi drzewy, tysiącem zjawisk niespodziewanych a wdzięcznych.. okwitłych i wonnych, lub dziwacznych i dzikich..
Młodzieńcze to serce i wyobraźnia żywa Karola jasnym promieniem ozłacały szare dni wygnania. Znosił on wszystko wesoło, niewygody, głod, komary i utrapione muchy, które Amerykanie nazwali Hesskiemi, utrzymując, że je z sobą najemne półki Hessów przywiozły na zjadanie obywateli kolonii..
Karol nigdy się nie poskarżył, nie zachmurzył, chyba gdy Pułaskiemu na czém zbywało. —
U brzegów Delawary, i Brandywine gdy w moczarach posłyszeli nocą głuszące żab krzekoty, siedzieli razem do dnia marząc o błotach i stawach, w których pieśni ich wieczornéj w kraju się przysłuchiwali.
Karol wszystkie świetne ptaki, wszystkie drobne latające świecidełka, kwiaty wonią siejące do koła.. myślą posyłał do Skały, na wianki, do klatek Ewusi. —
Tam szły jego ciche westchnienia, a nic nie powracało — prócz jakiegoś groźnego milczenia. —
Myślał często o domu, lękał się o swoich — ale się modlił i spodziewał, że u Boga wyprosi, by się nic nie zmieniło, nic nie ubyło do jego powrotu. —
Wyobraźnia coraz wyraziściéj teraz malowała mu stary dwór w Skale i wiedział co się tam o jakiéj działo godzinie, żył z niemi sercem i duszą.
— Teraz poszli się modlić — teraz siadają do stołu.. kapelan błogosławi, dziaduś powoli sunie ze swego pokoju, słychać laskę ojca stukającą o podłogę, i szelest sukienki..
Ale z téj umiłowanéj Skały, od pożegnania z ojcem, nie było słychu ni wieści.. listy naówczas szły jakby łaską.. ciężko i powolnie, a ileż razy, ginęły!


Nim jeszcze spodziewano potwierdzenie kongresu nadeszło, przybysze mieli czas rozpatrzéć się w kraju i obozie. Niespodziewany obrót wojny zmusił Washingtona opuścić okolicę pod Wilmingtown i pospieszać przeciwko generałowi Howe, który zdawał się zagrażać Filadelfii, stolicy kongresu.
Dowódzca ten tak wogóle nieszczęśliwy w swych obrotach strategicznych, tym razem miał jakaś pomyślniejszą natchnienia godzinę. Stał on z siłami swoimi u brzegów Delawary, gdy w końcu Lipca, nagle opuściwszy New-York i ujście rzeki Hudson, gdzie wojska jego były rozłożone, rzucił się w stronę z początku niewiadomą, tak że obrotu jego celu odgadnąć było trudno.
Chwilowe powodzenie wojsk generała Burgoyne zachęciło go do śmielszego próbowania szczęścia. Sądząc się dość silnym, by działać stanowczo, umyślił napaść niespodzianie na samo ognisko potęgi Amerykanów.
Zabrawszy z sobą kilkadziesiąt batalionów wojsk europejskich i nieco ochotnika amerykańskiego, rozłożył je, zostawiwszy około N. Yorku kilka tysięcy pod Jenerałem Clintow, a drugie tyle w Rhode-Island. Siły te miały utrzymywać na wodzy Amerykanów; reszty zabrał na okręty Howe i odpłynął..
Długo mimo najtroskliwszych śledzeń, tajemnicą był dla Washingtona cel téj nagłéj wyprawy, a w wojnie tajemnica każda jest niebezpieczeństwem. Zapóźno może doniesiono mu o przeznaczeniu wojsk angielskich; nie tracąc więc chwili, potrzeba było zwijać obóz i posuwać się forsownym marszem w głąb Pensylwanii.
Ochotnicy polscy, chociaż jeszcze urzędownie nie zaciągnięci pod sztandary rzeczypospolitéj, zarówno z Lafayettem, towarzyszyli pochodowi, radzi, że się sposobność do czynu stręczyła. Skosztowali piérwszy raz trudów i niebezpieczeństw przepraw wśród tych puszcz, błot i gąszczy, ciągnąc przez moczary w porze dżdżystéj, krajem, który tysiące strumieni i trzęsawisk przerzyna.
Każda z tych ogromnych rzek nowego świata, płynących szerokiem korytem i każdy ze zgniłych strumieni i błot je otaczających, przebywać potrzeba było w bród lub na pospiesznie skleconych promach i tratwach.
Tak wojska przebyły Shuykill, oprócz wielu pomniejszych.
Obóz znużonych pochodem spiesznym amerykanów, rozsiadł się nad mokremi brzegami Brandywine. Po prawéj jego stronie cała sieć strumieni wezbranych dészczami, biegła uchodząc do rzeki; z przeciwnego brzegu nieopodal, rozłożyli się byli Anglicy, widocznie zagrażając Filadelfii.
Howe dnia 25. Sierpnia wylądowawszy w zatoce Chesapeake, przebrnął tylko rzekę Christianę i stał nad Brandywine, obrawszy na ten raz dosyć korzystne stanowisko.
Rzeka w tém miejscu nie zbyt głęboka szeroko rozlewała się błotnistemi trzęsawiskami, które czarny cyprys gęsto porastał. —
Zaledwie się przeciwko sobie znaleźli, Washington niecierpliwy zażądał bitwy..
Z obu stron się do niéj przygotowywano.
Rankiem dnia 11 Września huk dział zapowiedział starcie..
Jeszcze raz wielki wódz, a nadewszystko wielki mąż, niezłamany niczém, miał doznać upokorzenia i klęski i ochotnikom polskim, jakby ojczyzny swéj przeznaczenie przynieśli z sobą, dostało się poczynać od niepowodzenia. Ale mieli zarazem okazać męztwo świetne i pogardę śmierci bohaterską. —
Plan anglików zasadzający się na fałszywym ataku z jednéj, a oskrzydleniu amerykanów z drugiéj strony, powiódł się im zupełnie.
Całe ich siły rozdzielone były na dwa dosyć silne oddziały, prawém skrzydłem dowodził generał Knyphausen. Ten miał przejść Brandywine, ściągnąć na siebie główne siły, gdy lewe skrzydło angielskie Cornwallisa okrążywszy sieć ową strumieni i bagien nadrzecznych dalszą drogą — tył i prawe amerykanów skrzydło najść i otoczyć miało.
Przebrnięcie strumieni i moczarów nie było trudném, wojska regularne posłuszne i karne, powodowały się lepiéj niż podwładni Washingtona, którzy jego rozkazów nie spełniali ściśle.
Dzień to był nieszczęśliwy dla wodza, bolesny dla żołnierzy, a dla tych, co po raz pierwszy dobyli oręża w sprawie swobody nad wszelki wyraz przykrzejszy. Anglicy wykonali co zamierzyli.
W pierwszym napadzie żołnierz republikancki natchniony uczuciem, idący z przekonania, przebił się zwycięzko, ale się oparł o żołdactwo jak mur stojące — i złamać go a pokonać nie mógł.. Stracił potém wiarę w siebie i przytomność. —
Przełamawszy na pierwszém uderzeniu Knyphausena ochotnicy, wytrwać nie potrafili, Cornwallis tymczasem groził zajęciem tyłów i opasywać zaczynał z prawéj strony.
Gdy Washington chcąc nie dopuścić przejścia Brandywine Knyphausenowi, skupił przeciwko niemu całe siły swoje, brygady Stephensa, Sterlinga, Sullivana — nie zdołały same stawić czoła Cornwallisowi — oddział jego wyparłszy je, groził opasaniem...
Bitwa po krótkiéj chwili początkowego powodzenia, do którego niezmierny zapał ochotników, Lafayette i Pułaskiego, się przyczynił — widocznie zagrażała klęską wielką. Musiano plan już niewykonalny zmienić i cofać się ręką obronną, aby uniknąć zabierającego tył Cornwallisa.
Dywizya jenerała Waine, dłużéj téż przeciw przeważnym siłom Knyphausen’a wytrwać nie mogła.
Bój ten w którym nadzwyczajne rozpaczliwego męztwa dowody dawali wszyscy — trwał do nocy od świtu.. Ochotnicy z zielonemi gałęźmi na kapeluszach, z okrzykami lecieli na murowane szeregi Anglików, dokazywali cudów chwilowo, ale się rozbijali w końcu o te wyćwiczone, chłodne i posłuszne szeregi.
Ani przybycie spóźnione generała Griena, ani męztwo żołnierza, ani zimna krew Washingtona, niezdołały zapobiedz klęsce. — Dzień ten, który w kronice N. Świata żałobną pozostał pamiątką, wsławił się téż poświęceniem Lafayett'a, Pułaskiego i jego towarzyszów.
Pułaski rozpromieniony, przeżegnawszy się przed bojem starym obyczajem, w ryngrafie z M. Boską, w konfederatce, rzucił się razem z konnicą na nieprzyjaciela, szczęśliwy jakby mu wyrosły skrzydła.. Karol i Rogowski nie odstępywali go na krok..
Saracenka zbroczyła się krwią angielską, któréj podobno dotąd w długiém życiu nie kosztowała jeszcze.
Rogowski w spotkaniu z chmurą czerwonych dragonów, dostał raz przez głowę, który mu skórę przeciął na czaszce, ale za to — utrzymywał, że zuchwałego dragona trupem położył.
Lafayette podobny do anioła boju, wybrał się na potyczkę świetnie, strojno, jak na królewskie pokoje, usta mu się uśmiechały...
Wmięszany w szyki razem z żołnierzem, około południa ranny był w nogę, ale chustką ją tylko obwiązawszy, nie dał się odwieść z pola i walczył do nocy.
Czemże to taki bój bez nadziei wygranéj! smutną walką w obronie życia lub tylko zemstą nieludzką.
Trzeba było w końcu ustąpić z placu i nie dając się rozpierzchnąć niedobitkom, uchodzić.
Washington zniósł tę klęskę nową ze stoicyzmem filozofa, a raczéj z energią człowieka, który ufa w swą siłę.
Nic nie uszło jego oka, ani zachwiało krwią chłodną. Patrzał na harce ochotników z uśmiechem, na cofanie się wojsk z boleścią, ale na marmurowéj jego twarzy pod koniec dnia nie widać było ani zniechęcenia, ani ducha upadku.
— Uczymy się zwyciężać! rzekł wieczorem do Lafayette — ale drogo płacimy lekcye nasze.
Niepowodzenie to w wojsku amerykańskiém nie zrobiło téż zbyt złego wrażenia; ochotnicy byli nawykli do nieszczęśliwych potyczek, które wynagradzali sobie, nużąc nieprzyjaciela, napastując go i ścigając. Pułaski wręcz przypisywał przegranę brakowi karności i wprawy w żołnierzu, który bił się dobrze, ale w obrotach był nie raźny i nie tak posłuszny komendzie, jak należało.
Ze szczerotą żołnierską powtórzył przy dowódzcach Washingtonowi, iż wojsko potrzebuje surowszego w kluby ujęcia.


To jedno już wyznanie źle dlań uprzedziło ludzi nawykłych do rozprzężenia. —
Właśnie, gdy wrażenie tych słów było najżywsze, bo je po obozie powtarzano, przyszły oczekiwane potwierdzenia od kongresu i Pułaskiemu oddano nad jazdą dowództwo.
Znalazł w niéj już gotową niechęć ku sobie i postanowioną zgodnie potajemną zmowę, aby krzyżować jego rozkazy, a nie dać ująć się w zapowiedziane kluby.
Owa tak szumnie ochrzczona brygada Pułaskiego była zbieraną drużyną awanturników, podzieloną na dwa półki, liczące razem około czterech set koni; regiment dragonii i tak zwanéj rajtaryi.
Dragonami dowodził pułkownik Molens, człek odważny, ale samowolny, opryskliwy, gwałtowny i nienawidzący cudzoziemców, z czém się głośno przy każdéj sposobności odzywał. Pomiędzy oficerami byli francuzi, włosi, niemieckie zbiegi z pułków angielskich, ludzie nieokreślonego pochodzenia i narodowości, więcéj do rabunku, partyzantki, wycieczek drapieżnych usposobieni, niż do porządnéj służby wojskowéj.
Wszystko to o posłuszeństwie i rygorze słuchać nawet nie chciało. Zadanie Pułaskiego było prawie nie do wykonania, bo wśród wojny i pochodów zaprowadzenie karności między ludźmi, co się za lepszych nad niego uważali — rozbijało się o niepokonane trudności. Oficerowie, żołnierze, cała ta czereda związana wspólnym interesem, stawiła się przeciw niemu mężniéj, niż przeciw nieprzyjacielowi. Nawykli do bezkarności, nieznając charakteru Pułaskiego, rachowali niepłonnie, iż go swoim postępowaniem zmuszą do zrzeczenia się dowództwa. — Skryty milczący opór, ciche szyderstwa, przechwałki, znosić musiał co chwila. Pułaski schnał, bladł, usta zacinał, ażeby nie wybuchnąć, w końcu parę razy gwałtownie się uniósł, dając poznać, że sobie przewodzić nie dozwoli, ale niepodobna było codziennie odwoływać się do wodza i na nieposłusznych składać sądy. — Musiał znosić. Niezupełna znajomość języka utrudniała położenie. —
Karol w przeciągu pierwszych kilku dni miał pare ostrych starć, stając w obronie Pułaskiego, a Rogowski klął się, że w boju go nie odstąpi na krok, bo z taką hałastrą nawet zdrady i postrzału obawiać się było można.
Po klęsce pod Brandywine wojska Washingtona cofnęły się w kierunku Chester. Filadelfia była stracona. Znowu musieli przebywać rzeki, przebrnąć nazad Shuykill i opierając się nachodzącym anglikom, przedzierać przez błota, lasy i dzikie pustynie.
Główne siły angielskie gromadziły się około Germanstown; kongres wcześnie przeniósł się do Lancastre. Opuszczoną stolicę zajął był Cornwallis, który zmuszony został rozdzielić swe siły.
Część wojsk wysłał na zdobywanie małych twierdz, przecinających komunikacyą, między Filadelfią, a niższą Delawarą i flotą u ujścia stojącą, która dostarczała zapasów.
Wkrótce po wycofaniu się z nieszczęśliwego spotkania, Pułaski pociągnął razem z Washingtonem na Germanstown. Wódz rachując na uszczuplone Anglików siły, chciał co rychléj powetować klęskę i zwycięztwem w wojsku ducha odżywić.
Po ciężkim marszu stanęli dniem jesiennym pod Germanstown.


Ranek był dżdżysty, mgła gęsta późniéj nie dopuszczała się lepiéj rozpatrzeć w położeniu Anglików. — Wszakże niecierpliwe wojska się starły.
Jak wprzódy tak i teraz, pierwszy napad powiódł się Amerykanom, generał Conway z prawem skrzydłem, w którym był i Pułaski ze swoją brygadą i celnemi strzelcami — porzuciwszy Anglików — wparł się do środka ich obozu, przypierającego do miasteczka.
Pułaski na czele swéj jazdy, dając przykład męztwa, przeleciał na wskróś obozowisko angielskie, rąbiąc tak zaciekle, że struga krwi z pałasza jego lała mu się w rękaw munduru. Nic to wszakże nie pomogło, znowu pojedyńcze świetne czyny nie rozstrzygnęły walki.. nieszczęśliwéj jak pierwsza.
W budynku nakształt blockhauzu obwarowanym na prędce, pułkownik Musgrave zasadziwszy się z piechotą, oparł się kilku szturmem dzielnym ogniem. Washington rachował na to, że Cornwallis powstrzyma oddział na odsiecz wysłany i nie da mu w czas pospieszyć; stało się inaczéj, posiłki przebiwszy się, nadciągnęły i Amerykanów przemagającą siłą wyparto.
Poniósłszy znaczną w ludziach stratę, cofać się musiano znowu.. rozbitych popłoch ogarnął i ciężko skupić się było. Dwa te smutne doświadczenia wskazały, że należało się wstrzymać od działań zaczepnych, dopókiby wojsko i świeże zaciągi lepiéj zorganizowane nie były.
Washington przeszedł rzekę Perkiomi i w porządku zajął stanowisko między wodami Shuykill i Shippah.
Po tych porażkach, które z blizka po sobie nastąpiły, tylko wytrwałość Washingtona i zaufanie w nim kongresu, utrzymać zdołało ducha. Zniechęcone żołnierstwo, zniszczeni mieszkańcy szemrać poczynali, domagając się pokoju i zgody. Dezercyja w szeregach dotkliwie czuć się dawała.
Tę chwile zwątpienia, nieuchronną w wojnach jak amerykańska, godzinę przesilenia pobierczą, maluje Thomas Paine w wydaném wówczas pisemku — „Są to czasy próby dla serc ludzkich.“ — Letni żołnierz, błyszczący patryjota w tych chwilach odmawia ojczyźnie posługi. Zaprawdę ten, który teraz dotrwa, zasługuje na miłość i dziękczynienie każdego obywatela, każdéj niewiasty. Z podziwem patrzym, jak szybko przestrach się szérzy, jak żywo kraj cały przelata. Każdy naród swego czasu przeżyć musiał ten dzień trwogi. Ma on i dobrą swa stronę.. przestrach trwa krótko, a serce po nim krzepi się i mężnieje. Paniczne te trwogi są kamieniem pobieżnym poczciwości i podłości.“
Szczęściem dla sprawy, wkrótce po bitwie pod Germanstown, generał Burgoyne został osadzony przez wojsko amerykańskie pod Saratogą, zmuszony był kapitulować i poddać się.
Zwycięztwo to płaciło z lichwą dwa niepowodzenia poprzednie. Gates podźwignął Washingtona.
Współcześnie prawie Francya podpisała traktat przymierza z rzeczpospolitą, obiecując czynną pomoc Stanom Zjednoczonym, których sprawa już od téj chwili za wygraną uważać się mogła.



KSIĘGA VI.

Trenton — Savannah.

Było to w przededniu wigilii Bożego narodzenia (1777 r.) tego narodowego święta, o którém żaden Polak ani w Sybirze, ani u brzegu Delawary nie zapomina.
Pierwsza gwiazda, co się tego wieczora na niebie ukaże, przypomni każdemu młode lata, błogie lata.. bo dla nas, im głębiéj w przeszłość tém jaśniej. Pułaski ze swoim oddziałem stał naówczas w stolicy N. Jersey, w Trenton; małém miasteczku u ujścia Sapping do Delawary..; w jednéj z najpiękniejszych okolic téj części kraju. Miasto wyrosłe z ziemi jak drzewa i miasta na tym nowym świecie rosnąć umieją — w oczach — nie wielkiém było podówczas — ale to obozowisko człowieka, w półkole pagórkami, okrytemi wspaniałym lasem otoczone, oblane dwóch rzek wspaniałemi wody — przedstawiało obraz wielkiego wdzięku młodzieńczego.
Już miasteczko żyło owém życiem zaszczepioném z Europy — a o sto kroków za niém szumiały odwieczne cedrów lasy, lasy jodeł, wiązów i topoli kanadyjskich, podszyte akacyami, powiązane sznurami lijanów i winnych latorośli, zbite jakby do walki z siekierą, która im trzebieżą groziła.. Nieraz jeleń wybiegłszy z tych cieni, stawał nad doliną,.. patrzał zdziwiony i biegł znowu kryć się w ostępy..
To zbliżenie dwóch światów, dziewiczéj natury i żywota społecznego, ta cisza pustyni, może nawet klimat po części przypominał wygnańcom Polskę..
Trentonczycy mówili im, że czasem zimą Sapping się lodem okrywał, że brzegów Delawary kry się czepiały, że śnieg tu leżał po dni kilka.
W wycieczkach swych myśliwskich Pułaski spotykał zwierzynę nawet jakby europejską, sarny, wilki, zające.. chociaż złoty bażant zaszumiawszy w gałęziach, to marzenie o domu przerywał. Pomiędzy cedrami czarna jodła mówiła o naszych ogrodach i lasach.
Trenton od Pensylwanii dzielił tylko most, rzucony przez rzekę, amerykański most owych czasów, budowa z ogromnych kloców drzewa, chwiejącą się, zdająca stać cudem, pełna szczerb, a mimo to przeszło tysiąc stóp szerokie, szumiące przeskakująca wody.
Pułaski ze swym oddziałem miał częste polecenia czynienia wycieczek do Pensylwanii; rzucał się niespodzianie w okolice Filadelfii, ogładzał je, porywał transporty, niepokoił straże i podraźniwszy nieprzyjaciela, uchodził nazad do swego schronienia. Te partyzanckie wycieczki bawiły jego, rozrywały Karola, ale upokarzały nieco, bo nie dozwalały żadnym głośniejszym odznaczyć się czynem. Wszystko w nich jak one było drobnych rozmiarów.
Leże zimowe w Trenton miały téż na celu wprowadzenie karności w te pułki, z których dowódzca chciał zrobić dobrych żołnierzy; ale ciężko przychodziło łamać się z nieokiełznaném przywyknieniem do swobody.
Zresztą to życie na czatach nie ciężyło Pułaskiemu, który odradzał się siadłszy na koń, uśmiechał gdy nieprzyjaciela zobaczył, w spoczynku tylko będąc smutnym i zgryźliwym... Karol także dzielił jego usposobienia, i byłoby im tu dobrze, gdyby prócz siebie mieli choć jedną duszę przyjazną. Tymczasem wiemy jaką niechęcią, zazdrością szpetną i małą, siało ku nim wszystko co ich otaczało. Oprócz służbowych innych stosunków z komendą nie mieli, żyli z sobą.
Jedyną pociechą w dniu spoczynku były wzgórza i lasy okoliczne, polowania na ptastwo i jelenie; a choć się na nich czasem i z grzechotnikiem spotkać było można, nie obawiano się go więcéj nad obozowych towarzyszów.
Nadchodzące dnie świąteczne, u Anglików także obchodzone z wielką uroczystością, — Karolowi poddały myśl sprawienia polskiéj wilii Pułaskiemu. Nosił on się z nią dość długo, dumał, rozpytywał, wreszcie uznawszy możność, postanowił tę niespodziankę doprowadzić do skutku. Może i jemu samemu przypomnienie to dla stęsknionego było potrzebne serca.
Taił się w początkach z tém, jak je zwał, dzieciństwem, ale naostatek musiał się zwierzyć panu Maciejowi, bo bez jego pomocy, wykonać się to nie dawało.


— Panie Macieju, rzekł do niego rano wszedłszy — mam do was prośbę, gdybyście mi trochę pomodz chcieli, zrobilibyśmy coś, spodziewam się, miłego generałowi.
— Z duszy, serca, wszak wiesz, że ja dla niego dałbym się w kawałki posiekać — tylko mów.
— Jutro wigilia Bożego Narodzenia.
— Prawda! wigilia! mój Boże, u nas to wielkie święto — ale jak się nam tu do niéj przybrać?
— Ja wszystko urządzę, mam już zamówione i ryby morskie i z Delawary, jaja żółwie... przyprawy, murzyn nasz zgotuje, ja mu rozpowiem o ile potrafię o szafranie i innych sosach. Będzie to piąte przez dziesiąte, ale zjemy na sianie, po polsku i przy gwiazdach... kraj się nam przypomni.
— A! niech ci Bóg płaci! myśl złota... Ale — zkądże ty opłatka weźmiesz? zawołał Rogowski załamując ręce... tu w Trenton ani księdza katolickiego, ani nic podobnego do opłatków nie ma. A bez opłatka znowu co to będzie za wilia! nie ma wilii bez niego, to darmo! Opłatek się piecze...
— Wiem nawet jak się piecze, rzekł Karol, bom nieraz widział u nas jak kapelan piekł opłatki — ale przyboru nie mam. To bieda w istocie... bo opłatka nie wiem czy dostanę.
— A cóż po rybie z szafranem, jeśli nie będzie opłatka! dodał Rogowski.
Na próżno łamali głowy.
Zgodzono się wszakże, bądź co bądź, zastawić wieczerzę z ryb, na sianie, a w kącie snop polski..
Snop! miły Boże.. z kąd tu nawet było wziąć w Ameryce ów snop polskiego zboża. Gdzie te co rosną na naszych łanach? żyto, przenica, jęczmień, owies, wszystko aż do lnu i tatarki, bo w snopie na wiliją nic nie powinno braknąć.
A im tego wszystkiego potrzeba było, by polską macierz przypominało wygnanym jéj dzieciom.
Karol do spisku wciągnąwszy Rogowskiego, latał jak opętany, posyłając starego murzyna, gniewając się na jego omyłki, ale na włos niechcąc ustąpić ze swojego planu.
Rogowski nie brał nic na siebie, oprócz, że miał utrzymywać w niewiadomości do ostatniéj godziny Pułaskiego i odciągać go, gdyby przedwcześnie do wielkiéj izby na dole chciał zaglądać.
Karol zresztą wszystko wziął na barki swoje. Zdawało mu się, że to przypomnienie ziemi rodzinnéj, religijnego obrzędu, dnia, w którym w Polsce z jéj zboża upieczonym opłatkiem cały lud się łamie jak na owych Agapach katakumbowych.. wleje pociechę w smutną duszę wodza.
Dom, w którym stali razem był dosyć obszerny, ale prosty. Na piętrze mieścił się Pułaski we dwóch pokojach, z których jeden był sypialnią a drugi służył do przyjęcia i pracy. Jadalny dzielił je od dwóch izb, w których mieszkali po żołnierska, prawie bez sprzętów, dwaj towarzysze nieodstępni, Karol i Rogowski.
Obszerna izba na dole służyła na skład rzeczy, pomieszczenie przybywających posłańców, i różne nieprzewidziane wypadki. Raz nawet była więzieniem dla wziętych w niewolę Anglików, dopóki ich nie wymieniono.
W téj izbie oczyszczonéj, wyświeżonéj na prędce, przybranéj, Karol urządzić miał swą tajemniczą wieczerzę. Murzyn stary, osiwiały, słynny ze swéj sztuki kucharskiéj, równie przynajmniéj jak ze swéj słabości dla rumu — służył za jedynego wykonawcę. Obietnica rumu i sowitéj nagrody czyniła go nader usłużnym i uprzejmym. — Młody gospodarz pragnął, aby żadnego przyboru, który polską wilią odznacza — nie brakło. —
Jedną z najnieubłagańszych trudności był niedostatek, jaki naówczas cierpieli; zapasy z Europy wyczerpały się, bo musieli często żyć o własnym koszcie. Karol co miał oddał towarzyszom; Pułaski co mógł, to w pułki wkładał, a płaca nie dochodziła.. Były dnie, trudno uwierzyć temu — prawie bez chleba.. żyło się o miłosierdziu Bożém i cnocie rycerskiéj.
Rogowski ani śmiał się spytać, zkąd się wezmą pieniądze na ucztę.. wiedział bowiem, że ich nie było u nikogo.
Karol miał od ojca dany zégarek złoty z łańcuchem, długo oszczędzał go, wahał się, żałował.. ale dla wodza ukochanego możnaż było poskąpić ofiary? Poszedł i sprzedał go po cichu.. Z tego grosza miała się wilija odprawić. —


Szło tylko o opłatek..
Wszystko się dawało albo czemś zastąpić lub ominąć — niedostatek opłatka.. był niewynagrodzony. On właśnie jest znamieniem wilii, on jeden starczyłby za wszystko.. on mógł być wilią, całą, bez niego wieczerza na sianie.. tą uroczystą ucztą naszą nazwać się nie mogła.
Już Karol rozmyślał o upieczeniu opłatka, gdy chodząc na zwiady, dowiedział się, że w niedalekiéj osadzie, która była, jakby przedmieściem Trenton, zwanéj Lamberton, za rzeką Sapping, mieszkał ksiądz, francuz, który tam w kapliczce urządzonéj w pokoju, mszą dla szczupłéj liczby katolików odprawiał.
Nie potrzebowano się taić zbytecznie z katolicyzmem, ale w czasach wojny, w chwilach rozdrzaźnienia, wśród większości protestanckiéj, fanatycznéj, nie chciano się na szyderstwa jéj narażać.
Karol siadł na koń, aby dobiedz do Lamberton do księdza.. Już był minął ostatnie domki osadników i miał się puścić za rzekę, gdy na drodze zjechał się z obcym, widocznie podróżującym, nieznajomym mężczyzną. Był to człowiek młody jeszcze.. z podziwieniem Karól postrzegł na nim, po amerykańsku zrobioną, ale polską taratatkę.. Rysy jego nie piękne, ale miłe, łagodne i ożywione, miały w sobie coś tak polskiego, że Karol uderzony i strojem i twarzą, machinalnie konia powstrzymał. Przybywający do Trenton od Pensylwanii był wzrostu niewielkiego, krzepkiéj budowy, twarzy originalnością uderzającéj.. Była w niéj energia, siła i wielka dobroć i wielki smutek.. coś obudzającego sympatyą i zaufanie.
Podróżny wpatrywał się też w Karola, którego rysy piękne nosiły także wybitny charakter polski. Stali tak na gościncu chwilę, naprzeciw siebie — niepewni.
Przybywający siedział na koniu objuczonym i miał z sobą przewodnika. Wszystkich już w okolicy Trenton znał Karol, ten widocznie był gościem z daleka.
Oba mieli pytanie na ustach.. Po mundurze poznawszy wojskowego, podróżny wreszcie, przyłożywszy rękę do czepeczki, odezwał się po angielsku.
— Czy znajdę w Trenton Brygadjera Pułaskiego? Pan pewnie należysz do jego oddziału, lękam się, by nie był na wyprawie jakiéj?
Karol mówił już nie źle po angielsku, po wymowie pytającego poznał w nim cudzoziemca, to go utwierdziło w przekonaniu, że polakiem być musiał.
Serce mu uderzyło do tego człowieka, sam nie wiedział jak wyrwało mu się słowo polskie.
— A! Polak! brat! zawołał ochoczo podróżny. I oba nie pytając więcéj, skoczyli z koni aby się uściskać... jak bracia rodzeni po długiém rozstaniu.
— Co za szczęście! zawołał Karol.
— Jadę od granic Kanady, rzekł przybywający, umyślnie tu do was, do Pułaskiego, którego poznać pragnąłem... Nazywam się Tadeusz Kościuszko...
— O słyszeliśmy już o was, nawet nimeśmy tu przybyli, w Tulonie. Jakże generał rad wam będzie, Bóg nam zesłał we wilią najpożądańszego z gości... Ja jestem odjutantem Pułaskiego, nazywam się Karol Pluta.
— A! nie wiesz, przerwał rozrzewniony Kościuszko — co to jest po długim poście posłyszeć mowę swoją, zobaczyć brata!...
Łza pokazała mu się na oczach.
Spotkanie najdroższego przyjaciela nie uczyniłoby w kraju na nich obu takiego wrażenia, jak tu zetknięcie się niespodziane dwóch nieznajomych, ale krwią i duchem braci... Stali i drząc ściskali dłonie, nie mogąc się napatrzeć sobie.
— Co za szkoda, że ja was zaraz do Pułaskiego zaprowadzić nie mogę, rzekł Karol... ale mam sprawę pilną, muszę dojechać do Lamberton... za pół godziny spodziewam się być z powrotem. Jedzcie wprost ztąd... a z placu wam każde dziecię dom Pułaskiego pokaże, bo go tu znają i imie nawet wymawiać się nauczyli.
— I szanować go! dodał żegnając Kościuszko.
— A któżby, poznawszy go, nie szanował, nie kochał, nie wielbił — zawołał Karol. Mało takich ludzi, jak on, miała Polska, a wysłała go zbierać laury za atlantykiem...
— No! w drogę, w drogę i co najrychléj z powrotem! rzekł Kościuszko...
— O! pospieszę pewnie, bo przybycie wasze dla nas, to uroczystość, jakiejśmy nie mieli!
— A! a dla mnie! widzicie, żem przybył umyślnie, aby swoich zobaczyć, język nasz, tę najsłodszą sercu muzykę usłyszeć..
Każdego wyrazu dźwięk śpiewa mi w duszy pieśnią młodości i nadziei.. Ale dość! dość, na koń i w drogę..
Karol piorunem popędził do księdza po opłatki. —


Tak owa wilija Bożego Narodzenia stała się podwójnie dniem uroczystym.. Pułaski był szczęśliwy z przybycia ziomka, którego nie wiedział, jak ugaszczać i przyjmować.
Został mu ten stary szlachetny nałóg nasz polski, co z sercem dom i dłoń otwiera, coby krwi utoczył gościowi, byle go jak króla uszanować i dowieść, że mu się nic nie skąpi. Ale przy niedostatku żołnierskim jak tu było okazać tę tradycyjną serdeczność.
Zasępił się biedny Pułaski. —
Całą resztę dnia tego spędzili jakby w gorączce, mówiąc o kraju, o dziejach konfederacyi, o starych i nowych domowych sprawach. —
— Słuchaj mój Rogowski — rzekł Kazimierz wieczorem, odwiódłszy go na stronę — nasz to święty ojcowski obyczaj gościa pobożnie przyjmować.. a jeszcze taki gość! nasz! polak! Musimy bracie wystąpić.. ale jak? Sprzedaj co chcesz, zastaw, pożycz.. a trzeba żeby widział, żeśmy mu radzi.
Rogowski tylko co się z projektowana wiliją nie wygadał, ale sobie języka zakąsił.
— Panie generale, rzekł, proszę być spokojnym, ja z Karolem obmyślimy środki a — jakoś to będzie. Tylko co się tyczy jutra.. to post i wilija..
— Wilija! a prawda rzekł smutnie Pułaski..
— Więc jutro.. to się jakoś przekołacze, a na Boże Narodzenie ja za lusztyk ręczę.. dodał Rogowski.. Zastawim się a postawim po szlachecku!
Cała noc niemal zeszła na gawędzie przerywanéj i wiązanéj na nowo. Rozchodzono się i pożegnawszy wracano znowu. Zastawiono wieczerzę, ale mało kto ją tknął, poiło i karmiło żywe słowo. Mówili o Polsce, nagadać się nie mogli. Każdy z sakwy podróżnych pamiątek dobywał, co miał najdroższego, wszystko swoje tak się wydawało zajmującém.
Karol, który powrócił rychło, więcéj się przysłuchiwał niż mówił. —
Każdy z nich był z innego kąta szerokiéj ziemi polskiéj rodem, ale uczucia i wspomnienia ich łączyły. Kościuszko litwin, z Brzeskiego długo żył w Warszawie i na Mazurach, znał dwór, króla, Czartoryjskich i wielu owego wieku ludzi, od których z goryczą w sercu uszedł dobrowolnie. Pułaskiemu śniło się zawsze Podole i Ukraina, trochę kozacza, nieco szlachecka, taka, jaką dziś już znaleźć chyba można na pomniku w Ławrze kijowskiéj, w ruskim nagrobku Konstantyna Ostrogskiego, sławiącym jego zwycięztwa nad Moskwą.
Rogowski rodzinę miał w Wielkiéj Polsce i Kujawach rozproszoną..; Karola ojcowizna była w Krakowskiem. Oni razem przedstawiali niemal cały obszar ziem rzeczypospolitéj, która się teraz rozpadała pod nożem, a szczepiono jéj starannie niechęć bratnią, żeby się bujno rozrosła.
Nieprzyjaciele poczęli już wówczas rzucać nasiona niezgody między szlachtą a ludem, pomiędzy Polska a Rusią, między wiarą a wiarą, dworem i narodem, królem a krajem, panami i służbą, duchowieństwem a świeckiemi.. złe to ziarno podlewał szatan, aby w owoce przerosło.
Choroba téż spółeczna z wycieńczenia i bez rządu dopomagała do rozkładu, na którego pognoju miał ten chwast wybujać... Rozkład ów pomagał do rozszarpania i zniszczenia tego, co wieki z wolą Bożą, miłością i przymierzem bratniem spoiły.
Ludzie ci ze czterech kończyn Polski, jakby się w jednéj kołysali kolebce — obyczajem, językiem, podaniami, duchem się zrastali. —


Późno w noc, gdy już nareszcie szli na spoczynek, Rogowski pochwycić mógł Karola..
— Bracie, dobrodzieju! zawołał, teraz dopiero tryumf cię czeka, gdy wystąpisz z wilią! Generał sam mnie prosił, zaklinał, ażeby zkąd wziąć to wziąć, a przyjęcie gościowi sprawić świetne.. Ale.. powiedzże zkąd ty grosza dostałeś?
Karol się zarumienił..
— No — miałem tam coś, rzekł.. to moja rzecz.. dosyć, że nie zabraknie, tylko czyście nie wyśpiewali już o wilii?
— Uchowaj Boże — nic a nic...
— No, to dobrze..
— Ale czy będzie dobrze?
— O ile z murzynem, zamiast mazura polską wilią można zgotować, odpowiedział Karol, ruszając ramionami. Co za szkoda, że człowiek nic się nie domyśla co go czeka! Gdybym był w Skale lepiéj się kuchni przypatrywał i przeczytał sekreta kucharskie z książki matczynéj!
— No jadło tam jak jadło! zawołał Rogowski, byle przez gardło przelazło — ale cóż z opłatkiem?
— W tém, jak wiecie, była trudność największa, po cichu rzekł Karol, a przecież i to co nieprzezwyciężonym się zdawało, zwyciężyłem! Wiecie, że jeździłem do Lamberton, szukając księdza Francuza.. Ledwiem tam o niego dopytał, ale oznajmiwszy mu się jako Polak i katolik, zostałem dobrze przyjęty. — Przyznał mi się, że był kapłanem i mszą świętą odprawiał. Człowiek to w średnim wieku, poważny, surowy, ale — darujcie mi co powiem, do naszego księdza niepodobny... Pocałowałem go w rękę z radości, przypominając sobie jak w Skale sługiwałem do Mszy św. w owéj komeżce z niebieskiemi wstążkami, która mnie czyniła szczęśliwym i dumnym. — Po krótkim wstępie powiedziałem mu, o co go prosić przybyłem; ale mnie nie zrozumiał wcale, obruszył się strasznie i począł łajać, sądząc, że niepoświęconéj hostyi do jakiegoś zabobonnego żądam obrządku. Ledwiem mu zdołał wytłómaczyć, że to jest u nas przez duchownych uznanym zabytkiem prastarych czasów. Zrozumiał mnie nie rychło, gdym już prawie jak dzieciak łzy miał na oczach, ulitował się w ostatku i tknięty moja wymową, skłonił się dać mi parę opłatków! A! z jakąż pochwyciłem je radością!
— Masz tedy szczęśliwcze — opłatki! krzyknął Rogowski w uniesieniu. A! będziemy się więc po polsku łamali opłatkiem.. Mój Boże! komuż to łez nie wyciśnie!.. Kto nie uczuje nic.. ten.. dodał bijąc pięścią o stół — ten.. psa nie wart! A teraz — sza.
— Majorze.. na Boga! tajemnica!
— Zmilczę, dochowam jéj! ale zlituj się wystąp jak należy. Jeśli pieniędzy zabraknie.. mam jeszcze łańcuszek zloty.. zastawim go lub sprzedamy.
— Niepotrzeba.. przerwał Karol.. Wy tylko skłońcie jenerała i gościa, żeby z obiadem, wedle zwyczaju narodowego i religijnego do gwiazd poczekali..
— To moja rzecz, i nie będzie trudno, odparł Rogowski. — Gość nasz zdaje mi się, nieco filozof — ale go téż katolicka matka karmiła.
— Ale poczciwy człowiek, zgodzi się na wszystko!


Nazajutrz rano dzień po nocy chłodnéj wstał dziwnie pogodny i ciepły, a choć pora nie zupełnie przypominała nasz Grudzień i było raczéj wiosenno jakoś niż zimowo, data 24 mówiła o wilii; przywodziła na myśl wszystkie Adamy i Ewy pozostałe w kraju, i dawne polowania na ponowę śnieżną i próby szczęścia.. i zjazdy rodzinne; i ów stół długi, do którego w tym dniu zasiadało często kilka pokoleń, a dziaduś siwy szedł z opłatkiem od najstarszego do najmłodszego błogosławiąc, całując, płacząc po tych co do wilii zasiedli — z aniołami u Bożego stołu.
Wspomnienia te trochę ochmurzały czoła — ale wstawszy zeszli się wszyscy prócz Karola.. na górę, i już się rozejść nie mogli.
Bliższe poznanie Kościuszki przywiązywało doń Pułaskiego; dwie te dusze bratnie rozumiały się dobrze, łączyła je miłość kraju gorąca, choć w wyobrażeniach nie zawsze się zgadzali.
Pułaski znał tylko Polskę szlachecką i czując potrzebę reform, opierał je wszystkie na tradycyi; Kościuszko był synem XVIII. wieku, ale razem dzieckiem Polski; chciał ją odbudować wedle pojęć epoki.
— Mój panie Tadeuszu, spytał po długiéj rozmowie Pułaski — jakeśmy my konfederaci, rycerze Maryi, cośmy przysięgli walczyć do zdechu, wyszli z kraju... to już wiecie; ale powiedzcież mi, jak się to stało, że wy opuściliście Polskę... Co było powodem?
Kościuszko spuścił oczy, zdawał się nieco zmięszany.
— Ja — rzekł po chwili rumieniąc się, przyszedłem tu z myślą nabycia wprawy wojennéj, nauki, dla zahartowania się w ciężkim boju, abym gotów był służyć ojczyznie gdy zawoła... Mam to przeczucie, że bój nieskończony, sprawa nierozstrzygnięta, że przepłynę atlantyk, i —
Pułaski rozrzewniony wstał i natchniony proroczo, ręce położył na jego ramionach..
— Tak, rzekł podnosząc oczy w górę, jakby w niebiosach chciał czytać — tobie daném będzie walczyć za matkę.. ale nie mnie już! nie mnie! Marek wydał wyrok.. ja tu kości położę..
— Bóg tylko jeden wie przyszłość, przerwał Kościuszko. — Samiście opowiadali mi, że X. Marek w początkach wróżył zwycięztwa.. a na ostatku.. same klęski..
— Tak! ale wiesz co mi powiedział w Częstochowie.. Słowa są wielkie dziwne, a dusza z któréj wyszły, święta.. Gdym mu przypomniał pierwsze jego proroctwa, rzekł mi. — Tak! prorokowałem zwycięztwa.. ale wy grzechami swemi zadaliście kłam proroctwu i miłosierdzie złamaliście Boże — bogdaj wasze cnoty uczyniły mnie jeszcze raz kłamcą i odwróciły pomstę!
Kościuszko słuchał milczący.
— Ja wrócę — rzekł po chwili — tak. — Śni mi się Polska, wiem że mnie angielska kula nie weźmie, muszę jeszcze ucałować ziemię, co mi dała życie. Dziś niema tam co poczynać jeszcze.. po świeżych ranach nabiera sił znużona, ale walka się ponowi.. będę bił się z nieprzyjacielem ojczyzny!
Tu się wojny uczę którą tam będę prowadzić.
— Tak, dodał Pułaski — nauczyć się tu można wiele i tego, co robić potrzeba, jak oni robią i tego, co jak oni czynić nie należy. Wojsko ich lichsze jest od naszego.. ale gdzie u nas takich znajdziemy mężów jak Washington, Franklin, Jefferson! my jesteśmy mężniejsi może, mamy starego rycerstwa tradycyą, u nas szlachcic rodzi się żołnierzem, bawi w ułana nieumiejąc chodzić, a jeździ konno wprzód niż się czytać nauczy. W rodzinach naszych jest karność, która się z młodzieżą łatwo przenosi do regimentu, gdy dowódzca chce być ojcem miłością i powagą, — ale gdzież u nas ta ich żelazna wytrwałość, ta wiara w siebie nie złomna po klęskach, chęć ofiary we wszystkich.. naostatek..
— Naostatek, dorzucił Kościuszko, gdzie u nas ta jedność w narodzie jaka jest tutaj? W Polsce mamy jeszcze panów, szlachtę, mieszczan, żydów, lud, wszystko poodosobniane, podzielone. Mieszczaństwo ledwie z pieluch się rozplątuje, niedorosłe i zbiedzone; przesądów tysiące.. ludzie różnych rodzajów, a nie ma dotąd — człowieka..
— Po części macie słuszność, rzekł Pułaski, ale wina tego, jak zasługi przeszłości ciężą na — szlachcie; w niéj było i jest życie narodu.. którém się ona podzielić nie chciała, a obowiązków swych w końcu nie spełniła.. Sam jestem szlachcic, wysoko cenię powołanie, które nam dał Bóg, ale wiem i to, że szlachcic godzien tego imienia, winien pamiętać, iż jest z ramienia Bożego wysadzonym przewodnikiem, starszyzną, która ma wieść do pracy, do ofiary, do wszystkiego, co poczciwe i szlachetne.
Szlachcic opój, niezdara, kłótnik; pan sybaryta a rozpustnik a przekupiony; tchórz w obec wroga — to klęska i zguba narodu. Powtarzam wam demagogiem nie jestem, nie będę — za starym na to — po chrześciańsku widzę we wszystkich braci, po polsku w szlachcie zakon rycerzy.. Bożych. A kto wstąpiwszy do zakonu, poślubiwszy obowiązki wielkie, zapomni o nich, zdradzi, rozbestwi się, temu miecz Boży — łeb utnie. Nie stanie szlachty! nie stanie narodu!
— A! panie generale! przerwał żywo Kościuszko.. jam ci też kawał szlachcica.. ale czuję, że nam już dosyć tego szlachectwa i przywilejów i wyłączności.. równości potrzeba.. podnieść lud..
— Równości! zawołał Pułaski. Zapewne, ale gdzież ona jest, mospanie..? i w niebie między aniołami są przecie archanioły i cherubiny szlachcice..
Trzeba wieków, aby naród zlał się w taką masę; stworzeniśmy nierówno.. Szlachta winna, ale ona być musi i spełniać, co na nią włożono..
— Tak było niegdyś, odparł Kościuszko — dziś już tak nie jest i jutro nie będzie. W Polsce też potrzeba społeczność całą zlać i połączyć, obaliwszy zapory, co ją dzielą — połączyć się obyczajami, życiem, bodaj największą ofiarą. Bo gdy wybije godzina wielka, obrony ojczyzny.. ci, co jéj nie mieli, co w niéj byli niewolnikami — bronić jéj nie będą. Obywatelstwo dać wszystkim, aby z nich zastęp utworzyć jeden. — Cóż dziś Polska? to garść wybranych, a nam trzeba mas, tysiąców, milionów, nam ludu potrzeba.. Lud jeszcze się u nas nawet nie narodził, jest czerń tylko. Gdy z ludu u nas wyjdą Frankliny i Washingtony, naówczas..
— He! he! zawołał Pułaski, to są te wasze nowe ideje.. Masy po staroświecku, gdy ich zapotrzebujemy, powinny pójść na zawołanie.. ale potrzeba je cnotą, miłością, zaufaniem sobie zjednać, obudzić w nich wiarę i umieć prowadzić. A któż poprowadzi, jeśli nie szlachcic?
— Kochany generale — rzekł, sciskając go Kościuszko — powtarzam wam, ani Franklin, ani Washington, ani Jefferson nie poszczycą się podobno szlacheckiemi klejnotami.. a oni..
Pułaski zamilkł.
— Inny kraj, inny obyczaj! dorzucił po chwili.
— Krajowi naszemu téż obyczaj zmienić potrzeba — dodał Kościuszko. — Jeśli Bóg da mi kiedy iść na nieprzyjaciela, włożę chłopską sukmanę.
Ta myśl, rozgrzewająca serca, pojednała ich, Pułaski go uścisnął.
— Byle na nieprzyjaciela, idź, czy w sukmanie; czy w habicie, czy w koszuli..
Tak uczeń Russa i wielbiciel Franklina, przyjaciel Jeffersona, rozprawiał z konfederatem Barskim, w którym tlał duch ś. Marka i żyły tradycye.
Niestety! one tradycye były to szaty nad dziadów za przestronne, na skarlałe wnuki; do instytucyi patryjarchalnych, trzeba było i ludzi patryjarchalnych, a w ich miejsce stanęły zgniłe niedobitki i plewa..
Gdzieniegdzie po nad te znikczemniałe tłumy podnosiły się głowy, charaktery, geniusze nawet — ale nie miały dosyć woli i siły, aby owładnąć narodem i prowadzić go.
Ten rozstęp między instytucyami dawnéj Polski, a ludźmi, co w nich chodzili, od początku XVII wieku coraz widoczniejszym się stawał; nikt nie dorósł do ideału praw dawnéj rzeczypospolitéj, a w ręku zepsutych ludzi ten gmach, co poprzedził tyle budowli, późniéj kleconych, wielkością i pięknością swą — runąć musiał..
Klonowicza i Wacława Potockiego czytać potrzeba, aby wiedzieć, co prawy polak rozumiał jako szlachectwo.. — obowiązek ofiary, kapłaństwo.


Rogowski wypełnił zlecenie, namówił z łatwością Pułaskiego i Kościuszkę, aby się z obiadem do gwiazd wstrzymali i zmienili go obyczajem polskim na wieczerzę. Oba poklasnęli téj myśli. — Dzień zszedł szybko, poszli oglądać okolicę nad brzegi Delawary, potém wrócili.. nic nie zobaczywszy; bo nad nią stojąc, mówili o Wiśle i Bugu. Nastręczała się téż sposobność mówienia obszernego i o Ameryce; Kościuszko przybywał od armii północnéj; rozpowiadał o niéj, o generale Gates, o Washingtonie, mówiono o Francyi, wyglądając od niéj posiłków.
Wierzyli wszyscy w powodzenie dobréj sprawy; inne to były czasy, dziś — w dobréj sprawy tylko pognębienie wierzym.......
Nareszcie przyszedł wieczór; na wypogodzonem niebie pokazał się krzyż południa... coraz ciemniejszy szafir okrywać się począł tysiącem iskier, jakby na ucztę zapalonych... Karol już tylko oczekiwał na ukazanie się gwiazd — był w gotowości.
Serce mu biło jak swawolnemu studentowi, który zamierza dobrego spłatać figla... wbiegł do ogródka, po którym się przechadzali i uśmiechając rzekł do Pułaskiego:
— Panie generale, wieczerza na stole!
— A! wieczerza! tak! podchwycił gospodarz... żartuj zdrów! co mi to za wieczerza w Ameryce! Nie polska to nasza owa wilia braterska, uczta święta, ale... co Bóg dał, chodźmy...
Ująwszy pod rękę Kościuszkę, zmierzał na górę, gdy Karol wskazał mu drzwi na dole.
— To tu — rzekł.
— Tu? spytał Pułaski — cóż to jest?
— Tak nam wypadło, odpowiedział Karol...
W tém drzwi murzyn, kryjąc się za niemi, otworzył.
Salka przedstawiała widok niezwyczajny i na tém wygnaniu niespodziany. Naga izba ubrała się świątecznie, ściany jéj zawieszone były zielonemi gałęźmi cedrów, jodły i cisów, stół świecił rzęsisto... okryty białym obrusem, pod którym siana domyślać się było można. W kącie stał ogromny snop zboża, jeśli nie gatunkiem jego, to formą przypominający nasze godło pracy rolniczéj.
Stary murzyn w czerwonéj koszuli stał u drzwi, pokazując resztę białych zębów... Na talerzach świeciła migdałowa polewka z ryżem i rodzenkami, o którą pono było najłatwiéj.
Pułaski jak olśniony stanął w progu, zobaczył naprzód na talerzu opłatki; odwrócił się do Karola i ze łzami prawie porwał go za szyję całując.
— Poczciwy, kochany przyjacielu... zawołał rozrzewniony — chyba twe złote serce dokazać tego mogło, byśmy tułacze, na obcéj ziemi tym chlebem żywota... ojczysty sobie obyczaj mogli przypomnieć. Niech ci to Bóg nagrodzi, abyś po latach pielgrzymki, syt chwały, z głową usrebrzoną, położył kości na téj ziemi naszéj, krwią męczenników przesiąkłéj...
Drżącą ręką chwycił Pułaski i podał go pierwszemu Kościuszce...
— Gdy w Polsce rozłamiesz go kiedyś z braćmi, przypomnij mnie i Trenton, rzekł cicho.
Czy łza nie stoczyła się nań i nie poświęciła — nie wiem.
Milczący, poważni jak kapłani, uroczyście jak w świątyni, z myślą do Boga wzniesioną, do ojczyzny, do ludzkości... łamali się tułacze chlebem życia... na ziemi wygnania, a myśl ich i serca biegły tam, gdzie do nich także biły piersi stęsknione, rodziny, braci... przyjaciół.
Tadeusz otarł łzę, przypomniały mu się — Moraczewszczyzna, Siechnowicze...
— Dawno, rzekł, dawno nie kosztowałem takiéj rozkoszy — to godło Chrystusa spoiło nas jak rodzinę. Ze wszystkich polskich obrzędów i uczt to najpiękniejsza, to najuroczystsza, to najwięcéj mówiąca do duszy.
— Bo téż to dzień narodzenia Tego — rzekł Pułaski — który skruszył kajdany niewoli świata.
Łamali się opłatkiem, patrząc niedowierzająco, na tę dawno niewidzianą kraju pamiątkę...
Z rozweseloném czołem zasiedli do stołu. Niestety! murzyn barszczu z uszkami zrobić nie umiał... Zastępowała go polewka.
Inne potrawy, jeśli nie miały smaku naszych, przypominały je przynajmniéj z twarzy, murzyn ów (przezwany Mandarynem) czego nie mógł dobrze wyrozumieć, w to kładł jak najwięcéj pieprzu, który w jego przekonaniu, zdolnym był zastąpić wszystko i omamić podniebienie. Ryby wszakże z szafranem, po żydowsku z patatami, i smażone z kapustą palmową wybornie się udały.
Dobyto parę butelek, nie było to owe Hungaricum.. Cracovine educatum, ale stare Malaga, Xeres i wina krajowe.. Po kilku kieliszkach rozmowa się ożywiła i z toru smętnego przeszła w ową wesołość polską, co nikogo nie kąsa a każdego zabawić umie. —
Chwilami jeszcze zadumał się z nich który, ale spieszył posłać dumę za morza.. Sypnęły się anegdoty przywiezione z Polski, w które ona obfitowała po wsze czasy; co to je z taką serdecznością, zawiesisto, z miną, akcentem, deklamacyą właściwą, tradycyonalną opowiadać umiano.
Dziś — nie ma już tych gawędziarzy z profesyi, którzy choćby sto razy powtarzali jedno, zawsze słuchano ich mile; co gdy weszli do izby, już się wszystkie rozchmurzały oblicza; co mieli koncept na wszelką przygodę, komplement w każdym wypadku, a w potrzebie i toast do kielicha, i ucinek gładkim wierszem na imieniny.
Pułaski nie był wesół, ale Rogowski w tém celował, a jako exkonfederat miał anegdot obfite zapasy. On to ożywiał towarzystwo i wziął na siebie utrzymywanie dobrego humoru. Dokazał tego, że pod koniec uczty, twarze i serca się śmiały.
Mandaryn tymczasem biegał z coraz nowemi półmiskami, a zakończył deserem obfitym, rad, że nareszcie sam do jadła i obiecanego rumu dopadnie.
Każdy z gości wsunął mu coś w rękę, stary śmiał się, kładnąc dłoń na piersiach, szwargotał coś, ale chyba wielki Duch jego ojczyzny go rozumiał.
Biesiadnicy pozostali przy tym stole długo w noc, pito nie wiele, powoli, ale mówiono dużo.
Późno już ktoś przypomniał obyczaj wilii naszej, wyciągania z pod obrusa siana; miało to podobno znaczenie, iż kto najdłuższą trawę wysunął, u tego najpiękniejszy len miał obrodzić.
— Ale z nas żaden ani lnu, ani żadnéj rzeczy, która jego jest, nie sieje, rzekł Pułaski. —
— Siejemy trud i krew — zawołał Kościuszko — a co z nich wyrośnie — Bóg wie. —
— Ciągnijmy więc, dodał śmiejąc się Pułaski — i będziemy sobie z tych roślin nowego świata prorokowali o żniwie.
W tym sianie z nad Delawary.. i Sapping, były, prawdę rzekłszy, przeróżne rośliny, nie wszystkie do trawiastéj rodziny należące. Każdy rękę włożył pod obrus a co pochwycił, wyciągnął i podniósł do góry.
Pułaskiemu dostał się kwiat jakiś nieznany, zeschły już, na którego łodydze para tylko listków zieleńszych została.
Rogowski dobył kiść jakąś bardzo długą, w którą się mniejszych dużo wplątało; na końcu jéj grono nasionek bardzo przypominało prozaiczną naszą hreczkę.
Karol wyciągnął łodygę zieloną, niemal świeżą, z kwiatami jeszcze niezupełnie zwiędłemi, nakształt dzwońców.
A pan Tadeusz zdziwił się, znajdując — ucięta młoda gałązkę o liściach laurowych. —
Śmiali się wszyscy, nie wielkie do tego przywięzując znaczenie, a pan Pułaski rzekł.
— Wam laury panie Tadeuszu! daj Bóg byś je w ojczyźnie zbierał! Mnie się dostało coś zeschłego, czarnego jak ja.. i bez życia... taką może pamięć zostawię po sobie. Karolowi jego kwiaty obiecują, że będzie rozkwitał i dzwonił, a daléj pan Rogowski.. ty masz czyste i jasne proroctwo, — że jeszcze hreczkę siać będziesz na swoim zagonie.
— Ale ba! zawołał Rogowski — co o tém, to mi się nie śni!
— Mnie téż o wyprorokowanym mi końcu.. zeschłą gałęzią myśleć się nie chce.. przynajmniéj dopóki mam szkaplerz ks. Marka na piersiach..
Karol zamyślił się nad swoją Campanullą.. pobiegł sercem do Skały.. tam obchodzono jéj imieniny.. a on nie mógł nawet cichem ją rozbudzić życzeniem..
Ale ufał, wierzył, że tam kiedyś z Saracenką powróci, że ona go tam czekać będzie, stała, wierna, niezmieniona. Niestety! Znał świat tylko ze swego poczciwego serca.. w które się jeszcze zęby czasu nie wpiły..
Pili zdrowia..
Naprzód — Polski wolnéj od morza do morza..
Potém wiernych synów téj matki w żałobie.
Potém przyjaciół za morzami..
A w ostatku owo polskie, owo stare.. owo nasze.. kochajmy się!
Bez tego symbolicznego kielicha miłości i zgody nie było nigdy w Polsce uczty żadnéj.
Niech mi kto pokaże na świecie naród, któryby myśl tak świętą, tak wielką zamknął w dwu słowach, bez których nie było biesiady, nie było przyjęcia..
Coś w tém większego jest nad rozpasanie ducha, bo pragnienie świętości, harmonii, braterstwa na ziemi..
Czyśmy się kochali? Bóg osądzi, ale żeśmy kochać pragnęli, uważali za obowiązek, żeśmy na sztandarze tradycyi zapisali to godło, które w sobie mieści całą naukę nową.. to przecie coś znaczy.. Nie czcze, nie czcze to było słowo!
Pijąc ten kielich pełen wspomnień gorzkich, wymówek okrutnych, krwi braterskiéj i żółci — spłakali się ściskając.
— Ten kto miasto miłości braci i kraju, krzyknął Pułaski, ojczyźnie zdradą, braciom nienawiścią się wypłacił, niech mu każdy kielich będzie trucizną..
I rozbił szkło o podłogę.. posypały się wypite kieliszki..
Wstali wszyscy.
Jeszcze raz ścisnęły się dłonie, ucałowały usta, po tych polskich agapach; każdy poszedł do pościeli nie zasnąć, ale myślą polecieć ku domowi..
Pułaskiemu przed oczyma stał wizerunek bladéj, smutnéj, z wypłakanemi oczyma a usty uśmiechniętemi do świata, Franusi.. w królewiczowski płaszcz, jak w całun opiętéj.
Kościuszce ukazała się twarzyczka Księżnéj Lubomirskiéj, uśmiechająca się smutnie i błagająca litości. —
Karolowi białe ząbki wyszczerzyła, w różowe oplecione usteczka, jego... bohdanka, siostrzyczka. —
Pan Maciéj Rogowski, westchnął téż do owéj pięknéj francuzicy w Rodosto, która serdecznie się spłakawszy po nim.. poszła za jakiegoś greka.
Wierni kochankowie opłakiwali swych miłości zawód i zdradę.. żaden przecie na ukochaną nie rzucił przekleństwa.
Z piersi ich rwały się życzenia. —
— Niech będzie szczęśliwą!
Karol.. nie domyślał się ani przeczuwał że i on może mógł powiedzieć z niemi.
— Niech będzie szczęśliwą! nie miałby siły dodać. — Choć nie ze mną.
Mandaryn spał znużony z wypróżnioną flaszką rumu na piersiach.. Ta go nie zawiodła.


Gorzkie są dnie wygnania nawet gdy do ciepłéj piersi tuli brat przybrany — niezapomniana przeszłość stoi między szczęściem a człowiekiem. Były chwile jasne, ale życie snuło się czarno i leniwo.
Pułaski żył tylko walką i pracą. Karol zrazu się nią ożywił, ale oswoiwszy się z krajem i położeniem zatęsknił do domu, do tego wszystkiego, co za oceanem zostawił..
Choroba nieuleczona żalu po swéj ziemi, na którą niema ratunku chyba śmierć albo powrót — wślizgnęła się do jego piersi i potajemnie je szarpała. Wstydził się jéj, obawiał przyznać, taił z nią, wojował z sobą, a czuł, że ona go łamie i zwycięża. Każda godzina karmiła wzrastającym niepokojem, przeczuciami, w snach widział Polskę, na jawie marzyła mu się Skała, często ze snu zrywał się z sercem bijacém — próżno do mar zwodniczych wyciągając ramiona.
— Ale nie byłby się nikomu w świecie przyznał do tego co zrobił, chociaż go zbladła i uwiędła twarz zdradzała.
Pułaski upajał się sprawą wolności wprowadzając ład i porządek, w nieustannych waśniach z podwładnemi. — Niezwykły do hamowania się, gwałtowny, porywczy gdy mu krew do głowy buchnęła — zawsze jednym sposobem usiłował pokonać opór, żelazną wolą i charakterem. W końcu struty pasowaniem się z tą uorgarnizowaną niechęcią, doprowadzony do ostateczności, zmuszony był prosić o uwolnienie od służby. —
Rogowski wysłany został z listem do Washingtona stojącego w Valley-Forge.
Wszyscy dowódzcy którzy byli świadkami trudów i męztwa Pułaskiego, Wayne, przyjazny mu osobiście, przyznawali głośno, że strata takiego generała, pełnego energii i żołnierza niezmiernéj odwagi była niepowetowaną, ale Pułaski cofnąć prośby swéj niechciał. Washington ścisły postrzegacz prawa niemógł znowu odwołać niesprawiedliwego wyroku w zajściu z oficerem o samowolą, wydanego przeciw Pułaskiemu.
Stanęło więc na tém, że aby Pułaskiego nie stracić, dozwolono mu samemu oddział ochotników zebrać i sformować. W Marcu (1778) zdawszy dowództwo dawne, udał się Pułaski do Valley-Forge, a na przedstawienie Washingtona kongres podane zatwierdził warunki.
To nowe zajęcie odżywiło starego konfederata, który natychmiast wziął się do formowania legionu jazdy i piechoty. — Jazda miała mu przypominać polskich ułanów, dano im piki i chorągiewki z kolorami narodowemi, Rogowski i Karol rzuciwszy bez żalu niechętną sobie drużynę rozwałęsanych i rozpasanych rajtarów, poszli za wodzem.
Oddział ten z niemniéj różnorodnych żywiołów był złożony, wchodzili doń nawet zbiegowie z angielskiego wojska, ale na wszystkich wkładano warunek ślepego posłuszeństwa, przyjmując. Pułaski nieubłaganym był w przestrzeganiu karności wojskowéj.
Wiosna 1778 r. nie polepszyła położenia Washingtona i wojsk amerykańskich. Stan był zawsze ten sam, brak najpierwszych potrzeb życia, trudy do znoszenia wielkie, pochody nużące, wyczerpywały najdzielniejszych. — Washington jako wódz, miał nieprzyjaciół usiłujących go obalić, podkopujących u kongresu, czerniących niepokalany jego charakter.. ale znosił to wszystko wielką prawdziwie duszy potęgą.
Co chwila oczekiwano stanowczego ogłoszenia się Francyi za sprawą Ameryki; na sam odgłos o tém Anglia gotową była do ustępstw, w obawie zupełnéj kraju utraty. Stronnictwo pokoju i przejednania potajemnie usiłowało obalić Washingtona — ale kongres pojmował swe obowiązki i uwieść się nie dał. Traktat z Francyą został nareście podpisany, kongres go ratyfikował. Anglia odwołała posła z Paryża.. otucha weszła do serc, ale wojna się zapowiadała długa i ciężka.
Mimo świetnych nadziei, wojska ogłodzone, wycieńczone, okazywały zniechęcenie. — Wysyłane oddziały wszędzie kraj znajdowały spustoszonym przez anglików; obie strony paliły zboża i plantacye, niszczyły magazyny i marły z głodu. —
Anglicy chociaż lepiéj zaopatrzeni, bo im flota dostarczała żywności, musieli jednak w końcu po dziewięciomiesięczném zajęciu Filadelfii opuścić ją i zmienić dalsze plany działań wojennych. —
Przeszedłszy w Czerwcu Delawarę, udali się do Allen-Town, zagrażając razem Brunświkowi i Monmouth. Washington w ślad za nimi opuścił Valley—Forge i pociągnął, zawsze marząc o stoczeniu walnéj bitwy.. Zdało mu się, że korzystniejszą ona być może dla żołnierza, niż wyczekiwanie o głodzie. Część dowódzców odradzała mu jednak, nie chcąc losów kraju stawić na niepewne szczęście dnia jednego.
Wojna między Anglią a Francyą, jak to przewidzieć było można, rozpoczęła się starciem na morzu. — Ochotnicy nasi dzielili losy wojsk amerykańskich i ich przykre położenie; żyjąc już nadzieją pomocy Francyi. — Tu lepiéj zdawały się składać okoliczności, flota admirała d’Estaing przeznaczona do Ameryki, wypłynęła z Tulonu, nim admirał Byron gotów był w ślad za nią podążyć. Składała się ona z kilkunastu okrętów liniowych i czterech fregat. Burze i cisze przez trzy miesiące opóźniły jéj przybycie.
W obawie napaści anglików d’Estaing, nie chciał sił rozdzielać, cała więc ta flotylla płynęła razem i powoli. W nocy zwijano żagle i zatrzymywano się, gdzie mrok pochwycił. Byron był jeszcze daleko.
W Czerwcu stanął admirał francuzki u ujścia Delawary, potém popłynął za admirałem Howe, który z flotą swą schronił się w zatoce N. Yorku. Można sobie wystawić radość i otuchę, jaką przyniósł poseł Gerard, stając przed kongresem jako zwiastun pomocy Francyi..
Anglia na morzu rozwijała całą swą potęgę, wypowiedziawszy wojnę, zajęła posiadłości Francyi, wyspy ś. Piotra i Miguelon, inna część flotylli z N. Yorku puściła się, wioząc wojsko na brzegi N. Jersey. D’Estaing pragnął bitwy, ale burze i wichry przeciwne nie dopuściły mu walki i odwlokły jéj roztrzygnięcie. —
Kapitan Ferguson wylądowawszy w Egg Harbourg, popalił statki amerykańskie, zniszczył magazyny, splądrował sąsiednie warzelnie soli.


Właśnie w czasie tego napadu Pułaski stał z ochotnikami świeżo zaciążnemi, niedaleko Egg Harbourg. Szpiegi angielskie oznajmiły Fergusonowi o tym oddziale słabym i odosobnionym... Napaść nocna o mało się nie stała przyczyną klęski strasznéj, a dla Pułaskiego sromu, którego by był nie przeżył.
Szczęściem francuz Armand, oficer oddziału, zwietrzył wcześnie napad anglików, a męztwo osobiste Pułaskiego, który jak lew rzucił się na nieprzyjaciela niespodziewającego oporu — ocaliło ludzi i honor oddziału. —
Wojna ta nieustannych napaści, wylądowań niespodzianych, nocnych wycieczek, podejść, a nadewszystko zniszczenia; pełna z obu stron okrucieństw i mordów — ciągnęła się daléj z wzrastającą zajadłością.
Cudownie ocalony oddział Pułaskiego przeznaczony był do armii Lincolna, który wzmocniwszy się po stratach poniesionych, nowemi zaciągami w południowéj Karolinie, szedł przeciwko generałowi Prévost. —
W pochodzie przez zniszczoną tę prowincyą, którą i Prévost napadał, Pułaski dowiedział się o zagrożoném przez anglików Charlestown. Dowodził w téj twierdzy przyjaciel jego, generał Mustrie, a milicyą Rutledge. Choć niepowołany i bez rozkazu umyślił się on przedrzeć i przybyć im w odsiecz.
Piękny ten kraj, który przebywali ochotnicy nasi, nosił na sobie ślady najokrutniejszego spustoszenia.. Mimo to lasy otaczające Charlestown uśmiechały się całym wdziękiem wiosny południa; wonią Gardenii i Calwii, świeżą zielonością dębów swych.. i klonów.. W opuszczonych ogrodach kwitły drzewa pomarańczowe i róże okryte wieńcami.. Gdzieniegdzie wśród téj zieleni opustoszały domek zawalony był trupami, które padły ofiarą wywołanéj rzezi i okrucieństwa zbuntowanych murzynów. Czarni, poniszczywszy plantacye, po odejściu anglików, musieli uciekać w lasy, a wielu z nich, zabranych w niewolę, poszło na wyspy Antylskie. Większa część plantacyi i ferm stało zgliszczami i pustką.. okropne przedstawiając widoki.. Stosy trupów gniły poszarpane przez zwierzęta dzikie. —
Przebywszy lasy, okalające Charlestown, Pułaski dosiągł twierdzy, któréj bronili jego przyjaciele. Twierdza główna na Sullivans Island i Fort Moultrie na prędce z palów yukki zbudowane, zatrzymywały go chwilę, bo ich tu serdecznie przyjmowano. Pułaski korzystając ze zręczności, ułożył był zasadzkę na anglików, ale ta przez nieostrożność jednego z oficerów się nie powiodła. Zabawiwszy tu krótko, szedł daléj oddział dla połączenia się z Lincolnem, przez równie zniszczone okolice.
Toż samo co spotkali w Karolinie, anglicy zrobili w Virginii, James River, gdzie opanowawszy miast kilka, zrabowali je, w perzynę obrócili i uciekli do N. Yorku.
Walka była gorąca — często twierdze i pozycye co kilka dni przechodziły z rąk do rąk, jak Stoney Point — stanowczych jednak następstw te utarczki i wycieczki nie miały.
Oprócz murzynów anglicy użyli także plemion indyjskich przeciw amerykanom; okrucieństwa tych mściwych tłuszczy stawały się groźnemi, musiano i ich ścigać, odstraszać, a po ucieczce palić i niweczyć ich osady, aby choć grozą powstrzymać na wodzy tego nowego nieprzyjaciela.
D’Estaing szukając na morzu anglików, spotkał się wreszcie po wycieczce ku Antyllom i zdobyciu wyspy S. Wincentego i Granady, z admirałem Byron, ale bój ten nie był rozstrzygającym, acz dla francuzów dość pomyślnym. — Popłynął potém do S. Domingo. Chociaż instrukcye przepisywały mu powrót do Europy, z własnego natchnienia widząc położenie południowych prowincyi, postanowił przyjść im w pomoc.


Armia generała Lincolna, w któréj się znajdował Pułaski, przeznaczona została do odzyskania twierdzy Savannah w Georgii, którą od ośmiu miesięcy opanowawszy, trzymali anglicy. —
D’Estaing chciał przyczynić się do jéj zdobycia. Wypłynąwszy z Cap Français ze dwudziestą okrętami i ośmią fregatami, na wybrzeżach Georgii napadł na kilka statków angielskich. — Z pod Charlestown dano znać Lincolnowi o zbliżeniu się floty francuzkiéj; pospieszył więc zebrać barki większe i czołna lekkie dla ułatwienia wylądowania francuzom.
Savannah położoną jest na południowym brzegu rzeki tego nazwiska, na dość wysokiém wzgórzu piasczystém. Wzgórza podobne (buffs) i piaski otaczają miasto w prostokąt zbudowane, ciągnące się po nad rzeką.
W tym czasie i znacznie późniéj osada składała się prawie z samych drewnianych budowli, opasanych wałami. — Twierdza nawet i jéj palisady zbudowane były w większéj części z palów yukk, dębów i cedrów, gdyż cegłę musiano sprowadzać z daleka. —
Niziny zalane wodą i moczary, na których ryż uprawiano, dzieliły miasto od morza. — Od lądu na równinach czarne lasy iglaste opasywały okolicę, smętne trzęsawiska, pokryte cyprysami, wyżéj gąszcze liściastych zaroślów splecionych, powiązanych lijanami, obfitujących w cuda południowéj roślinności.. w cedry, dęby, wiązy, klony, magnolie, dzikie pomarańcze, laury i palmy.
Wśród téj okolicy na pół smętnéj, wpół rozzielenionéj... legły wojska amerykańskie otaczając twierdzę... Przyszły one tu w lecie wśród nieznośnych upałów, gdy skwar w dolinie piasczystej był nie do wytrwania, a trzęsawiska ziały po nocach febrami i gorączką.
Kraj do koła był wyniszczony, plantacye stratowane, ogrody powycinane, pola zbite... ledwie gdzieniegdzie dzikim owocem lub ocalałym patatem zasianym, na przeżywienie murzynów... odżywić się było można.
Na stronie zachodniéj piasczystego wzgórza znajdowała się twierdza, zajęta przez anglików.


Dnia 15 Sierpnia Lincoln i posiłki francuzkie przyciągnęły do stóp fortec... W twierdzy dowodził Prévost; na owe czasy była ona dosyć silną. Czując się zagrożonym, miał czas dowodzący wysłać, aby rozproszone po Georgii siły angielskie spiesznie się zgromadziły, wzmocnić usiłował pozycyą, spędził murzynów, sypał szańce i poprawiał blokhauzy.
Zbiegów z plantacyi i indyan, gotowych do posiłkowania anglikom, zebrano na prędce do czterech tysięcy, załoga wynosiła ze trzy, tak, że razem siedm tysięcy mając ku obronie Prévost, liczebnie silniejszym był od wojsk amerykańskich i francuzkich.
W pierwszych dniach, gdy nie był jeszcze całkiem osaczony Prévost, przybyłym parlamentarzom, wzywającym go do poddania się, nie odpowiedział stanowczo, prosił o dwadzieścia cztéry do namysłu godziny.
Tymczasem resztę ludzi rozproszonych, zdołał do Savanny wprowadzić.
Po upływie rozejmu oświadczył otwarcie, iż poddać się nie myśli i bronić będzie do ostatka.
Musiano więc, przeciwko oczekiwaniu, rozpocząć formalne oblężenie i podkopy.
We Wrześniu pracując na skwarze Amerykanie posunęli się o trzysta kroków od szańców angielskich..
Pierwszych dni Października (3) rozpoczęto bombardowanie, które trwało dni pięć bez ustanku i miasto obróciło w perzynę, ale Anglicy trzymali się w twierdzy uparcie..
D’Estaing, który się zrazu spodziewał, że oblężenie trwać nie będzie długo, lękając się w powrocie burz jesiennych, gdy i okręta jego stały nieosłonione na morzu, i spóźniona pora zagrażała — naglił o gwałtowniejsze kroki.
Choć więc podkopy ukończone nie były, a wyłamu w murach nie zrobiono żadnego, admirał żądał szturmu.
Lincoln się wahał, inni dowódzcy oddziałów nie byli mu przeciwni, Pułaski z natury swéj gorącéj będący za pospiechem i działaniem stanowczém — sądził także, iż śmiały napad mógł się powieść.
Po upartém bombardowaniu, które zniszczyło miasto, domyślać się było można, że straty i szkody osłabiły odwagę oblężonych, i nadwyrężyły mury; niespodziany więc szturm mógł ją dać w ręce Amerykanom. —
Napróżno Lincoln chciał jeszcze przeciągnąć oblężenie do ukończenia podkopów i min, któremi część murów wysadzić się spodziewał. — D’Estaing był niecierpliwy, pomoc Francyi i jéj sztandar ważył na szali... Naówczas jeszcze Francya była tą sługą Bożą, któréj dzieje godziło się nazwać Gesta Dei per Francos.


Pierwszego Października, gdy się jeszcze ważyły rzeczy, a zdania co do szturmu były podzielone, wieczorem wszedł Pułaski do namiotu, w którym Rogowski i Karol spoczywali po całodziennym trudzie.. W obozie panowały gorączki, umierali ochotnicy, smutne jakieś przeczucia zdawały się wisieć nad wojskiem znużoném; mimo wesołości ochoczéj, niewyczerpanéj, hałaśliwęj, którą brzmiał sąsiedni kampament francuzki. — Pułaski wszedłszy jakby roztargniony, usiadł nie mówiąc słowa. Karol i Rogowski, którzy znając go dobrze, z twarzy czytali uczucia, postrzegli w nim jakąś zmianę, był pogrążony i smutny.
Nie śmiano go pytać, bo w tém usposobieniu wolał milczeć, sądzono, że jakaś przekora w służbie, o którą było nie trudno, zniecierpliwić go musiała.
Karol musiał wyjść dla dopilnowanie nocnych przygotowań jazdy. — Rogowski sam został z wodzem. Siedział tak długo, dając tylko znaki życia, nareszcie wstał, podszedł i nieśmiało się odezwał.
— Coś nam pan generał nie swój, miałożby co zajść niepomyślnego?
— Nie ma nic, rzekł Pułaski. Cóż być może, o czém byś nie wiedział.
— Trudno się domyśleć, ale to widzę, że coś panu kochanemu jest.
Pułaski wstał i kładnąc rękę na ramieniu Rogowskiego, jak był zwykł — szepnął cicho. —
— Pamiętasz ty proroctwo ks. Marka?
— Nie wiem które. —
— Gdy mi z błogosławieństwem oddawał szkaplerze. —
Rogowski spojrzał przerażony. —
— A cóż się stało?
— Wczoraj — musiał mi się sznurek przetrzeć i szkaplerze... no — gdzieś przepadły.. Szukałem ich sam, drudzy także.. jak nie ma tak nie ma.. Rozumiesz ty co to znaczy?
— Ale co znowu ma znaczyć, odpowiedział Rogowski — co ma znaczyć! Ks. Marek, święty człowiek, w uniesieniu czasem prorokował nie jasno.. nie wyrozumiale... Szkaplerze się znajdą..
— Nie znajdą się — zawołał Pułaski weseléj z rodzajem rezygnacyi męzkiéj — niech się wola Boża stanie. Dzisiaj się u kapelana Francuza wyspowiadałem i na duszy jestem spokojny.. Niech się dzieje, co Bóg przeznaczył. Życia mi nie żal, dodał powoli, nie doczekam nic lepszego dla Polski, póki króluje Soliter.. boli mnie tylko, że was tu tak samych porzucę.. otoczonych tą niechętną gawiedzią... Słuchaj Rogowski, ty sobie jeszcze dasz radę, ale ten biedny Karol..
Pamiętaj, w złym razie, garnijcie się do Kościuszki — on was z téj otchłani wyratuje.. Otchłań to w istocie, choć o świętą idzie sprawę.. mnie tu życie obrzydło.. tłum.. ochotnicy ci.. wojsko bez Boga.. rycerze bez wiary.. żołnierz rozpasany.. murzyny, Indyanie, Anglicy... z całéj kuli ziemskiéj zbierane włóczęgi. —
Jeżeli mnie nie stanie, dodał, nie macie tu co dłużéj robić, szkoda was, wracajcie do domu, lepiéj siać hreczkę, a czekać nowych wici na swoim zagonie, dość by wam téj włóczęgi.
Rogowski milczał długo.
— Co to o tém mówić, panie generale, dodał w końcu — na co te myśli przypuszczać; jeżeli powrócimy to razem.
— Kto? ja? ów mniemany królobójca? — uśmiechając się i ruszając ramiony, rzekł generał — dosyć mnie tam spotwarzono! Dla mnie miejsca w Polsce nie ma.. ladajaki ciur bryźnie mi w oczy owém królobójstwem... to...
Nie! nie! czuję, że mi w tym gorącym piasku amerykańskim kości położyć przyjdzie. Ks. Marek święty, a zgubione szkaplerze, to niebios przestroga..
Więcem téż gotów. —
— Skaplerze! ale ja ich mam dwa, zawołał Rogowski, rozrywając mundur z piersi. — Generale, na miłość Bożą, podzielmy się. —
Zlekka odtrącił go ręką Pułaski. —
— Nigdy w świecie! rzekł stanowczo.. nie chcę, nie mogę cię pozbawiać tych tarczy niebieskich.. one na tobie zawieszone zostały i z piersią twoją się zrosły... Nademną — wola Boża.. nieprzełamana.
Rogowskiemu aż się łza zakręciła, udawał, że nie wierzył w proroctwo i szkaplerze, ale mimowolnie uczyniło to na nim wrażenie. —
— No — jeśli ginąć, to ginąć.. zawołał, bo ja generała nie odstąpię..
Pułaski go uściskał. — Uspokój się, rzekł, nikt wyroków niebios nie zmieni. Co ma się stać — musi, nie mówmy o tém.. Pamiętaj, że ci Karola powierzam i com ci radził i radzę..
Na tém przerwała się rozmowa, gdyż Karol wszedł z raportem od ułanów.. a Pułaski przybrawszy weselszą twarz, nie dał po sobie poznać, co w sercu nosił.
P. Maciej był zasępiony.


Następnych dni zaczęło się to bombardowanie od lądu i rzeki. Francuzi spragnieni boju rzucali się na twierdzę z tą porywczością narodowi swemu właściwą, która ich prawdziwemi czyni bohaterami. Lenfant, oficer francuzki, kilka razy podkradał się pod palisady drewniane twierdzy, mimo gęstych strzałów usiłując je podpalić. Zajmowały się one, ale prędko gasły, bo drzewo było stare i przegniłe.
W twierdzy, choć znaku osłabienia nie dawali anglicy, zbiegowie mówili, że znacznie stracono na duchu.
Ta wiadomość przyczyniła się zarówno z niecierpliwością d’Estainga do zdecydowania szturmu... Francuzi byli najpewniejsi zwycięztwa.
Wieczorem d. 8 Października, Pułaski wrócił wesół do namiotu z rady wojennéj. Od dawna pierwszy raz uśmiechnął się ochoczo do Karola, który stał zasępiony i całując go spytał.
— Cóż ty mój drogi Karolku jakoś osowiało wyglądasz? Czy ci serce nie skacze? nic nie przeczuwasz? nie wiesz?
Karól spojrzał nań zdziwiony, Rogowski także.
— No, to ci powiem na ucho! Jutro jak świt.. przypuszczamy szturm, gotuj się więc, bo postanowiłem jutro, lub nigdy francuzom pokazać, co polacy umieją i popisać się po szlachecku. Już téż tego leżenia pod tą psią budą, bo to nie twierdza.. dosyć. —
— Jakto? wyłomu nie czekając? spytał Rogowski.
— Wyrąbiemy go pałaszami naszemi, zawołał Pułaski. — Ho! jeszcze by ci się zachciało otwartéj bramy do miasta! obejdzie się. — P. Maciej miał drugie pytanie na ustach, ale się powstrzymał. Karolowi uderzyło serce do boju. —
— Wolę, że raz skończemy, zawołał, to obozowanie wśród gorączek i trupów, w tym ścisku, najsilniejszego złamie.. bić się, to się bić.
— Ale nie z murem, rzekł Rogowski, bo muru głową nie przebijesz..
— No — to głowę o mur roztrzaskasz — dodał Pułaski, zawsze dobrze..
O świcie szturm.. na godzinę przededniem ma być wszystko w gotowości. —
Noc była dosyć pogodna, nie myślano już o spoczynku, siedli we trzech u namiotu i zadumali się wszyscy. — Przed niemi cel ów boju stał na jasnym niebie fort czarny, groźny milczący.. Dołem paliły się ognie obozowe.. W ciszy nocnéj słychać było tylko głuchą wrzawę francuzkiego wojska u biwaków i szum wezbranéj rzeki, a niekiedy krzyk pieskliwy ptastwa wodnego, które wielkiemi stadami z moczarów na rzekę przelatywało.
Pułaski pomilczawszy zaczął się modlić, Rogowski jął się krzątać około wyekwipowania, Karol chodził i gotował się też na jutro.
Na spoczynek, który ich miał nieco pokrzepić, zostało ledwie godzin pare, legli tak nierozebrani, aby ruszyć za daniem pierwszego znaku.


Wśród najgłębszéj ciszy, (noc była jeszcze) gdy obóz już powoli poruszać się zaczął. Rozkazy wydawano półgłosem.. ognie umyślnie pogaszono, siodłano konie omackiem.. regimenta szykowały się w milczeniu posępném.. dowódzcy objeżdżali oddziały.
Sam Lincoln kilka razy przesunął się konno, aby obejrzeć, czy wszystko jest w pogotowiu, największą bowiem wagę przywiązywano do tego szturmu, który miał być stanowczym..
Brało się na brzask, gdy cichy rozkaz ruszania, jak szmer przeleciał szeregi.. Pułaskiemu przywiedziono konia, miał siadać, gdy nastręczył się Rogowski, uścisnęli się milczący, rozrzewnieni oba. Karol już był na siodle, generał podał mu rękę, uścisnął ją, zadrżały dłonie, ale słowa do siebie nie powiedzieli.
Chwila przed bitwą jest zawsze godziną uroczystą.. W milczeniu ruszyły wojska powoli; nie wielka stosunkowo przestrzeń dzieliła je od fortec. Do przypuszczenia ataku obrano część jego, która się zdawała najsłabszą, bastion zwany Ebenezer na Spring Hill.
Mrok gęsty okrywał okolice.. gdy pierwsze działa zagrzmiały, a twierdza, jakby czuwała i była przygotowaną, natychmiast zażywnym ogniem odpowiedziała.
Z gorączką wielką pułki amerykańskie i francuzkie rzuciły się przeciwko murom i palisadom; spodziewano się ubiedz anglików nieprzygotowanych, ale czy skutkiem zdrady, czy ostrożności, nieprzyjaciel się okazał gotowym do odporu.
Na czele francuzów z męztwém godném swego narodu, szedł sam admirał d’Estaing, amerykańscy generałowie nie dając się ubiedz współzawodnikom, z zapałem wpadli na bastion. Zdawało się, że temu uraganowi ludzi nic oprzéć się nie zdoła.
Wschodzący poranek oświecił bitwę zaciętą, okrutną, z obu stron rozżartą jakiemś uczuciem plemiennéj nienawiści. Francuzkie oddziały miotały się jak burza, i po trupach rwały na mury i wały, ale za każdą razą ogień anglików z wielką stratą ich odpychał, a trupy nowe świadczyły o męztwie, z jakiém szli nieustraszeni..
Pułaski czekał rozkazów, dotąd niebył jeszcze w boju, i już go to niecierpliwiło, gryzł wąsy.
Dzień się robił, gdy zżymnąwszy się z gniewem, spiął konia i pobiegł sam do Lincolna..
W téj chwili prawie z twierdzy jak chmura nawalna wysypali się anglicy, czyniąc zuchwałą wycieczkę.
Chcieli oni słabnący widocznie atak odeprzéć stanowczo wstępnym bojem i czerwony zastęp potoczył się po piasczystéj dolinie.
— Generale, zawołał podbiegając Pułaski, który z oka twierdzy nie spuszczał.. — To chwila albo żadna, do śmiałego, decydującego kroku! Widzisz lukę otwartą, pomiędzy temi dwiema bateryami.. to droga, którą ja z moim oddziałem wpadnę pomiędzy twierdzę a anglików i odetnę ich od niéj. Któż wie! może mi się udać, nawet wpaść do miasta! do twierdzy! Już raz dziś na okopach nieprzyjacielskich powiewała francuzka chorągiew. Sam ją widziałem, ale te siarczyste francuziki zdobyć umieją, utrzymać nie potrafią.
Lincoln’a, który był bardzo sposępniał, gorąca mowa Pułaskiego odżywiła. —
— Wycieczka ta niebezpieczna, rzekł.. możesz wszystkich ludzi stracić.. baterye we dwa ognie cię wezmą, anglicy się zwrócą na was..
— Padnę jak piorun.. zawołał, podnosząc szablę Pułaski.. rozkazuj, pozwól.. a twierdza nasza!
— Czyń jak chcesz.. niech Bóg błogosławi — ale..
Reszty już nie słyszał Pułaski, dał koniowi ostrogę i popędził do oddziału. Stanął przed frontem jego z szablą obnażoną, ognisty, natchniony, jakby już opromieniony tryumfem. —
— Bracia, zawołał, za mną.. idziemy w ogień, ale my zdobędziemy twierdzę.. za mną! komu honor miły!
Oddział, z którym szedł Pułaski składał się cały z dwóchset koni, ale w istocie bardzo dobrego ochotnika. Oficerowie jak Pluta, Rogowski, Armand francuz, przyjaciel Pułaskiego i przybyły późniéj Jerzmanowski, wszyscy się odznaczali odwagą, i krwią zimną w boju..
Widok walki rozpoczętéj bez nich, godzina bezczynności podnieciła i w żołnierzu męztwo do najwyższego stopnia. Zazdrościli francuzom ich nieustraszonéj odwagi i nieraz ale podwakroć zatkniętego na okopach sztandaru.
Gdy głos Pułaskiego dał się słyszeć, cały oddział jednym duchem natchniony, jako mąż jeden rzucił się wskazaną drogą. Wódz leciał przodem..
Ale drogą nazwać nie godziło się przesmyku, którym się puścili.. była to wązka luka wśród okopów, rowów, zawalona trupami, zryta kulami, przez którą przedzierać się było potrzeba. Oddział szczupły jazdy georgijskiéj rzucił się za Pułaskim w tropy.
Zrozumieli wszyscy, widząc anglików wycieczkę, że myślą Pułaskiego było po za niemi wedrzéć się do twierdzy i miasta.
Są chwile w życiu i boju, które spotęgowują człowieka; czuje on w sobie naówczas siłę nie złomną, piersią by gruchotał mury, szablą płatał olbrzymy, tchem by obalał szeregi. —
Rozum nim już nie kieruje, głowa się pali, serce bije, szał ogarnia — a śmierć niknie z oczów, jak gdyby męztwo dawało nieśmiertelność. —
Z taką wściekłością i żądzą, w szalonym pędzie czwałem rzucili się ochotnicy ku twierdzy — oddział toczył się ściśnięty, zbity, na czele z podniesioną szablą Pułaski, tuż obok, osłaniając go Pluta i Rogowski. Chwila tego prądu niepohamowanego była niestety krótką. Z bastyonu zagrzmiały działa, ostatni jeźdźcy wparli się na poprzedzających, cisnąc i prąc jakby na żelezną zaporę.. bo pierwszy szereg został wstrzymany nagle.. Pułki zmięszały się w jeden kłąb, w jednę nieforemną masę, ludzie i konie.. trupy i żywi.
Na przedzie kolumny wódz leżał obalony z koniem.. a w koło mrówie anglików..
Rogowski, który go nie opuścił i Karol, oba odcinali się już napastnikom pod kul gradem. —
Pułaski oparty na łokciu wskazywał jeszcze jedną ręką twierdzę, gdy drugą cisnął pierś, z któréj buchała krew. Nogę miał urwaną od działowéj kuli. —
Rogowski schylał się, aby go podźwignąć, gdy karabinowa kula z okopów zryła mu czaszkę i obaliła z konia, zbroczonego obok wodza. Wstrzymany w ciasném przejściu oddział, dogodnym był celem wystrzałów, kule sypały się gęsto, niektórzy z ochotników tył podali, mała garść skupiła się około Pułaskiego, który głosem osłabłym wołał jeszcze —
Forward!
Ale już zewsząd ustępowały wojska pod ogniem fortec, francuzi nawet z rannym kilkakroć admirałem d’Estaing cofać się zaczynali.
Karol z Jerzmanowskim, Armandem i kilką ludźmi porwawszy rannego śmiertelnie Pułaskiego i bezprzytomnego Rogowskiego, pod zasłoną pozostałéj kupki, która ich otoczyła.. zwrócili się nazad ku obozowi..
Pochód to był żałobny ludzi bezprzytomnych, zgniecionych, idących machinalnie.. gdzie ich już wiódł tylko instynkt zachowawczy. W milczeniu rzucali po sobie obłąkanemi oczyma, gniew, znękanie, żal, walczyły w ich piersiach z sobą.
Pułaski dogorywał.. doniesiono go żywym jeszcze do namiotu i złożono na tém łożu, z którego już nie miał powstać. — Chwilami omdlewał całkiem, to zrywał się, chwytał za piersi, rękę podnosił i niezrozumiałemi wyrazy zdawał się jeszcze chcieć zagrzewać do walki..
Najbliżsi nawet już słów jego zrozumieć nie mogli...w krótce téż siły opuszczać zaczęły, myśl plątać dziwnie.. widoczném było konanie ciężkie człowieka, który ma jeszcze w sobie całą życia potęgę i niechce poddać się śmierci.. Ale ciało poszarpane stygło, krew ubiegała.
Resztka mocy przeszła w gorączkę i marzenie.. jakby senne..
Dwa ciała zbroczone leżały obok siebie tam, gdzie przed chwilą, razem gotując się do bitwy siedzieli, Pułaski i Rogowski.. Karol klęcząc u łoża wodza, trzymał drzącą dłoń i starał się ostatnie zrozumieć rozkazy..
Ale dziwnie się one mięszały, wylatując z ust niedokończone... bez związku... Była w nich Polska, wspomnienia i imiona drogich osób... myśli niepochwycone, obrazy jedném słowem napiętnowane... przerywane modlitwą i oburzeniem, żalem i miłością.
Francuzki chirurg wezwany do rannego, przyszedł tylko, aby wszelką odebrać nadzieję.
Pierś była strzaskana, noga — została na pobojowisku, krew nie przestawała upływać.
Resztka już tylko życia błyskała chwilami, otwierały się konwulsyjnie powieki nad oczyma, coraz bardziéj zamglonemi, ściskały się ręce niespokojnie... aż po tych wybuchach gorączkowych, pasującéj się ze zgonem duszy, nadeszło odrętwienie śmierci, ciało stygło... oddech ustał... żółta bladość, okrywająca twarz, oznajmiła Karolowi, że wódz jego, brat, przyjaciel, opiekun, nie żył.
Takim był zgon tego człowieka, któremu przeznaczenie dało najszlachetniejszą duszę, na to tylko, by cierpiała niewdzięczność od swoich, potwarze.. a potém bóle wygnania, a wreszcie.. lekceważenie pośmiertne we własnéj ojczyźnie, — wynagrodzone czcią u obcych. Ostatni z rodziny, ostatnią krwi jéj kroplę wylał w sprawie, któréj wiernym dotrwał do zgonu.


Gdy Rogowski ranny ciężko kulą, która mu z czaszki skórę zdarła, po kilku godzinach nieprzytomności przyszedł znowu do zmysłów, — po twarzach Karola i otaczających go towarzyszów poznał, że ukochany wódz już nie żył.
Żałoba oblokła ich wszystkich.. czuli się bez niego sierotami; bez niego Ameryka, wojna, sława, przyszłość świetna nic ich nie obchodziła. — Rogowski płakał jak dziecko, Karol stał jak posąg zmartwiały i znękany.
Żal powszechny w całym obozie ulżył może ich strapieniu, przekonaniem, że umiano ocenić wielkiego męża. Lincoln, Wayne, Washington ciężko byli dotknięci stratą człowieka, którego energia za pułk często starczyła, podwajała męztwo w żołnierzu, obudzała współzawodnictwo, była bodźcem i przykładem..
Do smutku powszechnego przyczyniało się téż niepowodzenie tego szturmu, który na wielkie naraził ich straty. D’Estaing sam ranny nie doliczył się siedmiuset ludzi, czterechset padło z wojsk Lincoln’a. W kilka dni potém, admirał zmuszony odpłynąć, począł czynić przygotowania do powrotu i amerykanie ustąpili z pod Savanny.
Od dnia tego, w którym ciało bohatera złożyć musiano w amerykańskich piaskach na brzegach Savanny Rogowski i Karol myśleli tylko o powrocie. Pierwszego rana czyniła na długo niezdolnym do boju, drugi tłómaczył się sam przed sobą, że wraca spełniając rozkaz Pułaskiego i dla opieki nad rannym.. W początkach jednak nieśmiejąc się przyznać do myśli wspólnéj.. czekali pierwszéj zręczności, aby się wzajem wybadać. Rogowskiemu łatwiéj było począć, mówił o ranie, o potrzebie spoczynku, o tęsknocie do kraju; Pluta nad spodziewanie mu zawtorował zgodnie, a gdy raz postrzegli, iż jednego pragną, wykonanie przyspieszono.
Pluta w imieniu obu udał się do Lincolna, próżno zachęcał ich do pozostania, obiecując im złote góry.. Karol składał się raną Macieja i niepodobieństwem opuszczenia go. Podali się więc razem o uwolnienie. Szło tylko o to, ażeby nadejść mogło nimby flota admirała d’Estaing odpłynęła. — Dla pospiechu Pluta sam z jednym przewodnikiem, puszczami i błotami przedarł się do głównéj kwatery Washingtona.. On mu pierwszy przyniósł smutne wieści o klęsce pod Savannah i Pułaskiego zgonie.. prawdziwie bohaterskim.
Chociaż i Washington i Kościuszko, którego Karol tam znalazł, starali się ich powstrzymać — postanowienie było niezłomne; odebrali uwolnienie, i Pluta pożegnawszy przyjaźnych sobie, odprowadzony przez Kościuszkę.. pospieszył dniem i nocą, ażeby stanąć na czas dla zabrania się na okręt francuzki... Mieli oni obietnicę admirała d’Estaing, iż przy jego boku podróż do Europy odbyć będą mogli.
Dnia dwudziestego ósmego Października byli już na pokładzie statku, który wiatr pędził od Nowego Świata nazad do staréj Europy, do żałobnéj Polski..


Tak dla Karola Pluty skończyła się pierwsza epoka jego życia, próby i ofiary..
Powracał z siłami młodości, w pełni życia, przecierpiawszy wiele, zahartowany, — a w sercu tak świeży, młody, dziewiczy jak był wyjechał ze Skały — wracał ze wszystkiemi swemi marzeniami spotęgowanemi rycerskiemi przygody, które mu się, jak sen piękny wydawały.
Błogosławieństwo matki, opieka Boża, wśród tego świata pełnego zepsucia, płochości, zgorszeń, wszystkiego, co palne materyały młodości podżegać może — zachowały go nieświadomym złego, głuchym na nie, obojętnym na to, co z poezyą duszy jego nie dźwięczyło zgodnie i harmonijnie..
Gdy stopą dotknął tego pokładu, po nad którym powiewała bandera Francyi, zdawało mu się, że za chwilę już.. będzie w ojczyźnie.. rosła niecierpliwość, żądza widzenia swoich, przyciśnięcia do piersi stęsknionéj rodziny.. krewnych przyjaciół.. znajomych i nieznajomych, a braci. Przed oczyma bez ustanku przesuwały się dziecinne, młodociane wspomnienia, obrazy téj Skały, którą był pewien tak zastać, jak ją owego pamiętnego odjechał wieczora.
Te ciężkie lata tułactwa zdawały mu się godziną jedną.
Nie przypuszczał nawet, ażeby nieubłagany czas wykruszył co z tego marzenia... zniszczył tę cudną całość rodzinnego dworu... Nic go nie przygotowywało do zawodu... serce nie przeczuwało... myśl roiła tylko radość powrotu, i serdeczne, rozrzewnione przyjęcie!
Płynął pełen nadziei, pełen miłości, spragniony... nie domyślając się, co go na téj ziemi snów rajskich... w progu czekało...

Koniec części I.




CZĘŚĆ DRUGA.


PO MACIEJOWICACH.

KSIĘGA I.

Powrót.

Gdy za wygnańcem zamkną się raju wrota, a aniół z mieczem ognistym stanie u nich na straży — gdy ze spuszczoném czołem pójdzie tułacz tą drogą, w któréj mu nawet nie towarzyszy po oddalonych żal — co tak prędko umiera; — dochodzą go z téj ziemi snów i marzeń tęsknych same jęki i głuchy odgłos jakby wrzącéj nad nim burzy....
W myśli ojczyznę okrywa całunem, wyobraża ją pokutującą we łzach i popiele. Radość i uśmiechy nie dobiegają do niego — sądzi, że ona tak smutną być powinna po nim, jak on nieutulonym jest za nią. —
W Karola duszy podobnie malował się smętny dwór w Skale, nie przypuszczał tylko, ażeby wypadki coś z téj całości, z gromadki téj oderwać, odmienić w niéj miały..
Tam dla niego zawsze dziaduś siedział w swojém krześle, ojciec się z laską przechadzał, matka modliła i Ewusia ku niemu patrzała okienkiem.
Spodziewał się jeśli nie szczęścia tam, bo gdzież ono w obciętéj i skrępowanéj mogło być ojczyznie? — to przynajmniéj wytchnienia, spoczynku... Myślał nieraz o tém, jak im przy wieczornym kominku Pułaskiego i swoje przygody opowiadać będzie..
Wracał chciwy i spragniony powietrza domowego, pełen marzeń młodych... Mało wiedział o kraju, ale z tego co do niego doszło wnosił, że po wielkich klęskach i trwogach rany się już zabliźniały, nowe siły wstępowały w Polskę, gotującą się do odrodzonéj przyszłości...


Po drodze.. ani na swelisty odpowiedzi, ani twarzy znajoméj, ani znaku życia nie pochwycił..
Dziwny traf zdawał się usuwać z téj drogi wszystkich i wszystko, coby mu wieść, pociechę przynieść mogło.
Spieszył się tém więcéj, tém goręcéj, że głucha cisza ta podwajała w nim niecierpliwość oglądania ukochanych.. a myślą leciał przed siebie.. malował sobie obraz powrotu, usta mu się śmiały, oczy zachodziły łzą.
Biegł już tak w końcu, że nawykły do trudu, do pochodów, do wypraw awanturniczych i wojennych wycieczek, czuł się jednak złamanym.. Może nie tyle tą nagłą podróżą bez odpoczynku, co burzą i nawałnością, rozbijającą mu piersi...
Tęsknota i niepokój rosły z każdą chwilą. Z razu rozpytywał nieznanych, chwytał się ludzi, których twarze mu coś przypominały.. łakomy wieści, wyzywał ją — potém, nie otrzymawszy nic, nie dowiedziawszy się o swoich.. biegł już co prędzéj, nie badając nikogo.


Była noc wiosenna, ale piękniejsza nad tę młodą jeszcze i nierozkwitłą, w któréj Skałę opuścił. — Lasy obchodziły weszłe kwiatów i woni, czeremchy uginały się białemi kity ku ziemi, brzozy zdawały sie schylać, aby balsamem zapachów zrosić rodzicielki łono.. na polach rozściełały się szyte złotem kobierce, łąki zasianemi pasy różnobarwnemi ubierały się każda inaczéj, wszystko razem składało się na uroczysty poranek roku.. który mówił wonią swą, przepełniającą powietrze... o młodości, o szczęściu...
Wszystko wyglądało godowo, pięknie, a po amerykańskich puszczach stepach tak skromnie, miło a swojo. Karol naglił a pędził konie, chciał w już dojechać choć nocą i rozmodlony u progu błogosławionego doczekać brzasku szczęśliwego dnia powrotu... Wystawiał sobie, jak dziaduś wyjdzie może w ganek od ogrodu i jak niespodzianie on padnie przed nim na kolana...
Drogi były mu dobrze znane, nie zapomniał nic, witał się z drzewami, z krzyżami pochylonemi od starości, z każdym omszonym kamieniem, który zasnął u gościnca przed wieki..
I dziwił się sobie, że mimo lat tylu tak dobrze wszystko pamiętał, i cieszył się, że tu się tak nic a nic nie zmieniło. Zerwany na chwilę pomiędzy nim a światem tym związek serdeczny, na nowo ich łączył... Uroczyste.. było powitanie — z ulicy staréj ujrzał już w dali dwór w Skale... Świeciło się w nim jeszcze, ale nie tak jakoś, jak bywało we dni powszednie; blaski lały się z okien wszystkich, jasno było we drzwiach nawet.
Może kto zdradził powrót wygnańca i czekano go na progu, jak marnotrawnego syna z powitalna ucztą.?.
Może.. gubił się w domysłach. — Znając owo ciche a jednostajne życie w Skale, trudno było odgadnąć znaczenie tych spóźnionych świateł nocnych... tego rzęsistego blasku... Karol się zadumał... serce mu bić zaczęło żywiéj, konie się wlokły powoli znużone, wyskoczył z wozu nie mogąc wytrzymać i — poszedł.
Jeszcze nigdy nie biegł tak w życiu, a tak się nie czuł lekkim...


W dziedzińcu... gwarno było i tłumno... pełno i ludzi i koni... Przez okna szeroko roztwarte, z za przezroczystych firanek blask bije i słychać muzykę wesołą, a śmiechy jak ptaszki wylatują na ciemne podwórze...
Co to było... nie śmiał już spytać nikogo, jak stał w podróżnéj, zwalanéj, opylonéj odzieży.. tak postąpił niepoznany i niepostrzeżony do progu.
Sień zastał sług i ludu pełną... stały w niéj stągwie z piwem dla czeladzi, która je wychylała kuflami śmiejąc się i swarząc...
Ani jednéj znajoméj twarzy, ani domowych, ani sługi... świat jakiś nowy, inny... cudzy.
Karol rozglądał się, strwożył poczuwszy się obcym i wśród téj wrzawy i hałasu stanął zmartwiały na progu.
Wszystko, co go otaczało, inne było, niż przed laty... Młode twarze, inna mowa... wesele jakieś szalone... osłupiały sparł się o ścianę, pogladając w koło zdumiony... w głowie mu się plątało, nie śmiał jeszcze jak widmo z grobu wstające wnijść i nagle się im ukazać w pośród téj jakiejś uczty, która nie dla niego była zgotowaną.
Kiedy niekiedy — przez ramy drzwi otwartych przesuwały się przed nim pary strojne... lica rozjaśnione... usta w perłowych uśmiechach, głowy w zielonych wiankach.
Ale gdzież starzy! gdzie swoi? — gdzie dziaduś, gdzie ojciec i matka, czemu nie widać nikogo...? sami obcy... sami przybysze.
Drżał już, dopiero tu przy dźwięku téj muzyki ochoczéj, blady przestrach i zgroza rzeczywistości ścisnęły mu serce...


Stał tak wryty, niemy, drętwiejący, gdy krzyk go rozbudził, poczuł rękę zimną, która chwyciła dłoń jego, rękę drżącą, starą, kościstą... a głos bojaźliwy obił się o jego uszy.
— Karol... to Karol! z tamtego świata... O Boże... Czy mnie oczy mylą!
Mimo lat, które go przygniotły, przychodzień poznał w tym człowieku, który się doń zbliżył, rotmistrza Porembę... Ostatni, co go przed laty w Skale pożegnał, dziwném zrządzeniem pierwszy witał tułacza... w progu — niegdyś rodzicielskiego domu.
I przez chwilę mierząc się oczyma milczeli... ale dłoń rotmistrza coraz mocniéj drżała... a ciągnęła.
— Chodź! na Boga! chodź pan! chodź niepostrzeżony... idźmy ztąd...
— Dokąd? po co? zapytał Karol... ja muszę...
— Pan musisz naprzód pójść ze mną... chodź! na miłość Bożą, a dowiesz się, dla czego.
Wśród tego tłoku nikt na nich nie zważał, przecisnęli się przez tłum ciekawych, który się u drzwi gromadził... Karól nie wiedział już jak szedł, zimny pot oblewał mu skronie, strach serce ogarniał... a jednak jeszcze tłumaczył sobie natarczywość Poremby, jego łzawe oczy tém, że starych... nie godziło się tak nagłém ukazaniem się przerazić...
Znać listów jego niepoodbierali... i nikt się powrotu nie spodziewał.


Tak znaleźli się przecisnąwszy w dziedzińcu i milcząc szli, mijając wozy gwarne gości, aż do ciemnéj oficyny, stojącéj na uboczu w czarnych drzewach. Tu słowiki tylko nuciły pustkom...
Rotmistrz Poremba nie poprowadził go do dawnego swojego mieszkania, ale do malutkiéj narożnéj izdebki, dawniéj niezamieszkałego składu starych sprzętów... Teraz z jednego do drugiego a coraz lichszego spychany mieszkania... tu się znać dostał stary rezydent, sprzęt złamany, nimby go wyrzucono na podwórze lub wywieziono na cmentarz...
Po świeżych woniach nocy majowéj, wiało z tego kąta stęchlizną nędzy, starości i śmierci... Całym sprzętem dworzanina na łasce, gracyalisty... było łóżko pokryte wełnianą kołdrą starganą i pusta niezamknięta skrzynia... nie było jéj po co zamykać... Na stołku drewnianym stał dzbanek, w kącie oparta o mur wyszczerbiona misa... Na stole mały łojowy ogarek zapalił Poremba... potém jedyne siedzenie starłszy połą, w milczeniu podsunął je Karolowi.
Stali, patrzeli na siebie łzy połykając, i ust nie śmiejąc otworzyć. — Ten pytać się obawiał, ów nie chciał począć opowiadania... płakał tylko i coraz łzę ocierał...
Nie był to już dawny ów rotmistrz... wesół, wygadany, rubaszny rezydent, najedzony i swobodny... pewien że go zawsze powitają uśmiechem... ale okruch człowieka o głodzie oczekującego śmierci... lękający się, aby go na śmiecie nie wyrzucono dla lokajskiéj fantazyi.
Gdy Karola zobaczył i poznał, stał w sieni w szaréj kapocie ze sługami zmięszany... czyhając, by dostać może z niemi razem szklankę kwaśnego piwa...


— Na Boga, kochany rotmistrzu, zawołał wreszcie Karol, ocierając pot z czoła, a może łzę z oka — dla czego mnie wstrzymałeś? po coś mnie tu przyprowadził?
Co się tam dzieje? jaka to uczta? co to za ludzie?
— Pan więc nic a nic nie wiesz? grobowo, powoli — spoglądając nań z obawą, zapytał Poremba... Jak to? pan... nic nie wiesz?
— Ale ja powracam z drugiego świata? rzekł Karol — ja się spieszyłem, pędziłem, leciałem... nikogom nie widział, nie mówiłem z nikim... nie wiem nic...
— Nic? zawołał rotmistrz łamiąc ręce — on nic nie wie?
Głowa mu ciężko na piersi opadła.
— Ale mówże co się stało? krzyczał przerażony Karol...
Na to pytanie, — długie tylko milczenie grobowe złowrogo mu odpowiedziało... Stary dworak, przyjaciel rodziny i domu... powoli zsunął się na podłogę, ukląkł, zasłonił oczy, płakał i modlił się, ręce złożywszy... Była to wskazówka dla Karola, że i on powinien był rozpocząć od modlitwy za umarłych, że śmierć — przeszła tędy.
Ozwał się w nim wszakże w chwili grozy żołnierz, nawykły liczyć się z mogiłą... zbliżył się i rzekł:
— Rotmistrzu, druhu stary, jam wojak jak i ty... nie oszczędzaj mnie, nie dziel téj goryczy na krople, jeśli ją mam wypić — podaj całą... Zabije mnie! mniejsza o życie... Mów! kogo mi z nich zabraknie?
— Wszystkich!! wszystkich, — ponuro, sucho, wstając odparł Poremba — słyszysz mnie pan i rozumiesz... wszystkich... Tak, nie ma tu nikogo z tych, których zostawiłeś... śmierć kosiła i dokosiła zagona do szczętu?... A kto żyw został, tego jak mnie trudno poznać...
— Dziad? spytał Karol...
— Dziad, ojciec, matka... mówił rotmistrz — wszyscy poszli tam, zkąd nikt nie powraca... na cmentarz! Dziad i matka żyli najdłużéj... Matka zasnęła ostatnia, płakała na was czekając... nie doczekawszy... umarła...
Karol stał długo milczący...
— A ona? spytał nieśmiało, cicho, prawie wyrzucając sobie, że czynił to pytanie, a ona... Ewa?
— Ewa! Ewa! odpowiedział rotmistrz podnosząc na niego oczy posępne — zwyczajnie Ewa... panie... Poszła za mąż za dalekiego krewniaka waszego, dla imienia... za pana Wacława Plutę...
Wy — byliście dla nas już umarli... Myśleli wszyscy, głoszono u nas za najpewniejsze, iż okręt co was wiózł do Ameryki, rozbił się gdzieś w czasie burzy pod San Domingo... i że tylko pan Pułaski się uratował... Opłakaliśmy was... pogrzebli... Oni się modlili... i poumierali...
Karol sparł głowę na dłoniach i zapłakał...
— A! trzeba mi było umrzeć raczéj tam, niż na ten cmentarz powracać... rzekł w duchu.
Cios był za silny, za gwałtowny, by go zabił — obalił tylko na chwilę i odurzył, życie wróciło... ale rażone tym paraliżem powolnym serca, co niszczy, nęka, rozchodzi się po człowieku... jak trucizna i codzień mu odejmuje po troszę siły, po resztce wiary.......


— Wszyscy poumierali! Ewa poszła za mąż.. snuło się po głowie wygnańca...
W progu ojcowizny nie było go komu powitać... ostatni niedobitek śmierci, obcy człek podał dłoń widmu, niewcześnie wyszłego z grobu...
Nie było po co wracać do tańcującego dworu.
Karol milczał, milczał i rotmistrz, bo powiedział już wszystko...
— Cóż to za uczta? co za tany? spytał z boleścią, słuchając dolatującéj go muzyki tanecznej, Karol... a sercem witając starego znajomego słowika, co w tych samych śpiewał krzakach... jak przed laty.
— U nas, u nas to teraz rzecz zwyczajna... codzienna! odparł rotmistrz z goryczą... bawim się! bawim. Pan Wacław bawić się lubi... Pani Wacławowa nauczyła się do męża stosować... Dla niéj to może zagłusza głos grobów... Może potrzebuje oszaleć trochę, aby zapomnieć, że nie jest tak szczęśliwą, jak się spodziewała.
Z goryczą Karol podstąpiwszy do okna, uśmiechnął się, patrząc na światła rzęsiste... przez które cieniami przesuwały mu się strojne tańczące pary... jak przejrzyste duchy...
— Otóż co mnie czekało w ukrzyżowanéj ojczyznie! zawołał rękami tuląc czoło rozpalone. Swawola! A! przyszedłem niepotrzebnie, opłakany, pogrzebiony, pochowany, natrętny. Na ojcowiznie, gdziem lata przeżył dziecinne, miejsca dla mnie nie ma... grób tylko na cmentarzu! Po co wstawać z umarłych!!
Domyślił się Karol tego, czego mu rotmistrz nie śmiał dopowiedzieć...
Tak, na cmentarzu w Skale stał w istocie postawiony przez matkę grobowiec z imieniem Karola, z pamiątką drogiego syna, z prośbą o modlitwę za duszę rozbitka, którego ocean pochłonął...
W tym grobie — w istocie dziś leżał pogrzebiony duch Karola... po cóż ciało wracało do życia??


— Co tu począć? co tu radzić? mruczał rotmistrz Poremba, chodząc po izdebce cichéj... O mój Boże! Dobrze, że choć ten żyje... że plemie poczciwe nie wyginęło do szczętu. Czegoż ja się głupi durzę i szaleję? Toć Bogu za to dziękować.
Karol zapytał po chwili:
— Powiedz mi... więc Ewa... Ewa dobrowolnie poszła za niego... za tego Wacława... ona?
— Alboż... co? spytał Poremba zdumiony, który nic się nie zdawał domyślać...
— Ale ja ją kochałem... a ona... ona...
— Ona kochała pana Wacława... to pewna... przerwał rotmistrz... Jejmość się nasza do ostatku przeciwiła temu, jakby miała złe przeczucia... ale w końcu, gdy panna Ewelina leżała u nóg jéj, aby ją wydano za Wacława... musiało się stać jak chciała...
I ma, dodał rotmistrz... czego sobie życzyła...
Starego, zdrętwiałego rotmistrza gorycz téj chwili poić się zdawała i rozmarzać... chodził wielkiemi krokami po izdebce, tłukąc się po niéj jak w klatce... lice mu płonęło, łzy ciekły z oczów, mówił coraz żywiéj i goręcéj.
— Oj nie będę ci już taił... bo się nie godzi i nie potrzeba... bo to jest przez samego Boga wyznaczona uroczysta chwila... przybyłeś pan nie na groby tylko... grób rzecz święta... a po za nim nadzieja... ale na urągowisko grobom.
Dawnoż to przysypaliśmy ostatnią garścią piasku naszą dobrodziejkę? Ledwie kilkanaście upłynęło miesięcy, jak pobożną panią ludzie tam niezbożni wpędzili... aby waszego nie doczekała powrotu, a już szaleje i weseli się dwór, który być powinien w żałobie do dziś po świętéj nieboszczce...
Alboś pan nie znał waszego krewniaka Wacława, albo też znałeś go mało. Nie bardzo się tu on pokazywać lubił za waszych czasów, bo nie miał co robić... Dopiero im chętka przyszła wśliznąć się tu... późniéj, gdy sobie rozgłosem o śmierci waszéj drogę utorowali... wozili gazetki i listy, aż was zabili nareszcie... Pole tedy stało puste... przyjechali siać, aby zbierać. Ojciec pierwszy za tą wieścią poszedł na tamten świat, zabity, milczący... położył głowę nie narzekając, aby drugim serca nie odejmować. Dziad jeszcze stał na kresach modląc się, głuchy, zmartwiały... ale i on na ostatek zachwiał się... Jednego ranka długo się nie budził, nie wołał, aż weszliśmy zobaczyć, co się dzieje, znaleźliśmy go... jak myślicie?
Klęczącym ze złożonemi rękami przed obrazem Matki Boskiéj, głowa tylko zsunęła mu się na stare dłonie i tak usnął na modlitwie.
Została tedy jedna matka z wypłakanemi oczyma... łzy jéj wzrok odjęły, oślepła... Wodziła ją panna Ewelina... na nią spłynęła wszystka miłość świętéj pani i wszelkie nadzieje...
Zjawił się w porę pstry ptaszek z warszawskich klatek ze słodkim swym śpiewem... w klatkach dużo pono pierza zostawił, ale szczebiotania się nauczył za to.
Łatwo mu przyszło opanować serca kobiece, piękny, dowcipny, wesoły, zręczny pochlebca, w sercu kobiety nigdy być próżno nie może, ledwie żal nieco przytępiony, przychodzi pragnienie... Stara Jejmość choć ślepa nie chciała pana Wacława... czuła w nim marnotrawcę, bezdusznego a chytrego szaleńca... ale cóż! dziecko chciało, dziecko opanował! płakała, do nóg padała, o jedyne szczęście prosząc... a już dziś ona wie, jaka ją dola czeka. Nie długo potrzeba było czekać odczarowania, przyszło niemal nazajutrz po ślubie... A teraz... dorzucił rotmistrz rozpaczliwie... nie... Skała już nie wasza i Ewa nie wasza...
Mówił, Karol go już nie słuchał... gorzało w nim i paliło się.
Obudził się żołnierz, nawykły do walki... mimo zaklęć rotmistrza przerażonego, który go chciał powstrzymać, poszedł z płomieniem w oczach wprost do dworu...


Przez tłum służby ściśnięty u drzwi od sieni otwartych i zaglądający ciekawie, przebił się podróżny, którego nikt nie poznawał, ale nikt wstrzymywać nie śmiał. Choć w sukni odartéj, miał rycerską i pańską postawę, w chodzie tym czuć było, że po ojców stąpał ziemi. Nawet dla owéj ciżby widzialny błyszczał na jego skroni wieniec bohatera, który nieraz śmierci się urągał... W tym przybyszu idącym tak śmiało, rozpychającym ludzi, zdradzało coś, że miał prawo stanąć na tym progu i wykrzykiem bolu przerwać tę oszalałą wesołość. — Wesele! wesele to na grobach nieporosłych, na mogilnéj ziemi ucisku!! Jakże się ono wydawało wygnańcowi, co marzył o żałobnych szatach ojczyzny pokutnicy!!
Z naszemi nieszczęściami razem poczęły się te dziwne szały, którym końca niema do dziś dnia.
Kiedyż się u nas nie bawiono na każdéj stypie narodowéj? Im straszniejsze dotykają nas klęski, tém namiętności, żądza, dzikie pragnienie upojenia rosną jeszcze i dwoją się na szyderstwo.. Rzekłbyś, że tańcując w łańcuchach, próbujemy zręczności jak kuglarze, rzekłbyś że ziemia żałoby mówi nieubłaganemu przeznaczeniu przez usta dzieci oszalałych —
— Oto mnie chłoszczesz, a nie zwyciężysz, otom krwawa, a śpiewam, raniona jestem stokroć, a skaczę.. otom w łachmanach, a sypię złotem.. i sierota, wdowa po ojcu, mężu i dzieciach.. Sprawiam uczty pijane.. żyję!!!
W wielkich kataklyzmach ludzkości te szały są znamieniem ślepoty i poniżenia człowieka — ale przychodzą nieuchronnie jakby protest błazeński w przeddnie bitw, w rocznice rzezi.. aż brzmią więzienia śpiewem i otchłanie muzyką i w pląsy idą skazani pod szubienicami..
Wiara to czy zwątpienie, rozum czy głupota? opatrzność daje więc szał, i aby ulżyć rozpaczy., katy poklaskują z równym ofiarom w bezumem...
Gdy na placu rewolucyi w Paryżu padały głowy.. Paryż balował w sukniach przezroczystych z jutrzejszemi ofiarami gilotyny.. Gdy na sejmie w Grodnie podpisywano wyrok śmierci na Polskę, córki jéj szły w objęciach jenerałów moskiewskich tańczyć na krwawém pobojowisku walki wiekowéj.. A dziś? — nie mówmy!
Niejednego męża w Sybirze żona uśmiecha się, idąc w pląsy z kałmukiem, co go biczował!
Plunąć by potrzeba na ziemię, gdyby Bóg na nią z góry nie patrzał i nie rachował wszystkiego....


Rozstąpił się tłum przed dziwna ową postacią.. Karol szedł, rozpychał ludzi, a przekroczywszy próg sali.. założył ręce na piersi.. skrzyżował je.. uśmiechając się — stanął. —
Pośrodkiem sali szedł polski taniec, nie ów, co poważnie, powoli zimną jeszcze rozpoczyna zabawę, ledwie nie uroczystym marszem.. niby powracających z boju rycerzy.. ale może ostatni pijany, końcowy.. mężczyzni z kielichami w dłoni, kobiety w rumieńcach znużenia i rozmarzenia pół omdlałe a drżące. W ustach mężczyzn okrzyki, ręce, w których szarpie się bijąca krew, ledwie utrzymają drobne tanecznic dłonie.. polski wije się jak wąż po sali i zawraca i idzie i skończyć niechce i nie umie się już pomieścić w ciasnych ścianach dworu.. Zachciewa mu się wybiedz drzwiami obszedłszy komnatę, wyskoczyć bodaj oknem do ogrodu, zabrać muzykę i ruszyć héj.. w świat.. parami.. powitać noc majową pod cieniem drzew rozwoniałych, lub brzaski poranka i brylantowe łzy rosy na kwiatach...
Tak szedł długim wężem ów polski..
Gdy pierwsza para już się do progu zbliżyła, gdy niecierpliwy tancerz wołał — Z drogi! — na natręta aby daléj ruszyć z tanem w świat.. gdy goniący go tancerze cisną się i kupią.. niespodziewaną wstrzymani zaporą.. — milczenie straszne jak śmierć wionęło po ucztujących.. stanęli wryci..
Na przedzie szła gospodyni domu z uśmiechem na ustach a łzą w oku, starościna Ewelina z panem szambelanem Parysem; za nią gospodarz piękny jak Antinous mrużył oczkami do wojewodziny Potockiéj.. daléj był tłum niepośledni, wszystko wielmożne i jasne, urodzone wysoko, gdzieniegdzie na piersiach błyszczała wstęga i gwiazda.. a we wszystkich oczach radość i ochota.. Hu! ha!
Niebieskie, łzawe oczy Eweliny podniosły się do góry, utkwiły w twarzy nieznanéj a znajoméj.. zaszły mgłą, krzyk się dał słyszeć.. mdły, słaby.. gospodyni schyliła się na ramię tancerza swego.. posłoniła.. pobladła jak trup.. i upadła...
Wszystkich oczy strzeliły razem na to widmo...
Na progu stał Karol z założonemi na piersiach rękami i śmiał się dziko i szydersko...
Jeszcze raz krzyk ostry, urwany jakby z piersi konającego rozległ się i przerwał muzykę... Ustały skrzypki, gwar i szmery... milczenie... potem szept cichy... a w progu wciąż stoi to widmo blade, i patrzy a patrzy dziko.
Któż to jest!? co to znaczy!? wołają... Gospodarz wyrwał się od wojewodzinéj przelękłéj, przypadł gniewny, rozwścieczony.
— Co to za włóczęga? zawołał podnosząc pięść — kto go tu wpuścił? cóż za jeden...!? Służba! precz mi z nim!
— Cicho! Ja ci powiem chyba precz... precz przybłędo z cudzego gniazda, odkrzyknął Karól z dumą i gniewem... Jestem Karol Pluta... dom to mój, jestem na ojcowskim progu... a ty!?
To mówiąc, tyłem się do fircyka odwrócił i już nań nie patrzał, pokłonił się oblegającym go do koła, którzy się z uszanowaniem rozstępowali.
— Jestem Karol Pluta! powtórzył donośnym głosem...
Tych wyrazów dosyć było...
Tak się zakończył ów do zbytku wesoły wieczór w Skale, w rocznicę ślubu Starosty... Ewelina otwarłszy oczy... długo słowa wyrzec nie mogła... Goście przerażeni, poczęli się spiesznie wysuwać wołając o konie... pijana służba biegła do powozów... kto mógł uchodził przed widmem i domem, który ono nawiedziło. —
W godzinę potem dwór był pusty... w dziedzińcu tylko na brzask śpiewały głośniéj jeszcze słowiki... Ewelina leżała chora... Wacław miotał się po pokoju... a na stołku w oficynie z głową w dłoniach siedział Karol sam zadumany... pół żywy...
W progu stał rotmistrz i płakał a drzemał razem...


Wstał nareszcie ranek złocisty... oprzytomnieli z nim ludzie... chora zwlekła się z pościeli do kolebki dziecka.
Starosta głęboko rozmyślał; nie był to człowiek, któregoby jedno uderzenie w piersi dobiło, pierś miał stalową, a serce... dawno umarłe.
Pojmował on, że w podobnych okolicznościach byłby prawie tak samo sobie postąpił, ale Amerykanina miał za nadto dobrze wychowanego człowieka, by się do położenia zastosować nie umiał... rachował na jego rycerskiego ducha i wspaniałomyślność żołnierską, iż się da lada czém zaspokoić i odprawić... Na ostatek Wacław domyślał się coś w jego sercu dla Ewusi, bo w dawném mieszkaniu Karola widział jéj cyfry na oknie i ścianach... nie rozpaczał więc cale, poszedł na palcach do żony... Ewa była blada, drżąca, strwożona...
— Słuchaj Starościno, rzekł z uśmiechem, ja wiem, że on się kochał w tobie... Cóż mi tam!! Teraz pani jedna możesz go ugłaskać i ułagodzić, tego lwa amerykańskiego, aby nas wyrzuciwszy ztąd precz, z torbami nie puścił... Ja zamknę oczy, uszy, wszystko od pani zależy... bądź czułą, bądź bardzo czułą... wspomnienia młodości są drogie...
Wskazał na kolebkę dziecięcia.
— Przyszłość twojego dziecka może dziś zależy od słodkiego uśmiechu, od czułego ściśnienia ręki... dodał... a co do mnie... proszę być pewną, że tego za złe nie wezmę...
Kobieta spojrzała na niego, wzdrygnęła się milcząca i pochyliła ku dziecięciu. Starosta śmiał się ruszając ramionami, był dobréj Stanisławowskiéj szkoły...
— Rozumiesz mnie pani — mruknął — będę ślepym i głuchym... Bądź co bądź Skały mu oddać nie możemy... bo nie mamy już nic prócz téj... odłużonéj Skały...
Słyszy pani?
Ewelina zdawała się nic nie widzieć i nie słyszeć, płakała nad losem dziecięcia, nad swoim i nad nikczemnością tego człowieka, który po chwili ruszywszy ramionami pogardliwie, rzucił drzwiami i wyszedł —


Wacław jak Karol był dziecięciem wieku... ale nie rodzili się bliźniętami... były to dwa sprzeczne duchy na jednych wykołysane rękach... aby pamięć braterskiéj nienawiści Abla i Kaima nie wygasała na ziemi.
Karol przedstawiał w sobie, co odradzający się wiek miał męztwa, cnoty i szlachetności, Wacław, co konająca epoka miała zgnilizny, egoizmu i niewiary. W Karolu wszystko było prawdą, serce otworem, w Wacławie wszystko udaniem, pychą, dowcipem, szyderstwem w piersi zamknietéj... a pustéj. Karol dałby był życie za miłość świętą, dla przekonań, za ludzi... za swobodę i ojczyznę. Wacław wszystkich by chętnie poświęcił sobie, wydrwiwał tych nawet, których niby kochał, bo mu na coś byli potrzebni... pogańsko powtarzając: Carpe diem.
Ale Karol był szorstki, niemal dziki... często milczący i niezbadany, gdy Wacław zawsze słodki, serdeczny, miły, wciskający się gwałtem do serca, smaczny jak ocukrowana trucizna i pozornie otwarty.
Pod powierzchownością Antinousa krył się charakter Nerona, nawykłego uśmiechem zbywać najtrudniejsze życia zadania... bo wiedział, że chytrością i podstępem je złamie. Zręczny, zabiegliwy... myślał o sobie, sprowadzał wszystko do własnego interesu, świat dlań był w nim — reszta zdawała mu się stworzona na służbę u pieszczonego Wacia.
Oczarował on zrazu Ewelinę — chociaż serce matki go przeczuło... Woń jakaś zdradzała węża, wzdrygała się, ilekroć do niéj przybliżał.. Potém na chwilę umiał ją rozbroić... a instynkt wracał i ostrzegał, że pod tą maską kryła się poczwara.
Wacław, jak większa część ludzi tego wieku, lubił żyć, a na ołtarzu życia rozpasanego, świat, ojczyznę, ludzi, żonę, wiarę, poczciwość by był spalił. Dla niego Moskale byli ludźmi przyzwoitymi i przyjemnymi wielce, bo lubili hulać i pić umieli, nie gardził Niemcami za stołem... ledwie wiedział, że nosił polskie imie i do jakiego narodu należał...
Miał wszystkie namiętności a żadnego hamulca, oprócz pewnego poszanowania form świata...
Ewelina go pokochała, olśnił ją dowcipem, pięknością, oczarował słowy, oszukał pozorami namiętnéj miłości... ale złudzenie jéj trwało krótko... Zaledwie odeszli od ołtarza... poznała go... przestraszyła się... odrętwiała... Prosiła Boga, aby to było omyłką, ale z każdym dniem spadały z niego obsłony... żywy dla obcych... dla niéj coraz zimniejszym stawał się trupem.
Ocuciła się jednego dnia w objęciach potwory, któréj lękała się tylko, bo kochać jéj nie mogła... bo wzgarda wstąpiła w serce... ale musiała być posłuszną i iść okuta łańcuchem, bo była matką. —
Pomiędzy nią a nim miłość zgasła prędko, został z jednéj strony przestrach i obrzydzenie, z drugiéj obojętność szyderska...
Wacławowi téż nie szło bynajmniéj o żonę, ani o dziecię... tylko o Skałę...


W sercu Karola stara miłość wstała wskrzeszona... rozbudziła się raczéj, bo nigdy kochać jéj nie przestał. Obraz jéj poszedł z nim i powrócił. — Ze łzawych oczów Eweliny wyczytał, że nie była szczęśliwą... a pragnął, aby choć ona jedna wzięła dziedzictwo szczęścia po umarłych...
Gdy Wacław uprzejmy, serdeczny, uniżony aż do spodlenia, przyszedł wyciągając mu dłoń, tuląc go do serca, prosząc o przebaczenie, widział w nim już nie przywłaszczyciela, ale męża téj... którą pragnął widzieć spokojną i szczęśliwą...
Chwilami nawet Wacław mu się wydawał miłym, obałamucał go szczerością udaną... to co o nim mówił rotmistrz, gotów był posądzić o przesadę... Skwaszony biedny starzec, wszystko mógł widzieć czarno...
Karol chciał być omamionym i mamić się dawał... pragnął, by ofiar tyle na coś się przecież przydały, a do nowych był gotowym...
Poremba patrząc na ich stosunek, na nagłe ułagodzenie Karola — słupiał, nie rozumiał nic — lecz po cóż miał już usta otwierać? Poszedł do swéj izdebki, siadł i powiedział sobie, że się już światu na nic nie przydał.
We dworze obchodzono uroczyście powrót amerykańskiego bohatera, towarzysza Pułaskiego... i Lafayetta. Wacław wysilał się na przyjęcia, na okazy czułości, na pochlebstwa, sądząc, że niemi kupi prostodusznego żołnierza. Ewelina szła jak ofiara, gdzie kazano, milcząca i zrezygnowana... oczy jéj patrzały niekiedy na Karola z jakiemś politowaniem... usta nie śmiały się odezwać. Nie umiała kłamać, a prawda była tak gorzką... i los dziecka... i przyszłość cała... i groźby męża... milczeć kazały. —
Drugiego czy trzeciego dnia Karol już mówił w duchu do siebie: —
— Po co mi ta ziemia? na co to mienie? dla czego mam im pokój zakłucać? Nie muszęż ja dziś, jutro, gdy się bęben odezwie, iść znowu walczyć dla zakonu miłości ojczyzny, w którym ślubowałem...? Czyż cmentarz i groby nie pozostaną mojemi na zawsze? któż mi tam płakać i modlić się zabroni?
Milczał wszakże Karol... Wacław go podbić usiłował, ale się jeszcze lękał; z obu stron badano się wzajemnie, ostrożnie...
Starosta wiedział jedno, iż mu się w życiu nigdy nie zdarzyło być odepchniętym, jeśli kogo pozyskać sobie postanowił... Karol mówił sobie i powtarzał, że nie ma innéj przyszłości, prócz walki i szczęścia innego nad — odrodzenie ojczyzny. —
Któż wie, co myślała Ewa? chodziła jak nieprzytomna, była nieszczęśliwą, ale patrzała w kolebkę, z któréj się uśmiechała nadzieja... na Karola z boleścią, na Wacława ze strachem.. Obawiała się wszystkiego odeń, bo wiedziała, że go największa podłość nie ustraszy. —
Wacław niepoczciwie rachował, że w dwojgu dawnych kochankach odezwie się miłość ich dziecinna, a on na niéj skorzysta...
Ustępował więc z drogi, uśmiechając się szydersko, udając, że nic nie widzi, a pragnąc napróżno dopatrzeć się czegoś. Życzył serdecznie prawie, aby go zdradzono, bo by przez to stał się panem żony i zawadzającego krewniaka.
Ale ta rachuba na nikczemném pojęciu namiętności oparta, zawiodła go. Inaczéj sobie wyobrażał Karola, człowiekiem słabym i do siebie podobnym, inaczéj Ewę, próżną, namiętną i płochym niewiastom wielkiego świata równą.
Tylko przyjacielskiemi objawy uczuć dla Karola, który takiéj chytrości przypuścić nie umiał, całkiem go potrafił uwieść i rozbroić. Karol miał go już za stworzenie poczciwe, ale słabe... Strona ohydna tego charakteru pozostała dlań zakrytą.
Napróżno czasem rotmistrz wieczorami, po cichu, (bo się lękał podsłuchania) usiłował Karola objaśnić, uczynić ostrożniejszym i zerwać z jego oczów zasłonę; tułacz ściskał go, dziękował mu i uśmiechając się — zamykał rozmowę.
— Kochany Porembo! nie mam ci tego za złe, iż tak czarno widzisz wszystko i tak surowo sądzisz o ludziach... byłeś i jesteś nieszczęśliwym. Lecz wierzaj mi... ludzie złemi bywają a nie ; nikt nie może być zepsutym ostatecznie, ani cnotliwym idealnie... słabi jesteśmy.
— Gdybyż tylko słabi, mości dobrodzieju! wzdychał rotmistrz... dajmy już temu pokój, pan jesteś za uczciwy, abyś ten brud zrozumiał... ja to tylko mówię z obowiązku, boć strzeżonego Pan Bóg strzeże.
I tak się zwykle rozmowy ich kończyły.


Przyjmowano bohatera uroczyście. Wacław nie zrozumiał serdeczności objawionéj inaczéj, tylko biesiadą, kielichem, przy tłumie świadków, w gwarze pijanym... Na urodziny więc Karola, które jakoś wkrótce przypadły, sproszono gości z najdalszego sąsiedztwa... ile ich dwór mógł pomieścić. Wacław spodziewał się pod wpływem rozczulenia, jakie miała wywołać biesiada huczna, przy pomocy zręcznych przyjaciół swych wymódz na Karolu zrzeczenie się spadku po rodzicach. Nie domyślał się, że Karol już był w duszy postanowił odstąpić Skały.
Orle jego oko, zajrzawszy w głąb żywota tych dwojga na pozór szczęśliwych małżonków, przeczuwało co najmniéj prędką majątkowa ruinę, czuło despotyzm mężowski, który w każdéj chwili mógł Ewę zmusić do ofiar... chciał więc swych praw wyrzec się na dziecię... aby majątek ocalić. — Tego nie przewidywał Wacław... ani się mógł opierać. —
Aż do tego dnia, pomimo zabiegów nader zręcznych Starosty, który żonę z Karolem zbliżyć pragnął, samych ich zostawiał, zmuszał niejako do długich rozmów, a Ewę burczał za jéj obojętność i niezręczność; Karol się do niéj poufaléj nie zbliżył.
Był nadto czystym, szlachetnym, kochał zbyt szczerze i święcie, aby szukał kradzionego, upadlającego, choćby chwilowo anielskiego szczęścia.
Najczęściéj zszedłszy się z sobą, spoglądali, przemówili kilka słów obojętnych i rozbiegali umyślnie, unikając dłuższéj rozmowy. Ewa nie śmiała i nie mogła mówić, bo by musiała kłamać, on — nie umiał ani być chłodnym, ani udawać obojętność długo. Samo ułożenie postaci już go wiele kosztowało, a usta utrzymać na wodzy... było mu tak trudno.
Dnie Karolowi upływały na wędrówkach po tym dworze, w którym święte ślady dziada, ojca, matki pozacierało lekceważenie; Karól odgrzebywał z pod gruzów tę Pompeję młodości i napawał się goryczą, myśląc o drogich zmarłych swoich. —
Wacław próżno do jego serca kołatał, budził w nim politowanie tylko, byli z sobą grzecznie a zimno, ale nie otwarła się pierś tułacza, dla tego szczebiotliwego stworzenia innych wyobrażeń i świata. Z Porembą tylko chadzali na długich gawędach, rotmistrz płakiwał, starość dała mu temperament łzawy, Karol wzdychał. Rzadko usposobienie weselsze rozjaśniło im lice.
Niektórzy starzy przyjaciele rodziny, na wieść o powrocie Karola zbiegali się do Skały... im także boleśnie było widzieć to miejsce, gdzie niegdyś owe orle gniazdo leżało, obrócone na klatkę wróbli rozpustnych.
Na wielką ową uroczystość urodzin Karola mimo odpraszań jego i wymówek wezwano całe sąsiedztwo, dalsi goście w wigilią już zjeżdżać się zaczęli..
Wacław głównie rachował na pośrednictwo krewnego swego pana kasztelana..., człeka wytartego w świecie, z gębą wyparzoną, a uczciwością prawniczą, która umie zawsze obrócić sprawę wszelką, jak wypada z interesu, — a potém łataną zgodę zalać kieliszkiem, toastem i zapieczętować uściskami... Kasztelan uchodził za sławnego pojednawcę. Potrzeba było kończyć co rychléj, aby wpływ starych przyjaciół rodziny Karola nie podziałał nań i nie zmusił go do upomnienia się o Skałę... Na Ewę też jak najsilniéj naległ mąż, aby dawnego swego miłośnika ujęła i zaklęła na przyszłość swego dziecięcia, by ich nie gubił.
Najwięcéj zawsze jeszcze licząc na żonę, sam ją prawie rzucając w objęcia Karola, zmusił do ostatniéj rozmowy... Wprowadził do ogrodu, odstąpił samych i zmięszanych rzucił w tém miejscu właśnie, gdzie niegdyś matka swém przybyciem przerwała wyznanie Karola. Oboje stali pomięszani i milczący. Karol ze zwykłą sobie powagą rycerza przywiązywał do tych wspomnień prawie religijne poszanowanie; były to czyste i święte uczucia... przypominał sobie czas miejsce — wzruszyło go, że ich tu los po latach tylu w tak różném położeniu — sprowadził znowu. Ewa oczy miała łzawe, a była jak zawsze onym posągiem milczenia, co duszę kryje w marmurze...
— O mój Boże! zawołał nareszcie Karol pod wrażeniem przypomnień... jakże losy nasze zmieniły się dziwnie od tych lat, kiedyśmy tu w tém miejscu się żegnali? Przypominasz pani sobie?
— Pamiętam, odpowiedziała cicho Ewa, ten wieczór, gdyś mi pan tu oznajmił, że wyjeżdżasz.
— Od tego wieczora, mówił Karol wzruszony — Bóg świadek, w sercu mojém nic się nie zmieniło, nazbierało się tylko goryczy — piołuny porosły na grobach.
— A! gdybym przynajmniéj was, dodał, którą dziś siostrą nazwać tylko mogę, widział szczęśliwą...?
Ewa na niego oczy podniosła, w oczach tych stały łzy, to była odpowiedź cała... Obejrzała się potém bojaźliwie... jakby podsłuchaną być lękała.
— Jestem szczęśliwą... wyrzekła z łkaniem w głosie... niedosłyszanym prawie cichym szmerem... jestem szczęśliwą... mam dziecię, mam nadzieję...
— Tak, masz siostro przyszłość — dodał Karól — a moja cała się zamyka w téj myśli, bym dożył jeszcze chwili, w któréj do oswobodzenia ojczyzny będę się mógł przyłożyć... To powód, mówił usiłując nadać wyrazom jakiś ton obojętności i przymuszonego wesela — że się nie chcę wiązać niczém, ani gospodarstwem, ani mieniem... ani zbytniem przywiązaniem do zagonu i roli... do miejsc, w których bym miękł i rozłzawiać się musiał... Pobyt w Skale byłby mi niezdrowym... kończył spoglądając na Ewę, która drżała... dla tego proszę cię siostro, oświadcz odemnie mężowi... iż Skały odstąpię dla waszego dziecięcia... da mi tylko tyle, bym nie umarł z głodu... co zechce i jak mu będzie dogodniéj... Bylebym miał o czém przeżyć oczekiwanie i dotrwać do chwili, gdy w szable zadzwonią... Tutaj... w Skale nazbyt by mi się krwawiło serce, wyżyć bym nie potrafił...
Powiedział to, jakby ich o łaskę prosił. Ewa zrozumiała dobrze, iż czyniąc wielką ofiarę, nie chciał nawet ukazać, że ją zrobił, wzięła go za ręce i z uczuciem, z przejęciem, ze łzami schyliła się, aby te rycerskie ucałować dłonie, upokorzona szlachetnością jego...
Jakże małym wydawał się jéj Wacław przy tym człowieku!
Chwila to była straszna dla wojaka, co przeciw kulom szedł śmiało... gdy uczuł usta jéj dotykające ręki i dwie łzy gorące, które na nią upadły. Zmieszał się, nogi pod nim zadrgały, chciał upaść przed nią na kolana, pochwycić ją, uścisnąć... uciec... ale męzka poczciwa dusza zwyciężyła straszna pokusę... Pochylił się tylko drżący, pocałował ją w rękę i odskoczył, oczy zakrywając dłoniami.
Nie widział nic, świat mu zaszedł ciemnością... największą ofiarę spełnił, odepchnął ją w chwili, gdy życie by był dał za ten uścisk, który mu się przebłagiwająco... narzucał.
Poczciwy rycerz starych czasów szanował małżeństwo, czystość istoty, którą ukochał, jéj spokój — chciał sam z téj próby ognia wynijść białym i nieskalanym...
— Ewo, siostro — rzekł poważnie — bądź szczęśliwa... dotrwamy oboje w próbie życia... do końca... jak poczciwe dzieci tego świętego gniazda powinny. Wiem co ty cierpisz... ty czujesz co ja mam w piersi... Bóg sprawiedliwy. Jeśli ci kiedy dłoń przyjaciela stanie się potrzebną... ozwij się do mnie... przybędę... to jedno o co cię proszę... W chwili ciężkiéj, od któréj niech Bóg cię uchowa... masz brata, co życie da za ciebie... Jeśli ty lub dziecię twoje zapotrzebujecie obrońcy — przeciw komukolwiek bądź... macie go i mieć będziecie we mnie...
A teraz, rzekł — chodźmy...
Ewa spojrzała nań z za łez, szczęśliwsza...
— A! tyś wielki! tyś święty! zawołała po cichu... jam ciebie była niegodną...
Za krzakami stojący Wacław ruszył ramionami...


Przyszli tak już z przerwaną rozmową pod ganek dworu...
Tu siedząc za stołem z butelkami węgrzyna, przygotował się kasztelan na uwikłanie i skonwinkowanie Karola swą wymową, sofizmatami, argumentami... ani on, ani Wacław nie wiedzieli, nie domyślali się, że owo wielkie zadanie samo w sercu poczciwego człowieka już się ofiarą rozwiązało.
Stary wyga, kasztelan postrzegł od razu, iż miał do czynienia nie z pospolitym człowiekiem, na któregoby lada jakie starczyły sidła... Od dwóch słów poczuł, iż to mur nie do przebicia, jeśli się sam dobrowolnie nie otworzy.
Wacław w ogrodzie nie dosłyszał nic... przypatrzył się tylko nieméj scenie między Ewą a bratem; zostawiwszy więc Karola w rękach pana kasztelana, pobiegł za żoną, aby się co rychléj dowiedzieć co zrobiła... Ale Ewa poruszona do głębi, odepchnęła go zimném milczeniem. Chlubić się tém łatwém zwycięztwem znajdowała ohydném; obudziło się w niéj uczucie szlachetne... wahała się, czy może przyjąć ofiarę Karola... Ona teraz chciała sprobować ubóstwa, pracy — skosztować tego szczęścia dumnego, jakie daje dobrowolne poświęcenie...
Mąż widząc ją smutną, nie mogąc wymódz na niéj słowa, nagniewał się, ruszył ramionami i wychodząc splunął, rzucając jéj wzgardliwe połajanie...


Tymczasem Wacław po swojemu osaczał nieprzyjaciela, zastawiał sidła, gromadził swoich adherentów, zabiegał... a Karol, który to wszystko widział, śmiał się w duszy. Głaskano go jak dzikie zwierzę, którego gniew był straszny... patrzano mu w oczy, chwytano wyrazy, aby z nich coś wnioskować... gubiono się w domysłach, Karol milczał. —
Pomiędzy przybyłemi gośćmi jedno z pocześniejszych miejsc teraz zajmował w Skale dawny pokorny w niéj rezydent, garbus ów, komornik Krzywaczyński, którego dziwne losu zrządzenie nagle po wyjeździe Karola dźwignęło z ubóstwa i wyniosło na dostojeństwo jakiegoś podkomorzego...
Krzywaczyński, który poróżniwszy się z całą swoją rodziną, jadł łaskawy chléb Plutów, nieustannie i tu waśniąc się ze wszystkiemi... starając a nie mogąc ożenić... otrzymał wcale niespodzianie znaczne dobra po siostrze zmarłéj bezdzietnie.
Ta zmiana szczęśliwa losu nie wieleby może odmieniła człowieka, gdyby wkrótce potém przeszło sześćdziesiątletni garbus nie ożenił się...
Szczęśliwe pożycia domowe, majątek, z nim zawsze idąca względność i szacunek ludzi, którzy wprzódy nielitościwie się z nim obchodzili, o tyle wpłynęły na podkomorzego, iż złośliwość i dowcip uczyniły znośnemi... Otwarło się w nim długo zamknięte serce... Pamięć pobytu w domu Plutów była mu drogą, a wdzięczność dla rodziny nieograniczoną... ale wzgarda dla Wacława i niechęć dla niego równie silną... Z tą się bynajmniéj nie taił.
Nie bywał on nigdy w Skale, zaproszony wszakże przyjechał dla Karola... Chciał on w początku ściągnąć go do siebie, ofiarował mu dom swój, majątek, usługi... ale żołnierz z serdeczném podziękowaniem odrzucił wszystko...
Podkomorzy przyjechał aby, jak mówił, dopilnować sprawy...
— To człowiek szlachetny jak mało, mówił głośno — a ma do czynienia z łotrem... nie dam go pokrzywdzić, bo się tam gotuje jakieś łajdactwo... Jeśli złe nieuniknione, bo to człek zręczny i ma po sobie cała zgraję pieczeniarzy... no, to im przynajmniéj prawdą w oczy plunę, abym na sumieniu nie miał, żem puścił grabież i krzywdę milczeniem...
Z takiem postanowieniem przybył garbus do Skały... milczący, zimny, ale straszny. Wszyscy, nawet kasztelan, języka niepowstrzymanego obawiali się... to téż sadzono go na pierwszém miejscu, a skakano niezmiernie, aby sobie pozyskać. Ale to były próżne zabiegi, bo Krzywaczyńskiego pochlebstwa niecierpliwiły, nie jednały... spluwał, gdy mu grzeczności prawiono, przypominając sobie te czasy, gdy ubogi odpychany był i wyśmiewany nielitościwie. Teraz on czuł się w obowiązku nie litowania nad nikim...
Zobaczywszy powracającego z ogrodu Karola podkomorzy wstał zaraz, pilno mu było rozmówić się z nim poufnie, wziął go pod rękę i nazad wprowadził w cienistą ulicę...
— Dobrodzieju mój, rzekł — bądź ze mną szczérym, jako ze starym sługą domu waszego... Staję uzbrojony na obronę waszą, choćby do szabel przyjść miało... Powiedzcie mi... co zamierzacie... kto tu pan? co ma być daléj? Juściż odbierzecie Skałę?
Nie ma dziwu, że rodzina mając was za umarłego, oddała majątek temu przybłędzie, urwiszowi z pozwoleniem... którego dla imienia za dziecko przybrano... a który, między nami mówiąc, już część cudzéj fortuny przemachał... ależ pan jesteś prawym dziedzicem... pozostaje im tylko związać manatki i ruszyć sobie w świat szczęśliwie...
— Kochany podkomorzy, odpowiedział uśmiechając się Karol, raczcie mnie cierpliwie posłuchać... ja się na to z mojego stanowiska zapatruję inaczéj. Wstępując do konfederacyi, uczyniłem ślub walczenia za ojczyznę i wiarę do śmierci... Jest to téż jakby ślub zakonny, który zrywa wszystkie węzły ziemskie... Bóg je sam zresztą wolą swoją potargał... Postawiła mi matka grobowiec na cmentarzu, i ja się téż za cywilnie umarłego uważam... Zatém nie dziedziczę, nie chcę nic...
— Ale byś chyba oszalał! zawołał rozpaczliwie podkomorzy... to fantazya dzika i dla kogo... dla tego, z pozwoleniem, trutnia, który jutro to przepuści.
— Majątek oddam dziecięciu Ewy! rzekł Karol.
Podkomorzy spojrzał nań.
— Czekaj pan, nie spiesz się, namyśl, odpowiedział, młody jesteś, ożenić się możesz i powinieneś... fortuna dziadowska, rzecz święta, rzucać się nią nie godzi... to fideikomis a nie dorobkowiczowskie mienie...
— Moja fortuna, odparł Karol zimno — to ta szabla saracenka, którą mi dziad oddał... téj nie odstąpię nikomu.
— Ale jéj nie rychło użyjesz — przerwał podkomorzy...
— Bóg jeden wie tylko, kiedy nas powoła znowu... ja nie mam prawa schodzić z placówki do końca, muszę stać pogotowiu! Co się tyczy Skały, kochany stary przyjacielu, rzecz postanowiona... a ja jestem uparty...
Podkomorzy za rękę go pochwycił gwałtownie.
— Panie Karolu... zlituj się! tak się nie godzi...
— Oddaję dziecku nie Wacławowi...
— Wszystko to jedno, jeżeli Skała nie będzie waszą, człowiek ten wychowa następcę na obraz i podobieństwo swoje... A tobie, tobie dziedzicowi prawemu iść w świat o kiju.
— O szabli — przerwał uśmiechając się Karol... to rzecz nieuchronna, nie zmienna, postanowiona.
Krzywaczyński ręce załamał...
— Żebyż tego byli warci! mruknął... ale mówże, co jak... myślisz... jużci o żebraninie, na rezydencyą nie pójdziesz...! Jabym ci własnego odstąpił domu.
— Znajdę kąt... odparł Karól... Rodzice oddali Skałę im, niech ona przy ich dziecięciu zostanie, pogrobową wolę szanuję. Bóg chciał widocznie, bym niczem związanym nie był... Dadzą mi co... zechcą, co można, abym skromnie miał z czego wyżyć... pójdę, zaszyję się gdzieś w kąt, w lasy, będę czekać chwil lepszych, z nadzieją, że prędzéj, późniéj dzwon na trwogę uderzy... Saracenkę powieszę nad łóżkiem... ja i ona będziemy gotowi!!
Podkomorzy westchnął.
— Zaklinam cię, rzekł, namyśl się... abyś potém nie żałował... to... farmazon!
— Ale nie jemu wszakże oddaję Skałę, tylko synowi Ewy... rzekł Karol, a to, kochany podkomorzy, tak jakby się już stało, nieodwołane postanowienie. O to was tylko proszę, jeśli można, — widzę, że kasztelana wysadził Wacław do traktowania ze mną téj sprawy — oszczędźcie mi przykréj gadaniny, bądźcie moim pośrednikiem pełnomocnym... Nie wymagajcie od nich wiele... co można... bylebym miał za co wziąć dzierzawę gdzieś, żeby pod cudzym dachem nie mieszkać... Spuszczam się na was zupełnie...
— Wolałbym, żebyście do tego kogo innego wybrali, rzekł podkomorzy, nie wiem, jak wykrztuszę to zrzeczenie przeciw przekonaniu... Gdyby mieli kroplę wstydu, tego by ani wymagali, ani przyjęli...
— Kochany podkomorzy, stało się, a od ciebie teraz zależy wytargować dla mnie chleba, choćby suchego kawałek...
Ścisnął go za rękę.
— Jeśli ty się nie podejmiesz... będzie gorzéj — dodał.
— A jużciż muszę, nie ma rady... odpowiedział Krzywaczyński — ale wolałbym żydowi w piecu palić, niż z niemi do czynienia mieć w téj sprawie.


Nazajutrz obchodzono świetnie urodziny Karola, ale jego czoło dnia tego chmurniejsze było, niż poprzednich... Niecierpliwiła go ta uczta, goście, tłum ciekawy, użyty wreszcie środek ten pozyskania sobie serca, uwłaczający temu, którego miał ująć. Uśmiechał się gorzko z tego sposobu ad captandam benevolcatiam, wymyślonego. Przy obiedzie posadzony koło Ewy... siedział, jak widmo nieme, bo patrzał na tych, których mu tu brakło, na cienie dziada, matki, ojca i dawnéj swéj Ewusi z rumieńcem na twarzy i włosami zaplecionemi na ramionach. Na próżno Wacław na wesołość się wysilał, podsycać się ją starał mnogiemi kielichami, prosił gości, aby nie dali zadumywać się solenizantowi... im więcéj oni szaleli, tém Karol posępniejszy był, ponurszy, czarniejszy.
Pod koniec obiadu wszyscy doń przyszli z kielichami...
— Zdrowie! zdrowie! niech żyje nasz amerykański bohater, przyjaciel Pułaskiego... przyszły wódz... zdrowie pana Karola...
— Nie!! zagrzmiał powstając silnym głosem wyzwany — nie, panowie... Na całéj Polsce, jak szeroka... pić się zdrowia i toastów wznosić nie godzi... póki z pohańbienia, ucisku i kajdan się nie podźwigniemy... Dziś wesołość jest zbrodnią, kielich trucizną, uczta każda stypą! myśmy sieroty w żałobie... matkę nam wprzódy z grobu podnieść potrzeba... Nie pijcie zdrowia złamanego człowieka... ale niech żyje — Polska! pierwsze, ostatnie i jedyne zdrowie...
Cisza jak mak siał, długa, ciężka przeszła po tym kielichu.
Wacław był zawstydzony, uczta przerwana, gorączkowa wesołość płochych ludzi obumarła... lecz serca poczciwe jakieś poczciwe ogarnęło wesele... z grobu wionęło na nich nadzieją. Starzy otarli łzy, wszyscy usiedli w milczeniu, Krzywaczyński za kolano go uścisnął.
— Z przeproszeniem dostojnego naszego rycerza, rzekł, powoli podnosząc się a raczéj kielich do góry wyniósłszy, bo sam ze swoim garbem ledwie nad stół wychodził — za pozwoleniem, ja mimo protestacyi wnoszę jeszcze jeden toast... nasz uroczysty, wielki, zamykający każdą ucztę przypomnieniem obowiązku:
Kochajmy się!
Tak... ale kochajmy się miłością pobożną dzieci... złóżmy na ołtarzu niesnaski, swary, miłości własne, urazy... bądźmy braćmi dla obrony matki... dla pracy ku ojczyźnie!
A wreszcie weseléj zakończył podkomorzy, kochajmy się, choćby dla tego, że ktoż nas kochać będzie; jeśli sami się tego nie podejmiemy, ani moskal, ani niemiec, ani turek...
Poklaśnięto toastami i tak prędzéj, niż rachowano, skończyła się biesiada.
Krotochwilni goście Wacława poczuli, że konfederata z tego poważnego, godnego tonu, jakim przemówił, sprowadzić nie zdołają. Starosta, któremu się nie powiodło, widocznie był chmurny, obawiał się...
Nie rozmarszczył się, aż nazajutrz dopiero, gdy Krzywaczyński dawszy ten dzień rozmysłom, poszedł do Kasztelana i objawił mu, że jest upoważniony do poufnego naradzenia się z nim o układy i odstąpienie Skały.
Kasztelan, który nie wiedział, jak zagaić interesa, porwał się i uściskał garbusa, oświadczając gotowość i zgodę na wszystko.. Krzywaczyński zręcznie bardzo wystawiwszy wielkość ofiary, żądał od przeciwnéj strony warunków. Kasztelan chciał wybadać wprzód, co téż oni żądać mogą. Z przebiegłością dwóch starych lisów, obsypując się grzecznościami, potnieli do południa, — nie mogąc nic wyssać z siebie. Wacław naglądał z dala nie mięszając się, bo mu kasztelan zakazał.
Przyszło nareszcie do tego, że podkomorzy oświadczył, iż Karol Skałę odstępuje synowi pani Wacławowéj. Napróżno kasztelan przedstawić się starał, iż to uwłaczało staroście, starościnie, że krzyżowało ich interesa.. Krzywaczyński dołożył Verbum nobile, iż inaczéj być nie może. Przyszli następnie do oznaczenia summy odstępnego, a tu znowu oświadczył uroczyście umocowany, iż ta gotówką natychmiast przy sporządzeniu aktu zapłaconą być musi. Drugi ten orzech do zgryzienia ciężki, gdy się nie dał zgnieść, ni odrzucić, przystano i na to.
Garbus rzekł na ostatku: Sądząc z tego, jak pan kasztelan ostro stajesz w obronie swego krewnego, możnaby myśleć, że istotnie obrabiamy tu interes sporny... Interesu zaś nie ma żadnego, czynimy ofiarę dobrowolną, warunki nasze przyjmiecie — dobrze, nie? jak wola... Dla tego to przypominam, dodał — iż o odstępne targować się nie myślę wcale... dacie je, przyjmiemy, nie możecie, zostaniemy przy Skale...
Tak zastraszony pan kasztelan, uściskał znowu podkomorzego, począł od przedstawienia mu nader ciężkich czasów, prosił o wyrozumiałość... zmiękczał... ale wreszcie, gdy summa wcale nie przesadzona, stu tysięcy złotych wyrzeczoną została... choć mruczał, przystać na nią musiał.
Zgodzono się na wszystko... znaleźli krewni kredyt dla jak najspieszniejszego spłacenia Karolowi... i formalny akt ustępstwa na syna Starosty podpisanym został. Tułacz wymówił tylko dla siebie portrety familijne, kilka pamiątek po dziadusiu, ojcu i matce, trochę koni ze stadniny, trochę rupieci starych, pordzewiałych od łez i potu... misiurek i zbroi.
Wacław pozbywał się tego niepotrzebnego mu sprzętu z uśmiechem człowieka, który lepszą cząstkę przy sobie zatrzymuje... oddawał wszystko chętnie, byle Skała przy nim została.
Gdy tak ułożyło się wszystko, Karol oświadczył, iż wyjedzie natychmiast; Krzywaczyński prawie u nóg mu leżąc wymógł, że u niego wziął dzierzawą majątek na Wołyniu, w Łuckim powiecie, w którym on od czasu, jak go po siostrze odziedziczył — nie był ni razu. Karol ułożywszy się z nim, pragnął co najrychléj oddalić się z tych miejsc, zerwać ze wspomnieniami, rozpocząć życie czynne, surowe... zakonnika — rycerza na czatach... pragnął pożegnać Ewę i nie patrzeć dłużéj na uśmiechniętego Wacława...
Starosta był do ostatka grzeczny, ale od podpisania aktu miewał pewną minkę szyderską, protektorską... która żołnierzowi nie smakowała.


Nieśmiejąc ani sobie, ani kasztelanowi przypisywać tak szczęśliwego końca wypadków, nie będąc pewnym czy to był winien żonie, nieumiejąc sobie wytłómaczyć Karola, Wacław radby się go był już pozbyć z domu. Powinszowania dobrych przyjaciół dziwiących się, iż tak cudownie wyrwać mu się udało z niebezpieczeństwa.. napełniły go jakąś goryczą i niecierpliwiły. — Był prawie upokorzony.
Nadeszła wigilia wyjazdu. —
Karol wszedł do rotmistrza Poremby, który wzdychał, drepcząc po swéj izdebce. —
— No, stary druhu, rzekł — a cóż to, się nie domyślasz nic? widzę, że ani się zabierasz pakować! Może ci brak sił, ochoty i determinacyi, aby siąść na wóz i jechać ze mną do Sarnowa?
Rotmistrz rozczulony przypadł mu do kolan.
— A! mój ty dobry, anielski Karolku — pozwól mi się tak nazwać na ten raz... czyż ty byś chciał wziąć sobie na kark takiego niedołęgę.. a wyrwać mnie z tego.. piekła?
— Widzisz, po to przychodzę, abym cię gwałtem ztąd porwał...
— A! Bóg że ci zapłać! ręce do nieba podnosząc, zawołał Poremba i zalewając się łzami — dobroczyńcą jesteś.. a ja ci.. długo już ciężarem nie będę...
Po téj radości wybuchu, stanął rotmistrz zadumany..
— Jadę, jadę, rzekł wpół sam do siebie — chociaż.. tyle to się tu lat przebyło! człek wrosnął.. ciężko się wyrwać... ale z wami! na kraj świata!
I znowu za kolana uścisnął Karola. — Widać było, że walczył z sobą, chwytał swe ubogie łachmany stare, poczynał pakować i znowu porzucał. Przypomniał sobie, że buty były u szewca, że mu ktoś winien dwa złote.. a doma go niema.. drapał się w głowę. Karol uśmiechając się, ofiarował nowe buty i spłatę za wierzyciela.
— Ale bo to.. widzisz panie, mówił rotmistrz.. tu by już należało stare kości położyć.. a ja wam będę ciężarem. Gdzie mi już jaka nadzieja zaświta!! co mi po kilku dniach swobodniejszych, kiedy je rdza tęsknoty jeść będzie..
Przewidując te walki Karol, nieodszedł dopóki stanowczo go nie skłonił do wyboru.
— Kochany rotmistrzu, dokończył, kiedy ja mogę opuścić Skałę, powinieneś i ty to, choćby dla mnie uczynić, aby mi mniéj tęskno było.. będziemy ją sobie w Sarnowie wzajem przypominali.
Wieczorem przyszło pożegnać Wacława. Odwiódł go Karol na stronę, przybierając postawę surową a poważną. —
— Kochany kuzynie, rzekł — pochlebiam sobie, żeście mnie już trochę poznali. Sposobność mieliście ku temu. — Mam do was prośbę jedną.. Oddaję wam Ewę w opiekę.. starajcie się by była szczęśliwą.. jestem jéj bratem, zastępuję rodziców i rodzinę całą.. Prawa czuwania nad jéj losem nie wyrzekłem się i nie wyrzekę.. Pomnijcie.. że mogę was kiedyś spytać o rachunek.
Starosta zmięszał się i oburzył nieco.
— Ale zkądże wątpliwość o jéj szczęściu, a o mojém przywiązaniu powzięliście? zapytał.
— Nie wątpię dotąd ani o jedném, ani o drugiém.. spełniam tylko obowiązek, prosząc byście czuwali nad sobą i nad nią..
— Masz mnie więc za potrzebującego nauki moralnéj? kochany kuzynie! szydersko spytał Wacław.
— Zdaje mi się, że każdemu z nas się ona przydać może...
Wacław niewiedząc już jak z tego wynijść, w żart musiał obrócić surową naukę i przełknął ją, udając że nie rozumie.
Karol poszedł do Ewy.
— Jutro jadę, rzekł do niéj głośno — nie żegnam was, kochana siostro, mówię tylko — do widzenia.. Wyście mi zostali jedną z rodziny i najdroższą.. czuwać będę nad tobą i nad tą kolebką.. serce moje poczuje z daleka, jeśli tu będę potrzebny...
Wziął jéj rękę drzącą i pocałował z uszanowaniem.
Ewa wzruszona także schyliła się do kolebki, wyjęła z niéj małego Tadzia i milcząc podała go Karolowi..
— Pobłogosław!..
— W imię wszystkich naszych.. dziada, ojca, matki.. zmarłych, a żyjących w niebiesiech błogosławię go.. niech rośnie na pociechę twoją, na sławę imienia, na cześć Polski, na służbę ojczyzny...
Pocałował dziecię w czoło..
Skłonił się i wyszedł szybko...


Krótką noc czerwcową przemarzył, chodząc upiorem po dworze i starym ogrodzie.. nabierał sił, poił się wspomnieniami...
O brzasku już konie były gotowe, wozy zaprzężone po żołniersku na oznaczoną godzinę... tylko rotmistrz jeszcze wahał się, oczekując na te nieszczęśliwe buty, z któremi mu się rozstać żal było. Wszyscy dziecinniejem na starość? — Karol z suchém okiem usiadł na szpaka, który mu jego pierwszego konia przypominał.. karawana potoczyła się drogą w milczeniu. —
Na opakowanym wozie, oglądając się jeszcze na dwór, siedział rotmistrz Poremba, ocierał łzy i trochę się może gniewał na Karola, że go ztąd gwałtem niemal porywał.
Droga prowadziła wedle Kościoła i cmentarza.. dzwoniono właśnie na mszą ranną zamówioną umyślnie, żałobną..
Zdziwił się Karol, gdy wszedłszy na cmentarz, postrzegł na nim Ewę, która go wyprzedziła i modliła się u grobowca matki.. był jéj wdzięcznym za tę odwagę i dowód przyjaźni. Razem milczący weszli do otwartego kościołka.. Xiądz wyszedł w czarnym ornacie.. Odprawił mszą za duszę wszystkich drogich umarłych, Ewa płakała.. Karol kamieniał z żalu.. Teraz tak mu się zdawało trudném, straszném opuścić osieroconą Skałę, zostawując w niéj biedną kobietę na pastwę człowieka bez sumienia.!! Widać było, jak to rozstanie i ją przejmowało trwogą..
Wyszli nareszcie... razem... obeszli groby, klękając na każdéj mogile, a Karol znalazł i swój pomnik, który mu postawiła matka.
— Nie zrzucajcie go, rzekł prosząc — niech on tu czeka na mnie, będzie on dla mnie nauką i przypomnieniem, żem umarł dla świata, a żyć tylko powinienem dla świętych obowiązków.
Obszedł tę marmurową, strzaskaną kolumnę, przeczytał napis, popatrzył na szable i godła wojskowe, wyryte na niéj, łza mu się zakręciła w oku.. Ewa szlochała..
— Nie żegnam was, nie żegnam, odezwał się, zmagając na siły Karol — wrócę, tu pewnie, kiedy? jak? to Bóg wie.. ale powrócę.. zachowajcie mi pamięć dobrą i nauczcie Tadzia, aby i on choć trochę mnie kochał..
Ewa rzuciła mu się na szyję.. on uścisnął jéj rękę, koń rżał.. trzeba było jechać — w świat!


Majętność Sarnów, którą był Karol zadzierżawił od Krzywaczyńskiego, należała do tych zapadłych kątów Polesi wołyńskich, w których naówczas nikt prawie żyć i mieszkać nie chciał.. tak trudno tu było starczyć sobie i zaludnić pustynię, pozbawioną niemal wszelkich żywszych stosunków z resztą kraju. Ale miała ona urok wielki dla skołatanego, jak Karol człowieka; — puszcze te przypominały mu Amerykę; lasy, błota, piaski, cisza.. Kraj dziewiczy wyzywał do pracy.. Mało jeszcze szlachty mieszkało wówczas na poleskich majątkach, które po większéj części należały do rozległych dóbr i fortun książęcych.
Były to majętności rozległe, prawie całe lasami porosłe, z mało jeszcze wydartemi polami; rolnictwo ledwie starczyło na potrzeby miejscowe, dochód główny po staremu stanowiły barcie, osypy, wyroby lasów i wypalanie potaszów.. Grunt téż na pagórkach uprawnych nie był żyzny, a niziny urodzajniejsze co wiosna prawie podtapiało. Siano jarzyny na ługach, które egipskiemi wywdzięczały się urodzajami, ale rzadkiego roku nie zabrały ich świętojańskie wody. —
Wieśniak był raczéj rękodzielnikiem niż rolnym gospodarzem, nawykł do korzystania z boru, wyrabiał koła, płozy, bednarzył, siedział za krosnami robiąc płótno i sukna. Życie szło sobie wolno, opieszale, trochę dziko.. ale wygodnie i nie głodno.. Często na rozległości tysiąców włók, okrytych sosnami i dęby niebotycznemi, przerzniętych rzekami spławnemi i mnóstwem strumieni leśnych, nie było więcéj nad jednę wielką, starożytną osadę, przy pogańskiém jeszcze drzemiącą horodyszczu.. Gdzieniegdzie tylko u brzegów puszcz, świeższe kolonije mazurów, do wyrobku klepki, belek i wypału potaszów ściągnięte, zwolna trzebiły niedostępne gęstwiny..
Zwierza było wiecéj niż ludzi. Łosie czasem zapędzały się pod wioski.. a wilcy zimą chodzili stadami; borsuk i ryś pstry nie był osobliwością.. Wieśniak nawet miał tu łowy królewskie, bo tak znał ostępy, jamy, gniazda i łożyska niedźwiedzie i lisie chody i cietrzewie toki, iż sobie szedł do boru jak do spiżarni. —
A chciało mu się nową postawić chatę, dobierał sobie takiego drzewa, jakiego nie widywano i w Gdańsku.. Obalonéj sosny, jak zwierzęcia zdechłego, niktby nawet i na opał nie ruszył.
Tak wyglądał ów Sarnów zadzierżawiony tanio przez Karola, bo podkomorzy nic prawie z niego nie miewał prócz suszonych grzybów i marynowanych rydzów.
Było to niegdyś zamczysko, ale z niego wały tylko pozostały, a wśród nich mieścił się teraz dwór odwieczny, drewniany, pono jakieś myśliwskie schronienie dawnych panów Sanguszków; w ostatnim wieku opuszczony i podupadły.
Gospodarstwo nie lepiéj od domostwa wyglądało.. wszystko było zaniedbane, bezpańskie.. Gdy z wiekowego zaspania przyszło się ludziom otrząsnąć pod czynniejszym kierunkiem żołnierskiéj dłoni, z razu się zafrasowali i wylękli..
Sądzili że te nowości ich pogubią, tłumaczyli mu się, iż u nich od ojców praojców zawsze tak bywało.. On im wmawiał łagodnie, że dawniéj wszędzie było inaczéj, a teraz musiało się przecież na lepsze odmienić.. Trudno było wyrwać ich z tego życia wlokącego się żółwio, jednostajnie i nędznie. Karol wszakże postanowił być odrodzicielem téj pustyni, czynność jego pobudziła nowe i niespodziane prądy do koła.
Kraj był dziewiczy, pełen bogactw nie tkniętych, brakło mu człowieka myśli i pracy.. Drzemało to wieki, a ze snu wieków przebudzić nie łatwo, często klęsk potrzeba, ażeby wstrząsłszy do głębi, życie tchnęły w obumarłe ciało.
Żołnierz wszakże jest najlepszym pijonierem, a rolnikiem, gdy chwilowo złożywszy oręż na sochę go zamieni — potrzeba zajęcia, karności, do któréj nawykł, wdrożenie do pracy ciężkiéj tworzą zeń doskonałego gospodarza. Karol wprędce przełamał niechęci, pozyskał serca ludzi i począł przetwarzać Sarnów.. Ale zamknął się w nim i zasklepił oddzieliwszy od ludzi i świata.
Wiódł życie prawdziwie samotnicze, które starał się nieco na sposób i wzór dawnego w Skale urządzić.. Powtarzał tu wszystko, co mógł naśladować ze starego gniazda..
Poubierał odnowiony dwór w przywiezione sprzęty stare; ustroił sobie pokój jeden jakby dziadowski i zrobił zeń komnatę dziadów, bo tu zawiesił wizerunki zabrane w Skale... Miał też kaplicę naprzeciw okna i ogród stary z lipami...
Wieczorem łudził się niejakiem podobieństwem do ogrodu w Skale, tylko tu rzeka szeroka Słucz, oblewała wały starego zamczyska i opasywała sady. Poza nią widać było sine mury lasów, któremi świat się ten kończył... Karol mógł tu o wszystkiem zapomnieć, nigdy klasztor żaden ciszą uroczystszą nie odgrodził się od reszty ludzi...


Na jedno tylko nastawiał ucha niecierpliwie pustelnik, czy gdzie nie szczęknie szabla... czy na kresach nie zawołają ochotnika — do broni! czy ojczyzna nie ozwie się do dzieci: — Przyszedł czas! wstańcie. —
Ale to były lata wielkich przygotowań, przełomu, wewnetrznéj pracy ku lepszéj, jak się zdawało — przyszłości — spływały one niby wróżąc jasną na niebie jutrzenkę.
Moskiewskie jarzmo mniéj się jakoś czuć dawało, wysiliwszy się na sejmie Ponińskiego na pogwałcenie narodu — pozwoliło mu odetchnąć nieco, czy téż moskiewska polityka niezmienna zawsze sama wytchnienia potrzebowała.. — Była to i dla Moskwy dziejowa chwila wielkiego znaczenia, w któréj się jéj przyszłość rozstrzygała.
W Polsce od Baru i od pierwszego podziału stan ducha a umysłów zwiastował odrodzenie... Było tak dotąd, iż każdy upadek i klęska podnosiły nas moralnie, i bieda będzie, kiedy inaczéj się stanie. Okrutny ucisk... obudził z obojętnego letargu, rośli ludzie i charaktery, gorzała we wszystkich żądza podźwignięcia się z upadku i upokorzenia. Lepsza też przyszłość zdawała się zwiastować wszędzie, a serca poczciwe nad przygotowaniem jéj pracowały.
Ale ta praca około przyszłości łatwą nie była. — Polska stała szerokiem więzieniem strzeżoném przez trzech niespokojnych kluczników, pilnujących najmniejszego skinienia, drgnięcia tego ciała, które co najrychléj trupem widzieć chcieli.


W tych to latach rozpoczęło się powolne przetwarzanie staréj Polski wśród najmniéj sprzyjających mu warunków. Z konfederacyą Barską runęła bezpowrotnie Polska szlachecka, rycerska, poetyczna, wyjątkowe nieodżałowanego wdzięku i powagi zjawisko, które już istnieć nie mogło o białym dniu nowych dziejów, wśród całkiem zmienionego świata... Rycerz stary zadumany, zakuty w zbroję, ani się opatrzył, jak go towarzysze opuścili, jak się sam jeden pozostał... na mogile, z któréj wyżyny poglądał jeszcze ku przeszłości.
Istnienie téj szlacheckiéj rzeczypospolitéj, któréj Pułascy byli ostatniém uosobieniem — stawało się niemożliwe.
Stare formy życia opierały się próżno temu prawu odrodzenia, przeszłość kruszyła się, pękała, gmach rysował, nie pomagały podpory, trzeba było z ruin wznosić nowy.
Nieunikniona walka wewnętrzna przypadła nieszczęśliwie na chwilę właśnie, gdy Polska całych sił potrzebowała do oparcia się z zewnątrz zagrażającemu niebezpieczeństwu. — W tem przesileniu wewnętrzném jątrzyły się umysły. Ojcowie stawali przeciwko dzieci, bracia przeciw sobie... kolebki przeciw grobom. Jak w każdéj walce zajadłość boju pchała na krańce. Z jednéj strony występowały średniowieczne upiory trzymające się ślepo trumny zbutwiałéj — z drugiéj roznamiętnieni utopiści tracący ziemię z pod stóp i pamięć położenia. Jedni chcieli Polski staréj, jaką była od wieków, jak ją wieki stworzyły po woli, drudzy Polski całkiem nowéj, która by zerwała ze wspomnieniami przeszłości nawet, — wyszłéj na świat z tygla Alberta Wielkiego bez ojca i matki...
Zapominali jedni i drudzy, że ani przyszłości dla mogił wyrzekać się nie godzi, ani dla jutra zaprzeć tego wczora, co mu było ojcem.


Gdyby nie boleść, którą ta epoka napawa, jakże zajmującym byłby obraz lat, które dzielą sejm Ponińskiego od cztéroletniego sejmu!! od Targowicy i powstania Kościuszki. — Ta walka organiczna, wewnętrzna, na któréj krańcach stoją takie postacie, jak Rejtan i Korsak z jednéj, Kościuszko, Dąbrowski, Madaliński, Kopeć z drugiéj strony.. w któréj środku wyrastają ludzie, jak Ignacy Potocki, Zamojski, Małachowski. Co za śliczna dziejów karta!!
W sejmie Ponińskiego naród okryty sromem, zwyciężony, co gorzéj zbezczeszcony, upadły mimo heroicznych protestacyi — podnosi się, dźwiga i z obliczém krwią jeszcze i błotem obryzganém poczyna prace odrodzenia.
Wszystko, co w nim pozostało poczciwego, szuka trudu, pragnie ofiary, gotowe na męczeństwo.. bada drogi, znajduje je instynktem lub mylnemi się obłąkiwa, sądząc, że wiodą do celu. Nie zbywa téż na poświęcaniach, na heroizmach nawet najtrudniejszych dla charakteru narodowego, bo powolnych — codziennych, nieocenionych i niedostrzeżonych. Szlachta poczuwa się już osamotnioną i wyciąga chętną dłoń do reszty narodu.. gdzieniegdzie ślepi krzyczą ze strachu o kieszenie, miłość własna upomina się przywilejów, ale przewodzcy idą daléj, a prąd wieku łódź ich niesie.


Wśród tego zamętu, który zdaje się embryonem nowego świata polskiego, król pozostaje zawsze, czém był od początku; istotą obudzającą litość swą słabością, miotaną, gdzie wiatr powieje, nie pewną nigdy, co począć, rzucającą się na wsze strony, usiłująca przejednać wszystko, a nie zaspokajającą — nikogo. Straszny dramat tego wdowiego życia dokonywa się pod nieubłaganym losu naciskiem. —
W chwilach pokoju król rośnie na Augusta, na Ludwika, na złotego monarchę złocistego wieku literatury — w godzinach zawikłań spada na Sardanapala teatralnego, szychowego, bez uczucia godności, bez odwagi i siły do ofiary.
I żyć nie umie i umrzeć nie chce — Moskwa acz zrazu nieco zręczniéj i skryciéj — pozostaje na swém stanowisku zwierza zaczajonego na pastwę.. którą postanowiła pochłonąć. Wszystkie środki są dla niéj dobre. Wszyscy ludzie w jéj rękach obracają się na narzędzia bezduszne równie gwałtowny Repnin, jak słodkawy Sievers. Zmuszona do podziału, odgadnięta, schwycona za słowo — podzieliwszy się tém, co sama chwycić mogła.. widzi błąd popełniony, ale i fatalność nieuniknioną tego politycznego błędu. Czego by była doczekała, wyczekując?? zagadka..
Im ciężar moskiewskiego wpływu silniéj się daje czuć nieszczęśliwéj Polsce — tém stara nienawiść braterska rośnie. Nawet ludzie najściślejszemi węzły podłości połączeni z nią — zachowują na dnie duszy to skryte uczucie.. obrzydzenia.. Moskwa też instynktowo podejrzewa w kupionych sprzymierzeńcach nieprzyjaciół.


Na pozór Polska się krzepi, oddycha, zdaje się, że przesilenie ostatnie zamknęło nieszczęść epokę; ale niewidome więzy krępują wszystkie jéj ruchy.. Moskwa zaczajona siedzi w jéj łonie i czuwa. Obok, przez ścianę od niéj tajna zmowa nie śpi także.. stoją ludzie na czatach w téj bajecznéj odzieży co ich niewidzialnemi czyni.
Jak Moskwa tai się i kłamie, tak naród — stami lat nawykły do jawności, do głoszenia prawdy, do swobody — uczy się nareszcie od niéj skrytości i fałszu.
Niekiedy pod gwałtowniejszym naciskiem wybuchnie uczucie, piorunem wyleci słowo.. protestujemy!.. i znowu milczenie grobowe.. wśród którego powolnie siecią zmów związuje się kraj w imieniu wspólnego interesu... żywota..
Te zmowy nie mają form, nie są związkiem, rodzą się same, ich znakiem rumieniec, spojrzenie, drgnięcie dłoni lub szczęk szabli.. bez słów się rozumieją.. nie znając czują braćmi.
Ale stróże pilni stoją na podsłuchach.. całą drabiną aż do tronu.. i na nim z bagnetem wartuje żołnierz moskiewski — a gdy nie mogą siłą złamać — kupują sumienia, poją ludzi grzechem, szczepią im jad zepsucia, trują całe pokolenia, fałszują myśli.. byle celu dopięli. Na wszystkie środki protoplasta Machijavel pozwolił.
Jest to polityka machijavelsko-barbarzyńska, zdumiewająca naiwnością swego zepsucia, od początku do końca opierająca się na najbezecniejszéj zasadzie korzystania ze wszystkiego złego, którego nasienie jest w każdym człowieku.
Nigdy téż Moskale nie odwołują się do szlachetnych uczuć, w imie których potępieni by być musieli, ale pożytkują ze słabości, rozwijają złe, podpomagają zepsuciu, czując w niém sprzymierzeńca.. zabijają pokolenia, aby się pożywić trupami.
Jakikolwiek sąd wyda w końcu téj walki dotąd nieprzewalczonéj historya, nie przebaczy ona nawet zwyciężcom — zbrodni obrazy moralności ludzkiéj, zaparcia wszelkiéj poczciwości.
Pojedyńczych ludzi rozgrzeszyć można, niepodobna uniewinnić narodu, który na chorągwi wywiesił gwałt i fałsz.. aby się uzyskanemi za ich pomocą chlubił zwycięztwy. Zwycięztwo siły zwierzęcéj ma w sobie coś upokarzającego, lecz daje się jeszcze tłumaczyć wolą Boską, która do celu swojego idzie drogami niezbadanemi — a zwycięztwo fałszu prowadzi do atheizmu, gdy je z logiką szatańską bezsumienne otrzyma zepsucie.
Moskwa rachowała i rachuje tylko na nikczemności ludzkie, nigdy na cnoty; — płaci, przekupuje, zrywa węzły rodzinne, podsyca próżniactwo, podżega rozpustę, upaja, aby pijanych łatwiéj związała. Czemże są Atylli najazdy i tatarskie pożogi przy tém systematyczném, nieubłaganém, cichém niszczeniu w zarodkach najpiękniejszych darów Bożych..?


Karol poglądał na to zdala, wzrokiem starzejącego filozofa.. Życie dlań niemiało uroku, było obowiązkiem, zadaniem do spełnienia, tęsknotą. Na progu utraciwszy wszystko żywe, karmił się wspomnieniami, żył w świecie umarłych.
Z szerszego widnokręgu polskiego rzadko dochodziły go wieści, które przyjmował obojętnie, czekając jednéj, ostatniéj — dzwonu na trwogę. Wielki ów dzwon wieżowy milczał..
Od Skały rzadko téż przyszła wiadomość — czasem chyba Krzywaczyński coś zagadkowego napisał, jakby martwić nie chciał, a pocieszyć nie miał czém..
Stał się tedy z musu, z powinności, z niemożności zrobienia czém inném — rolnikiem. A oddawszy się roli, trudowi koło niéj i życiu prostemu, na którego utrzymanie ledwie tyle potrzebował co parobek, niewiedząc sam jak w prędce przysporzył majętności i znalazł się prawie bogatym z tego grosza, który był wyniósł odrzekając się ojcowizny.
Grosz ten pobłogosławiony z niebios, rósł jakby czarodziejsko w rękach..
W chwili, gdy się czteroletni sejm rozpoczynał, Karol niemyśląc wcale o zbogaceniu się, najmniéj troszcząc się o to, został niemal z musu, na usilne prośby Krzywaczyńskiego, który majątku chciał się pozbyć — dziedzicem Sarnowa. Majętność ta, dzięki jego staraniom, z najlichszéj stała się kwitnącą; ludność wzrosła, założono na trzebieżach parę nowych folwarków, pokopano rowy, osuszono łąki, uporządkowano lasy — dwór wyglądał weseléj, stado i konie liczyły się do najpiękniejszych na Wołyniu, który przecie obñtował w stadniny.
Karol zamknięty, zawsze trwał w postanowieniu unikania ludzi, świata i zawarcia jakichkolwiek stosunków mogących związać przyszłość; chciał być wolnym na każde zawołanie, a ufał że Polska nie zniesie teraźniejszego bytu swojego i o dawna swobodę się upomni. —
W tém oczekiwaniu czegoś nieokreślonego trwał nieporuszony, niedając się ani powołać do urzędu, ani zmusić, jak wielu chciało — do ożenienia — patrząc na Saracenkę wiszącą na ścianie, odpowiadał z uśmiechem. — To żona moja, innéj mieć nie będę — téj przysiągłem...


Chociaż podkomorzy Krzywaczyński w każdym liśćie swoim coś o Skale donieść czuł się w obowiązku... starodawnym sposobem umiał tak pisać, że nigdy go dobrze zrozumieć nie było można.. Z tych enigmatycznych wyrażeń domyślać się tylko godziło, że nie było się czém pocieszyć. Wacław dojadał majątku żony, opuszczając nieszczęśliwą z dziecięciem na wsi, nie troszcząc się wcale o wychowanie chłopca, a sam dokazując po Warszawie. Przybywał tylko czasem, gdy już nigdzie niemogąc pieniędzy pożyczyć, miał nadzieję wymódz je od żony. — Na ostatek mówiono, że wyczerpany, zrujnowany poszedł z innemi godnemi towarzyszami na żołd ambassady, która go posyłała z różnemi poleceniami po kraju. Ewa opuszczona nie skarżyła się, nie dawała znaku życia, a cała oddała się wychowaniu dziecięcia. Karol będąc szczegółowie uwiadomiony o tém, kilka razy przez ręce podkomorzego, przesłał dla Tadzia pamiątki, które mu do nauki posłużyć mogły; ale wprost ani pisać, ani zgłaszać się nie śmiał. —
Tak bohater nasz starzał powoli — ale starość spodziewana, oczekiwana, opóźniała się; liczył lata a nie czuł ich i nie widział na sobie; czerstwe siły, młodość serca, życie ostre mimo pracy utrzymywały go niezmienionym. Nie pragnął on tego życia, bo się już po niém niewiele spodziewał, a życie twardo go się jąwszy, trzymało.. W téj pustyni lata upływały jak miesiące, dni jak chwile, z niepochwyconą szybkością. Dzień do dnia był podobny, różnicy między niemi dostrzedz było trudno i pamięcią się w nich połapać.
W sercu i na twarzy Karol pozostał niemal młodzieńcem... takim, jak ze Skały wyruszył, ale też nie szukał przygód, wzruszeń, wypadków i nie szafował uczuciami... Sam on dziwił się, widząc starzejących, gdy w sobie czuł, że zestarzeć nie mógł. Umysł też zachował świeżość dawną... a serce całą żywość lat pierwszych...


Już prawie dziesiątek lat dobiegał od przybycia jego do Sarnowa. Dzień był jakoś jesienny, pochmurny, smętny... Szeroki krajobraz poleski przybrał barwy ponure, oprócz jaskrawo-zieleniejących pół na zimę zasianych, wszystko było szare, zżółkłe, obumarłe...
To usypianie natury, przed którém cywilizowana społeczność ucieka i kryje się w murach miast, na wsi jest jakby — straszném memento mori, odśpiewywaném człowiekowi; aby o śmierci nie zapominał. Najsilniejsza dusza wzdryga się, na ten obraz opustoszenia i nicości.
Niebo okryte tumanami bez barwy, ziemia spłowiała, łodygami suchemi najeżona, drzewa jak skelety obnażone... wody zastygłe, — błoto zgęsłe... brak stworzeń wszelkich... stada kruków i dzikiego zwierza obejmujące panowanie na tym mogilniku szarym — oddech powietrza, wycie burzy, wszystko to usposabia do smutku, do rozpaczy prawie. Słońce ledwie się rzadko ukaże, nocy nieskończone — często dzień cały jest tylko mrokiem jakimś, w którym za mgłami fantastyczne obrazy śmierci migają.
Takiego to dnia jesieni, gdy około trzeciéj z południa zmierzchać już zaczynało, a wiatr ciężki napędzał obłoki, wlokąc je nizko opadłe nad ziemią; Karol zsiadał właśnie z konia przed dworem, wróciwszy z przejażdżki gospodarskiéj, gdy za sobą we wrotach ujrzał kogoś... co mu się dziwnym wydał żebrakiem...
Stojący w ganku właśnie, okulawiały nieco, dla jednéj nogi nabrzękłéj, Rotmistrz Poremba, który wyszedł na spotkanie Karola, spojrzawszy na tę wlokącą się postać, ruszył ramionami i wąsami niespokojnie. Był już biedak podejrzliwy bardzo na starość.
— Hm! co to za indywiduum? co to może być? mruknął pod nosem. Karol i on stali wyczekując, aż podróżny coraz żywiéj idąc, zbliżył się do samego ganku.
Oryginalny jego strój i postać mogły w istocie obudzić nieufność rotmistrza, wyglądał bowiem, jakby z innego przybywał świata. Pod spodem miał na sobie podartą i zmiętą odzież krojem cudzoziemskim, wcale do podróży niewygodną, fraczek, spodeńki do kolan, pończochy, trzewiki i skórzane kamasze. Na to klimat go znać zmusił wdziać prostą, szarą, chłopską, kupioną gdzieś na drodze przechodzoną siermięgę, w ręku trzymał kij. Twarz przychodnia nie była stara, ale zbladła, zwiędła, znękana... a oczy jakby obłąkane... Wyraz boleści ją przejmował.
Popatrzał na stojących i lice mu się zaczęło rozjaśniać.
— A! panie! panie, czyż to pan mnie nie poznaje? zawołał, zrzucając kapelusz i wyciągając ręce..
Karola głos ten dopiero ocucił.
— Staszek! na Boga! tyżeś to? krzyknął rzucając się ku niemu..
— A! to ja, kochany paniczu, to ja!. i padł mu do nóg na wschodkach biedny włóczęga.. którego tak złamała nędza i tułactwo..
— Zkądże? jak?
Chciał odpowiedzieć biedak, ale z radości wielkiéj, przykląkłszy; słaby już będąc.. zatoczył się i obalił.. Karol pospieszył chwytając go w silne ramiona.. Chódźże, chódź!
Zbiegli się ludzie dworscy, zaniesiono Staszka na łóżko wygodne.. jakby owego syna marnotrawnego, powracającego do rodzicielskiego domu. U rodziców pewnie czulszémby sercem nie mógł być przyjęty.. biedny człowiek...


Los Staszka był losem wielu podobnych jemu tułaczów, co na tę wędrówkę nie wzięli z sobą wielkiéj potęgi ducha i zasobów serdecznych...
Gdy Karol z Paryża miał już·odpłynąć do Ameryki, Stachowi zabrakło jakoś odwagi, ochoty, sam pan nie doradzał mu tak dalekiéj podróży.. Został więc w Paryżu zrazu pod opieką kilku panów polskich, do których dworów, jeszcze licznych, chętnie go przyjmowano. Zmienił tak panów kilku, aż to służebnictwo mu się sprzykrzyło.. Grosza był uzbierał trochę, myślał że we Francyi, wydającéj mu się jakoś wesołą i łatwą do życia, wśród ludzi na pozór życzliwych i gościnnych — osiedli się, zapomniawszy staréj, matki — ojczyzny.
Czarne też oczy ładnéj dziewczyny przytrzymały go nad Sekwaną.. Dziewczę to było istną paryżanką żywą, dowcipną, zręczną, wygadaną a bez.. serca, choć z tak szczęśliwym temperamentem, że gdy chciała płakać, mogła na zawołanie. Był to dar, którego jéj wiele zazdrościło rówieśnic.. Urodziła się na komedyjantkę.. To téż Staszka uwikłała tak, iż się dla niéj wyuczył po francuzku, przebrał po francuzku i gotów był zostać francuzem.. Kazała mu się z sobą ożenić — choć była ubogą i miała familią — Stach bez namysłu poszedł do ołtarza. —
Był to tylko prolog dramatu.
Założyli mały sklepik na przedmieściu ś. Antoniego, handelek szedł wcale nie źle, ale jejmość się stroiła nadto.. a dziecię pól i wsi tęsknić zaczęło i blednąć w tych murach, w tym niezrozumiałym szumie.. Kraj, który z razu nie wydawał mu się obcym, co chwila mniéj stawał się swoim.. brakło mu z razu rzeczy nie wielu, potém — wszystkiego. Tak to zawsze na cudzéj ziemi; na chwilę człek do niéj przystaje, potém otwierają mu się oczy serca, i wszystko go od macochy odpycha.. Pierwsze dni łatwe, ale gorzkie — ostatnie.
Po miodowych miesiącach, latach młodszych, które ozłacała miłość, umiejętnie podsycana przez paryżankę — nastąpiła rzeczywistość naga, biedna, przykra.
Staszek z kochanka przeszedł powoli na wyrobnika, dziewczę z czułéj małżonki na swarliwą gosposię, która dniem i nocą nie dawała pokoju, a potrzebowała się kłócić z temperamentu i zwyczaju. Życie ze słodkiego marzenia stało się męczarnią — krótkie téż powodzenie początkowe przebrało się; klęski i niedostatek poszły za niem. Pierwsza mała strata otworzyła drzwi.. ruina nie potrzebowała długiego czasu. Im Staszek wysilał się bardziéj na powetowanie, tém szybciéj szedł do zguby.
Z przekupnia trzeba było pójść na prostego parobka.. Młoda żona zaczęła mu się bezwstydnie bałamucić z innemi, on kochał ją i płakał biedaczysko.. Gdy jéj wyrzucał niewiarę, zakrzyczała go, zatupała nogami, w końcu rozszlochała się, omdlała, a Staszek sobie gburowstwo swoje wyrzucał. Wieczorem jejmość śmiała się z téj prostoty. Istne piekło rozgościło się w domu...
Jednego roku potém, w ślad po sobie dwoje dziatek, któremi się Stach cieszył, umarły ze szkarłatyny, zostali sami, — matka się upamiętała i płakała, on na nowo mocniéj jeszcze do niéj przywiązywał. Nędza się zwiększała, żona schła i wreszcie poszła za dziatkami do grobu.. Nie była ona złą, ale płochą uczyniło ją wychowanie i przykłady..
Staszek zostawszy sam, coraz bardziéj stęskniony, złamany, pożałował kraju i postanowił powrócić.. Jednego dnia opuścił Paryż bez grosza, o kiju i powlókł się do domu.
O żebranym niemal chlebie przeszedłszy Europę, dobił się tak do Skały, ale tu zastał pustynię.. Ani twarzy znajoméj, ani człowieka życzliwego.. Matka dawno poszła na mogiłki, chatę nawet młynarzową rozebrano.. Staszek siadł koło rumowiska pieca, który pozostał na wygonie i kilka dni tam przepłakał.
Chciał zamieszkać na wsi, nie było przylgnąć do kogo.. wziął więc kij znowu i postanowił dowlec się do swego panicza z posiłkiem otrzymanym od podkomorzego.
Tego rozbitka nawet ciepłe serce Karola odżywić nie mogło. Był to wygnaniec, co straciwszy ojczyznę, nabył tylko nieuleczonéj tęsknoty i nigdzie się już przyswoić, nigdzie osiedzieć nie mógł. Serce ciągnęło go raz tam, gdzie cierpiał, to znowu gdzie był szczęśliwy. Obyczajem stał się obcy ziemi swojéj, język sobie złamał, nie mówił żadnym poczciwie, a prawdę rzekłszy — skosztowawszy wiele, do niczego nie był zdolny. Z tego niepokoju życia wyniósł potrzebę ruchu i zmiany, która mu w niczém długo wytrwać nie dawała.. To czego dziś najgoręcéj pragnął, jutro stawało się wstrętliwém i nieznośném.
I tam zkąd przyszedł, i tu gdzie powrócił, ludzie jego, on ludzi zrozumieć nie mógł.
Jakby choroba jakaś jadła nieszczęśliwego, wszędzie mu domieszywając jadu i trucizny.
Młody jeszcze czuł się starcem, przeżywszy wiele, w nic nie ufał.. słowem była to resztka człowieka, którego chyba trud, surowy mus, powaga zwierzchnia wyleczyć by mogły.
Nie rychło nawet zdrowe powietrze Sarnowa i cisza pustyń siły mu przywrócić potrafiły. Karol zajmował się nim jak przyjacielem, czuł bowiem, że część przynajmniéj losów nieszczęśliwego miał na swém sumieniu. Wziął się więc troskliwie do trudnego zadania leczenia téj choréj duszy.


Otóż na jakich zajęciach płynęło to życie w Sarnowie; rozmowa z rotmistrzem zestarzałym, zdziecinniałym niemal, ze Staszkiem, który był obałamucony i zwichnięty, gospodarka, książki, las, łowy, lud prosty.. a przedewszystkiém, wyczekiwanie owéj wielkiéj, spodziewanéj godziny.
Ileż to pokoleń aż do grobowéj deski nastawia ucha na dźwięk ten.. którego nie usłyszy nigdy.. iluż to starców niechce umierać nie ujrzawszy ojczyzny, czekają jéj jak Symeon.. i mówią wnukom po cichu.. —
O! nie! nie umrę póki Polski nie będzie.. jeszcze ja ją ujrzę na starym tronie — zwycięzką!
W sercu każdego Polaka brzmi ta nuta — ojczyzny, do zgonu.. Niewierzym w śmierć bo oczy każdego chcą i spodziewają się ujrzeć Polskę straconą.
Każda wieść z daleka coś dla téj Polski przynosi.. Czy się co ruszy na wschodzie, czy zaszumi od zachodu, czy zakłóci na północy — wszędzie widzimy symptomata późnéj, ale dla nas nieuchronnej sprawiedliwości Bożéj.
Tą nadzieją, karmią poczciwych.. Żył Karol — choć z niéj sceptycznie uśmiechali się faworyci cesarzowéj — bo tém żyły naówczas pokolenia począwszy od upadku wszystkie i gdyby nie ta otucha, możeby żyć i przeżyć niepotrafiły nieszczęść ojczyzny. —
Dzieciom w kolebce szeptały matki. — Ty Polski dożyjesz.. starcy uderzając w kielichy płakali mrucząc.. O! my ją jeszcze zobaczym; młodzież ostrzyła szable mówiąc. — My za nią walczyć będziemy. Choćby zginąć było raz ujrzeć jéj sztandar zwycięski. —
Sto lat! sto lat nadziei wśród tego moskiewskiego piekła, a zielony liść jéj, niezwiędły chowa z nas każdy na piersi, żywiąc go ciepłem serca.. kryjąc jak skarb — ostatni. —
Po wyczekiwaniach długich, posłyszał Karol — o podróży Stanisława Augusta do Kaniowa. Smutna to była wieść, król jechał się modlić do carowéj aby go nie odarła z ostatniego ziemi kawałka. Naród w nim czuł się upokorzonym.. Polska przez jego usta żebrała życia, zamiast się go dobijać. — Potém otworzył się jakby w nagrodę ów sejm wiekopomny, a razem z nim serce Karola otwarło się nadziei, radości.. Chciał rzucić sochę, wejść do wojska.. posłyszał o Kościuszce, że porzuciwszy Amerykę, miał wstąpić do wojsk polskich..
Pragnął go zobaczyć... ale dziwnie składały się okoliczności, iż goniąc za nim, nie mógł się z nim spotkać nigdzie. Napisał wreszcie i otrzymał odpowiedź, która zamiast zachęcać go, aby wstąpił do wojska, radziła mu to na późniéj odroczyć... List Kościuszki był smutny jakby rozczarowany i więcéj spodziewający się od jutra. Karol więc pozostał na wsi.


Gdy Warszawa okrzykiwała króla z narodem, — naród z królem, a pani Kossakowska dowcipnie protestując, dodawała — póki z narodem — gdy wszystko drzało radością odrodzenia... carowa poprzysięgała zgubę niewdzięcznéj Polsce która śmiała chcieć się jéj wymknąć z dłoni... wraz z królem, który poprzysięgłe wypowiadał posłuszeństwo. Dla niéj był on jeszcze za mało posłusznym.
Przeciwko téj Polsce nowéj, którą tworzyła Ustawa majowa, Moskwa z chytrą przebiegłością szatana stawiła zrodzone pod jéj opieką stronnictwa ślepych lub kupionych, które szło powołując się na stare prawa Rzeczypospolitéj... a gotowało jéj zagładę. — Ironija losów nie mogła nic potworniejszego wymyślić nad targowicki spisek wywieszający swobodę na chorągwi, nad którą wetknięto orła carowéj, co jéj miał pilnować. —
Po krótkich dniach nadziei, tryumfów, zwycięztw... kraj budził się w objęciach niewoli nowéj, a obrożę wkładały mu ręce braci tłumacząc że była koroną.
I poczęły się dwie pokuty znowu... wśród których szaleli najzepsutsi z narodu przewodząc mu bagnetami Moskwy... bezwstydnie... Król, który był niedawno z narodem, poszedł potem z Targowicą, nawykły zawsze iść, gdzie go prowadzono... bo nigdy na własną wolę zebrać się nie umiał...
Żelazna ręka losu krwawo legła na piersi rozdartéj Polski, jakby już jéj zgon zapowiadała, ale pod jéj naciskiem zakipiały serca oburzeniem... zginąć lub odzyskać swobodę. — Los z ironiją powtórzył echem: — Zginąć.



KSIĘGA II.

1794.

Wielkie nadzieje 1791 roku już w następnym zabite zostały. Karol, który pomimo listu Kościuszki wybierał się już przyłączyć do partyi ukraińskiéj, usłyszał o cofaniu się jéj nagłém pod Warszawę... Biło mu serce żalem na wieść o bitwie pod Zielińcami; na świetne zwycięztwo pod Dubienką, koń i rynsztunek był gotowym, szło o to, jak się przebić przez zezwalające kraj moskiewskie siły. — Następne wypadki zmusiły go do wyczekiwania, chwilowa przemoc oburzała, ale teraz mocniéj jeszcze wierzył, iż godzina czynu wkrótce musi uderzyć. — Zrozumiał dobrze, iż Kościuszko opuszczający służbę, długo bezczynnym nie mógł pozostać; wychodził on z szeregów, którym hetmaniła Targowica, aby się do innych zaciągnąć.
Nowa konfederacya w tak ścisłéj będąca przyjaźni z Moskwą, nie mogła złudzić nikogo i sama się już łudzić przestała, odbierając rozkazy, które dążyły do zupełnego rozbrojenia Polski.. aby słaba, bezbronna, związana poszła bez oporu na pastwę. —
Każdy dzień przynosił jakaś gorycz nową, upokorzenie, pogłoskę, która puszczona umyślnie, jakby przelatywała Polskę, dręcząc oczekiwaniem zła, wprzódy nim ono nadeszło. Naówczas jednak więcéj niż dziś najwyższe złe zdawało się zwiastować kres niedoli i przesilenie losu. — Najgorzéj — najlepiéj! mówiono pocieszając się po cichu.
Zamęt ów, panowanie ludzi bez czoła i sumienia, podejrzanych lub oszalałych mogłoż trwać długo?
To się musi przesilić! szeptano. Kara Boża ustąpi przed miłosierdziem Jego..
Karol z razu mówił jak inni, czekał z wszystkimi zmiany, na ostatek dłużéj już wytrwać nie mógł.
Coraz gorsze wieści wprawiły go w rozpacz prawie, domyślał się pod niemi innéj prawdy nad tę, którą znał i widział, chciał się przekonać z blizka, czy w istocie na wieki, a przynajmniéj na wiek jego.. potrzeba się było wyrzec nadziei.
Człowiek ten zamknięty długo w ciszy lasów, zgięty nad zagonem, obudził się jednego ranka z gwałtowném pragnieniem wybieżenia w świat, dla dojścia prawdy.


Rotmistrz Poremba, który już włóczył się tylko o kiju ze swéj izdebki do jadalni, a czasem na ławkę w ganku, zdziwił się, gdy mu przy wieczerzy zapowiedział Karól niespodzianie, że wyjechać będzie musiał..
Wyjechać! w głowie się pomieścić nie mogło staremu, bo Karol niekiedy do kościoła, rzadziéj do miasteczka, a ledwie w rok raz w sąsiedztwo mógł się wybrać, daléj zaś od lat kilkunastu nie wyjrzał nigdy, ani okazał chęci, wydobycia się za poleskie lasy i błota.
Z razu Poremba nic nie zrozumiał, myślał, że to będzie kilkagodzinna wycieczka i zapytał. —
— Wszakże pan na noc powróci?
Karol się uśmiechnął.
— Niewiem ani kiedy, ani jak wrócę, rzekł.
— Więc — dokąd?? niespokojnie przerwał Poremba — dokądże?
— Ba! rzekł gospodarz.. szczerze ci powiem, że ściśle wziąwszy, niewiem nawet dokąd jadę...
Rotmistrz patrzał nań, nie rozumiał, ale mocno był zafrasowany..
— Pojmiesz mnie łatwo, kochany rotmistrzu, odezwał się, gdy zostali sami. Czas wielki przekonać się nareszcie, czyśmy bezpowrotnie zginęli lub nie, czy żyć i czekać warto, lub schylić głowę pod rózgą przeznaczenia, a gotować się do.. mogiły.
Strasznie, strasznie dotąd spełniają się nam przepowiednie księdza Marka.. ale może téż Bóg da się nareszcie przebłagać cierpieniem.
Jadę, mój rotmistrzu — po język, jak mówiono niegdyś — jadę po nadzieję lub.. po rozpacz.. Czuję, że jeszcze mógłbym się na coś przydać ojczyźnie, żem jeszcze zdrów, że Saracenką władnę — alem już na krańcu siły i niecierpliwszy jestem, bo długo czekać nie mogę. Dość wyczekiwałem i dożyłem zawodów.. zobaczę oczyma własnemi co się święci. —
— Ale mój dobrodzieju — odpowiedział rotmistrz załamując ręce — gdyby tak trochę dawniéj — nie mówię... świtało coś, a dziś! Targowiczanie górę wzięli, moskale kraj cały opanowali, gdzie tu i pomyśleć o czém!
Karol się uśmiechnął.
— To prawda, rzekł, ale ty wiesz, że naszą wiarą odwieczną było — im gorzéj, tém lepiéj. Dziś już tak źle jest, tak sromotnie, że się chyba naród do rozpaczliwéj walki teraz lub nigdy nie przebudzi. Czuję... nie wiem, czy to godzina zwycięstwa lub ostatecznego upadku... ale ona nadchodzi, zwiastuje wszystko nadchodzącą... jadę! Rotmistrz zamilkł nie śmiejąc się sprzeciwiać, westchnął... Karol kazał przygotować do podróży.
Stach, który probował już leśniczowstwa, ekonomstwa, rzemiosła i handlu... zażądał towarzyszyć Karolowi... Ten odmówić mu nie śmiał, jak się nie odmawia choremu, któremu już nic zaszkodzić nie może.


Droga instynktowo wiodła Karola ku staremu gniazdu, ku Skale i Krakowu... zdawało mu się raz wyjeżdżając, że dla niego innéj nie ma na świecie. — Przejeżdżali kraj wszędzie wartami moskiewskiemi zastawiony. Gdzie niegdzie resztka wojska swojego osaczona, uszczuplona, wynędzniała, milcząca a posępna, czekać się zdawała wyroku przewidywanego, który ją miał zniszczyć do reszty.
Bystre Karola oko, które dawno nie patrzało na kraj, tylko z cichego poleskiego kąta, gdzie nic nie dochodziło prócz niezrozumiałych jęków, postrzegło w całéj nagości położenie skrępowanéj, przygotowywanéj na ostateczne rozćwiertowanie Polski. Serce mu się rozdarło widokiem téj nędzy, którą milcząc heroicznie znosiła.
Po okrzykach ognistych trzeciego Maja głucha nastąpiła cisza.. Znaczenie jéj nikogo omylić nie mogło, wrzało pod tą zdrętwiałą skorupą. Z Polski staréj, o któréj przywrócenie niby skonfederowali się ludzie bez mózgów lub bez sumienia, zostało tylko imie w Targowickiém błocie zwalane.. Ze wszystkich oczów błyskały chwilami płomienie zemsty, milczące usta mówić się zdawały — Jest Bóg! czekajmy!
Żołdactwo moskiewskie nad opanowanym zdradą krajem stało w ponurym niepokoju, obawiając się, czując w powietrzu sycylijskie nieszpory.
Nie można się było łudzić — chwila była zwiastująca wysiłek rozpaczliwy — srom i męka dosięgły granic... Karol nareszcie przywlókł się do Skały... konie stanęły u bramy cmentarzowéj, poszedł pomodlić się na groby... Spojrzał ztąd na dwór, na ogród, targnęło go tam serce... jechać czy nie?
— Po co? odpowiedział sobie w duchu — nie! było by to słabością, dziś mniéj niż kiedy słabym się być godzi.
Stach błagał go oczyma, ruszał z niecierpliwości ramionami... Karol kazał zwrócić do Krakowa...


Na każdym kroku spotykali wspomnienia — to Staszek się wzdrygnął i westchnął — to Karol spojrzał i łza zakręciła mu się w oku... Gdzie były te czasy, kiedy się tu zwijało z koniem i strzelbą a myślą wesołą!
Nieśmieli nic mówić do siebie, ale tak się dobrze rozumieli...
Nade drogą stało karczmisko stare u granicy skalskich dóbr, gospoda zajezdna nasza, jakich dziś już w zapadłych kątach chyba szukać potrzeba... Rzadko do niéj wprawdzie szlachcic zajeżdżał ongi, bo miał zawsze albo we dworze krewniaka, lub na probostwie chętną gościnę u księdza... trafiało się przecie, że mu się nowego kontusza brać nie chciało, lub że był w sporze i waśni z krewnemi, czasem się więc wóz i do gospody zatoczyć musiał.
Było miejsca dosyć, dla szlachcica, dla wieśniaka, na bryki furmańskie, a choćby na cały oddział kawaleryi. Żyd naturalnie gospodarzył tu, szynkował, cierpiał, aby na życie zarobić; cięższéj doli nad tę, w czasach gdy szlachta była rozhukana, pojąć trudno.
Gospoda stara była jak świat... podpierano ją, przestawiano częściami, przesypywano ściany, dociosywano słupy, ale wyglądała zawsze, jak przed wieki, gdy może była obrad gminy i schadzek ludu stolicą... Szeroka, ogromna, z wysokim dachem, na pół w słupach i galeryi, w środku istna arka Noego. Koń żydowski biedką, fura ze szkapami chłopskiemi, osiodłany podjezdek szlachecki, bachmat z siodłem paradném, krowa gospodyni, kozy gospodarza, gęsi, kaczki, bachury i pieszczone ciele filozofujące w zagrodzie, mieściło się tu wszystko, nie licząc wróbli, których seciny gnieździły się w dachu i jaskółek oblepiających rzędem poddasze. Gospoda taka była sama sobie całym maleńkim światem, musiała podróżnemu dostarczyć wszystko począwszy od napoju i jadła aż do osi i koła, ćwieka i młota, wreszcie politycznych i handlowych wiadomości. Była ona w dodatku przeprzęgiem owéj tajemniczéj poczty żydowskiéj, która kraj w szersz i wzdłuż przerzynała we wszystkich kierunkach. — Życia tu czasem więcéj bywało, niż we dworze, a w posuchę posyłano go zaczerpnąć do arendarza, bo na tym przesmyku każdy coś fałszu i coś prawdy przejeżdżając zostawił.
Nie chciał zajeżdżać do dworu Karól, ale konie zmęczone zmusiły go tu wypocząć, same one wwiozły w otwarte wrota. Karol pamiętał, że tu żył i zmarł ów poczciwy Abraham, który w chwili odjazdu jego udając kapitalistę, przyniósł na drogę macierzyńskie dukaty. Teraz starego już dawno nie było na świecie, syn nie młody także nastąpiwszy po nim gospodarzył, bo karczmy, jak królestwa z łaski Bożéj, szły z pokolenia w pokolenie, dziedzictwem. Pan miał prawo elekcyi, ale go rzadko używał..
Młodszy Abraham był wykapany ojciec nieboszczyk, z rozumu i z serca podobny doń jak dwie krople wody. Człek milczący, smętny, noszący swą dolę jak przystało Izraelowi z pokorą.. szanując niezłomna wolę Bożą.
Z Karolem nie widzieli się już kilka lat dziesiątków, nie dziw, że gdy wszedł do izby, w któréj dosyć było luda — nie chcąc się dać poznać — Abraham pokłonił mu się zrazu jarmułką jak obcemu. —
Ale skłoniwszy się i zmierzywszy go oczyma, stanął wryty i wpatrywał się. — Pomyślał. — Chyba znajomy! odpowiedział sobie — nie może być, i odszedł. Wrócił i przyglądał się jeszcze, odchodził, niecierpliwił się że coś w téj twarzy wyczytał, a nie był swego pewny.. Miałże by to być pan Karol? Ale gdzieżby on znowu w starém swojém dziedzictwie do żyda i karczmy zajechał? —
Spytał po cichu Stacha — kto jedzie? Stach potrząsł głową i ruszył ramionami nie odpowiadając nic, bo takie miał rozkazy.. żyd powrócił do Karola, był niespokojny.
— Z przeproszeniem jasnego pana, zaczął. W tém nagle w oczach mu się rozjaśniło i chwyciwszy go za kolana, krzyknął.
— A! tyś nasz panicz!!
Karol mu podał rękę. —
— Cicho, rzekł, nie panicz, nie pan, ale stary przyjaciel... Jakżeś to mnie poznał? jak?
— Albo ja wiem! serce mi uderzyło. Przypomnieliście mi starego pana..
Abraham powiódł go do bokówki, do izby paradnéj, gdzie stały w szafie księgi zakonu, gdzie w dnie świąteczne rodzina zasiadała około stołu przy siedmioramiennym świeczniku. Tu nie było jeszcze dosyć pięknego i dobrego miejsca dla tak wielkiego gościa, nic godnego przyjęcia dawnego dziedzica.. dzień powszedni! Ani szczupaka szabasowego, ani pieczonéj gęsi, ani bułki świeżéj. Cóż robić! na znak gospodarza stara Abrahamowa i młode pokolenie po przywitaniu serdeczém zajęło się kuchnią..
Karol smutny był, lecz dziwnie wzruszony, on, co nie miał tu rodziny, w tych biednych wygnańcach znajdował serca wspomnieniom wierne a życzliwe..
Spytał naprzód o Ewę.. Abraham potrząsnął smutnie głową. — Święta to pani, rzekł, ale téż nieszczęśliwa! Siedzi tu opuszczona z dzieckiem, czasem się musi o kawałek chleba zatroszczyć.. gdy jemu.. pasztety w Warszawie jeść trzeba!.. Żyd z ohydą się wzdrygnął, ręką rzucił i zamilkł.


Długo potém mówili po cichu.. naprzód o wszystkiém co się działo w Skale, potém o sąsiadach, o obcych, a na ostatek.. o kraju. Żyd obejrzał się do koła ostrożnie, byli sami, wyszedł jeszcze za drzwi niby za interesem do żony, obejrzał wszędzie, czy kogo na podsłuchach nie ma, kazał chłopcu pilnować i wrócił z posępném tajemniczém obliczém. —
— Co pan się masz zapierać przedemną, rzekł — ja wiem dokąd pan jechać musi.. tam, gdzie teraz wszyscy jadą poczciwi.. do Saksonii, do Drezna...
Kiwnął głową.
— Nie potrzebuje się pan taić przedemną... ja tam téż byłem od kogoś posyłamy do pana Potockiego.. do P... Kościuszka!
Ostatnie imie wymówił co cichu, przymrużył oczy i dodał na ucho. —
— Ja wiem wszystko!!
— Ale ja, daje ci słowo, dotąd nic nie wiem, rzekł Pluta.. jadę za tém umyślnie, aby dostać języka.. Czułem tylko sercem z daleka, że coś robić się musi..
Żyd za kolana go znowu pochwycił, oko mu się rozjaśniło.
— Jeśli tak, to dobrze pan trafił — odezwał się — ja nie wiem wszystkiego.. ale.. wiem o wszystkiém.. No! już dosyć złego, dosyć pohańbienia było, poczciwi ludzie myślą jak kraj ratować, zbierają się, radzą.. Tak być daléj nie może. Trzeba jak śmiecie wymieść tę szarańczę moskiewską, która kraj objada.. trzeba, żeby my raz u siebie w domu panami byli, a nikt nam tu nie przewodził?
Co ja mam mówić! dodał, pan to już wiesz!
— Więc się coś czyni? spytał Karol z zapałem chwytając żyda za ramiona.. Mów mi, wskaż! gdzie? pójdę ich szukać.. nie mogę dłużéj zostać bezczynnym, może téż przydam się na co?
— Ale cicho — przestrzegł żyd — cicho! tu ściany uszy mają, a ludzie długie języki.. Moskal téż nie śpi.. Jedno panu powiem, niech pan jedzie do Saksonii, do Drezna.. tam musi być pan Kościuszek.. tam wszyscy ludzie poczciwi.. tam radzą..
Tak najważniejszą dla siebie wiadomość powziął Karol od — żyda! uradował się widząc, że go przeczucia nie myliły, że kraj w istocie gotował się jarzmo otrząsnąć.. Szło tylko teraz o to, dokąd jechać aby się do ludzi czynu przybliżyć. —
Rada Abrahama zdawała się zdrową, wiedział on oprócz tego, że Krakowianie zjeżdżali się potajemnie do Pińczowa, że jenerał Wodzicki był jednym z najczynniejszych, i że po Galicyi krążyły tajemnicze postacie, zbierające wiadomości o położeniu wojsk i t. p.
Na tych naradach zmierzchać zaczęło, Karol nie był jeszcze pewnym, jak ma postąpić i do kogo się udać; serce go jednak do Kościuszki ciągnęło. Noc zbliżająca się, dała Abrahamowi powód do zatrzymania go gwałtem w gospodzie. Trudno téż było ruszyć bez Stacha, a ten korzystając z popasu, poleciał do wioski, nie spytawszy nawet o pozwolenie. Nie miał już tu nikogo, chciał jednak zobaczyć ziemię, drzewa, płoty,chaty...te miejsca, gdzie dziecięciem płakiwał. Dziś te łzy, jakże mu się zdawały słodkiemi...
Rozmowa z żydem przeciągnęła się do późna, a rozmysły z sobą, noc całą. Brało się na brzask, gdy konie stanęły przed gospodą. Karol myślał jeszcze, co pocznie, wreszcie mimo dosyć dalekiéj drogi postanowił szukać Kościuszki. Abraham zaręczał, że go znajdzie w Saskiéj stolicy.


Podróże naówczas nie były ani łatwe, ani miłe, ani pospieszne. Kto, jak Karol jechał z sercem bijącém, temu się wlokło śmiertelnie. Koń zakulał, rozkuł się, bryka popsuła, drogę zmylono, błoto opóźniało, w kraju nieznanym co chwila pytać było trzeba. Wiekiem się téż wydało dobijanie do téj Saskiéj stolicy.
Dawne jéj z krajem polskim stosunki od śmierci Augusta III. już były zerwane na pozór, ale nałóg pozostał, przyzwyczajenie ciągnęło, jakaś wiara niezasłużona w tę dynastyą przywiązywała do niéj, chciano w niéj widzieć przyszłych królów nowéj Polski. Nigdy téż w Dreznie na Polakach nie zbywało: wypędzeni tu się tulili, uciekający szukali przytułku, zmordowani odpoczynku. —
Jeszcze to miasto naówczas nie było tém, czém w ostatnich czasach napływ cudzoziemców je stworzył. Kupiło się ono całe niemal około zamku elektorskiego, który ze swą wieżycą i kościołem panował stosunkowo nie wielkiéj kupce okazalszych domostw. Poza dwa rynki, Stary i Nowy, ulicę zamkową i kilka szerszych, zabudowanych kamienicami, daléj już tylko drobne domki i obszerne ciągnęły się ogrody. To, co dziś wcielono do miasta, dobrze opodal za niém było odsunięte.
Schludnie to wyglądało jak dzisiaj, ale raczéj królewską rezydencyją niż stolicą państwa nazwać się mogło... Część znaczną ludności składali jeszcze Serbowie, na przedmieściach mówiono po wendyjsku... dziś już tu śladu niema tych dawnych Drażdan mieszkańców.
W gospodzie na zamkowéj ulicy nieopodal od bramy Jerzego, która nazywała się polską gospodą i miała jeszcze wywieszonego Orła Białego, zatrzymał się wreszcie Karol znużony i niecierpliwy. Zeskoczywszy z bryki, wchodził już na próg jéj, gdy się minął z mężczyzną, obwiniętym chustką, w czapce nasuniętéj na oczy, którego nie mógł poznać, bo twarzy prawie nie dostrzegł. Ten zwrócił się nagle ku niemu i pochwycił go za rękę.
— Miły Boże! Tyś Pluta? nieprawdaź? Już miał Karol wyrzec imie Kościuszki głośno, gdy ten położywszy palce na ustach i zmarszczywszy czoło rzekł mu: Nie mów mego nazwiska! Szukają, mnie, w téj chwili uciekać muszę... Saksonija może mnie nie wydać, ale i wydać mnie może. Uciekam do Lipska, gdzie mniéj będę na oku...
— Kiedy?
— Natychmiast...
— Jenerale, na miłość Bożą! — jam umyślnie do was tu przybył z drugiego końca świata... muszę z tobą pomówić...
— Chodź ze mną, ja tu pozostać nie mogę, odparł Kościuszko, uchodząc szybko.
Ledwie mając czas, konie i rzeczy swe porzuciwszy, nakazać Staszkowi około nich pilność Pluta, musiał już iść za jenerałem, który się niecierpliwił... pospieszyli oba pieszo za bramę Jerzego pod kościół, ku staremu, naówczas jedynemu na Elbie mostowi.
Wiatr acz już wiosenny ale mroźny smagał ich po twarzach... Elba kry niosła... pusto i cicho było na wybrzeżu.


— Panie Jenerale, chciał rozpocząć Pluta, ale Kościuszko mu przerwał nagle:
— Zkad mogłeś wiedzieć, że mnie tu znajdziesz?
— Dowiedziałem się o tém przypadkiem, odpowiedział Karol, mogę powiedzieć, żem się tego więcéj domyślał niż był pewnym. Jechałem z Wołynia czując, że się coś gotować musi... oto wam przywożę ręce silne jeszcze... grosza, ile go mam... sił, na jakie stanie... i życia, ile mi Bóg przeznaczył... Bierzcie i rozporządzajcie.
Kościuszko go uścisnął.
— Znać człowieka, co był w szkole Washingtona! zawołał... a! zmuszeni podobno będziemy — dodał — ruszyć się, czy w porę, Bóg to wie; mojém zdaniem zawcześnie, ale dłużéj czekać niepodobna, wytrwać nie można. Naradzamy się w istocie jak rozpocząć, ale Moskale i Niemcy już zwietrzyli robotę i mnie tu ścigają... a w kraju innych. Trzeba będzie, bądź co bądź, niedojrzały wybuch przyspieszyć, inaczéj wojsko rozbroją, a ono jest nasieniem powstania...
— A więc jeśli robota jest, gorąco zawołał Pluta — zlitujcie się jenerale, znacie mnie, ufacie może, zużytkujecie...
— Nie lękaj się o to... będziemy wszyscy mieli roboty dosyć, bo każdy musi stać za dziesięciu...
Ja dłużéj tu w Dreźnie zostać nie mogę, czekają na mnie w Lipsku... gdzie bezpieczniejsi trochę jesteśmy. Tam więc przybyć musisz... Zgłosisz się do mnie do gospody pod murzynkiem, mało znanego kąta... gdzie i ja i nasi będą... tam pogadamy dłużéj... Nie mam chwili do stracenia, bo wiem że mnie szpiegują, a nie myślę się dać wziąć... Przybywaj więc... Ja most przejdę pieszo, a na Nowém Mieście konie na mnie czekają.
Tak ledwie przybywszy do Drezna, tegoż samego dnia nad wieczór ruszył Karol w pogoń za Kościuszką do Lipska, dokąd oba prawie jednocześnie nazajutrz dopiero wieczorem po rozbitych drogach nadążyć mogli.
Umieściwszy się w pierwszéj lepszéj gospodzie, Karol pobiegł na wyznaczone mu miejsce pod murzynka. — Była to w istocie dziura czarna wśród najbrudniejszego domostw steku; ale gospodarzem domu był żyd z Polski, a u niego wszyscy jak u siebie, spokojni wchodzili i wychodzili pewni, że ich nie zdradzi.
Nocą już wszedł Pluta do izby licho oświeconéj, w któréj otoczonego kilku nieznajomymi sobie ludźmi, zastał jenerała Kościuszkę.
Żwawa już toczyła się rozmowa...
Z niéj dopiero dowiedział się Karol, że w Polsce wszystko było pogotowiu do powstania, że tą razą nie szlachta, nie pospolite ruszenie, nie konfederacya, ale samo wojsko z ludem i mieszczaństwem rozpoczynać miało.
Po tym jednym znaku łacno było rozeznać, jak niezmierna różnica dzieliła wszystkie usiłowania dawniejsze obrony kraju od teraźniejszego. Rozpoczynała się widocznie epoka nowa, podnosiła się Polska młoda, odrodzona, cała... którą chrzest trzeciego Maja wprowadził na świat... Nie wyłączano szlachty, ale réj już nie do niéj należał. —
Zdaniem Kościuszki naród nie był jeszcze należycie przygotowany do ogólnego powstania, ale niecierpliwość z rozpaczonych wojsk, które rozpuszczać nakazano, gorączka niektórych patryotów — nagliły. — Szło o to, ażeby reszty sił zbrojnych nie zagarnęli Moskale.
Postanowiono rozpocząć od opanowania Krakowa, do którego plan jeszcze w Listopadzie roku przeszłego był osnuty przez Wodzickiego, lecz do skutku, mimo usilnych jego starań, przyjść nie mógł. Wznawiano teraz pomysł i spodziewano się łatwo wyprzeć nieliczną moskiewską załogę.
Na to hasło miały się wszędzie poruszyć wojska, wypowiadając posłuszeństwo hetmanom narzuconym, miał powstać kraj cały, massami...
Kościuszko rachował wiele na miasta, że rozpoczną, na lud wiejski, że pójdzie za niemi, na wszystkie klasy narodu, na wspólne działanie całego kraju, który — niestety — może znał jeszcze za mało...
Łudzili się dojrzałością mas i on i wielu innych — polityczne ich wykształcenie nie przychodzi ani łatwo ani bezpłatnie... okupić je potrzeba pracą, zawodami, ofiarami, błędami nawet, które najwięcéj uczą.
Kołłątaj liczył na — potęgę grozy rewolucyjnéj, Potocki na miłość ojczyzny, inni na nienawiść do Moskali... Kościuszko na świętość sprawy... Wybicki mówił Zakrzewskiemu... — Zginiem! to przynajmniéj nie przeżyjemy ojczyzny!


— „Słyszałeś cośmy mówili, wiesz jak rzeczy stoją, rzekł Kościuszko do Pluty, gdy Prozor, Dmóchowski i inni towarzysze narady się porozchodzili. — Nie mamy czasu do stracenia — nie byłem zdania, aby tak rączo i pospiesznie przystąpić do wielkiego dzieła, chciałem więcéj zasobów, lepszego przygotowania umysłów, ale wojsku zagraża rozpuszczenie lub ohydna niewola; żołnierz nie wytrzyma.. Lada dzień gdzieś coś samo wybuchnąć może. Madaliński niecierpliwi się i najpewniéj nie czekając na nas rozpocznie — zostawić ich tak i na sztych wydać nie podobna. Trzeba więc, ażeby się wszystkie siły ściągały, szczególniéj te, które stojąc na kresach, najłatwiéj odcięte i pochłonięte być mogą.
Ofiarowałeś mi z posługą, przyjmuję. — Pojedziesz odemnie do brygady Słomińskiego, do Kopcia. Nie sądź, ażebyś małą lub łatwą miał drogę przed sobą. Brygada Słomińskiego stoi gdzieś między Żytomierzem a Kijowem — a mnie ją tu w Krakowskie przywieść potrzeba, mimo porozstawianych pułków moskiewskich na drodze.
Ruszysz do Kopcia i dasz mu stanowczy ordynans, bądź co bądź niech się przerzyna przez Moskali i zdąża nad Bug, gdzie już swoich zastanie.. Z niemi razem pociągną do głównego obozu.. dowiedzą się gdzie on naówczas będzie. Kopeć wie już o wszystkiem i pewnie się do tego sposobi. — Zawieź mu odemnie pozdrowienie braterskie i obyście z nim razem cało wrócili!!
Pluta chciał coś odpowiedzieć, żal mu było opuszczać Kościuszkę, przedzierać się znowu posłańcem, kiedy już rycerzem być pragnął.. ale rozkaz wodza.. ale ważność sprawy! Zamilkł.
Kościuszko postrzegł smutek na jego czole. — Co ci jest? spytał.
— Jenerale, otwarcie rzekł Pluta.. ruszę dziś jeszcze jeśli rozkażesz, ale wyznaję, że wolałbym milszy obowiązek dzielenia z tobą niebezpieczeństwa..
— Kochany towarzyszu, odezwał się Kościuszko — wszędzie byś mi się przydał to pewna.. ale ja tu, do roboty znajdę prędzéj ludzi, a tam do téj niebezpiecznéj misyi niemam nikogo.. Trzeba ze szpon Moskwy ratować okruchy wojska naszego.. nie tyle idzie może o ludzi, co o sławę żołnierza polskiego..
— Będę ci posłusznym, a że chwile drogie, jutro więc dodnia wyruszę z Lipska i najprostszemi drogami na Wołyń podążę.
Noc już była późna, rozstali się dwaj towarzysze, ledwie mając czas kilka słowy przypomnieć sobie amerykańskie przygody. —
Karol po długim swym wypoczynku w Sarnowie, pchnięty teraz został z trudném poselstwem na drugi kraniec Polski.


Leniwo przychodziła wiosna, chociaż ją już w powiewie powietrza czuć było, drzewa stały jeszcze jakby głuche na cieplejsze słońca promienie.. a kwiatek gdzieniegdzie wychyliwszy główkę z ziemi mdlał zmrożony rosą poranka.. Bociany już były przyleciały i wychudłe, u ciepłych krynic szukały pożywienia; jaskółki kręciły się w obłokach, skowronek ś. Agnieszki dzwonił na wielką uroczystość zmartwychwstania — a ziemia stała wciąż jeszcze na pół odziana kożuchem lodu i śronów obnażając się powoli.. Sen zimy jeszcze ją trzymał w powiciu.
Ranki téż były zimowe a zimne, choć dnie czasem ciepłe, a w południe przypiekało. — Wszystko zwiastowało, że nagle potém jak za odkryciem zasłony.. pękną wezbrane liście i młodą szatą odkryją się lasy zaspane..
Na Rusi w chłodnych puszczach, w których splecione gęszcze nie łatwo się ciepłe wciskają promienie, — jeszcze było głucho, — ale w umysłach drżało przeczucie innego zmartwychwstania, i innéj wiosny. Zwiastowała się ona wszędzie, choć pochwycić nie było podobna jak i czém.. Coś o niéj mówiło, jakby głos z nieba.
Mimo czujności Moskali jak prąd elektryczny wieści przebiegały z matki Polski przez rozstawione straże, przez mury więzienne; przynosili je klucznicy i stróże turmowi; mimo połapanych wysłańców szły posłuchy z wiatrami; mimo wyrwanych w Sybir spokojnych obywateli, których poczciwość czyniła podejrzanymi — bracia ich w ciszy sposobili się do nowéj pracy. — Nikt tego przekonania nie wpajał, nikt nie siał idei, a rodziła się wszędzie jedna. — Tak trwać nie może.. tak pozostać Bóg nie pozwoli...
Ktoś w wydrążonéj osi wracając z Gdańska, przywiózł wielkopolską gazetę, gdzieindziéj przekradła się wieść z pątnikiem idącym do miejsc świętych; inny przewiózł ja w zaciśniętych ustach, choć z moskiewskiemi jenerałami ucztował.. Gotujące się powstanie w Polsce na całym obszarze jéj dawnym.. rozpłomieniało wszystkich.
Moskwa podwajała czujność, ale nie mogła pochwycić nic — prócz ludzi niewinnych dla grozy..
Reszty wojsk polskich, które oderznięto od kraju w okolicach Kijowa i Żytomierza, już niemal siłą do moskiewskich wcielone były. Wzdrygały się na ten nowy gwałt serca, oburzały umysły, ale milczeć nakazywała ostrożność.
Kniaź Dołhoruki w imieniu Najjaśniejszéj Monarchini złote wojskowym obiecywał góry, żołnierz od tych gór wszakże rad był do płaskich nizin Polski powrócić...
Ale jak było zewsząd strzeżonéj garstce przerznąć się przez tylekroć silniejsze szeregi?
Nie jeden kordon ale dziesięć różnych pasem tych niewolników jeszcze noszących imie wojska polskiego i mundur rzeczypospolitéj dzieliło od ojczyzny. Moskwa postępowała ostrożnie, pragnąc uniknąć wybuchów. Codzień ściskano zastęp, który opasywał massami garść naszych żołnierzy.. aby przyparłszy ich, rozbroić, a rozproszonych wcielić w trzodę kałmuków lub pognać na Sybirskie lody. Starszyznę tymczasem ujmowano grzecznością i obietnicami nagrody..
Trwoga w wojsku i w kraju większa codzień ogarniała umysły, prześladowanie wywołane wypadkami w Polsce, obawą wybuchów nowych, wzrastało. Porywano ze spokojnych dworów duchowieństwo, biskupów, księży, szlachtę, sekwestrowano dobra.. palono wioski. Moskwa jak zawsze tak naówczas nie znała innéj broni na zniewolenie sobie serc nad terroryzm i grozę..
Bądź mi druhem — lub zabiję!
Uległy gwałtowi temu tylko dusze bojaźliwsze długą trwogą złamane.
Brygada Słomińskiego, do któréj wysłany był Karol, rozlokowana w pośród wojsk moskiewskich w Kijowskiém już była osaczoną. Sam Słomiński zdawał się ujętym. Siedząc w Łabuniu przez grzecznych moskali głaskany i pojony, wydawał im swoich, tłumacząc się może przed sobą, iż ich nie uratuje inaczéj.


Wśród tego straconego już dla ojczyzny żołnierza, który posępnie oczekiwał rozbrojenia, był przecie człowiek mężnego serca, który widział możność ratowania siebie i braci. — Człowiekiem tym był Kopeć.
Około niego gromadzili się sprzysięgli, na niego patrzał żołnierz, jak na zbawcę.
Kopeć był mężnym, energicznym, upartym w wykonaniu raz powziętéj myśli, ale w potrzebie stawał się skrytym, a z pozoru wcale nie obudzał podejrzeń, tak wyglądał potulno..
Miano go u góry za człowieka spokojnego, zrezygnowanego, posłusznego i brygadier Słomiński ujęty już przez Dołhorukiego, sam mu zlecił objechanie brygady, ujecie jéj obietnicami, aby cała przeszła w służbę wspaniałomyślnéj monarchini, Semiramidy północy..
Nieszczęśliwego żołnierza, który już prawie nie miał ojczyzny, chciano tak kupić jak kupowano posłów, jak opłacano szpiegów, jak frymaczono sumieniami. W sercu żołnierzy wszakże płonęła szlachetniejsza iskra, która mu się zbezcześcić nie dała.
Gdy tak jedni go starali się ująć obietnicami, drudzy powolnie opasywali, by zastraszyć i siłą zmusić do posłuszeństwa, Kopeć użył objazdu wojska na to, by mu dodać ducha i odebrać od niego przysięgę.
Powolny, milczący, nie sprzeciwiając się Słomińskiemu, kłaniając się jenerałom moskiewskim, którym w języku monarchini raporta już podawać był zmuszony, nocami zbierał do siebie oficerów i śmiały plan wyrwania się z téj żelaznéj obręczy moskiewskiéj nakreślił.
Przyjęli go wszyscy.. rozpoczęto wykonanie.
W chwili, gdy po zapadłych lasach polesia Kijowskiego z rozkazu Kopcia pieczono chleby, suszono je, przysposabiano prowianty i w zakątkach niedostrzeżonych Moskalom gotowano się już do wyprawy, przybył Karol po raz pierwszy, aby do niéj przynaglić. Przejazd jego jako obywatela miejscowego nie zwrócił zbytnio uwagi, chociaż podróż po kraju łatwą ani bezpieczną nie była. Dość z twarzy obudzić podejrzenie lub niepodobać się było sotnikowi kozackiemu, aby pojechać na Syberyą. Pluta wszakże uniknął szczęśliwie niebezpieczeństwa, stawił się w porze, ordynans oddał i powrócił do Sarnowa, aby wyekwipowawszy się po żołniersku, stanąć pod chorągwią. Z nią razem miał się późniéj dostać do Kościuszki. W kilka dni pożegnawszy majora, który narzekał na opuchłe nogi, a płakał, że na koń już siąść nie może, Pluta pospieszył znowu w okolice Uszomierza, gdzie szeroko rozłożona była brygada Słomińskiego..


Podróżując po większéj części nocami — nad rankiem dnia jednego wczesnéj wiosny, przypominającéj mu pierwszą wyprawę, przybył Karol już po raz drugi do Kopcia.
Przyspieszył ten powrót odebrawszy przez zaufanego kupca wiadomość z Krakowa i żądanie jak największego pospiechu.
Kopeć stał umyślnie z główną kwaterą swoją we wsi odległéj od traktów, otoczonéj zewsząd głuchemi bory, tu bowiem mniéj był na oku.
Rzuciwszy brykę z końmi w żydowskiéj gospodzie, pieszo pobiegł Karol do Brygadyera.
Ale w kwaterze były pustki; znalazł wszystko jakby do wymarszu gotowe, ludzi zajętych ostatecznemi przygotowaniami do drogi.. Kopcia samego nie było. Nikt mu zrazu powiedzieć nie chciał czy nie umiał, gdzieby go szukać potrzeba.
Dopiero w godzinę dobrą, nadbiegł adjutant i szepnął mu, że go z sobą zabierze.. ale tak jakby tylko na polowanie. Wzięli więc z sobą strzelby i pieszo ze psem poszli powoli ku błotom..
Dopiero gdy się dobrze ode wsi oddalili, młody człowiek odwrócił się do Karola.
— Kochany panie, rzekł, nie dziwuj się, śmiesznéj może ostrożności naszéj; Moskwa już coś zwietrzyła, szpiegów do koła pełno.. musimy czuwać, aby się z ich szpon wyrwać.. Tutaj ani wieśniaka, ani żyda pewnym być nie można..
— Dobrze i ja wiem o tém, odezwał się Karol, bom się tu ledwie dostał, tak po wsiach nawet pilnują podróżnych... a po gościńcach co dnia spotkasz kibitki z kozakami, które na Sybir gdzieś naszych wywożą. Liczba porwanych już ogromna, a są to najpoważniejsi w kraju ludzie: Pauszowie, Dubrawski, Opat Kulikowski, którego gęba tyle biedy narobiła, Bohusze, Ochoccy, Sołtan, Horodyński... powleczeni już w Sybir... Na innych też skóra drży, po lasach się chowają...
— Więc się i nam nie zdziwicie, mówił oficer, ani panu Brygadyerowi, że skrycie jest zmuszony robić wszystko. Kopeć jest ztąd o milę na potaszowych górach... Tu u skraju lasu znajdziemy w gęstwinie parę osiodłanych koni, które stoją zawsze na potrzebę, dosiądziemy ich i dostaniemy się do niego.
W istocie około chaty a raczéj budy leśniczéj, do któréj doszli manowcami, w szałasie z gałęzi, u żłobu z płótna na żerdziach spartego, stały konie z siodłami, adjutant ruszył przodem ścieżyną wskazując drogę wcale nie wygodną, miejscami ledwie znaczną, pozawalaną kłodami, porzniętą brodami i strumykami bez mostków... Niema to jak owe lasy Polesia, gdy się skryć potrzeba... jedni tylko poleszucy wytropić tu potrafią, obcy się zbłąkać musi i strach go ogarnie. Lasy to jeszcze dziewicze, gdzie Pan Bóg gospodarzy, a ludzie mu psują.
Wkrótce z za pni wyniosłych drzew ukazała się zieleniejąca już łączka, a na niéj tabor ludzi i koni, całe góry worów i kotłów, beczułek i koszów, sprzętu wszelkiego i zapasów.
Były to owe tajemne magazyny Kopcia, który sam pośród nich się uwijał, obliczając, ile żołnierz udźwignąć może bez zbytniego obciążenia. W kubłach potaszowych wysuszone chleby tłuczono i pakowano w wory, rozdzielano sól, przelewano gorzałkę, ładowano regimentowe bryki i stosy siekier, motyk i drągów sposobiono na pochód, którego niebezpieczeństwa przewidzieć można było, ale trudno odgadnąć, czém się one zwyciężyć dadzą.
Wśród tych przyborów dorywczych, partyzanckich, brygadyer sam się krzątał, rozporządzając wszystkiém, chodził z cicha, mustrując ludzi, wydając rozkazy, niepokojąc się tém, aby żołnierzowi, co niósł życie dla ojczyzny, nie zbrakło go czém podsycić. Wojsko, które się tak mozolnie przerzynać miało, nie mogło za sobą ciągnąć wozów i taborów, jak najwięcéj kłaść musiano na żołnierza.
Ujrzawszy przybywającego Karola Kopeć, podbiegł ku niemu.
— A no, co nam przynosicie? spytał.
— Naprzód siebie, ale to nie wiele warto, rzekł Pluta, potém wieści wcale nie dobre. Moskale są zawiadomieni o wszystkiém i pogotowiu, szpiegi im znać doniosły. Obsyłają się już, ażeby nas otoczyć, a drogi poprzecinać — prawdę rzekłszy, albo dziś lub jutro wymaszerować koniecznością, późniéj już być może niepodobieństwem krok uczynić... Kopeć ręką wskazał na wozy, i przygotowania.
— Jesteśmy téż w gotowości choćby na dziś, gdyby brygada tylko równie była gotową do połączenia się z nami za Uszomierzem.
— Nie dosyć tego, com powiedział, dodał Karol — Szeremetyew z Żytomierza wysłać już miał księcia Gorczakowa z azowskim pułkiem piechoty i kozakami... aby was i oddział cały pochwycić.
— A nie wiecie którędy? spytał Kopeć.
— Na trakt od Żytomierza ku Uszomierzowi idący — rzekł Karol.
— No! na to damy rady! odparł brygadyer uśmiechając się.
Odwiódł Plutę na stronę.
— Szeremetyewa znam, tchórzem podszyty, ozwał się po cichu, wojska téż nie ma wiele. Jest na niego sposób. Wstrzymam się tylko dzień jeden i poplątam im szyki.
Jest chorych ludzi kilkudziesięciu, broni połamanéj dosyć, rupieci nie zdatnych do zbytku... naładujemy niemi co najwięcéj wozów i puścimy tabor tą drogą, którą ja właśnie iść nie myślę... Obałamucić się muszą. Co wy na to?
— Słucham i podziwiam przytomność umysłu kochanego Brygadyera — rzekł Karol.
— Gdyby nam pan Bóg jeszcze dał jakiego szpiega... dodał Kopeć.. co dziś lub jutro nieochybnie nastąpić musi.. dopełniłbym reszty obmyślanego stratagematu... który mi chodzi po głowie. Puszczę mu bąka, że mamy zamiar na Żytomierz uderzyć.. wprawdzie nie miało by to sensu.. ale moskal gotów zawsze uwierzyć w nierozważne zuchwalstwo polskie.. będzie musiał siły swe skupić, a my.. my się tymczasem przemkniemy.
— Brygadyerze, przerwał uśmiechając się Pluta.. czy się też da wziąć na tak gruby fortel?
— Da się.. rzekł Kopeć.. znam go.. zresztą sprobować i tego muszę, bo innéj rady nie mam.
To mówiąc Brygadyer wydał rozkazy ostatnie dla taboru, wysłał ludzi do rozsypanéj brygady, i nie okazując najmniejszego niepokoju, dosiadł konia by razem z Karolem do kwatery powrócić. Przewidział dobrze, iż użytym fortelem Szeremetyewa związać potrafi i drogę sobie z pośrodka nieprzyjaciół otworzyć.


Tegoż wieczora jak przewidywał, Kopeć wykonał drugą część swego planu; powiodło mu się w tém niespodzianie. Siedzieli w jego kwaterze wiejskiéj przy misie krupniku z pół-gęską, gdy oznajmiono bogatego kupca z Żytomierza.. pragnącego panu Brygadyerowi się pokłonić.
Żyd ten znany był ze swych stosunków pokątnych z Szeremetyewem. Jak w Polsce i na Litwie często wśród izraelitów trafiali się najgorliwsi patryoci, tak na Rusi często między niemi sługi swe powolne znajdowała Moskwa. Zinberg należał do nich, chociaż w towarzystwie obywateli udawał gorącego patriotę polskiego.. ale, ale Szeremetyew oddał mu tak zwany podrad wojskowy, — dostarczenie krup i mąki.
Kopeć uradował się wielce przybyciem człowieka, którego znał jako szpiega, ale chciał na ten raz przyjąć jakby się jego roli nie domyślał. Poproszono natychmiast Zinberga do izby, Brygadyer kazał nawet podać stołek, ale żyd mimo nalegań usiąść nie chciał, stanął przy drzwiach z ręką jedną za pasem, drugą głaszcząc brodę; niespokojnie rzucał oczyma po kątach, nie wiedział jak będzie przyjęty...
— Zkądże to kupiec jedzie? spytał Kopeć, choć dobrze wiedział że musiał być wprost przysłany z Żytomierza.. podpomagał sam do kłamstwa.
— Jadę... jadę z Łabunia... bo ja tu u pp. Nowowiejskich las kupuję... Przywożę panu ukłony od X. Dołhorukiego, od p. Brygadyera... ode wszystkich... A cóż tu u jaśnie pana słychać?
— Ale ba! u nas tu nie jedno słychać, o czém nie trzeba gadać! rzekł Kopeć.
— Jakto przedemną! dlaczego?
— Przed waćpanem.. ba! ba! i wać pan zdradzić gotoweś, choćby ze strachu.
— A nie! ja! zdradzić... przerwał kupiec — ja? czy JPan może mnie o to posądzać?
— E! e! nie wiem jaki z Waćpana polak... a wątpię żebyś był wielki patryota...
— Ja? Zinberg się zmieszał — proszę mnie téj krzywdy nie czynić... czemużbym nie miał być patryotą... czy to u mnie moskale mało pieniędzy nabrali!
Kopeć się uśmiechnął, argument był w istocie przekonywający.
— O! u nas, panie Zinberg... słychać różne rzeczy! począł brygadyer umyślnie, WPan wiesz że w Polsce rewolucya, że cały kraj na nogach, moskali precz baby pędzą miotłami... no, nam też tak z założonemi rękami stać nie wypada.. lada dzień się kopniemy wprost do WPana z wizytą do Żytomierza... miasto dobyć fraszka... a Szeremetyewa w szlafroku złapiemy...
— A! a! co pan żartuje! zawołał żyd łamiąc ręce, to nie może być!
— O nie żarty panie Zinberg, to musi być kiedy ja wam powiadam pod Cherimem... wszystko ukartowano... zamawiam sobie u jegomości kwaterę... Ruszajmy szybko nim się Szeremetyew opatrzy, miasto ogarniemy... sam on nam to ułatwił wyprawiając Gorczakowa...
— No — a zkądże pan wie że wyprawił Gorczakowa? pytał żyd zdumiony.
— O ja muszę wiedzieć wszystko, rzekł Kopeć z uśmiechem...
Żyd był tak jakoś skłopotany, zaniepokojony, że nie mogąc na razie przyjść do słowa westchnął tylko.
— Nu — rzekł po chwili — panowie w tych rzeczach macie więcéj rozumu odemnie — ja się na tém nie rozumiem... ale mnie by się zdawało, że to bardzo niebezpieczna sprawa.
— Na wojnie nie ma nic bezpiecznego, odparł Kopeć — gdzie drwa rąbią, tam trzaski padają, to darmo... kto śmiały, ten górą!
— No — a potém? co daléj? zapytał żyd — choćby i Żytomierz wziąść? kiedy z Kijowa Moskale nadciągną i odbiorą?
— Alboż my to na nich czekać będziemy! zawołał brygadyer, zabierzemy kassy, broń, amunicyą i pociągniemy gdzie... gdzie wypadnie.
Na tém jakby się opamiętawszy umilkł Kopeć, który udawał dla większego prawdopodobieństwa nieco podchmielonego. Zinberg najzupełniéj mu uwierzył, widać było po jego twarzy strapienie wielkie i zakłopotanie. Rozmowa nie szła, piekło już kupca odejść co rychléj z tą podchwyconą wiadomością — lękał się tylko podejrzenia. Postał więc jeszcze chwilę, pogawędził o rzeczach obojętnych, potém pożegnał i kopnął co żywo do karczmy. Nie mógł sam natychmiast nocą wyjechać, bo by się domyślano czegoś z pospiechu, wyprawił więc małą karteczkę po żydowsku napisaną do syna i oklep powiozła ją poczta pantoflowa do Żytomierza. Oznajmywał w niéj, aby się miano na ostrożności od napadu na Żytomierz.


Teraz już niemal wszystko było w gotowości do wymarszu... żołnierze odebrali furaż, bagaże niepotrzebne poszły zmylić pogoń na żytomierski gościniec... Chociaż nazajutrz dopiero o południu wyjść miano, nikt się wszakże spać nie kładł téj nocy, każdy miał najwiecéj do roboty na ostatku. A że obawiano się zdrady i napadu, konie stały posiodłane, starszyzna nie zrzuciła sukni... noc przeszła na opowiadaniach o starych dziejach, na domysłach, co się tam w Polsce działo z Kościuszką.
Drugich jeszcze posłańców pchnięto do szeroko porozstawianych oddziałów, wskazując punkt zborny w wiosce za Uszomierzem, dokąd cała brygada nieodmiennie zgromadzić się miała.
Tymczasem co godzina niemal nadbiegał ktoś z groźną wieścią coraz nową; przynosili je szczególniéj mazurowie osiedli w tych lasach; szpiegi wcześnie przez Kopcia do koła porozstawiane, wreszcie przyjaciele, znajomi i miłością ojczyzny natchnione obywatylstwo kijowskie.
Potwierdzało się zewsząd, że Moskwa już była uwiadomiona o wymarszu Madalińskiego w prowincye do Prus zabrane, — o powstaniu narodowém ogłoszoném w Krakowie, — że w Warszawie Igelstrom zaniepokojony był wielce postawą ludności i wojska... rozkazy téż wszędzie były jak najsurowsze, aby rozpierzchłym wojskom dążącym pod sztandary narodowe drogę przecinać i rozbrajać.
Można się więc było spodziewać, że ten pochód z siłą stosunkowo nie wielką, mający do przebycia znaczną przestrzeń kraju, krwawym i trudnym być musi...
Kopeć nie łudził się wcale, lecz wolał zginąć z tą garścią, niż zdać się na łaskę Moskwy. W ostateczności postanowił w duszy, zająć mocne stanowisko i bić się do upadłego.
W cichości, z twarzami posępnemi około południa zebrali się wszyscy do pochodu przy kwaterze Kopcia. Tłumy wieśniaczego ludu i szlachty drobnéj żegnały ich życzeniami i błogosławieństwy. Wszędzie, gdzie stał żołnierz polski, umiał on sobie zaskarbić serca i zjednać przyjaciół.
Droga, którą iść mieli ku Uszomierzowi, w razie napadu nie była bezpieczną, wiodła ona przez zwykłe, wązkie groble, moczary, trzęsawice i gęstwiny. Jedno malenkie działko polowe, mogło wstrzymać i zdziesiątkować. Szczęściem, dla Moskali głębiny te całkiem były niedostępne, ważyć się zapuszczać tu nie mogli. — Wiosenne roztopy szególniéj dla wozów, bez których całkowicie się obejść nie było podobna, ciężkie były do przebycia. Rozmakającą dopiero po zimowych mrozach ziemię gdzieniegdzie bezdenne przerzynały kałuże.
Ale trudów i niebezpieczeństw nagrodą była nadzieja ujrzenia czarodziejskiéj chorągwi z orłem białym... gdzieś tam już ona nad obozem powiewała w Krakowskiém.


Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy na dany znak podniosły się proporce, odkryły głowy, i przodem jadący starzec, konfederat Barski, zanucił Boga rodzicę...
Karolowi łzy się z oczów rzuciły.. przypomniał sobie starego Skibę, Pułaskiego, pierwsze dni swojéj wyprawy... tych rycerzy Maryi, którzy dziś wydawali się ludźmi ze starego poematu!
I tu żołnierz tamtemu był podobien, duch go ożywiał prawie ten samy, pieśni nucono jedne, a przecież gdy w duszy porównał te dwie epoki; owych konfederatów swoich do dzisiejszych towarzyszów, uczuł, że czas od 1769 do 1794.. nie darmo upłynął.
W tej ćwierci wieku zaszły zmiany w pojęciach, obyczajach, ludziach, większe może niż przez sto lat poprzednich...
Szlachecki obóz ów Barskich żołnierzy wcale nie podobien był do dzisiejszego... tu stali obok siebie ludzie wszystkich klas narodu porównani i zbratani... żołnierze nowego wieku... których prawdziwym przedstawicielem nie mógł być kto inny jak Kościuszko...
Karolowi jednak śnił się Bar jak ostatni poemat polski... widział ich ze skrzydłami u bark... a po nad szeregiem w powietrzu... unoszącą się Bogarodzicę...
Szli tak milczący, modląc się kto mógł a umiał... aż Amen zabrzmiało... pieśń się skończyła... Żołnierze przykryli głowy, gwarzyli po cichu... Karola mimowolnie oblegały wspomnienia.
— Miły Boże, odezwał się do Kopcia... co się to z tym świętym mężem stało, który nam Barszczanom błogosławił!
— Z kim? spytał Kopeć.
— Z naszym świętem księdzem Markiem.
— Chcesz mówić zapewne z księdzem Odelgiewiczem? spytał uśmiechając się Brygadyer.
— Nie wiem jego nazwiska, dla mnie to zawsze nasz ksiądz Marek... natchniony prorok... odrzekł Pluta...
— Otóż to rzecz szczególna, przerwał Kopeć, że trafem mamy go na naszéj drodze...
— Jakto? żyje? jest tu? podchwycił Pluta... na naszéj drodze! Panie! zawołał — zlituj się, mów, ja go widzieć muszę!
— X. Marek zesłany tu właśnie mieszka w Uszomierzu...
— A my na Uszomierz idziemy! zawołał Pluta.. prawdziwe zrządzenie Boże... palec Boski! on mi błogosławił gdym z Pułaskim szedł do Ameryki..
— I gdyby nie spóźniona pora, mógłby nam pobłogosławić znowu, ale my około drugiéj z północy przez Uszomierz przechodzić będziemy, dodał Kopeć.. rozpatrując się po niebie i zegarku...
— To ręka Opatrzności! powtarzał Karol w uniesieniu... Brygadyerze, co wy zrobicie ja nie wiem, ale że ja... wcisnę się, weprę, rzucę do stóp świętego męża po błogosławieństwo... że ja widzieć, go muszę... to tak pewno... jak że mnie żywym widzisz...
Kopeć się zamyślił chwilę.
— Aleśmy to nie bezbożnicy przecie... rzekł — jeśli pan masz pokój świętemu starcowi zakłócić, toć wszyscy go poprosimy niech i nam pobłogosławi... [2]


Od téj chwili Karól nie miał spokoju, marzył tylko o X. Marku śród nocnego pochodu, którego żaden wypadek nie utrudnił. Oddział mający miejscowych przewodników, znający dobrze kraj, nad rankiem w istocie przedarłszy się przez lasy, ujrzał nad brzegiem Uszy rozłożoną mieścinę. Ciemnawo było jeszcze, księżyc zapadał za czarne bory... Osada stara, na pół z gliny i chrustu sklejona na pół z drzewa, taka jakie w głębi tych krajów opisywał Herodot jeszcze, spała przytulona do ziemi... snem porannym, ledwie gdzie w chacie na doświtkę zapalono łuczynę,.. kolumna wojska w cichości poczęła przeciągać długą błotnistą ulicą wiodącą do rynku ostawionego trochę pokaźniejszemi domostwy.
Z dala widać było nizki klasztorek i wieżyczkę kościoła rysującą się ciemno na niebie jasném.
Karol opowiedziawszy się Kopciowi, spiął konia i poleciał przodem. Serce mu biło uczuciem młodém, ale i strachem jakimś i grozą, jakby się zbliżał do świątyni, do arki, w któréj mieszkał Pan.
Wziął tylko z sobą jednego Staszka, któremu dał konia u furty potrzymać, a sam przeżegnawszy się, zadzwonił z lekka.
Zdumiał się wszakże, gdy spodziewając się czekać, ujrzał natychmiast otwierające się drzwi, jakby niewidzialną odparte dłonią... Wszedł i w mroku ujrzał na progu braciszka w czarnym habicie, który zamknąwszy, już go do klasztoru nie pytając nawet, wyprzedzał.
— Mój ojcze, odezwał się Pluta zdziwiony, wstrzymując się — ja... pragnąłbym widzieć się z X. Markiem....
— To téż was do niego prowadzę, odpowiedział braciszek...
— A... jakże wiecie? przebąknął Karol stając.
— O. Marek chory, od dawna już nie wstaje z łóżka, ale godzin temu kilka, gdy się do chóru zbierano, przysłał po mnie i powiedział mi, żebym u furty pilnował, że tu ktoś do niego przyjdzie... Rozkazał mi, abym was do jego celi natychmiast prowadził.
Karola strach przejął większy jeszcze, ale razem jakaś otucha.
— Chory... spytał cicho.
— Chory, nie wstaje, dodał braciszek... ale duchem mocny mąż święty... choć na ciele słaby. Już musiał posłyszeć dzwonek u furty, bo po całych nocach modli się spać nie mogąc, chodźmy...
Pluta słowa już przemówić nie mógł, a przewodnik prowadził go ciasnym korytarzykiem klasztorku, pokląkłszy przed krucyfixem, u którego stóp lampa się paliła. Ciemne krużganki ciszą nocną obwiane, osłonione mrokiem, wydawały się posępnie, jak groby. Gdzieniegdzie ze ściany wyglądała na czarném tle blada twarz obrazu, a światło zachodzącego księżyca pasem białym wdzierało się do wnętrza.
U małych drzwiczek celi stanęli, braciszek zapukał z lekka... głos odpowiedział ze środka...
— W Imie Boże!
Karol wszedł i ośmielony stanął przy progu.
Celka była szczupła, nizka, uboga... z jedném okienkiem za kratą... Na tapczanie okrytym płaskim siennikiem, spoczywał w habicie mąż święty, z siwą długą brodą, z obnażoną głową, ręce z różańcem złożone trzymał na piersi. Stopy nagie nieruchome, trupio i bezwładnie wyglądały wyciągnięte z pod wązkiéj szaréj kołderki sukiennéj. Podobniejszy był do bladych zwłok, niż do żywego człowieka, oczy miał powiekami osłonięte, usta wpadłe. Obok niego w głowach na klęczniku stał krucyfiks, wisiał obraz Matki Boskiéj, a pod nim paliła się lampka... Niżéj leżała głowa trupia i książka. W kacie dzbanek z wodą i misa, prosty stołek i stół od siekiery ociosany, wiejski, w pośrodku.
Gdy Karol wszedł, zakonnik powoli spokojnie podniósł nań powieki i w milczeniu długo mu się przypatrywał... nie okazując najmniejszego zadziwienia.
— Ojcze mój — ośmielił się nareszcie odezwać Pluta... przebacz mi, że chorego, nocną porą budzę i niepokoję... ale ojcze mój... nie dla samego siebie to czynię, i nie płocho... oto idzie na obronę Polski garść żołnierza, wyrwana schyzmie ze starym sztandarem, jam Barski żołnierz, serca tych, co Bar pomną, proszą cię a błagają błogosławieństwa!! błogosławieństwa, mój ojcze!
X. Marek wpoił w niego długie wejrzenie.
— A to ty! z Częstochowy! ty coś tam był z Pułaskim... z poczciwym Kazimierzem moim... Kości rycerza w piasku bez krzyża na niepoświęconéj ziemi, a ciebie ocaliła prawica Boża, abyś bił się jeszcze... Tak! wiem! idziesz się bić... i ty i drudzy... ale Bóg wie, czy nam już i bić się wolno, czy tylko posypawszy głowy popiołem, płakać nad Jerozolimą naszą...
Zamilkł a potém dodał: —
— Jam już nie ten którym był... nie to naczynie w które Bóg wlał ducha swego, a wylał zeń, bo go nie było godném... próżne dziś skorupy, śmierć się opóźnia... ale Bóg tak chce bym odpokutował... wola Jego...
On też dozwolił a nakazał abym jeszcze raz błogosławił tym co zwyciężyć... nie będą mogli... a pobłogosławię jak on natchnie i każe. Alem nie duży, nie wstanę już o swéj sile... a nim wyjdę, pomodlić się muszę, by wezwać Ducha Świętego... boć sam nędzny jestem i niemy... a nie wiem cobym wam powiedział.
Rękę mi dajcie...
Karol podbiegł co prędzéj do łoża... Złamany wiekiem mąż dźwignął się z trudnością; zdawało się, że w tym wysiłku kości się pogruchoczą tak się powolnie zginały... podniósł się wreszcie i gdy padł u klęcznika głowę na nim składając, ujrzał Karol dyscyplinę która zsunęła się na ziemię.
Modlił się tak zatopiony w Bogu, długo, Karol poklęknął u drzwi...
Gdy zwolna podniósł głowę, okiem pełném łez spojrzał na Karola jakby znowu wzywał jego pomocy, gdyż o swéj sile wstać nie mógł. Przystąpili razem z braciszkiem, który oczekiwał także u drzwi przemkniętych w korytarzu...
— Weźcie mnie pod ręce obie, rzekł... tak się powłokę przy pomocy waszéj... dojdę jeszcze i na łoże moje powrócę... Ale Bóg zamknął usta moje i nie dał mi rzec do was tylko dwa słowa... ostatnie.
Tak zawieszony na ramionach Karola i braciszka furtyana, wyszedł zwolna starzec, rozkawszawszy aby mu święconą wodę, kropidło i stułę do wrót przyniesiono. Rozbudzonych kilku księży szło za niemi.
Raz jeszcze pokląkł i modlił się przed krucyfiksem w korytarzu...
Brzask dnia wiosennego różowił niebo na wschodzie, gdy po nad mur opasujący cmentarz klasztorny wszedłszy po wschodkach z towarzyszami, zjawił się starzec siwobrody... wojsko stało szeregami do koła rynku, odkryły si głowy... anioł ciszy przeleciał... wszystkich oczy podniosły się ku temu zjawisku, każdy uczuł święty dreszcz i jakby nowe razem męztwo wstępujące weń... X. Marek patrzał... milczał jeszcze, w tém jakby z jednéj piersi dobyła się chórem prośba...
— Błogosław! błogosław!
X. Marek zdawał się modlić, patrzał zdrętwiały na tę garść ludzi u stóp swoich i płakał... Gdyby jaśniejszy był dzień, widzieliby wszyscy dwa strumienie łez długie, które na białą spływały mu brodę.. Pod ręce trzymali go akolici... ujął nareszcie w dłoń kropidło, przeżegnał tłum i pokropił raz, przeżegnał drugi i trzeci... z bezsilnéj ręki wypadło kropidło... naówczas obie dłonie podniosłszy do nieba, oczy w niebo... natchniony mąż... stał jeszcze milcząc na modlitwie....
Cisza.... wśród któréj tylko szczebiot budzących się w drzewach ptasząt słychać było, cisza trwała długo jeszcze. Zdawało się, że z ust zamarłych słowo wyjść nie może, że niebo odmawia przez nie błogosławieństwa.
Strwożyły się serca...
Wtém nagle potężnym głosem zawołał, jakby z wysiłkiem, dobywając go z piersi X. Marek. — Idźcie w Imię Boże — a wynijdziecie!!
To rzekłszy, pochylił się, padł na kolana, i mur go zakrył przed ich oczyma.
Żołnierze pozsiadali z koni, przejęci, wzruszeni, i obróciwszy się w stronę kościoła, modlili się po cichu...
Starca milczącego, z którego już słowa dobyć nie było można, odprowadzono do celi... szedł ledwie, tak go ta krótka chwila złamała. Trąbka dała się słyszeć w rynku...
Na koń!!
I oddział w milczeniu skierował się daléj w lasy. —


Sprawdziły się prorocze słowa X. Marka. Brygada Kopcia istnym cudem przebiła się przez wołyńską ziemię, to wyślizgując nieprzyjacielowi, to zuchwale nastawiając mu czoła, omijając go, napadając niespodzianie, uchodząc nocami, manowcami, gościńcami, na których się jéj nie spodziewano.
Przeprawa przez Słucz w okolicach Korca, pod Ostrogiem, przez Annopol... u Kozina, godne są, by je w dziejach naszych zapisano. Kopeć winien był niezmiernéj przytomności umysłu i energii swéj, że się prawie bez straty dobił z brygadą do Bugu, wzmocniony kilką zabranemi oddziałami po drodze —
Pochód ten gorączkowy, przyspieszony wśród kraju, którego najmniejszy grodek, grobla, wzgórza osadzone były załogami moskiewskiemi, do wściekłości niemal doprowadził nieprzyjaciela. Kopeć i jego towarzysze do ostatniego żołnierza dali dowody nietylko męztwa, ale przezorności i czujności, trafności w wyborze środków niezmiernéj. Odwrót ten pełen niebezpieczeństw, mniéj głośny nad inne czyny, może od wielu słynnych walk był trudniejszym.
Kopeć z pokorą i prostotą nie chlubiąc się, skupione kilkotysiączne wojsko i dział kilka zdał doprowadziwszy, razem z sobą pod komendą jenerała Granowskiego.
Lecz X. Marek powiedział im:
— Idźcie, a wynijdziecie... a nie rzekł —
— Idźcie, a zwyciężycie!!


Początki powstania tak wszędzie niemal były pomyślne, iż to powodzenie samo zastraszać mogło... Nigdyśmy tyle szczęścia nie mieli. —
Zdawało się już, iż niedole Polski się skończyły, że inne a świetniejsze czeka ją przeznaczenie... Wiodło się po myśli w krakowskiem, na Litwie... wszędzie — serca otwierały nadziei nie przewidując tragicznego końca...
Dnia 24 Marca obudził się Kraków, niespodzianie dowiadując, że w rynku pod Sukiennicami u ratusza stało wojsko polskie.. przysięgając za ojczyznę walczyć i zginąć... Kościuszko i Wodzicki byli na jego czele...
Dniem przedtém, jakby ostrzeżeni Moskale wynieśli się z miasta, a dowódzca ich Łykoszyn zabrał, uchodząc do ostatnich swych rupieci...
Gniewało to Wodzickiego, że mu zawczasu nie oznajmiono, ale nikt o zamiarze tego wycofania się nie wiedział.
Mieszczaństwo, szczególniéj starszyzna mało było wtajemniczone w sprawę, lecz całém sercem się jéj oddało. Panowie Radni tylko przelękli się z razu trochę, gdy ich powołano do ratusza, i jakby ze snu zbudzono, zapraszając do przysięgi i podpisów.
Młodzież przecie już tego rana wystąpiła w barwach i godłach narodowych.
Kościuszko i Wodzicki przysięgli narodowi, naród przysiągł sam sobie, iż ojczyzny do ostatniéj kropli krwi bronić będzie. Umrzeć lub zwyciężyć! wołano w rynku, a radość była wielka w ludzie, a strach opanował garstkę trwożliwych..
Z rynku jenerał Kościuszko szedł na ratusz i począł obrońca swobody amerykańskiéj od słów:
— Mości panowie, w obronie ojczyzny równość u mnie popłaca... dla tego żyd, chłop, szlachcic, ksiądz, mieszczanin w równym są u mnie szacunku...
Cały Kościuszko maluje się w tych wyrazach — i cały przebieg czasu, dzielący Bar od Krakowa...
W nich się mieści duch powstania, one są jego hasłem, tłumacza po tém postępowanie Kościuszki, uwielbienie jednych, niechęć drugich, wiarę, jaką w nim miano i nieufność, jaką skrycie obudzał w pewnych ludziach..
Dla wrogów były one już jakobinizmu dowodem — dla poczciwych wtórowały tylko wielkiéj ustawie majowéj..
Lecz — mówmy prawdę, ani do téj ustawy, ani do tych wyrazów, z będących wyznaniem wiary młodéj Polski cały jeszcze naród nie dorósł...

` W kilku piersiach poczciwych rozwinął się ten kwiat wiosenny, ogół potrzebował do niego rozwinąć się, skrzepnąć, dojrzewać. —

Zdawało się, że miłość ojczyzny dojrzałość przyspieszyć potrafi...
Wyrazy te wszakże zrodziły Głowackich, Berków, siermiężne pułki Kosynijerów.. Kilińskiego, Morawskiego.. tylu innych!
W ślad za Kościuszki odezwą zabrzmiała owa pieśń..

Dalej chłopcy, daléj żywo...
Otwiera się dla nas żniwo...

którą dopiero inna, późniejsza stawszy się hasłem narodu.. w pamięci wnuków zatarła.


Wieść o akcie powstania narodowego ogłoszonym w Krakowie, mimo straży dobiegła do Warszawy.. I tu nie panowie i szlachta sama, ale z Działyńskim razem Kiliński, Kapostas, Meyer, Sierakowski... pierwsi rozbudzili lud i mężném sercem postanowili dobijać się wolności. —
Już w początkach, gdy się ruch umysłów zburzonych objawiać począł, a serca nabrzmiewały zemstą — Igelstrom poczuł się za słabym, aby mógł utrzymać w Polsce.. gdyby powstała cała.. prosił o posiłki u carowéj... zgromiła go Katarzyna, znajdując, że samo jéj imie dość jest groźne, by zuchwałe targnięcie się powstrzymało. Igelstrom uwierzył nieomylnéj i pozostał posłuszny.. starając się być.. strasznym...
W powietrzu błyskawicami i pioruny latały groźby.. obijające się kiedy niekiedy o uszy moskali — ale terroryzm ich miał wszystko pokonać i zgnębić.
Przyspieszono rozkazy rozpuszczenia wojska; głucha wieść nie darmo biła na trwogę, że arsenał, broń, działa, prochy chcą zabrać moskale, by potém, gdy zrozpaczonéj dłoni niewolnik nie będzie miał czém uzbroić.. zgnieść buntowników!.
Rada ta wyszła od Pistora... ale Igelstrom jeszcze usłuchać jéj nie chciał... Codzień wzrastała trwoga moskali z wieściami o pierwszych szczęśliwych walkach Kościuszki. Chciano na hańbę ostatnią szczątków wojsk użyć, zmusić je, by wspólnie z Moskwą szły na naród dobijający się wyzwolenia...
Przykład z czasów konfederacyi Barskiéj... ośmielał.. jednak odkładano z dnia na dzień, tak bratnia walka nawet zdrajcom zdawała się ohydną.
Rozkazy Igelstroma spełniali hetmani moskiewskiego autoramentu.... jak mogli; pół wojsk kazano rozpuścić; pół wcielić w szeregi nieprzyjacielskie i pierś przeciw piersi Polaków na Polaków wystawić.
Król nic nie miał przeciwko temu, bo Igelstrom był wszechmocnym..
Ale w przeddzień spełnienia téj szkarady, uderzyły dzwony wielko-czwartkowe i działa w Arsenale.. Tłumy ruszyły się oblegać Igelstróma naprzód.. który spał snem sprawiedliwego, gdy go pierwsze wystrzały zbudziły.. W pierwéj, nim bronić się zaczął, poseł wspaniałomyślnéj monarchini palił dowody nikczemości, które popełnił.. Jakież to krwawe, a czarne musiały być karty tych dziejów tajemnych, kiedy je Moskwa, co się nie wstydzi niczego, która cynizmem urąga Bogu — sama sromała się tych aktów procesu zostawić światu!
Na odgłos pierwszych wystrzałów.. Król strwożony posłał po swoją gwardyą konną i ułanów.. nie wierzył temu poczciwemu ludowi stolicy, który majestat szanował, choć króla nie — kochał...
W obawie o życie i bezpieczeństwo.. zszedł aż w dziedziniec, prosząc warty, aby go nie odstępowała....
W kilka chwil potém, gdy jeszcze stał w tłumie, łamiąc ręce na głos téj burzy wściekłéj, która wrzała po mieście — już ta sama warta szła by się połączyć z walczącymi..
Nieszczęśliwy, opuszczony.. zaparł im drogę sobą, głosem i rękami usiłując powstrzymać... stanęli.. na ich czele chłopiec młody...
— Najjaśniejszy Panie, iść musimy, gdzie honor nas wzywa!
— Honor wasz i obowiązek stać przy mnie! krzyknął Poniatowski..
W tém strzały huknęły na Miodowéj, około domu Igelstroma.. króla potrącono.. wojsko wybiegło...
Ta scena maluje dobrze położenie króla... uczucia, jakie miano dla niego; oprócz rodziny, żywéj duszy nie zostało przy nim.. Ale też nikt namiętnie nie porwał się przeciw namaszczonemu.. Była to obojętność wzgardliwa, boleśniejsza może, niż nienawiść.. było to uznanie jego nicości..
Nazajutrz wieczorem... moskala nie było w Warszawie..
Cisza w ulicach, trwoga w zamku, na ratuszu Zakrzewski i Mokronoski.. na czele ludu — szewc Kiliński...


Na odgłos dzwonów Warszawskich budzi się Wilno, gdzie hetmanił jenerał moskiewski, a Arsenijew naśladował Igelstroma. Tam jeden człowiek z garścią mężnych towarzyszów broni napada odwach, opanowuje wodza i żołnierzy, działa i amunicyą, w kilku godzinach bez krwi przelewu chwyta nieprzyjaciół i zdrajców przerażonych... Hetman schwycony w łóżku, poszedł na szubienicę w pikowym szlafroku. Odgłos tego tryumfu rozchodzi się po kraju jak ogień w suchym lesie, Litwa, stara siostrzyca, wstaje cała i woła dzieci do broni.. Na chwilę zdawać się może, iż Moskwa cofnie się przed objawiającém się tak zgodnie oburzeniem narodu i poczuje hańbę gwałtu po uczuciu, które zrodziło...
Ale to chwila mściwych rozmysłów tylko.. wyrok jéj spełnić się musi. —
Z zajadłością barbarzyńca chce zwyciężyć, choćby wiekowym sromem przypłaciła tryumf, choćby tysiące ludzi spędzonych ze stepów życie zań dało. Trupami zawalić Polskę, ale ją zdobyć potrzeba.
Któż wie, jakby się rozstrzygnęła ta walka, gdyby tylko na polu bitwy, z orężem w dłoni się toczyła?
Na nieszczęście wszystko zbierać, skupiać się i nieprzyjacielowi czas do gromadzenia się dać trzeba.. A wewnątrz kraju stokroć niebezpieczniejszy poczyna się toczyć spór o zbawienie ojczyzny, każdy ją chce ratować inaczéj.. Zmysł zdrowy i prawość Kościuszki walczy z rozdraźnionym jakobinizmem Kołłątaja, który nie znajdując jakobinów, tworzyć ich musi a nie może, szukając natchnienia i wzorów we Francyi; walczą patryotyzmy, tchórzostwa, poświęcenia bezsilne.. X. Józef krzywo patrzy na wodza naczelnego, który był jego podkomendnym.. Król się dąsa, że go za nic nie mają i upokorzony nurtuje przez swoich w obozach; P. Kiliński nie rad, że szlachta zasiada w radzie, po troszę spiskuje, ale przez poczciwość i zacność cofa się, ilekroć go wiodą za daleko. —
Szanuje on majestat króla J.M... choć w króla nie wierzy. Radziby go Mejer i Mikorski wystrychnąć na trybuna.. ale w majstrze żywie duch staropolski.. gdy się wpatrzy w ojczyznę, widzi jasno...
Zakrzewski musi się ścierać z Konopką, Zajączek zazdrości Dąbrowskiemu, Madaliński daje spartański przykład ofiary z siebie — ale cierpi.. któż potrafi głębiéj zajrzeć we wnętrza téj chwili stanowczéj, pełne nierozwikłanych tajemnic!! Jest tam i niemiecki zakwas i moskiewska podżoga i patryotyzm fałeszny obok najszczerszego i zdrada co wygląda na poświęcenie i ofiara, którą by można wziąć za zdradę!
Wielka jedność narodu objawiona w pierwszych dniach na rynku Krakowa — rozbryzguje się i rozstrzela w rozmysłach.. Każdy powoli wyjął siebie z ciała Rzpltéj i odszukał swą indywidualność — każdy myśli, że sam tylko zbawić może Polskę.. a nieprzyjaciela widzi w tym, co ją na swoją rękę chce ocalić...
Moskwa plwa w twarz narodowi jakobinizmem a z cicha do zbytków pobudza.. Niewidome ręce pchają, nieznane głosy buntują lud do mściwych gwałtów.. Ile razy jedna kropla krwi popłynie.. opamiętywa się tłum i pokutuje.. Szatan go popchnął.


Nieszczęśliwym zbiegiem dat powstanie narodu schodzi się z rewolucyą Francyi, chociaż z nią niema najmniejszego związku. Nie mieliśmy potrzeby zdobywania praw człowieka, swobód obywatelskich, bo one u nas dawno istniały; nie potrzebowaliśmy walczyć z innym despotyzmem prócz moskiewskiego; uchwała majowa wpisała w księgę prawa i dziejów uznanie tego, czego jeszcze Francya głodna, dobijała się gilotyną...
Posługiwało to Moskwie i jéj sprzymierzeńcom do ohydzenia Polski, na któréj licu wskazywali odbłysk łuny paryzkiéj.. pętało powstanie, które musiało być do zbytku łagodném i słabém, aby nie dać się nawet posądzać o konwulsye...
Polska katolicka, szlachecka, ludowa (bo gdzież lud łagodniejszy i poczciwszy) wygląda za granicami we frygijskiéj czapce, na szaloną podpalaczkę,.. sąd na zdrajców okrzykują trybunałem rewolucyjnym, Kołłątaja Robespierrem in spe., sam Kościuszko kto wie za kogo uchodzi na zamku, u X. Józefa i Poniatowskich kliki... po cichu mówią już, że musi być dysydentem, krok jeszcze a gotowi go uczynić ateuszem...
Najsmutniejszą rolę gra ów król przerażony, którego zaraz w początku popchnięto w podwórzu własnego zamku... a teraz pchają na wsze strony... Wczorajszy przyjaciel zohydzonéj targowicy, teraz w kościele S. Krzyża wśród kazania głośno się zaklina, że idzie z narodem?
Czy przy mszy X. Prymasa wywołał kto te uroczyste oświadczenia? Być może, ale komedja z kazalnicy i tronu odegrana, najmniejszego nie zrobiła wrażenia...
Nikt nie słuchał... i nie dano nawet... Brawo...


Co żyje bieży do szańców na Pragę... z pieśnią, z rydlem, z uśmiechem... Przykład dali krakowscy mieszczanie wprzódy, chociaż p. Filip Lichocki, stuliwszy oczy, wziął pierwszy raz w prezydenckie ręce łopatę... ale musiał, bo p. Kubecki kupiec go wyprzedził... Wzdrygali się może w początku honoratiores od tego, ale nikt się nie wymówił od służenia ojczyźnie łopatą gdy nie mógł szablą. — Potém stało się to rozrywką, zabawą, zapałem, namiętnością. Szły tłumy z muzyką na okopy, panie w aksamitach i mieszczanki w kartonach, ichmoście z jatek rzeżniczych i z pałaców... Nie tyle się tam ziemi co serc bratnich zsypało w jedną kupę.
Więc i sam Król JMość jechał się przypatrywać téj zgodzie, i X. Prymas jéj błogosławić; oba aby się też ludowi pokazać i coś zyskać choćby jeden okrzyk czuły... ale nikt i głowy ku nim nie zwrócił — A ilekroć Królowi JMości podobało się z miasta wyruszyć na przejażdżkę, niepokój szerzył się natychmiast... W powietrzu było to poczucie, że radby był uciec od najukochańszego ludu w objęcia mniéj rozhukanych przyjaciół.... Przysięga u S. Krzyża po tylu innych, nie znalazła wiary, nie zapisała się nawet w pamięci... Ale téż tyle ich było! Z króla ucieczką — któż wie losy wojny! — miasto byłoby uważane jako osie gniazdo rewolucyi, czekałby go może los Oczakowa i Izmaiłowa....
Miasto wiec strzegło go jako zakładnika... Król jedzie, towarzyszą mu pp. mieszczanie, opóźnia się nieco, szukają go zgubionego.
Na sam ś. Stanisław, ów dzień królewski, nikt nie pamiętał o królu Stanisławie... na zamku pusto było i głucho, kilka osób z rodziny i kilka wiernych przyjaciołek... posępnie... cicho. Nikt nie przyszedł z czołobitników zapalonych z podchlebstwy, nikt z oracyą od oratorów, nikt z odą od poetów; dopiero p. Zakrzewski przypomniawszy sobie uroczystość, wyprawił z Ratusza p. Wybickiego we fraczku... z komplementem dosyć suchym... ale trzeba było i za to podziękować...
Słońce wstało wesołe, jasne, majowe, ciepłe... i lud posypał się jak zwykle do szańców na Pragę.
Król z okien zamkowych patrzał na ten rój narodu, który mu już nic nie życzył, bo się nic od niego nie spodziewał.
Obawiano się tylko, aby Moskwa zakładnika nie pochwyciła... i nie kazała mu jakiéj konfederacyi błogosławić.
W dzień świętego patrona, król znudzony chciał się choć przejażdżką rozerwać i któż wie? może ucieczka była na myśli, nimby tłum upojony ją postrzegł; może ci, którym szło o to, aby lud podburzyć, aby go zakrwawić, rewolucyą uczynić, ohydną a groźną — użyli tego pozoru do wywołania wściekłości.
Zaledwie Król był na Pradze, po ulicach gromem rozbiegła się wieść:
— Król uszedł! Moskwa i Prusaki idą! zdrada! Rzeź grozi! kto żyw do broni...
Była to iskra na prochy...
Uderzono w dzwony na trwogę, jak pamiętnego owego ranka wielkiego tygodnia; tłumy się kupią. Postacie jakieś nieznane, dziwne, przelatują ulicami, rzucając słowy jak iskrami... jak podpałą... — Zdrada! zemsta!!
Lud zawsze gotów do niewiary, bo ileż razy zdradzono — buchnął. — Do broni! do zbrojowni...
Dzieci chwytają za broń, bo silniejsze ręce poszły z łopatami na okopy, kobiety lecą do dział... Ten okrzyk trwogi, ten głos dzwonów żałobny... pożarny... dolatuje do szańców... Tłum z łopatami rzuca się z powrotem do miasta, dusi się na moście, przelewa ulicami. Sam nie wie dokąd bieży i po co... Najróżnorodniejsze wieści krążą, zamęt, trwoga, a wśród téj mętnéj wody tu i owdzie buchnie pierś jakaś okrzykiem tajemniczym...
— Zemsta! zdrada! zdrajców na szubienicę.
Inni wołają:
Króla nie ma... król uszedł...
Tłumy opasują zamek, oblegają podwórze, wpadają na wschody, odrywają drzwi... niektórzy dotarli aż do sypialni... do gabinetu króla...
Króla w istocie nie ma nigdzie... król znikł! król zdradził!..
Z wrzawy, jak morski szum, groźniéj znowu wołają zemstą... trwoga paniczna rośnie, rozpacz bezrozumna się wzmaga, wściekłość wybucha. Już słowami nikt nie powstrzyma tego tłumu, ani go opamięta rozumem... wybiegł z brzegów jak fala... a co pochłonie... to trupem wyrzuci.
Wszędzie zapierają wrota, gromadzą kamień i wrzątek, nabijają strzelby, ciągną działa, lonty górą... w ulicach kobiety z bronią, dzieci z szablami... latają strzały i krzyki...
Ale gdzież nieprzyjaciel? gdzie zdrajca?
Króla nareszcie znaleziono, schwytano raczéj... jedzie blady i wylękły, niby Ludwik XVI. z Varennes... Zawrócono mu konie, lud go wziął we dwa ścieśnione szeregi, jedzie powoli, jakby szedł drogą na Golgotę, a wargi drżące chcą się uśmiechać, ręka drząca się kłania, i serce to bije młotem, to staje, jakby je mróz ścisnął.
— Niech żyje król! wołają jedni.
— Niech król nie ucieka! dodają drudzy.
Rzucają mu tak w uszy, miłość dla majestatu, a niewiarę dla niego.
— Niech nie ucieka! na wszystkie tony powtarzają aż do wrót, aż do progu... aż do wnętrza tego zamku, który lepsze dnie widział, ale nigdy straszniejszych... Nareszcie osłabły, sam prawie skrył się i upadł bezwładny...


Co innego po zakątach miasta. Tam nic nie wiedzą o królu, o ucieczce i powrocie, tam mówią o Moskwie i Prusaku, tam wszyscy zdradzili... tam rzeź grozi winnym i niewinnym, a rozpacz bucha płomieniem szeroko.
— Zdrada! zdrajcy! powtarzają jacyś ludzie biegając... I wyłamują wrota i szukają ofiar...
Otóż słowo téj ciemnéj zagadki...
Potrzeba może było w oczach świata zmusić lud, ten lud spokojny a wesoły, do tragedyi paryzkich, do pomazania się i pokosztowania krwi... aby powiedzieć można: — Te szubienice są gilotynami, ten lud to sankuloty, ci wodzowie to Dantony... to Robespierry... to sprzymierzeńcy Jakobinów; wiec słusznie w pień wyrznąć wszystkich...
Cały wieczór, całą tę noc kipi Warszawa, uśpić i uspokoić się nie może — pragnie, a napojoną być musi krwią.
Tak tam zawyrokowano, gdzie się to układało.
O brzasku już stają trzy szubienice białe, przed ratuszem jedna, pod Bernardynami druga, na Krakowskiém trzecia... A na nich napisy...

Kara na zdrajców ojczyzny.

Ale któż po troszę téj nieszczęśliwéj ojczyzny nie zdradzał? począwszy od JMKs. Prymasa aż do Najjaśniejszego Pana, od hetmana do protokulisty? Kogo tu powieszą, a raczéj kogo nie powieszą?
Na ratuszu frasunek wielki, bo już lud sam wlecze ofiary... Zakrzewski z Wybickim ratują powagę rządu... i pochwyconych... osądzono przynajmniéj na szubienicę...
Idą kozły ofiarne, siedemdziesięcioletni hetman, starzec bezsilny... niesiony w krześle pod szubienicę... Ankwicz z Zabiełłą, którzy się kłaniają ludowi tak grzecznie, jak się Moskalom kłaniali, a lud plwa i pokazuje im pięści.
Ankwicz rusza ramionami... Źle wychowani ludzie!
Naostatek ciągną fijoletowego Biskupa, który woła do tłumów apellując.
— Jeżeli ja? czemuż nie inni także? czemu nie wszyscy? jest nas wielu! Jeślim brał od Moskwy pieniądze, bralić i drudzy...
Trupa z krzesła zdjęto i powieszono... elegant z kapeluszem krzyczał i bronił się rozpaczliwie, nieprzyzwoicie, lud go zahuczał swym rykiem.
Ankwicz niecierpliwił się czekając. — Słyszał go poczciwy Kiliński mówiącego przed sądem, — Boże potężny! miło mi pójść na tę śmierć haniebną, kiedy ojczyzna powstaje... i płakał... a gdy go już wiedziono, Kiliński krzyczał przebaczenia, ale mu przyjaciele jego usta zamknęli. Ankwicz wszedł na rusztowanie, zażywając tabaki raz jeszcze, poprosił kata, aby sam sobie mógł na szyję stryczek założyć wygodnie i tabakierkę oddał katowi... na pamiątkę, że miał w ręku... marszałka koronnego!! Gilotyna uczyła umierać, a wielkie serca rosną i w małych ludziach przed śmierci obliczem...
Kiliński płakał serdecznie...
Straszne to były sceny téj zemsty ludowéj, zemsty, któréj pragnienie wczoraj w żadném sercu nie postało, którą mu podrzucono, jak truciznę, a noc ją czarna wypielęgnowała.
Zawisły trupy na szubienicach... lud ostyga, cichnie, srom okrył czoła, litość wstąpiła do serc, upojenie się rozchodzi... Jedni winę zrzucają na drugich...
Któż winien? kto winien?
To wiekuista zagadka.
Teraz otrzeźwieni wszyscyby chcieli się obmyć. Ludzie, co wołali śmierci i zemsty... skryli się pod ziemię, nie ma ich, znikli.
Lud mówi: to sługus X. Kołłątaja, ten bezwąsy Konopka, który z okseftu przemawiał pod ratuszem do tłumów.
— Nie, to lokaj Ankwicza, oponują drudzy, który wśród zamętu chciał mu ułatwić ucieczkę.
— Nie, wołają inni — król się obawiał sądu i kary... wzbudzono popłoch, aby mógł uciec bezpieczniéj, wszak zawrócono go z drogi.
Surowo zapobieżono, aby podobne sceny nie ponawiały się... za późno... Król z okien zamku patrzał na szubienice, na których wieszano przyjaciół, niedawno z pod boku jego wziętych i mówił pewnie w duchu.
— Jeślić oni winni? cóż ja?
Oni dziś... mnie czeka może jutro...
W tych godzinach trwogi, upokorzenia, — osamotnienia przeżył tysiące lat piekła... Któż wie, może odbolał za winy swoje?
Bóg przeważy..


Za ciężkie brzemię włożono na barki człowieka, który mógł był dowodzić Amerykanom, a nie podołał Polakom. Dano mu spuściznę grzechów wiekowych ogromną, na ramiona cnotliwe, ofiarne, nie nawykłe do takich ciężarów — naród nieszczęściami rozszalały, umysły w samotnych dniach niedoli rozpaczą wzdęte, serca wylękłe i podejrzliwe... szlachta z tradycyami panowania i samowoli, lud jeszcze nie wykuty z opieki, mieszczan z sercem poczciwém, ale zaledwie przecierających oczy wiekami zaspane. Dano mu towarzyszów ruchliwych, zabiegłych, zwinnych, z których każdy prostotę spartańską Kościuszki szanował, bił czołem prawości, ale miał się za stokroć mądrzejszego, bo trochę chytrzeć potrafił... W tém otoczeniu niektórzy więcéj widzieli, niż było, więcéj mówili, niż myśleli, drudzy nie dostrzegali tego, co ich mijało o krok.
Naczelnik w swéj naiwności poczciwéj, w swéj siermiędze i cnocie, nie mógł podołać tym koryfeuszom, którzy poddawali mu się ochotnie dla tego, że opanować go mieli łatwo, lub że oprzeć się nie mogli, a słuchając jedli zazdrością...
Wszystko to przecie rosło z miłości ojczyzny, spotęgowanéj do szału.
Gdy Kościuszko w obozie leżał na słomie, lud z szablą szedł a rąbał, gdy chłopów zbierał, żydów zachęcał, mieszczan ściskał, szlachcie się kłaniał, drudzy mędrkowali. X. Kołłątaj także wierzył w massy, których jeszcze na świecie nie było. — Król i camarilla rachowali na jakiś frymark i zgodę... a kilka szabli poczciwych o wyrąbaniu się ze sromu... lub bohaterskiéj śmierci.
Około wodza codzień gwarzyło sto głosów różnych na tony odmienne, on milczał i wzdychał, a jeśli się odezwał, mówił: — Bijmy się...
Jako żołnierz na placu boju byłby po amerykańsku podołał, jako naczelnik narodu był za słabym, za skromnym w obec rozumów na szczudłach, które go otaczały, a raczéj oplątywały.
Stał téż w obozie, a bolał.
Mógłże mąż prawy, jasnéj myśli, ducha Franklinowskiego, odgadnąć nawet wszystkie intrygi, ambicye, ogryzające kostki po cichu i usiłujące wybić się na wierzch, — on co wyobrażał sobie, że świat się składał z Washingtonów i Jeffersonów, on co Polskę tak kochał, że w niéj widział same ideały?
A przez te ideały przeszła już edukacya moskiewska i niemieckie intrygi... złoto, trwoga, pochlebstwo, szały powietrza, co zalatywało z nad Sekwany, wypiętnowały się na nich.
Gdy w Warszawie cicho parły i nurtowały tworzące się stronnictwa i kółka, — Kościuszko szedł i bił się.
Zwyciężał, cofał się, padał i podnosił, ale walczył, cała Polska miotała się ku niemu, wyciągając ręce...
Imie wodza było solą w oku tym, co się za większych mieli nad niego, a radzi byli choć na pięć minut zyskać miłość, jaką on miał u narodu.
W radzie Narodowéj, Potocki Ignacy wziął trud, — Zakrzewski kłopot, a worek X. Kołłątaj.


Tymczasem obok Moskwy stawały dla przywrócenia porządku Prusy i Austrya, którą pomówiono o współczucie, wyparła się go i miłosierdzia czekano, — zkąd wiatr powieje, — Moskwa zbierała się nie mogąc zebrać na nowo siły, naród potężniał poświęceniem, ręce szły do okopów, srebra do mennicy, młodzież do obozów.
Poniatowski zawsze stał w tém upokarzającém odosobnieniu, na boku, jak zrzucone z ołtarza bożyszcze, któremu zostało drewniane berło i papierowa korona... ludzie mijali go nie widząc, ledwie stara baba przechodząc przyklękła.
Milczeli coś i mieszczanie, bo im szeptano — Wyście się pokrwawili, a panowie szlachta siadła nad wami w radzie.. górą..
Ale jakże nie miała być górą, kiedy wśród Kilińskich, Morawskich a Sierakowskich serca a poczciwości było do zbytku.. ale prostoty dziecięcéj — (nie mówiąc jaśniéj) — więcéj jeszcze..
Podżegano i szlachetnego Kilińskiego — ale ten potrząsnął tylko ręką, i poszedł z czeladzią na pole bitwy.
Czas upływał — cisza była jak przed burzą straszna, każda godzina upływająca zwiększała niebezpieczeństwo, wewnętrzny rozstrój się mnożył, a z zewnątrz pędziły chmury. —
Kraków padł.. wieść o zajęciu Krakowa gromem przeleciała Polskę.. Wzięto starą stolicę... w rynku, na którym przysięgano obronę ojczyzny, stali teraz żołnierze pruscy, a pan Filip Lichocki tryumfował. —
Przypisano nieszczęście zdradzie, a ten wyraz palący posłużył znowu tym, co z powstania rzeź i chaos zrobić chcieli.
Z ponad tłumu widać chłopięcą twarz Konopki — Wszystko złe ze zdrady.. wszystko złe z pobłażania.. woła młokos — nie ma kompromisu z występkiem i nie powinno być litości dla zdrajców!
Na żal gorący rzucił płocho żarzewiem!.. Słowo jego leci, rozognia się, mnoży, podwaja, rozpłomienia, tysiąc ust powtarza — nie ma litości dla zdrajców..
Tragedya dziewiątego Maja odgrywa się powtórnie 28 Czerwca.. ale ohydniéj, okrutniéj, szaleniéj jeszcze.
Wściekłości tłumów nic powstrzymać nie może — Kraków stracony! zemsty woła.. Napróżno Zakrzewski rozkrzyżowuje się we drzwiach więzień i woła: —
— Mnie powieście!!
Lud, co go szanuje, dziś nie słucha.. łamią się drzwi, wloką ludzie nieznani, chwytają po drodze niewinnych, których czyjś palec ukazał, a gdy brak stryczków, wieszają na furmańskim batogu.
Omylili się tylko ci, co rachowali, że zburzoną ulicą naród pociągną... że na szubieniczném drzewie zrąb rewolucyjny założą — Kościuszko stanął twardo... siedmiu sprawców obwieszono.. Konopka wskazany na wygnanie.. Dla czego taka łaska? pytają po cichu.. Był kanclarzystą Kołłątaja..
Któż tam dziś zbada prawdę.. Szło zrazu lepiéj na Litwie, nawet Kurlandya przypomniała stare braterstwo, żołnierz bił się wszędzie po polsku — ale w gnieździe, zkąd miały płynąć pokój zgoda i siła — rzygał rozstrój i swar...
Na zamku odzyskiwano przytomność i powagę... a coś tam szyto pokątnie. Im słabszy był naród, tem partya królewska mocniejsza.
Tam krzywiono się na pana Kościuszkę, ruszano ramionami na jego zwycięztwa, i już wypatrywano chwili, by się zaofiarować do pośrednictwa..
Kościuszkę jedni parli do surowości, drudzy ciągnęli do pobłażania, prawy mąż stał zawsze w pośrodku, a czasu pożogi, nie ten mocen, kto się średziny trzyma.. trzeba być może na skraju.
Z okien zamkowych już widać sprzymierzeńców, owych krzewicieli porządku, a przyjaciół serdecznych Polski, co ją chcą uratować od Jakobinów.. Warszawa oblężona — jeszcze chwila może, a poddać się będzie musiała.. Król JMość Pruski radzi z dobrego serca, aby nie zwlekać, bo potém być może za późno, chciałby miłościwie uratować i zagarnąć Warszawę.. aby jéj ci grubijanie moskiewscy nie wzięli..
Z zamku słychać działa... a nocą chodzą posłańcy do ks. Prymasa, i od Prymasa gdzieś za miasto..
List króla JM. Pruskiego wart choć odpowiedzi.. podpisał się bratem, czy kuzynem.


Nocy Sierpniowéj z jedenastego na dwunasty — chociaż straż miejska nad królem czuwała, wysunął się niepostrzeżony i poszedł do ks. Prymasa.
Nie powoli ich obu szły sprawy..
Radowano się na zamku i w książęcym dworze iż pruskie działa, taktyka i mądrość niemiecka, pokonają łatwo tłum zbierany po kątach i chatach. Któż wie: — niespodziany jednak przybył obrońca.. Moskal nie chciał, żeby mu kto kraj, stolicę, rzeź i rabunek wziął z przed niego.. Koso na siebie patrzano.. Kość została w pośrodku. Tymczasem to zbiegowisko ludu, któremu dowodzili Madaliński, Dąbrowski, Zajączek, Kościuszko miało czas pokazać, że coś umie i coś może.
Ludziom, którzy Jakobińskie gniazdo wziąść chcieli.. nie wiodło się..
Ks. Prymas,zawsze głowa familijnéj rady, człek rozumu wielkiego.. a przezorny, nie przewidując, aby się przyjaciele podąsać mieli o Warszawę, już z królem JM. Pruskim listował. Układano się wcześnie.. Czaty ostatni list schwyciły.. Królowi doniesiono o tém z obozu. —
Mogło jutro stać się z Prymasem, co niedawno spotkało Massalskiego, Kossakowskiego, Ankwicza i Zabiełłę.. Szło o sławę rodu.. który nie dawno jeszcze dostał szlachectwo, księztwo, koronę, kolligacye, a o którym źli ludzie szeptali cicho, że ze rdzy mojżeszowéj nie tak dawno chrztem został obmyty. —
Prymas siedział milczący u stołu, gdy mu króla oznajmiono.. król wszedł, jakby niósł wyrok.. blady, strwożony..
Spojrzeli na siebie.. Stanisław z palca zdjął pierścień i podał go w milczeniu bratu.
— Czas przyszedł — rzekł.
Prymas podniósł głowę.
— Co się stało?
List wasz schwytano.. Jutro być może za późno... Nie czekaj, aż tłum zawre i przyjdzie po ciebie chciwy zemstą.. a z tobą imie nasze zwala w błocie ulicznym..
— Tak — lepsza śmierć niż hańba, rzekł Prymas, ujmując pierścień — Niewdzięczni..
Białe ich drżące ręce ujęły się i ścisnęły, oczy łzawe patrzały milcząco.
— A ja — ja! rzekł Król — śmierć ci przenosić muszę... O! przeznaczenie...
— Przeznaczenie... skończyć kapłanowi samobójstwem i trucizną... któż wie co ciebie czeka?
— Zostaw mi połowę... jutro — szepnął Król i mnie być może potrzebna... los Ludwika...
— Poniatowscy! Poniatowscy grabarzami ojczyzny! zawołał Prymas... fatum! — Bóg osądzi! znałem ja kraj i ludzi... wiedziałem że nie obronim się przeciwko trzem... ratować chciałem... nie mogłem... całych nas gdyby wzięła Moskwa... nie przełknęła by pewnie, zdławiłaby się swą pastwą... pokrajano w kawały aby zżuć i spożyć... Sąd Boży.. Fatum....
I spuścił głowę zadumany...
— Tak, dodał po chwili — ratować trzeba imię, gdy czci nie można...
Uścisnęli się płacząc...
— Twoje ręce za słabe by wodze utrzymać... rzekł Prymas... ażeby wytknąć drogę... Chcieli ratować wszystko i wszystko utracą! Za silny nieład nami miotał... niosły konie w przepaście... i zaniosły...
Król milcząc przykląkł przed nim... płakał.
— W śmiertelnéj godzinie... bracie... pobłogosław mi... umrzesz męczennikiem...
— Umrę zbiegiem z placu na którym zwycieżyć nie umiałem.
I powtórzył po cichu — Fatum! Fatum!
Ręce zarzucili sobie na szyję i z uścisku swego wyrwać się nie mogli... Prymas odepchnął go, z bladym pół uśmiechem spojrzał na zegar... dochodziła północ...
Szmer i wrzawa płynęły ulicą — król bladł i załamał ręce...
— Któż wie! idą już może! oprawcy.
— Idź! rzekł mu Prymas... idź... zostaw mnie... Rzymianie skonać mając, togą osłaniali twarz... aby żywych oczy nie oglądały tajemnic zgonu... idź!
I wziął pierścień...
Król wyszedł ledwie trzymając się na nogach...
Nazajutrz uderzono w dzwony — miasto dowiedziało się, że X. Prymas zmarł w nocy.


Żałoba i nędza były na zamku... Król jałmużnę dawał łyżkami i talerzami srebrnemi ze stołu... które zostały od tych, co poszły do mennicy — czuł on, że panowanie jego się kończy a Polska dobije tylko bohaterskiéj śmierci.
Odstąpienie Prusaków było wyrokiem rzezi moskiewskiéj i moskiewskiego resztek zaboru... Moskwa lwią część miała wydzielić sobie, a drugim rzucić co łaska... Darto już na papierze ostatki Rzeczypospolitéj, nim krwią oblaną, zagarnąć ją miano.
Po kraju, gdzie stąpiły Carowéj wojska, uczyły się rzezi, do ostatniéj sceny tragedyi, żołdacy wprawiali się w mordowanie bezbronnych... było to ich hulanką i zabawą...
Nic już nie mogli pomódz chłopi, co Polską krew w sobie poczuwszy szli z kosami i śpiewami za Kościuszką, ani Berek i Aronowicz, ani pułkownik Kiliński... były to pieczęcie zgody, położone na mogile. —
Moskwa już zewsząd ciągnęła, siły swe skupiając nad Wisłą ku Warszawie... polskie wojska za głosem wodza kupiły się na wielkie pole bitwy przyszłéj — Kościuszko czuł, że oręż musi sprawę rozstrzygnąć, a wyczekiwanie ją podkopuje. Wojna i czyn same mogły umysły do jedności sprowadzić. Bezrząd z każdym dniem się powiększał, — trzeba było wszystko stawić na kartę.
Dni wesela i nadziei przeszły, dumami okrywały się czoła, tajono klęski, ale serca biły niespokojnie... Otucha była tylko w ostatecznym wysiłku.


Cicho i potajemnie prawie wymknął się Kościuszko na wieśniaczéj furze pod Maciejowice; co było najznaczniejszego w narodzie, z nim na to pole ciągnęło... ale krucy nad półkami lecieli.
Stał nad Wisłą stary dwór, który już Moskale zbezcześcili; na ścianach wizerunki mężów z lepszych czasów, których kozacka spisa pokłuła... stara Wisła szemrała w dali... po nad brzegiem jak okiem sięgnąć, żołnierstwo moskiewskie się zbiegło i stało opancerzowując wzgórza... ta sama trzoda łupieżców co szła z Czyngis-Hanami... mrówie ludzkie bez serca ludzkiego.
Naprzeciw niéj garść polskich dzieci smętnych, odartych, zbiedzonych, zwątlonych znojem, zwątpiałych... trzyma ich przy życiu nie chleb ojczyzny ale jéj miłość — o głodzie.
Patrzą na ziemię czarną i mówią sobie: — Legniemy tu... za nią... tu będą termopyle nasze... grób we krwi... wspomnienie w przyszłości... Nie powie matka sierota, że nie było komu ginąć za nią.
I śmieją się usta żałobnym uśmiechem... Kościuszko biega z zapałem, ustawując szeregi, Niemcewicz wzdycha i mówi: — zwyciężym, Kniażewicz ufa w wygraną... Sierakowski, Fischer, Kopeć, zbiegli się tu wszyscy — aby walczyć.
Na kopcu nad rzeką stał u dworu Maciejowickiego i Karol... a spoglądał.. serce mu się długo ściśnięte zbolałe — otwarło rozrosło, tchnął dopiero...
— A! bić się! bić się będziemy! rzekł z zapałem... bić się!
Od owych dni przeprawy z Kopciem targał się biedny po obozach, to z szablą w dłoni, to z rozkazami biegając po krakowskiém, do Warszawy, w Poznańskie. Gdzie było potrzeba bezwarunkowego poświęcenia, posługiwano się nim, gdzie groziło niebezpieczeństwo, ofiarował się i napraszał. Kościuszko chciał mu dać dowództwo, nie przyjął. —
Poczciwe jego serce bolało teraz więcéj, niż inne, bo bystre oko głębiéj od innych widziało...
I on mówił z drugimi o zwycięztwie przyszłém, chciał je wmówić sobie, ale w duszy nie miał tego błogiego uczucia, co je poprzedza i zapewnia.
Wszyscy w przededniu boju powtarzali tak krzepiąc się — zwyciężym! przemożemy!! a wewnątrz jakiś głos tajemny wróżył: — Legniemy...
Smętnemi, łzawemi oczyma patrzeli na siebie, w milczeniu ściskały się dłonie, nie chcąc wyznać, że się żegnają. Niemcewicz niewierząc w jutro, pierścień z rycerzem starożytnym pożyczał do jutra Potockiemu. Kościuszko słał jeszcze nocą po Ponińskiego, choć wiedział pewnie, że Poniński nie nadąży... Są fatalności imion i przeznaczeń...
Któż zmrużył oko téj nocy na obozowisku?
Noc październikowa długa była i czarna, ciszę przerywał wiatr jesienny, świszczący w uszach urągowiskiem... Przynosił on zdala szczęk broni i jęk ziemi, jakby chodem tysiąców ludzi przygniecionéj... stopami tłuszczy spędzonéj z Azyi, aby się włamała w szpichrz Europy.
Nareszcie dzień szarzeć zaczynał... Karol czuł się niezdrowym i sen go nie brał, nie zmrużył oka i przestał lub przeleżał tę noc na wzgórku, otulony płaszczem, patrząc na dwór, w którego oknach świeciło. Co moment nadbiegali tam jacyś posłańcy, a każdy z sobą coś złego przynosił, ci, co nic nie nieśli, jeszcze sieli trwogę.
Powoli brało się na brzask, Moskale szli już i ogarniali garść naszych wojaków w milczeniu zabierając stanowiska. Wśród mglistych mroków lśniły całe linie bagnetów.
Błysło, kłęby dymu potoczyły się po ziemi, potężne kule przerznęły chmurny widnokrąg i z trzaskiem łamać poczęły oddalone drzewa... walka otwierała się majestatycznie.
Ze dniem jasnym na wszystkich punktach bój zawrzał rozpaczliwy, zajadły. Małe działka polskie grały także...................
Któż tę walkę z losem opisać potrafi — nie z nieprzyjacielem, bitwa to była z przeznaczeniem. Zaczęła się jakby pół zwycięztwem, skończyła rzezią. Grad kul działowych przerzedzał coraz szeregi, rozrywał ziemię, obalał ludzi i konie, granaty trzaskały, dzieląc śmiercią do koła. Nikt przecie nie zadrżał prócz tych, co poszli bez ducha; wielkie serca czuły, uśmiechały się pełnéj chwały mogile, pełnéj rozkoszy śmierci.
Morituri te salutant o patria! Wołali czekając kolei, otoczeni trupami.
Kościuszko obryzgany krwią, okryty ziemią, którą ciskały kartacze... stał, patrzał, czoło mu się zaciągało obłokiem.
Pułk Działyńskiego — spartanie! cały jak stał murem, tak padł szereg przy szeregu... nie ustąpiwszy krokiem. Położył się, świadcząc o męztwie i poświęceniu polskich dzieci.
Pole wyściełało się trupami, niedobitki rozpraszać zaczynały... Wódz poczuł w sobie żołnierza i z szablą poleciał w zamęt bitwy, w war bojowy... zwyciężyć lub zginąć... Do koła otaczał go szczupły, ostatni zastęp jazdy... z nim razem rzucił się na tłumy...
O piątéj wieczorem wszystko było skończone... na noszach z gałęzi naprędce splecionych kozacy w tryumfie nieśli oblanego krwią człowieka do Fersena... miał on już dość porąbanych gości na Maciejowskim dworze... Kościuszko ranę miał w głowie, trzy pchnięcia w piersi... ledwie odrobinę niepotrzebnego już życia... twarz zsiniałą śmierć już oblokła całunem.
Z nim w więzy dostali się Kopeć, Kniaziewicz, Niemcewicz, Sierakowski, Fiszer, Kamiński, Zejdlic.


Karol z innemi razem walczył do ostatniéj godziny... ranny w pierś legł martwym, nieprzytomnym na pobojowisku.
Nim noc nadeszła chłodna, już na tym placu zasłanym tysiącem bohaterskich zwłok zjawiły się harpije z pijanym szałem szukające łupu... i nasycenia zemsty barbarzyńskiéj widokiem poległych..
Dzicz ta od beczek z wódką rzuciła się na łupież cmentarną, zawodząc pieśń bluźnierczą... porozpalano ogniska, zdawali się gotować na ucztę Kannibalów... pijani kładli się na umarłych.., pół przytomni odzierali trupy... niektórzy wiekuisty powtarzając dramat, grali z sobą o zdarte z ofiar szmaty...
Gdzieniegdzie wśród tych pokosów śmierci jęknęła jeszcze pierś... i zgruchotała ją kolba...drgnęła ręka z szablą... i obciął ją wesoły żołdak... ostatki życia wyzionęło pobojowisko.
We dworze około Fersena (w karmazynowym płaszczyku, dezabilu purpurowym zwycięzcy) gorzało tryumfem i weselem. Wszystkie okna płonęły, rozsyłano kuryerów na wsze strony, poeci tworzyli najpoddanniejsze raporta dla monarchini. Tormansow, Chruszczów, Denisów, Engelman, każdy po troszę przyznawali sobie zwycięztwo, ale najstarszy rangą... część lwią zabrał dla siebie...
Odarty z odzieży, nagi, Karol po długiém omdleniu ocucił się jękiem... Do koła noc była, w dali gdzieś świeciły ognie i migały cienie, — rżały konie i rżeli ludzie pijani... a wiatr wył... Pod nim, przy nim, na nogach jego usłano było trupami... kulami, kawałami ciał poszarpanych. Moskwa i Polacy bratersko spali w objęciach śmierci... nad nim już cisza i spokój sądu Bożego się rozpościerała, przez rozdarte chmury patrzały gwiazdy wiekuiste.
Karol poczuł w sobie życie i z boleścią obudził się do niego. Po co żyć było? — Czy ocalić resztki żywota, czy położyć się trupem z trupami na dobrowolne skonanie... Moskale tryumfowali, śmiech i krzyki ich dobiegały aż tu ode dworu... i wyły radością zwierzęcą. Kupy łupów nagromadzone leżały stosami, oprawcy zwlekali resztę... niekiedy ze ściśnionemi pięściami rzucili się na siebie tłukąc o znaleziony węzełek i kij ich uspakajał...
Karol widział to, słyszał... domyślał się z wrzawy; pod nim stała kałuża krwi ludzkiéj, zastygłéj a gęstéj... okropność tego obrazu... zamknęła mu oczy — chciał umrzeć. Ale krew z ran zaskrzepłych uchodzić przestała, życie wracało... usta spalone pragnęły napoju... westchnął i myślał że skona... ręką ran dotknął... i uczuł siłę... Chłód nocy go rozbudzał, wiatr smagający obnażonego rzeźwił... zdawał się nakazywać... Wstań i żyj!...
Z północy ogniska gasnąć poczęły, krzyki cichły powoli, pijani spali jak umarli... Karol sprobował zwlec się, był nagim, cały we krwi, bezsilnym — ale na nogach się trzymał... sprobował iść... padł i powstał... skurczone członki ożyły... gorączka zastępowała siłę... czołgając się z trupa na trupa... wlokąc na rękach... namacał rzucony płaszcz żołnierski, który mu dawała opatrzność chcąca ocalić...
Narzucił tę odzież... podparł się kolbą złamanego karabina... mógł iść...
Nad pobojowiskiem krucy latali już stadami, na wsi psy przerażone wyły dziko...
Ten chór zwierzęcy, płaczliwy, straszny, mniéj przerażał, niż wycie pijanych.. czuć było w psach miłosierdzie nad losami człowieka...
Tuż był las i krzaki podruzgotane... kulami, Karol dobił się do brzegu zarośli.. ale i tu jeszcze ziemia cala była usłana zwłokami ludzkiemi, — każda gałąź osłaniała trupa.
Instynkt zbawczy bezmyślnie wiódł go w las coraz głębiéj.. czuł, że gdy nadchodzący dzień zastanie go zdala od pobojowiska, bezpieczniejszym będzie. I szedł, czołgał się, wlókł, padał, spoczywał, konał, odzywał... Po głowie, jakby żelazną ściśniętéj obręczą, myśli przelatywały czarne... złote.. szare.. ze skarbnicy całego życia.. Ameryka.. Bar, Pułaski, Kościuszko.. Skała.. Ewa.. Wiosna młodości i wieczór powrotu.. Sarnów.. i ks. Marek..
Po cóż żyć, gdy Polska nie żyje? powtarzał w duchu..
Nad rankiem już ujrzał w lesie daleko porozpalane ognie.. mieliżby to być moskale?
Przyczołgał się bliżéj..
Tabor to był nie moskiewski, smutny jakiś, wygnańczy; starcy, kobiety, dzieci otaczali milcząc gasnące ognisk popioły.. W około leżał ubogi sprzęt ocalony, tuliły się owieczki i bydło wychudłe, siedziały psy z siercią najeżoną, kiedy niekiedy jęk żałobny wyrwał się z piersi, lub dziecię zapłakało boleśnie.. a śpiew matki uśpić je próbował...
Była to ludność Oronnego, którą płomienie w lasy wegnały.. Oni także stracili ojcowiznę stare chaty, w których umierali dziadowie i porodziły się niemowlęta.. płakali.
Przypomniał sobie Karol, że wioskę oni sami spalić byli zmuszeni przed bitwą, aby się w niéj nie dać usadowić moskalom. — Mógłże się zbliżyć żołnierz ranny do rozżalonych wieśniaków.. opłakujących popioły?..
Zawahał się.. ale śmierć przestała mu być straszną.. a pragnął, pragnął choćby kropli wody.. Spijał ją z liści wilgotnych, leżących na ziemi, z małych kałużek po lesie... a pragnienie zwiększało się coraz... Chciał zresztą ludzi, choćby w nich miał znaleść nieprzyjaciół..
Powstał więc i wszedł w krąg tych starców, niewiast, dzieci siedzący ze spuszczonemi głowami, z pół snem na oczach.. Nikt nie spojrzał nań nawet. Przesunął się i padł przy ogniu, tracąc przytomności..
Sił mu nie stało, tylko do téj mety.


Po dziesiątym Października... trzeci Listopada.. żałobne dziejów naszych daty. Rzeź Pragi. —
W sercach istot z ludzkiém obliczem, co łupili i rozgrabiali nieszczęśliwą ziemię naszą — nigdy, nigdzie nie obudziło się szlachetniejsze uczucie.. Nawet wśród mordów i krwi nie poczuli się oni ludźmi. Tryumf, co innych uszlachetnia, ich dzikszemi czynił jeszcze.. była to zawsze tłuszcza tatarska skórą zwierzęcą okryta i z sercem zwierzęcém, krwi pragnącém.. urągającem męczarni.
Jednego przykładu miłosierdzia ze strony Moskwy nie znajdziesz w tych bojach..
Suworów, który zna swego żołnierza, wie, że znękany musi się upić mordem i łupieżą, musi pohulać, aby mógł daléj prowadzić tę wojnę, któréj świeci, jako cel.. chciwość i bydlęce szały. Tym bohaterom dla orzeźwienia potrzeba rzezi, jak innym miłosierdzia do życia.
Wielki wódz mści się za świętą Carową swoją, którą bezbożni buntownicy śmieli na sejmie nazywać zbyt poufałemi imiony..
Więc krew popłynie rzeką.. płyną na jéj falach dzieci z łona matek wyprute, niewiasty poprzebijane spisami, starzy bez głów, ćwierci porąbane mięsa ludzkiego.. na stosach trupow laurem uwieńczony Suworów.. przywróci porządek w Polsce...
Na tém pobojowisku bezbronnych padli z orężem w dłoni, ostatni wodzowie, Jasiński, Korsak, Kwaśniewski.. Paweł Grabowski.
Tak zamknął się krwawego naszego dramatu akt nie ostatni... z powstaniem runął tron i rzeczpospolita. Stanisław August przestał być królem... a żył...
Patrzał na konanie narodu, płakał, — zostawała mu miłość sztuki... długi, pensya gracyalisty bez służby i przyjemny pobyt w Petersburgu, gdzie tyle było pięknych obrazów, w Polsce złupionych.
Carowa nie chciała go wszakże przypuścić przed zagniewane oblicze... Spotkanie byłoby ambarasujące... Tron Poniatowskiego postawiono w ciemnéj garderóbce dla pamiątki, gdzieżby był wygnaniec usiadł, gdyby go zawołano? Czekać musiał, aż monarchini umarła — na jego tronie.


W dziejach nowszych nie ma żaden naród krwawszéj karty, ale krew to jeszcze purpura — nie ma błotnistszéj i czarniejszéj.
Gdyby kosztem tym, jakim Moskwa okupiła Polskę, świat zdobyć innym ofiarowano; — przez tyle intryg nikczemnych, zdrad, przekupstw, gwałtów i fałszu — cofnęli by się od zdobyczy tak haniebnéj... po któréj niezmyta zostaje plama...
Moskwa do dziś dnia... to biblijny Kain, którego każda chwila pyta: —
— Coś uczynił z bratem? gdzie brat twój?
To Lady Macbeth, co umywa ręce krwią zbroczone, a odmyć ich nie może i nie odmyje nigdy, bo sąd świata co dzień będzie straszniejszy, a sąd Boży... wlicza każdą godzinę...
Od 1794 do 1864, siedemdziesiąt lat Kainowskiego pastwienia się nad Ablem.
Ale Kain biblijny... to zabójca brata w uniesieniu i gniewie, a Kain dziejowy... zimno, rozmyślnie, powoli, podkrada się we śnie, pęta, przykłada usta do łona i ssie życie, pije krew, a śmiejąc się, czeka aż ostygnie trup.
Ale wypić tego żywota nie potrafi nigdy, a krew go bratnia — otruje.



KSIĘGA III.

W kraju i na obczyźnie.

Upadający od cięcia szabli kozackiéj, ze trzema śpisami w piersi Kościuszko — pragnął umrzeć, ale nie wyrzekł tych świętokradzkich wyrazów

Finis Poloniae!

które mu w usta włożyli i kładną ci, co pragnęli a żądają jak najrychléj oglądać zgon Ablowy — Finis Poloniae — było ostatnim ciosem Kaina, co chciał w téj piersi przebitéj nieznaleść życia.
Polska zabita pod Maciejowicami, zbluzgana krwią na Pradze — żyła! — podniósł się duch jéj z ziemi w szatach męczeńskich aby walczył, a wiecznie zabójcę swego budził ze snu pieśnią...
— Jeszcze Polska nie zginęła!
Razem prawie z tym kainowskim Finis Poloniae — rozległ się okrzyk na całéj ziemi rozproszonych od Sybiru i Kamczatki po Sekwanę, Adryatyk, Mincio i Bosforu wody — Jeszcze Polska nie zginęła..
Żyła — ale się poczynały dnie pokuty stoletniéj, dnie żałoby i rozproszenia.
Szli na wsze strony tułacze, co na ojczyznę swą w kajdanach, we krwi, patrzeć nie mogli.
I stokroć liczniejsze niż po Barze, stokroć uroczystsze, gorętsze, spójniejsze — stało się tułactwo.
Wypadkiem było pierwsze — rozmysłem i planem stało się drugie. — Szli ludzie żebracy do narodów i stawali pode drzwiami ich, wołając:
— Obudźcie się, oto jeden z braci waszéj na gościncu napadnięty został i okryty ranami.. Azali nie pójdziecie go ratować i bronić? Zbrodnia się stała w dzień biały!
A obcy drzwi uchyliwszy odpowiadali im:
— Dość mamy swoich niebezpieczeństw i troski... abyśmy w cudzą mieszali się sprawę! Zbójcy mocni są.. Idźcie, albowiem nie pomożemy wam...
I rzucali kawałem chleba lub westchnieniem.
Tak tułactwo polskie stało się koniecznością, głosem Bożym powołującym ku sprawiedliwości, skupiło się, zorganizowało, uprawniło. —
Albowiem ci, co wychodzili, nie szli broniąc głowy swéj, ale prawa ludzkiego, rzucali rodzinę, spokój, mienie, wszystko co kochali, a biegli wołać o pomstę, o pomoc i pracować w pogardzie, w upokorzeniu, — odpychani, nędzni, zgłodnieli — dla ojczyzny.
A kto plwa na tułactwo polskie, bo mu spokojnie usnąć nie daje, bo go budzi do czynu, a dzwoni w uszy, ojczyzną i obowiązkiem go nęka — winien jest zdrady, albowiem plwa na ducha ojców, co się przelał w ofiarników nowych.
Tułactwo niczém jest, jeno ofiarą, a jeśli nią nie jest... występkiem.
Kto je czyni włóczęgą bezmyślną, ten świętokradztwa winien — ale w szeregach najświętszych rycerzy są wyrzutki, a na placu męczeństwa w dniach próby słabną najmocniejsi.
Nikt dla siebie nie skazuje się na torby żebracze, na smagania szyderstwy, na potrącania ohydne, na pośmiewisko i nędzę, a kto się wywlókł jako cygan — odrzutek...
A ta falanga, co z arką zakonu wystąpiła ze zburzonéj i splugawionéj swiątyni — niech będzie poszanowaną.


Z ostatniém rozbiciem poczęło się drugie, wielkie rozproszenie, a tułactwo.
Król poszedł wygnany do Grodna... poszli jeńcy w więzach i łachmanach na Sybir, do Kamczatki, w Kazamaty Petersburgskie, na długą niewolę turemną... Kościuszko, Niemcewicz, Fischer, Kopeć, Kniażewicz... tysiące...
A kto jeszcze był wolen, a kochał ojczyznę, ten Bogi na piersi zawiesiwszy, powlókł się na cztery strony świata... wołać do narodów o pomstę...
A narody litość miały, ale rąk nie miały.
I uczynił je Bóg głuchemi, aż do dnia Sądu Jego, gdy wyrzecze im:
— Usłyszcie!


Gdzież nie ma rozproszonych?
W kamczadala skórze chodzi jeden wódz nad lodowatem morzem... drugi przez kraty patrzy na Newę, inni nie widzą słońca, rzuceni w lochy, tamtych badają jak złoczyńców...
Nie są to jeńcy wojenni — to buntownicy przeciw najjaśniejszéj monarchini.
U brzegów Adryatyku na placu przed Dożów pałacem chodzi ich kupka zadumanych... tłum ciekawy za niemi. Wenecya nie przeczuwa, że ci tułacze są dla niéj przepowiednią losu dzieci, które żebrać będą lata długie na wygnaniu. — Hodie mihi — cras tibi.
Inni posiadali u brzegów Bosforu. Turek ich żywi litością i strawą, a pociesza... wolą Bożą...
Na górach Szwecyi błąkają się rozbitki... i Szwed im rękę wyciąga, ale to już nie owa żelazna dłoń Karolów i Gustawów, nie ta to Szwecya co światu była groźną... siostra to Polski w utrapieniu, ograbiona i wylękła.
Ci co daleko od ziemi swéj odejść nie mieli siły, skupili się u brzegów Elby — tu ich zimne, ostrożne, ciche wita współczucie. Sasi zachowali pamięć strat dla Polski poniesionych, a grzechów swych względem niéj zapomnieli. Przytułek dali i strzechę... Augusta silnego potomstwo codzień jest słabsze.
Reszta ciśnie się do Paryża...
Paryż to Rzeczpospolita, to — mówią, siostra Polski po wolności i duchu — to przyjaciółka stara... Idąc każdy wygnaniec czyta, a powtarza sobie owo w konwencyi uroczyście wyrzeczone słowo: — Pomoc uciśnionym narodom!
Miałożby ono być tak marném, jak słowa traktatów, jak przysięgi królów, jak przymierza państw? Obmyta krwią Francya, nie byłażby nowym narodem, ale starą wybarwiczkowaną zalotnicą, która miłość kłamie?
— Nie! zbyt głośną hymn swobody nucono na brzegach Sekwany i opłacono ją drogo... Francya stoi na ruinach przeszłości z pochodnią jutra i orężem zwycięzkim... nadzieja w niéj.


Są w losach naszéj ziemi i cuda, przed któremi duch korzyć się musi i ironije losu, których szyderstwo upokarza.. imiona, ludzie, czyny schodzą się i zestawiają, jakby czasem szatan był reżysserem na scenie.
Król oddaje Polskę za pensyą, a pensyą obraca na wygódki pieszczone... synowiec królewskiego kuchmistrza tymczasem... zabitą Polskę idzie ratować... sam jeden prawie wśród tego kataklyzmu, co wszystko pochłonął, nie tracąc głowy ni nadziei...
Gdy na tronach siedzący stróże prawa, sprawiedliwości wykonawcy, dopuszczają w oczach swych zarzezać męczennicę.. gdy jéj dzieci rodzone leżą jeszcze głową w popiele.. obcy.. mali, drobni ludzie, imion nieznanych — biorą stronę upadłéj.. ślubują sobie jéj sprawę.. imiona Tremo, Barsa, De la Roch’a, Verninac’a, Parendier, Caillard’a.. dość przypomnieć...
Gdy Rzeczpospolita francuzka państwo potężne ideą nową, pełne współczucia dla Polski, czekać jéj każe — lepszéj zręczności, pogodniejszéj chwili — około posiłkowania krzątają się.. kto? tacy, którym brak kawałka chleba częstokroć.. Dla nich możliwość, konieczność odbudowania Polski jest tak widoczną, iż zdaje im się.. dość rękę podnieść, by się.. to spełniło —
Dla tych, co się już podzielili zdobyczą.. rzeczy zdają się skończone.. zapieczętowali grób i postawili przy nimi straże, aby trzeciego dnia nie powstała z martwych. — Bardzo im się téż prostém i naturalném zdaje, aby wielcy mężowie, obrońcy Polski, ludzie serca i duszy mężnéj — otarłszy łzy, wybrali sobie drugą matkę... Madalinskiemu, Kościuszce, Dąbrowskiemu, łaska monarchów,.. (w ich pojęciu litość) otwiera wrota do nowéj służby... Jak lokajom po śmierci pana proponują wdzianie nowéj liberyi.. z sutszemi galonami.
Dąbrowski odpowiada wielce łaskawemu nań królowi pruskiemu: —
— Chętnie przyjmę służbę W. K. Mości, ale z trzydziestą tysiącami moich współziomków.. dla odzyskania Polski. —


Jak z rozbitego mrowiska.., rozpryśli się na wsze strony ludzie z jedną myślą... matkę ratować!
Nikt wówczas poczciw nie wierzył, nie przypuszczał, ażeby tak rozszarpaną pozostać miała... oprócz, oprócz może króla jednego...
Kuchmistrz Tremo gotował w Grodnie wyborne obiady dla N. Pana i starego Repnina, który lepsze czasy pamiętał i wykwintniejsze biesiady na zamku — a synowiec jego Elijasz Tremo latał po Europie myśląc że i kraj z letargu obudzi i sprzymierzeńców mu wyszuka!
Uratowawszy życie, które mu było ciężarem Karól staraniem naprzód wieśniaków, co się nad nim ulitowali, potem okolicznych obywateli, pod ich opieką, z domu do domu przewożony, zdołał się nareście okryty ranami, przekraść do Warszawy.
Tu zaledwie nieco przyszedłszy do siebie, zmuszony był uchodzić znowu przed tryumfującą Moskwą... nie czując się bezpiecznym po kapitulacyi miasta, gdy wszystkich aż do bohaterskiego Ignacego Potockiego, który się oddał w ręce Suwarowa, wywożono w głąb Moskwy... musiał się ucieczką ratować.
Osłabły jeszcze, ledwie żyw na prostym wózku wieśniaczym, sam jeden, bo Stach mu gdzieś z oczów zginął pod Maciejowicami — kazał się wieść w Krakowskie. Chciał tam umierać przynajmniéj gdzie się urodził, gdzie już gotowy stał nań czekając grobowiec... Nie wiedział ani o Ewy, ani o mężu jéj i dziecięcia losach, nie myślał zakłócać im spokoju... pragnął się tylko dostać do tego kąta... gdzieś, o chaty, choćby do karczmy poczciwego Abrahama, któryby mu nie odmówił przytułku i tapczana do skonania.
Droga to była... długa i ciężka, pełna niebezpieczeństw co chwila się odnawiających, dla krążących po kraju oddziałów, od których napaści i okrucieństwa nic zasłonić nie mogło. W tym stanie ducha, opuszczenie, samotność, nędza.... trwoga nie o życie ale o nowe męczarnie... podwajały chorobę, wprawiały w nieustającą gorączkę. Mózg zamieszkiwały mary wyobraźni, wspomnienia boleśne... dnie stawały się wiekami.. chłód, głód i słabość zdawały się co chwila zrywać nić życia... a jednak serce biło i śmierć nie przychodziła.
Do Sarnowa już dla samego oddalenia i prześladowania nie podobna było myśleć się dostać; wedle wszelkiego podobieństwa majętność albo już była zasekwestrowana lub ją to w prędce czekało. Obyczajem moskiewskim majątek jest zawsze najłakomszą zdobyczą. Chciwość rzuca się nań najpierwéj nie w interesie państwa ale dla zdzierstwa pojedyńczych łupiezców. Ludzie, co pracować nie umieli nigdy... żywią się jak drapieżne zwierzęta.. gotowém. Nie było innego przytułku dla Karola nad ten rodzinny kąt, który nie był już jego... lub przyjacielski dom Podkomorzego Krzywaczyńskiego. Ciągnął się więc tak słaby, ranny, smutny, na łasce Bożéj, z jednym wieśniakiem woźnicą, który okrywszy go płaszczem i słomą, wiózł jakby nie żywy ładunek... Nie mogąc siedzieć Karol, leżał zdawszy losy na Opatrzność która mogła go każdéj godziny oddać w ręce nieprzyjaciół — albo cudownie ocalić.... Dość było spotkać kozaków... aby rannego spisami zakłuli. Dzięki baczności człowieka, który znał dobrze drogi boczne manowce, a wiózł go nocami i rankami — na gościńcach nie spotkali nikogo i w kilka dni przywlekli się do Skały.... Wóz wprost w otwartą gospodę się zatoczył.
Gdy na ręku wieśniaka sparty, niepodobny do siebie, zbladły okrutną krwi utratą, zestarzały nieszczęściem, przybity męczarnią podróży — ukazał się Abrahamowi w progu... żyd załamał ręce i rozpłakał się... Nie dając mu chwili pozostać w pierwszéj izbie pełnéj ludu i gwaru, gospodarz poprowadził go do alkierza... a tu usadowiwszy... załamał ręce i milcząc patrzał na biednego...
— Mój dobry panie! także ci to wracać tu przyszło — po raz drugi!
— Co Bóg dał, przyjmuje z ręki Jego, rzekł Karol, odzyskując nieco siły... chciałbym... spocząć tylko u ciebie i... dostać się do podkomorzego...
— Do podkomorzego! powtórzył żyd trzęsąc głową smutnie... jego już od kilku miesięcy nie ma na świecie... a jejmość... pan jéj nie znasz...
— Jakto!? umarł!?
— Umarł... dodał Abraham... ale dla czegoż pan nie chcesz do dworu? U mnie... a! z serca bym ugościł Was... ależ to gospoda na trakcie... Włóczą si oddziały wojska, marudery, szpiegi... ani wygody, ani spokoju... Ale czemuż nie dworu? powtórzył żyd natarczywie.
— Bo nie mogę... nie mogę! odparł Karol posępnie... na łasce tego człowieka być — nie chcę...
— Jakiego człowieka! zawołał Abraham... chyba pan nic nie wiesz... Nasza pani od roku jest wdową... Ona was tak oglądać pragnie, tak wspomina... posyłała po was, dowiadywała się, napróżno. Jéj jedyna nadzieja w was... Ona potrzebuje waszéj opieki... ona oczy wypatrzała za wami...
Karol zdziwiony, podniósł głowę.
— Byćże to może?
— A! panie! tak jest! dla niéj to będzie szczęście...
Pluta nic już nie odpowiedział, pomyślał tylko, że dziwnie składały się losy jego...
Wieczór był późny, gdy o kuli, o kiju, w sukni odartéj, zszarzanéj, upadły na duchu, wszedł powoli Karol na próg wdowiego domu...
Dwór sam był do niepoznania zmieniony i fantazyą właściciela, który go chciał upiękniać i ruiną, co go w pustkę obróciła,
Ta mięszanina jakiejś niesmacznéj wytworności, która czasu nie miała się rozpostrzeć, i opustoszenia, co się tak szybko czuć daje na dziele ręki ludzkiéj — uderzała boleśnie.
Jeszcze nieskończono restauracyi i złoceń, sztukateryi i tynkowanych kolumn, a już z pod opadłych gipsów, skelety żeber... wyglądały...
Wdowa zajmowała część ledwie dworu, którego połowa pokojów jeszcze rusztowań nierozebranych pełna i na pół pozrywanych posadzek stała z pozamykanemi okiennicami, nie palona, nie mieszkalna... Kupy gruzu, kawały drzewa stosy słomy... porastała pleśń wilgotna...
Z tłumu sług nadto licznego, został stary kredencerz zgarbiony, i dwie niedołężne kobiety.
Ubogo, więcéj niż ubogo, nędznie było w Skale, a Abraham wzdychając, szeptał na ucho, że i tu jeszcze długi spokojnie zasnąć nie dawały. Pan Starosta do końca życia pełniąc sumiennie zadanie swoje, usiłował dojeść i zmarnować grosza ostatek, aby po nim nic nikomu nie zostało.
Na wieść o przybyciu Karola, wybiegła... raczéj wywlokła się biedna kobieta, w sukni czarnéj, wynędzniała, zestarzała, zgięta, z piersią wklęsłą, z włosem siwiejącym prawie... Za rękę trzymała wyrostka... bladego i wystraszonego jak ona... Chłopię tuliło się bojaźliwie do macierzy na widok tego żebraka, kaleki... co je niegdyś w kolebce pobłogosławił. —
Z twarzy tych dwóch istot, z tła tego obrazu wyczytać było można całą historyą nieszczęśliwego domu...
Z twarzy chłopięcia roztropnéj, ożywionéj, ale znękanéj, patrzała życia ciekawość, i ogień z chorobliwie ognistych strzelał oczów. Samotność, sieroctwo... straszne młodości piastunki!
Wszystko troje z tym kaleką złamanym w boju... przedstawiali wizerunek ówczesnéj Polski... wdowa, sierota i żołnierz o kuli.
Nie licząc tych, co unieśli życie na obczyznę, z tego się ona składała... po Maciejowicach i Pradze.
Wdowa żywo ręce obie wyciągnęła do Karola...
— O mój Boże! jakżem modliła się, by was odzyskać i zobaczyć! ale takżem się to ja was widzieć spodziewała...
— Chwalmy Boga, nawet gdy krzyże zsyła, odparł Karol... jeszczeć to szczęście siostro, że się widzimy... jam wstał z umarłych... na pobojowisku Maciejowskiém, a jeśli żyję, to cudem...
— A! bądź że pozdrowiony w tym domu, w twoim domu — zawołała płacząc wdowa. Wierz mi, iż jesteś dla mnie, jakby zesłańcem Bożym, najmilszym gościem, nie gościem! bracie... ale panem...
Łzy mieli w oczach oboje... Tadzio nieśmiało powoli przybliżył się do Karola... tyle nasłuchał się o nim, ale tak zupełnie inaczéj go sobie wyobrażał!


Szczęściem jakiemś poszanowany był wypadkami od restauratorów pokój pułkownika dziadowski z widokiem na kaplicę... Przez pustą salę ścieżka wśród łomów wiodła do niego... Karol wybrał go dla siebie. — Przypomniało mu się ostatnie pożegnanie z dziadem i oddawanie Saracenki.
Historya szabli aż do końca była cudowną.
Karol stracił ją był razem z przytomnością i czuciem pod Maciejowicami. Gdy ze snu, który już ostatnim być sądził, przebudził się i zwlec usiłował z pośrodka trupów, napróżno szabli lub choćby jéj szczątka szukał do koła siebie. Znać nieprzyjaciel wydarł mu ją z garści zdrętwiałéj, która nosiła ślady wysiłku i poszarpania. Opłakał tę stratę... i przybył do Warszawy...
Jednego ranka, gdy przed podróżą chciał sobie kupić ubogą odzież cieplejszą, wprowadzono do niego przekupnia. Miał on z sobą mnóstwo łachmanów i rupieci, lasek, a nawet szabli... Jakież było zdziwienie Karola, gdy w obłoconéj, brudnéj i niepoczesnéj broni, rzuconéj na ziemię, dostrzegł swój skarb... Saracenkę! Myślał z razu, że go myliły oczy, dobył główni... znalazł na niéj napis... z bijącém sercem trzymał ją w rękach... wlepiwszy wejrzenie... przekupień sądząc z milczenia, że nie przypadło do smaku, zachwalać począł, a nie odbierając odpowiedzi, pospieszył się z zażądaniem tak nizkiéj ceny.... iż Karol równie odzyskanie jak samo kupno za cud wyraźny uważać począł!
Jakim sposobem szabla ta z rąk jakiegoś obozowego ciury, dostała się aż do Warszawy, jakim trafem właśnie do niego przyniesioną została? Karol nie pojmował, ale widział w tém jakby rękę Opatrzności.
Wypadek ten stał się dla Karola dobrodziejstwem, wywarł nań wpływ zbawienny, wrócił mu jakąś nadzieję. Nie był on wcale przesądnym, nie wyobrażał sobie, aby na szczególne względy Opatrzności zasłużył, przecież trudno w tém było nie widzieć woli Bożéj, łaski Jego, trudno nie usłyszeć głosu mówiącego... żyj... kiedyś jéj jeszcze użyjesz na kraju obronę.
Była to otucha, nadzieja, siła nowa... i Karol podźwignął się więcéj tym cudem niż pomocą lekarzy.
Saracence pobłogosławionéj przez dziada zawdzięczał powrót do życia... w duszy świtało jakąś jutrzenką... co zapaść nie dawała w czarną noc zwątpienia. Jak niegdyś w przeddzień ucieczki do konfederacyi widział w odzyskaniu utraconéj pamiątki... opiekę nad sobą.
Jak ostatnią relikwią przeszłości przycisnął ją do serca i ukrytą przywiózł do Skały.
Tu — w pokoju dziadowskim, po latach tylu, po tylu przygodach... znalazł w ścianę wbity ten sam ćwiek, na którym niegdyś szabla przy łóżku półkownika wisiała. Ludzie się do mogił pokładli, zardzewiały kawałek żelaza tkwił na swojém miejscu w ścianie...


Po kilku tygodniach wypoczynku, Karol nieco odżył Skałą. — Było to teraz schronienie ciche, smętne, ubogie, ale dla niego jedyne może, co duszę leczyło siłą zaczerpniętą w przeszłości...
Los Ewy i jéj syna, którym się teraz czuł istotnie potrzebnym, przywiązywał go też do życia.
Dziecię było nad wiek swój roztropne, pełne gorączkowéj ciekawości do nauki, dojrzewające jakby owoc na słońcu, co jeszcze nie doszedł miary, a już się rumieni i złoci.
Z twarzy był podobnym do matki, ale podobieństwo nie rysy stanowiły, raczéj wyraz jakiś niepochwycony, ust i oczów...
A matka! — owo dziewcze anielskie, jakże okrutnie, przedwcześnie zwarzona była i zwiędła. — Zawiedzona w sercu, stęskniona, wylękła, biedna kobieta umiała teraz tylko modlić się i płakać. — Pozostał jéj jeden Bóg w niebie, a na ziemi nikt prócz dorastającego Tadzia, którego sama wychowała, wypielęgnowała, wyuczyła. Była mu ojcem, matką, nauczycielem i niańką, przyjacielem i mentorem.
Z choroby, z pracy czy z niedoli, Ewa przeszła w stan nieustającéj trwogi, i gdy nie miała czego się lękać, wyobraźnią tworzyła sobie obawy... weszły one w potrzebę téj duszy drżącéj... Łzy i postrach wyczerpywały jéj życie i trzymały przy nim... gorączka była jéj siłą. Karol musiał sam na duchu się dźwignąć, zmężnieć i ukrzepić, ażeby tę biedną kobietę przywołać do życia i odkarmić odwagą. — Pomiędzy nim a nią — z dawnego stosunku, z téj miłości czułéj, którą on żył tak długo — pozostało przywiązanie braterskie, gorące — ale poszanowania pełne...
Karol kochał ją nieszczęśliwą z siwiejącym włosem, może silniéj niż gdy mu się zjawiła w aureoli puklów złocistych — ale miłość tę krył w sobie głęboko i przed samym sobą. Nie godziło mu się o nią upomnieć u wdowy, dla téj resztki życia, któréj czuł w sobie zbyt mało, by z niego mógł uczynić ofiarę, komu innemu prócz matce jedynéj.


W obawie, aby kto nie wydał rannego pod Maciejowicami zbiega, niebezpiecznie było używać z miasta lekarza... Kraków zajmowali niemcy. Abraham podjął się sprowadzić zręcznego felczera z Pińczowa, za którego uczciwość zaręczał. Staruszek ten nie budząc podejrzeń, mógł przybyć do Skały, gdyż go tam często na wieś bierano, a doświadczonym był w leczeniu ran na których nigdy w Polsce nie zbywało.
Sam Karol z amerykańskiéj jeszcze wyprawy wyniósł doświadczenie które się teraz bardzo przydało...
Wprędcie też z pomocą staruszka, przy troskliwości Ewy... kaleka się dźwignął i odżył po trosze.
Rany się goiły i zabliźniały szybko... ale ta rana wielka, zadana upadkiem kraju, nie rychło krwią płynąć przestała. Zmuszony żyć a męstwem zasilać, Karol wymógł na sobie pozór zdrowia i życia, chwilami wszakże wracało znękanie i cierpienie aż do łez... Tadzio często zastawszy go samego w pokoju dziada, nie mógł zrozumieć dlaczego stryjcio miał uśmiech na ustach i razem łzy na powiekach... Matka mu też tego wytłomaczyć nie umiała, choć lepiéj stan ten rozumiała nad innych...
Część znaczniejszą dnia Tadeusz spędzał z Karolem... Ewa się modliła, on czytał z nim, chodził, uczył go jeździć konno, bawił się i przywiązał się do niego jak do własnego dziecka... Tadzio go kochał jak ojca...


Wszystko się powoli stracone odzyskiwało; za zgubioną Saracenką przybył i Staszek. Instynkt go przyprowadził do Skały, bo o losie Karola nie wiedział...
Wzięty on został na placu boju pod Maciejowicami w niewolę przy części bagażów, którą nieprzyjaciel w pół dniu zagarnął; odarty do koszuli jak wszyscy, posiekany, nagi, w łachmanach starego kożucha danego mu z litości, popędzony był z kupą innych żołnierzy i starszyzny na Sybir.
Całe gromady tych nieszczęśliwych brańców marły naówczas z zimna i głodu po gościńcach ku Wołdze wiodących...
Mówią że lud moskiewski litościwym jest, ale żołnierz co z niego wychodzi, wychowany jest, by nie znał miłosierdzia. Nigdzie bezlitośniéj nie obchodzą się z niewolnikami, nigdzie oni nie są celem takiego znęcania się, urągowiska i szyderstwa... Starszyzna nie tylko nie powstrzymuje nieludzkiego katowania, ale do niego podżega...
Stach pędzony tak z drugimi pod strażą kozaków, których największą zabawką było więźniów okładać nahajkami lub spisami kłuć w drodze — znajdował się już za Bugiem, gdy na jednym noclegu mroźnym pijane warty się pospały. Niewolnicy znajdowali się w szopie pokrytéj słomą, któréj ściany nie były wysokie; tuż blisko szumiał las sosnowy. Kilku zrozpaczonych wydarłszy strzechę, wdrapało się do góry, spuściło po cichu i rzuciło w lasy. Stach był między nimi.
Późno opatrzyła się straż i puściła w pogoń na wszystkie strony; niektórych schwytano zmarzłych i zasieczono pałkami dla zbawiennego przykładu. Stach wbiwszy się w gęste zarośla, widział w koło siebie snujących się żołnierzy, ale szczęśliwie uszedł ich oka. Wyczekawszy o głodzie noc i dzień, wyszedł późniéj z kryjówki i od wioski do wioski przekradał się powoli, wypłacając ludziom za chleb posługą, rąbaniem drew, i t. p. Często zgłodniały przemarzły, chory — jakimś cudem uszedłszy oddziałów, krążących po drogach, w żebraczéj odzieży... przedarł się nareszcie do Skały...
Jemu też w kolebce palec losu napisał na czole.
— Będziesz sierotą i tułaczem...


Z Sarnowa nie było żadnéj wieści, Karol ani mógł ani chciał tam powracać, listy nie dochodziły, kogoś wysłać potrzeba było... Abraham opatrzywszy się w paszport moskiewski, (sowicie opłacony) podjął się jechać na Wołyń. Wiózł on z sobą listy do Żytomierza, do umocowanego prawnika naglące o sprzedaż majątku, z którego choć część chciał Karol ocalić, jeśli nie dla siebie to dla wdowy i Tadzia. Marzyło mu się też jeszcze o Saracence... Słyszał że byli ludzie, którzy się rozbiegli po wszechświecie szukając pomocy ojczyźnie; przebąkiwano, że Francya poda nam dłoń bratnią, że gdzieś nad Sekwaną zbiorą się polscy żołnierze... Głuche te wieści ożywiły Karola, kręcił wąsa i mruczał po cichu...
— Pójdę jeszcze!
I spoglądał na Saracenkę swoją.
— Przysięgłem do ostatka walczyć i dotrzymam ślubu... niech się tylko bęben odezwie — resztę krwi poniosę...
Na próżno Ewa czasem usłyszawszy podobną mowę, usiłowała go przekonać, że obowiązków swych dla kraju dopełnił, że młodsi pójdą go zastąpić... Karol nie spierając się milkł... ale widać było, że stał przy swojém.
Ile razy się z tém odezwał, Tadzio mu szeptał na ucho, prostując się.
— Pojdziemy razem, stryjaszku, bo ja samego nie puszczę!!
To prawdopodobieństwo jakiéjś nowéj wyprawy przynaglało też Karola do sprzedaży majątku i zebrania grosza... zdawało się, że głośnéj nie grając roli w ostatnich wypadkach, mógł ujść nie postrzeżony od grabieży Sarnowa... Ale pospieszyć było potrzeba, aby się Moskwa nie opatrzyła. — Polecał więc Karol sprzedać za co bądź, wyłączając tylko Rotmistrza i pamiątki niegdyś wywiezione ze Skały, które chciał zostawić Tadeuszowi. Cieszył się, że one nazad pod tęż starą swą strzechę powrócą.
Wyjechał żyd i długo nie było go widać z powrotem... listów z poczty ani się było można spodziewać, bo one były w ręku moskiewskiém.
Brakło więc wiadomości o losach posłańca i podróży celu; gdy nareście jednego szabasowego wieczora dano znać do dworu, że Abraham powrócił, ale ponieważ gwiazdy już były na niebie wdział naprzód obrzędowy strój i pobożnie stanął do modlitwy.
Nazajutrz więc dopiero odebrał Karol listy i pieniądze. — Sarnów został sprzedany jednemu z sąsiadów, ani źle ani dobrze; kupiec całą summę dał gotówką, o co właśnie chodziło. Nie chciał się podjąć Abraham przewiezienia jéj, wziął tylko część, resztę zaś przesłano przez Warszawę. — Pamiątki miano późniéj gdy się kraj uspokoi wyprawić do Skały...
Rotmistrz Poremba w czasie rewolucyi jeszcze zgryzłszy się straszliwą wieścią o pragskiéj rzezi, położył się powtarzając — trzeba umierać, nie ma po co żyć — i w istocie umarł.
W ten sposób Karol był uratowany, mógł do czasu pozostać w Skale nie stając się ciężarem wdowie, owszem spiesząc dla niéj z pomocą. Odetchnął swobodniéj, pilniejsze długi natychmiast popłacone zostały, Tadzio dostał konia, siodło i książki do nauki.
Czuł to Karol, że przynosząc im trochę grosza i pracę swoją, mógł wyratować Ewę i Tadziowi przyszłość zapewnić... ale potrzeba się było wyrzec ślubów... obowiązków, i tego co karmią duszy było od młodości.
Czasy to były jeszcze... w których stare pokolenie szlacheckie z tradycyi czuło się powołaném do ofiar dla ojczyzny bezbrzeżnych... póki życia, póty poświęcenia. Nikt, że coś uczynił nie uwalniał się od robienia więcéj, dopóki tylko sił stało... Karol téż nie pojmował aby mógł ocalony, spokojnie sobie orać ten zagon, ekonomować i siedzieć u komina, gdy drudzy szli na trud i walkę... w chwili gdy kraj jęczał skuty, gdy niewola dojmowała i upokarzała.
Jak tylko przyszedł do zdrowia, nasłuchiwał co się działo, był jak na czatach nieustannych...
Każdy odgłos, plotka niedorzeczna, wypadek jakiś, co mógł Europą wstrząsnąć... drażniły go, nie dawały usnąć spokojnie... chodził, rwał się, zdejmował Saracenkę ze ściany i probował dłoni.
Dłoń odzyskiwała siłę... Héj! mówił uśmiechając się do siebie...
Jeszczem duż! jeszczeby się poszło gdyby zawołali.
Ale z dala od rozproszonych nie dochodziły go nawet pewne od nich wieści, nic oprócz głuchych pogadanek o kupkach rozproszonych po Wołoszczyznie, w Wenecyi, w Stambule, — o Polakach którzy w Hotelu Diesbach kupili się i naradzali, ściągali ku sobie ludzi wpływu, kobiety serca, nic sami, nic przez nich i przez nie uradzić nie mogąc...
Nazwiska wielu z tych ludzi dobréj woli, znane były Karolowi, o innych zasłyszał dopiero; ale i jemu zdało się prawie niepodobieństwem, aby z wygnania garstka tułaczów zdołała dźwignąć tę, któréj tysiące dłoni i serc uratować nie mogły... Szukał on wśród nich imienia wielkiego męża jasnego, coby mógł stanąć na czele rozproszonych i... znaleźć go nie umiał. Ani Michał Ogiński, ani Starosta Szczerzecki, ani Sołtyk i Prozor, mimo znanego patryotyzmu... nie mieli téj siły, co pociąga narody, co apostołuje i nawraca... a szło o wielki cud, o przebudzenie ze snu samolubstwa i pomstę na gwałcicieli prawa narodów...


Tak upływały dnie w Skale, Karol przyszedłszy do zdrowia, już prawie obył się myślą zostania piastunem Tadeusza, jego opiekunem, przyjacielem, nauczycielem, przysposobienia w nim krajowi zastępcy, żołnierza, obrońcy.
Wszystkie nadzieje złożył on w nim, a Tadeusz dał im świetnie się rozwinąć; była to natura rycerska, szlachetna, gorąca, niecierpliwa do czynu i przepojona od kolebki macierzyńską pieśnią o Polsce męczeńskiéj. Karol znajdował w nim lepiéj niż odrodzonego samego siebie, bo istotę pełniejszą jeszcze, a uczuciem potężniejszą. Wychowanie kobiece, wcześniéj, prędzéj dało się otworzyć duszy, jak się kwiat od ciepłego otwiera oddechu... Tadeusz nad wiek rozwinięty, dojrzały w towarzystwie stryja czerpał te niezbędne wskazówki do znajomości świata i ludzi, bez których młodość rzadko gorzkich unika zawodów. Oba byli z sobą w stosunku prawie braterskim, gdyż Karól zbliżyć go do siebie usiłował, zwracając do zupełnéj otwartości i poufałości — a Tadeusz skłonnym był serdecznie pokochać stryja... Teraz stał on się dla niego wyrocznią.
Kilka miesięcy przebytych z nim z chłopięcia wydobyły mężczyznę...
Wrzące w nim uczucie miłości dla kraju, zmuszało Karola ukrywać i swe nadzieje i plany; Tadeusza bowiem powstrzymywać musiał co chwila i wskazywać mu, że nie dosyć się było poświęcić ochotnie, lecz skutecznie...
Karol wreście otrzymał od niego słowo i zaręczenie, że bez jego wiadomości nie rzuci się na oślep i czekać będzie aż stryj mu... porę wskaże.
Gdy wychowanie to moralne Tadeusza zaprzątało wyłącznie prawie Karola, jednego wieczora przyniósł Abraham tajemniczy list nie podpisany, wręczony mu z poleceniem aby go natychmiast odniósł do dworu i oddał samemu Plucie. Szczęściem Tadzio się był oddalił chwilowo, a Karol żyda odprawił i zakazał mu o tém wspominać, tak, że list pozostał tajemnicą. Wzywano go w nim aby natychmiast dla pilnéj sprawy krajowéj do Krakowa przybywał. W karteczce wskazano mu iż żebrak we Floryańskiéj bramie stojący z krucyfiksem na szyi, przy oddaniu mu jałmużny — w imie Floryana... powie gdzie się stawić należy....
Chociaż pismo było bez podpisu, Karol pełen zaufania, czując że szło o sprawę kraju, nie zawahał się nawet z wyjazdem. Szło mu tylko o to, aby się w domu celu jego nie domyślano...
Jednéj nie tracąc chwili, rozgrzany tą myślą, że się coś przygotowuje, i że on potrzebnym tam być może... Karol wszedł do pokoju Ewy, oznajmując jéj, iż kontrakt o dostawę zboża zmusza go pospieszać do Krakowa. Dosyć niezręcznie naplątał jakoś nieuniknionych konieczności wyjazdu, zbyt gorąco brał do serca zbożowy interes, ażeby podejrzeń siostry i młodego chłopca nie obudził... Nigdy go jeszcze tak ożywionym nie widzieli... ale nie śmieli posądzić o udanie... Ewa prosiła tylko, aby się nazbyt interesem tak małéj wagi nie gryzł i nie martwił.
Tadeusz przeczuł bardziéj niż zgadł jakąś tajemnicę, lecz badać nie śmiał, przykro mu się tylko zrobiło, że stryj nie miał w nim dosyć zaufania, aby mu ją powierzyć.
Karol nie zdradziwszy się, pożegnał co prędzéj wdowę, ucałował Tadzia, powierzając mu dom i gospodarstwo i tysiące pilnych wskazując zajęć, rankiem kazał zaprządz konie i co rychłéj pospieszył do staréj stolicy....


Było to jakoś pierwszych dni Stycznia 1796 roku; Karol nie doczekawszy się święta Trzech Króli biegł do Krakowa już naówczas będącego w ręku Austryaków. Potrzeba było nadzwyczajnych ostrożności ażeby oczów nie zwracać na siebie; bo chociaż imie Polski znikło, widmo jéj ścigano wszędzie.
Mrokiem posępnego dnia zimowego wjeżdżając w Floryańską bramę, Karol spostrzegł dziadka spartego na kiju z krzyżem mosiężnym na piersi, pochylił się do niego z sanek dając mu jałmużnę w imie św. Floryana... i odebrał w zamian w uścisku ręki karteczkę. Konie zaledwie zwolniwszy kroku, ruszyły na rozkaz daléj... zajechano do gospody, która oddawna służyła Skale. Dziedzictwem u nas szły tak wszelkie stosunki. Tu dopiero Karol wyczytał na kartce adres domu pani L... i termin na tenże wieczór oznaczony... Ledwie czas przebrać się było, i przebiedz uliczkami bocznemi do owéj w rynku kamienicy.
Serce mu biło, gdy wszedłszy do nie wielkiéj sklepionéj izby od podwórza, wskazanéj przez milczącą sługę starą, znalazł tam już zgromadzonych znanych sobie z poczciwego do ojczyzny przywiązania Leszczyńskiego, (gospodarza domu) Grzymałę, Raciborowskiego, Nowowiejskiego i kilku innych obywateli. Na boku rozmawiał przystojny arystokratycznych rysów twarzy, fizyonomii wyrazistéj mężczyzna średniego wieku z Waleryanem Dzieduszyckim. Zapoznano go z Karolem zowiąc Janem Riedel... a choć łacno było odgadnąć, że imie to ukrywało jakąś znakomitość zbyt głośną... Pluta udał że się nic nie domyśla... Twarz ta nie była mu obcą... ale do niéj pewnego imienia przywiązać nie umiał.
Riedel samem obéjściem się z Dzieduszyckim, zdradzał swe incognito, czuć w nim było wielkiego pana... słuchano go z uszanowaniem, zdawał się być wysłanym tu umyślnie i stanowił oś, około któréj obrady się obracały.
Wszyscy aż do tego bezimiennego gościa, który Riedlem nazywał się, tylko dla tego, iż się jakoś przecie nazywać było potrzeba — przywitali starego żołnierza, towarzysza broni Pułaskiego i Kościuszki z uczuciem serdeczném... Podwajały je rany na polu Maciejowickiem otrzymane... wszedłszy na gorącą rozmowę, Karol zaledwie przywitawszy zebranych, cofnął się, nie chcąc jéj przerywać. Ale co chwila otwierały się drzwi po nim, ktoś nowy wsuwał się... szeptano po cichu, czekając zagajenia ogólnego rozpraw...
Nie rychło po cząstkowych obradach ścisnęło się kółko przy panu Riedlu i Dzieduszyckim; pan Waleryan głos podniósł pierwszy. Czuć w nim było wzruszenie wielkie, — w Polsce która chorowała na retorykę, od tak dawna publiczniéj nikt się już nie odzywał!
— Panowie a współobywatele, rzekł — ciężki cios spotkał ojczyznę naszą, ale w Bogu wszechmogącym nadzieja, że on będzie tylko próbą miłości dzieci dla matki... Nie ścierpi Opatrzność, ażeby krzywda tak wielka spełnić się miała bezkarnie, aby grabież i gwałt niesłychany pozostał nie pomszczonym.
Otóż przynosimy wam wieści dobre. Oswobodzony naród francuzki chce nam podać dłoń pomocną; Rzeczpospolita siostra, przyrzeka zająć się losem naszym czynniéj i śmieléj, niż niegdyś Francya Ludwików.. Ale potrzeba, ażeby naród sam dał wprzódy znak życia; aby gotując się do uzbrojenia i potargania więzów, jawnie światu dowiódł jakimś uroczystym aktem, że żyje. Zawiązanie się starym obyczajem konfederacyi i urzędowy jéj charakter, jéj protest jest nieodbicie potrzebnym, Ziemia, w któréj leży stara stolica rzeczypospolitéj, gdzie akt powstania narodu ogłosił najpierwéj Kościuszko, pierwsza i dziś powinna rękę przyłożyć do dzieła.
Mówił, słuchali go wszyscy w milczeniu poważném, obéjrzał się po przytomnych, twarze były zasępione i smętne, ale nikt z obawy niebezpieczeństwa, nie sprzeciwił mu się... zgoda była powszechną.
W tem Riedel przerwał żywo głos zabierając.
— Dyrektoryat teraźniejszy stojący na czele rządów we Francyi przyrzekł i dał nam dowody, iż szczerze sprzyja naszéj sprawie... posłowie rzeczypospolitéj, ajenci jéj w Wenecyji, w Konstantynopolu, w Berlinie troszczą się i opiekują losem naszych wygnańców, uważając ich jakby za dzieci Francyi. Ich pośrednictwu winniśmy zawiązek wktótce urosnąć obiecującego legijonu na Wołoszczyznie. Konstanty Stammaty choć nie jest urzędownie umocowany ku temu.. daje nam niewątpliwe współczucia oznaki...
Lecz rzeczpospolita francuzka nie może się ujmować za tymi, którzy sami oznaki życia nie dadzą, kilku wygnańców nie może mówić w imieniu kraju, nie mając umocowania od niego.. Tém pełnomocnictwem będzie akt, do którego podpisania was wzywamy, szczędząc o ile możności osoby i chroniąc je od odpowiedzialności. —
Taki był wstęp narad, które skończyły się w prędcę ułożeniem aktu konfederacyi, natychmiast podpisanego przez przytomnych obywateli ziemi krakowskiéj.
Wiedzieli oni dobrze wszyscy, że życie i mienie stawią — związując się pod czujném okiem zaboru, jako obywatele rzeczypospolitéj ku jéj obronie, nikt przecież z siebie nie odmówił ofiary.
— Mościpanowie a bracia, rzekł nakoniec Dzieduszycki — wielu poszalało z rozpaczy, — wielu sobie popodrzynało gardła, wielu — jak Wojewoda Sieradzki (Walewski) woła dziś, pijąc na zalanie pamięci — Panie Boże, nie daruję ci, że tak Polskę prześladujesz! — ale to wszystko — nic potém.. Rzecz to nie męzka rozpaczać, śmiercią ojczyznie nie dopomożemy, proces z Panem Bogiem daremny... trzeba czynów! trzeba pracy! trzeba ofiary! Bądźmy do nich wszyscy gotowi a ojczyzna wstanie z mogiły!
— Do ostatniéj krwi kropli i do ostatniego grosza.. gotowiśmy! zawołał Grzymała...
Podpomogli mu inni. —
Karol ze łzą w oku akt konfederacyi podpisał, jako stary ziemianin krakowski, ale rzuciwszy pióro, odezwał się do Grzymały: — -
— Wszystko to dobrze mości dobrodzieju, tylkom ja tu nie na swejém bodaj miejscu... Od pierwszéj młodości byłem żołnierzem, służyć ojczyznie radą nie moja rzecz — bom nie polityk, ani mieniem, bo mi go maluczko zostało... szabląm gotów! Raczcie mi powiedzieć, gdzie mam z nią iść — choć dzisiaj... Krew moja do sprawy należy...
— O tém dowiecie się od drugich swojego czasu, rzekł śmiejąc się nieco z gorliwego pospiechu Grzymała. Dziś jeszcze w saméj Polsce wojska zbierać i pomyśleć nie można... trzeba serca i ludzi przysposabiać, aby na dany znak byli pogotowiu, a zewnątrz przybywającą siłę poparli... Myślą jest wielu najgorliwszych patryotów skupić, co tylko do oręża zdatne na Wołoszech lub we Włoszech; z tym legionem wtargnąć do kraju... a ten ma być na skinienie gotowym...
— A więc iść! iść! przerwał Karol... na Wołoszę... do Włoch! gdzie każecie natychmiast. Jeśli to życie nasze poświadcza, iść nie tracąc chwili.
Dzieduszycki go objął ściskając...
— Bez gorączki! rzekł... gorączka nas gubi... tyś stary żołnierz barski, dajże przykład karności i słuchaj ordynansu...
— Kto da go? spytał Karol markotno...
— Nie obawiaj się — odparł p. Waleryan, przyjdzie on... i powoła...
— Pamiętajcież! dodał Pluta, a nie zwłóczcie... bo jeśli ów ordynans nie nadejdzie... a dusza nie strzyma... pójdę gdzie oczy poniosą na szczęk oręża!
Kiedy drudzy na wygnaniu pracują a cierpią, nam téż tu pod pierzyną nie leżeć.
— Mój Boże! jakiś ty szczęśliwy! westchnął ściskając go Leszczyński — włos mu siwieje, a w sercu zawsze lat dwadzieścia cztéry, jak gdy do konfederacyi wychodził!
Karol niemal zawstydzony tą pochwałą, spuścił oczy i zamilkł...


Powracając z téj wycieczki do Krakowa, Karol spotkał na drodze już konno naprzeciw wybiegłego Tadzia, który się o niego niepokoił... i codzień po kilka razy puszczał gościńcem ku Krakowu... w ganku powitała go radośnie Ewa... Z wejrzeń syna i matki czytał obawę... zdawało się, iż się go już z powrotem niespodziewali... Patrzano mu w oczy badająco, trwożliwie, — ale Karol o wszystkiem zamilczeć musiał. —
Pobożne to kłamstwo wszakże, człowiekowi nienawykłemu doń, nawet w obec Ewy i Tadeusza powieść się nie mogło... czuli oni, że ich zwodził, że coś w sobie ukrywał, i że im lada chwila wymknąć się może.
Ewa płakała w obawie stracenia ostatniego opiekuna swego dziecięcia, drżała aby się jéj ten odzyskany, tak cudownie przyjaciel, nie wyśliznął i nie poniósł ostatka życia na niepewne losy... Tadzio myślał tylko o tém, ażeby towarzyszyć stryjowi... gryzł się upokorzony tem, że go jeszcze za dziecko uważano, że nic nie wiedział. W duszy poprzysiągł on sobie, jeśli Karol wyjdzie, pójść za nim... choć na koniec świata..
Nie zwierzał się z tém matce, choć oczy jéj nawykłe badać syna, do głębi w jego duszy czytały... Podwójnym więc niepokojem i obawą drżało biedne jéj serce sieroce... i płakała a modliła się, modliła się a płakała, aby Bóg od niéj ten cios odwrócić raczył. —
Jakkolwiek zaprzątniony już przygotowaniem do wyprawy dalekiéj, do któréj tylko czekał skinienia, Karol dojrzał co się działo z Ewą i jéj synem... postrzegł niespokój, przeczuł łatwo co zrodzić go mogło...
Przekonywał się codzień, iż tak ich rzucić, nie rzekłszy słowa — nie może. —
Z każdym dniem wyjazd zdawał się bliższym, potrzeba było serce otworzyć, walkę stoczyć... i niewykradając się, jak niegdyś, wyruszyć, matkę powierzając synowi, syna matce...
Dotąd przedmiotu tego nie tykali, choć wszystkim on stał nieustannie na myśli... nareszcie jednego wieczora wszedł Karol do pokoju wdowy i znalazłszy ją we łzach przy klęczniku, wzruszoną, zbolałą na siłach upadłą... uczuł że godzina ciężkich wyznań wybiła.
— Kochana siostro, rzekł — nie śmiem badać tajemnicy łez twoich, ona do ciebie i Boga należy... któż dziś zresztą z najtwardszem sercem nie płacze? ale gdy patrzę na nie, pytam się mimowolnie siebie czybym ich ofiarą jaką otrzeć nie mógł? powiedz mi, wyznaj, bądź szczerą...
Ewa ocierając łzy usiadła przy nim, ujęła jego rękę i przycisnęła ją do ust...
— Mój bracie, mój przyjacielu, rzekła... wiem że nie poskąpiłbyś ofiary... ale nie śmiem za wiele wymagać od ciebie... Łzy moje... to owoc całego nieszczęśliwego życia... wspomnień, zawodów... możeby jednak oschły, gdybym o Tadeusza, jego przyszłość... o ten dom spokojną być mogła, który ty z pustki uczyniłeś znośnym... który żyje i opiera się na tobie! — Ale czasy są jak przed burzą... cisza przerażająca.. w niéj serce czyta trwogę, samo jutro się zdaje przepaścią...
Nikt mi nic nie mówił, przecież odgadłam ja wiele... coś się gotuje, uczynisz że ty ofiarę dla sieroty i wdowy byś życie całe oddawszy ojczyznie, resztę jego dla nich poświęcił? Wówczas źródło tych łez wyschnie i ja odżyć jeszcze potrafię... od twéj podróży do Krakowa, kochany bracie... marzę, iż wyjeżdżasz, uciekasz od nas, porzucisz nas samych... Uspokój mnie, proszę cię... błagam...
Karól głowę spuszczoną na piersi podniósł, w męzkim oku jego, które zwrócił na biedną kobietę, błyskała jakby łzy spalonéj resztka...
— Zmuszasz mnie, rzekł powoli... — do ciężkich i bolesnych wyznań, siostro droga... ja kłamać nie umiem wszystko... wszystko ci dziś powiedzieć muszę, choćbym cię miał zasmucić.
Zacznę od tego, co dawno pogrzebione leży na dnie serca... Od młodości ślubowałem poświęcenie się dla ojczyzny... uczyniłem to z wiedzą, z przekonaniem i chcę uroczystéj przysięgi dotrzymać... Nie należę do siebie, do rodziny, należę do krwawych zwłok macierzy... Gdyby co mnie z téj drogi sprowadzić było mogło, to pewnie przywiązanie do ciebie... w tym dniu, gdym Skałę opuszczał na zawsze, a serce mi się za tobą... jak dziś jeszcze rozdzierało... ale mi brzmiały w uszach dziadowskie słowa... że Plutowie jedném pokoleniem zadłużyli się ojczyznie, że naszego rodu sławą było ginąć na placu boju... Nie mógłem dla szczęścia własnego poświęcić obowiązku, straciłem je... odbolałem moją i twoją dolę... ale nie czuję się jeszcze wyzwolonym ze służby, rozwiązanym z wiekuistego ślubu...
Tak jest, siostro kochana... ludzie pracują dla kraju, gdy mnie powołają — pójdę.
Spojrzał na Ewę, która chustką twarz zakrywszy, tłumiła łkanie i jęk...
— A! nielitościwy bracie, zawołała rzucając rękę na dłoń jego... więc chcesz, byśmy tu bez ciebie marnie zginęli! Powtarzam ci, my żyjemy tobą! poniesiesz dla téj ojczyzny nie siebie jednego ale mnie... i to dziecię... to dziecię, na którém wszystkie moje nadzieje!
Życie moje, to już dogasające płomię... lecz Tadeusz... ja go znam, jeśli ty pójdziesz, nic go nie wstrzyma, uczucie obowiązku tego równie jest silne w jego sercu, jak w twojém... A czyż on dorósł do walki? do obozu? do niebezpieczeństw?...
I Ewa znowu łkać poczęła...
Powoli zsunęła się na kolana przed nim, głowę złożyła na jego rękach i łkając wołała:
— Ulituj się nademną! ulituj... mój bracie... jam tak biedna! tę życia resztkę mi daruj...
— A! gdyby to było w méj mocy! zawołał poruszony żołnierz stary — siostro... nie potrzebowała byś modlić się tak przedemną i w rozpacz mnie wprawiać. Ale tyś Polka i ty zrozumiesz to słowo wielkie — ojczyzna! tyś chrześcianka i wiesz co znaczy — przysięga! tyś kobieta i czujesz, co cześć żołnierska! Nie każ mi być wiarołomcą i winnym zdrady...
Ewa podniosła się powoli, załamała ręce, stanęła boleści pełna i na pół skamieniała.
— To wyrok śmierci na mnie, rzekła, ale go zniosę w imię tych świętości, które szanować nawykłam... Karolu... ocal mi syna! a Bóg mi ciebie ocali... Wymodlę twój powrót u Niego! ty, wstrzymaj to dziecię, rozkaż mu... Ulituj się nad — matką.
— Zrobię co każesz, odpowiedział Karol, nigdy téż nie namawiałem Tadeusza na wyjście... ani bym na nie pozwolił. — Jest za młodym, jest tobie potrzebnym... wątpię, ażeby się ośmielił... Mówił co?
— Nic mi nie mówił, alem w oczach jego czytała — zawołała Ewa... powtarza ciągle, żeś ty dla niego przykładem...
Jak ty gotów jest ujść nocą z rodzicielskiego domu... pamięta otem, że w jego wieku odbyłeś swą pierwszą wyprawę.. Karolu! bracie, zaklinam cię, powstrzymaj go, zwiąż przysięgą... ja umrę jeśli go stracę... w życiu nie miałam pociechy prócz tego dziecięcia, byłoby to próbą ciężką, nad siły, zlituj się...
— Nie lękaj się, nie lękaj, rzekł Karol, całując drżące jéj ręce... Tadeusz musi mi być posłusznym...
— A ty! spytała Ewa... a ty? nie daszże się skruszyć.
— Biedna kusicielko! szepnął stary ze łzą w oku... nie opieraj się przeznaczeniu... zostaw mnie losom moim! — Ja pójdę, ja muszę, użyteczny czy nie, poniosę szablę na stanowisko, któremum się ślubował. Nadziei mam nie wiele przecież... gdzie wszyscy w imie jéj, tam i ja być muszę.
— I znikniesz mi znowu, opiekunie mój, a Skałę zostawisz pustkowiem...
Karol westchnął, obawiał się już zmięknąć, ścisnął jéj rękę i wybiegł milczący.


Nazajutrz potrzeba się było z Tadziem rozprawić — czuł Pluta, że mu to nie przyjdzie łatwo. Stawił się na jego miejscu i nie wiedział czyby był głosu matki czy stryja posłuchał.
Właśnie go zastał młody chłopak nad Saracenką zadumanego ze śpiewką konfederacką na ustach.
— A Stryjaszku! zawołał, łapię cię na uczynku... śni ci się Bar znowu, przypatrujesz się staréj szabelce... coś się święci... coś się święci, a mnie, jako młodemu dudkowi nic nawet wiedzieć nie wolno.
Karol go do piersi przycisnął, powoli szablę na miejscu wieszając, rzekł:
— Słuchajże, tym razem będę z tobą mówić poważnie, jak z dorosłym mężczyzną, złóż gorączkę na chwilę, jeśli możesz... i przyjmij słowo moje do serca.
Co byś o mnie powiedział chłopcze, gdyby się co robiło, do czegobym ja ze starém mojém doświadczeniem żołnierskiem był potrzebny... gdyby mnie wołano... a ja nie stanął?
— Jakto! nie stanął! to nie może być, buchnął Tadeusz, nie nazywałbyś się Plutą i nie byłbyś sobą!
— Dobrze mówisz — potwierdził Karol... to nie może być!
— Więc się coś robi! spytał z iskrzącemi oczyma młody chłopak rzucając się na stryja — mów co si robi!
— Tak, przyspasabia się... odparł Karol.
— I ty pójdziesz? podchwycił Tadeusz.
— Naturalnie, gdy zawołają, pójdę,..
— A ja! a ja! krzyknął młodzieniec.
— A ty — zostaniesz, rzekł zimno Pluta.
— Nie! jeśli ty pójdziesz, i ja pójdę... na to ci przy....
— Stój! nie rwij mi się, póki ci nie dokończę... bo ja tobie przysięgam, że ty mi się ztąd nie ruszysz....
Tadeuszowi zaiskrzyły się oczy, usta zaciął, płomień gniewu buchnął wejrzeniem.
— Nie rozumiem — zawołał... mam te lata w których ty bez zezwolenia rodziców, wyszedłeś na kraju obronę... mam serce, czuję się silnym... obowiązek woła.... w domu nie zostanę...
— Zostaniesz... zimno powtórzył Karol.
— Jakaż siła mnie wstrzymać może.?. gwałtownie przerwał Tadzio... prawie do gniewu rozdrażniony.
— Obowiązek względem matki i.... wyraźny rozkaz tych co w imie ojczyzny tak dobrze mną, jak i tobą rozporządzać mają prawo.
Ostatnie wyrazy nieco uśmierzyły Tadeusza, słuchał już mniéj sierdzisty i rozżarzony.
— Siadaj i słuchaj spokojnie, dodał Pluta. Nie potrzebuję cię ostrzegać, że to co ci mówię, jest tajemnicą świętą, że zdradzić ją płochością, słowem, niecierpliwością byłoby sprzeniewierzyć się téj ojczyźnie, któréj tak służyć pragniesz.
Legiony polskie ze starych żołnierzy formują się za granicą, pod opieką Francyi. One stanowią jednę część pracy narodowéj, pierwszą, może mniéj nawet ważną nad tę, która na was pozostających w kraju przypada. Rozumiesz, iż legiony te na to tylko służyć mają, aby gotowe kadry siły zbrojnéj i organizacyą militarną przyniosły Polsce spętanéj.
Na tych co pozostaną tu, leży obowiązek przygotowania Polski do powstania, gdy my wkroczymy ze sztandarami Francyi i wskrzeszonym orłem naszym. Nie wolno nikomu rwać się naprzód, każdy powinien to czynić co mu nakazują... i iść na stanowisko sobie wyznaczone. Tyś młody, a zatem musisz i powinieneś pozostać, sposobiąc ludzi, magazyny, pieniądze.
Tadeusz patrzał mu w oczy jakby chciał z nich wyczytać, czy to co mówi jest prawdą...
— Więc mi wyjść nie wolno? zapytał.
— Jeśli istotnie chcesz należeć do tych co posłuszeństwo poprzysięgli krajowi, musisz spełnić rozkazy... i pozostać w miejscu...
— Tak! z założonemi rękami, kiedy drudzy bić się będą! zawołał Tadeusz....
— Przepraszam cię, niebezpieczeństwo wasze, gdy wam spiskować, przygotowywać się, naradzać, gromadzić przyjdzie, może większem się okaże niż tych co tam uzbrojeni staną...
— A dlaczegoż wy idziecie? zapytał Tadeusz.
— Dla tego, że tam gdzie wojsko organizować, sztyftować, z niczego tworzyć przyjdzie, ty mój młodzieńcze nie zdałbyś się na nic, a ja stary żołnierz... jestem potrzebny... Tadeuszowi łza dziecinna zakręciła się w oku, ruszył ramionami, zamilkł, ale czuć było, że się przekonać jeszcze nie dał.
— Zostawiam ciebie pod rozkazami starszyzny województwa, która rozporządzi, co masz do czynienia, dodał Karol powoli. Zgłosisz się do Leszczyńskiego i Grzymały, jeśli oni cię pierwsi nie wezwą... ale z nazwiskami, mój Tadziu! pamiętaj... ostrożnie! to co ci powierzam jest tajemnicą najwięszéj wagi, rachuję na twą dojrzałość.
Tadzia to nieco ułagodziło.., przyszedł stryja uścisnąć.
— O mój dobry kochany opiekunie, zawołał; na jakąż ty mię wystawiasz próbę!
— Służyć ojczyźnie, kochany Tadziu, nie każdy umie, choćby nie jeden pragnął. Żadna to sztuka porwać się samopas i zrobić to, co człowiekowi do smaku i do serca przypada... prawdziwe poświęcenie jest pokorne i ciche, wytrwałe, nie szuka ono zaspokojenia fantazyi, ale karne i posłuszne stawi się pod rozkazy starszyzny. Rozumiem bardzo dobrze, dodał, iżby ci przyjemniejszym być mogło pójść się rąbać — ale jeśli tu użyteczniéjszym podwójnie być możesz; obu matkom twoim? jeśli tu nie jeden ale dwa razem równie wielkie spełnisz obowiązki?
Tadeusz spoważniał.
— Słuchaj stryju — a jeśli się oni do mnie nie zgłoszą?
— Ty zgłosisz się do nich, rzekł Karol.... Ja także do starszyzny należę, i nie jako stryj, ale jako naczelnik rozkazuję ci trwać na tem stanowisku... daję ci słowo na to... uroczyste, że gdy na naszéj ziemi bić się przyjdzie, wstrzymywać cię nie będę...
Tadzio porwał jego rękę i począł ją całować....
— Naówczas, — dorzucił Karol, ja już pewnie inwalid złożę w twoje młode dłonie Saracenkę starą z błogosławieństwem... pocałuję cię w czoło... i powiem jak mówili starzy nasi:
Usque ad finem!



KSIĘGA IV.

Jeszcze Polska nie zginęła!

Jednego dnia letniego 1796 roku odebrawszy nareszcie oczekiwaną od dawna wiadomość, iż legiony we Włoszech przychodzą do skutku pod wodzą Henryka Dąbrowskiego, jednego z tych których wsławiła kampania 1794. Karol nic nie mówiąc nikomu, przysposobił się do wyjazdu. Ewa i syn jéj uspokojeni nieco przeciągnięciem wyprawy, nie domyślali się wcale, że konfederat znowu miał ruszyć w pole... Spóźniona nieco doszła go wieść, gdy już mnóstwo innych z różnych stron Polski pospieszało pod sztandary z orłem białym, przedzierając się z największemi niebezpieczeństwy do Francyi... zwyciezkiéj i groźnéj nieprzyjaciołom...
Kto wie czy ten wyjazd ze Skały, z męzką rozwagą, z zimną krwią i poświęceniem serdeczném podjęty, nie kosztował Karola więcéj, niż pierwsze jego ciche wykradzenie się pełne świetnych nadziei. —
Szedł teraz wielekroć zawiedziony, znękany, obowiązkowi posłuszny, lepiéj znając trudności tego zadania, o które już tyle rozbiło się poświęceń... prawie pewien, że na ten próg już nie wróci. — Ale Polska wołała!
Nie chciał on im i sobie pożegnaniami krwawić serca, utaił boleść, skłamał uśmiech, aby nie obudzić podejrzeń, dał Ewie dobranoc jak codzień, pozwolił Tadeuszowi długo w noc siedzieć na gawędce u siebie, nie zdradził się niczem... nie widać było przygotowań do drogi, a jednak o świcie, gdy wszyscy jeszcze spali, zdjął saracenkę z gwoździa, i pieszo się wyśliznął za dwór do gospody Abrahama, gdzie na niego już zamówione konie czekały....
Nazajutrz rano nie domyślano się ucieczki, bo Karol przebąknął, że może wyjdzie na polowanie, czekano go cierpliwie z wieczerzą... i gdy już noc była, strwożony Tadeusz wbiegł do jego mieszkania. Spojrzał na ścianę, nie było saracenki... na stole dwa listy leżały, do Ewy jeden, do Tadeusza drugi, przypominający mu obowiązki...
Smutny jak grób stał się znowu dwór w Skale...


Któż zliczy tych lat ofiary i kto je oceni? Na odgłos głuchy, że gdzieś tam powiała chorągiew polska... rzucali ludzie rodziny, majątki, groby... co mieli najdroższego... i przedzierali się spiesząc do tego zawiązku mścicieli... Nie wstrzymały ich łzy, nie powściągnęła trwoga, choć niebezpieczeństwa były wielkie... Na téj drodze stały więzienia, nędza... dla wielu grób... Niektórzy nie mogąc inaczéj, przedzierać się musieli przez Turcyą, aby się dostać do wybrzeżów Srodziemnego morza, pod groźbą niewoli, gdyby okręt wiozący wpadł w ręce Anglików, lub barbaresków Korsarzy.
Często bez grosza, o głodzie, żebraczo, z niecierpliwością trawiącą jak gorączka, szedł dobrowolny tułacz, niosąc dłonie swoje i krew... tam! tam! gdzie matka wołała.
A w pośród idących pielgrzymio na ten głos wdowi, iluż niosło z sobą nadzieję, jak wielu zwątpienie i rozpacz i pragnienie tylko przelania krwi na świadectwo wiary... Młodzi, starzy... słabi, jakby ze snu przebudzeni wołaniem: — Do broni! wstawali i szli... ci których już za umarłych miano... Pustoszały ławy szkolne, nikli gospodarze, ze dworów słudzy;... starzy żołnierze, co już walczyli, biegli, aby walczyć jeszcze, ci, co nie dorośli do broni, chwytali ją, aby dowieść, że dźwigać już byli godni. Takich chwil uroczystych zmartwychwstania na duchu, ileż to już krwawo zamkniętych liczy Polska!
Mogą szydzić z nas wrogowie nasi, ale sam na sam z sumieniem, powie z nich każdy; — Naród to był bohaterski ofiarą... i żyć godzien.


Swoją miłością ojczyzny mierzyli wychodźcy świat i ludzi. Spadkobiercy narodu chrześciańskiego, katolickiego jako żaden inny, to jest powszechnego — czuli się zawsze braćmi całego Bożego świata. Dopóki Polska żyła, przybłędy ze wsząd, z nędzą na czole, z bólem w ustach znajdowali tu zawsze bratnią gościnę i serca.... choćby boleść była kłamana a nędza nie prawdziwa; — zdawało się teraz tym poczciwym, dziecinnéj wiary wygnańcom, że się mogą powołać na to braterstwo, które pełnili; że w imie jego odzywając się, znajdą współczucie u wszystkich, dłoń pomocną, krwi ofiarę... przytułek... braci!!
Niestety! pod powłoką chrześcijańską świata miała czas po cichu wylęgnąć się nowa nauka, wiara nowa, a zasadą jéj była nie ofiara siebie dla wszystkich, ale poświęcenie wszystkich sobie. Z nasienia egoizmu filozoficznie przygotowanego do siejby skutecznéj, powoli już plon wschodzić poczynał...
Ludzie się jeszcze karmić nim nieco wstydzili — ale jak mogli zepsuci... wygodnéj nauki nie przyjąć?
Dziś — to co było wstydliwém wczora... stało się przyzwoitém i rozsądném — dziwiono by się, gdyby kto jeszcze chciał się rządzić uczuciem i rwał do ofiary... każdy u siebie i każdy dla siebie! — co nam do ludzi, co ludziom do nas....
Wielka społeczność chrześciańska rozbiegła się na małe gromadki, na drobne kółka, w nich jednostki coraz się wydzielają odrębniéj... a to, co ma się stać łupem śmierci... już gnije...


Przy ślepym heroizmie dzieci Polski czekać musiały zawody i klęski... Oni szli jak ten coby na łowy przeciwko dzikiemu zwierzęciu kroczył bezbronny, z uśmiechem odsłaniając piersi, otwierając lwu ramiona....
Legiony! myśl ta, któréj dziś trudno odszukać, którą przyznają różnym, aby nie oddać jednemu — zrodziła się w sercach wszystkich.... ten co pierwszy wyrzekł ją, był tłumaczem pragnień, popędu ogólnego... legiony wykłuwały się wszędzie, gdzie kupka wygnańców się zeszła... Nie wolno im było zbroić się i stać na czatach w kraju, biegli gdzie stopa ziemi wolniejszéj — błysnęła....
Ale pierwsze zawiązki legii na Wołoszczyznie, w Turcyi rozbiły się o niecierpliwość własną i o czujne, nurtujące wszędzie, Moskwy intrygi.... Za każdym z tych apostołów, co szli nawracać narody, sunął się szpieg płatny, aby śledził jego kroki... Ogiński w Konstantynopolu podawał z tysiącznemi ostrożnościami noty posłowi Francyi, które nim go doszły, już w kopii miała ambasada moskiewska.... Wschód już naówczas osnuty był tą siecią tajemniczą, która dziś Turcyą niemal bezbronną, oddaje w ręce staréj nieprzyjaciołki.... chciwéj spadkobierstwa po chorym... człowieku... choćby miał wyzdrowieć jeszcze. — Jeśli nie umrze — dobiją. —
Tu nic garść Polaków i kilku ajentów Francyi uczynić nie mogło. Tam, gdzie powiewały sztandary rzeczypospolitéj, jéj orły zwycięzkie, wszystkie leciały oczy i nadzieje...
Francya wolna zdawała się piastunką nowéj ery, głosiła prawa człowieka i prawa narodów — obiecywała pomoc przeciw uciskowi i gwałtom... niosła swobody ludom i wielkiém swém posłannictwem zagrzana szła zwycięzko obalając ruiny, zatykając na nich chorągiew odrodzenia... Pod jéj laury chroniło się wychodztwo polskie, wzywając do spełnienia obietnic.


Przelawszy strumienie krwi, ochłonąwszy z dni szału i upojenia, Francya wracała do normalnego żywota, zatrzymując zasady i idee, które ukrzepić ją miały; wyrastali z ludu wodzowie zwycięzcy, z ziemi wychodzić się zdawały owe tłumy bose, głodne, ale niezwyciężone, walczące z zapałem, przed którym wszystko pierzchało.
We Włoszech objawiał się światu ów jenijusz wodza, który tak potężnie wpłynąć miał na jego losy — dwudziestosiedmioletni Bonaparte.
Dziecię rewolucyi wiodło jéj zastępy zwycięzkie, dokazując cudów, urok jego imienia rósł z każdą chwilą, z każdém piorunowém zwycięztwem, na czole zamyśloném palec Boży już mu wypisał przyszłość całą — wielkość, bohaterstwo, pychę, upadek, męczeństwo...
Z nim razem walczyli już w armii włoskiéj Polacy: Sułkowski, towarzysz jego szkólny z Brienne, Strzałkowski i zawcześnie zgasły Puhała... Nieznanych sobie Polaków wygnańców Włosi jako ludzi wolnych i miłujących wolność witali bratersko: Gli nomini liberi sono fratelli!
Pod lazurowém niebem Italii miała odrosnąć Polska...


Pluta przedarłszy się do Saksonii, znalazł tam już kilku ziomków, jak on dążących do Włoch na odgłos legionów; ponad nimi unosiło się imie Henryka Dąbrowskiego... Wszystko, co żyło z rozbitków wojska narodowego, leciało pod orły zwycięskie, w nadziei, że z niemi do kraju powróci. Z Drezna do Paryża, przez Niemcy rozdraźnione przeciwko Francyi, droga była niebezpieczną, posądzano każdego o szpiegostwo, chwytano podejrzanych z paszportami niemieckiemi, pod różnemi pozory biedni żołnierze przekradać się musieli jak złoczyńcy.
Tak naówczas Tremo podróżując dla sprawy legionów, które jego żarliwość stworzyła w myśl powszechną, musiał się przezywać Rejmontem i nie raz lokajską przywdziać liberyą, tak Ogiński zmieniał nazwiska, mianując się Dzieduszyckim, Riedel’em i nie wiem wielu imionami pożyczanemi, starając się przekształcić twarz, którą listy gończe po Galicyi ścigały. Wśród owego zaprzątnienia wojną, niebezpieczeństwy przy dosyć jeszcze dobrodusznéj policyi, którą lada czém ująć było można i lada pozorem pokonać... wygnańcy ci w większéj części uchodzili szczęśliwie, choć z twarzy ich baczniejsze oko mogło od razu wyczytać, czém byli... Pasport bohaterstwa, i poświęcenia mieli w oczach i na licu; nie jedząc, nie pijąc, nie śpiąc, nie czując chłodu, nie słysząc wrzawy, co ich otaczała, szli niezmordowani, lekceważąc wszystko w tém rozgorzeniu namiętności, które nic czuć nie daje nad wielki cel... u drogi końca.
Razem z innymi pod panowaniem uczucia, którém odżywał, szedł Karol Pluta — w gronie dobrych towarzyszów, wczoraj poznanych, jutro już przyjaciół serdecznych, tak wielka miłość wszystkie spajała serca. W drodze... dzielono się groszem, wspierano wzajemnie, ratowano, napędzano wstrzymanych ubóstwem, obalonych chorobą, byle więcéj rąk przynieść téj legii, która zdawała się już w ich oczach zastępem wybawicieli...
A była to kupka rozbitków mężnych, których nie państwa, nie rządy, ale kilku poczciwców, jak de la Roche, jak Bonneau co znał Moskwę przez niewolę, jak Caillard, Stammaty i Verninac, wspierali. —
Współczucie tych kilku zwiększało złudzenie; chciano w nich widzieć przedstawicieli ogółu, oszukiwano się wiarą, iż nieszczęścia Polski, heroizm jéj dzieci do miłosierdzia pobudzą.
Rzeczpospolita francuzka tymczasem z każdym dniem stawała się rozumniejszą i chłodniejszą — wstydziła się jeszcze otwarcie ruszyć ramionami, nieśmiała pozywających ją o spełnienie obietnic odprawić z niczém, — i przybytek ów rąk domagających się broni, słała do Włoch na linią bojową...
Dla niéj było to... — chair à canon tylko... dobrodusznie rzucająca się w ręce jak baran na ofiarę... pozbywano się bohaterów, — ułatwiając im zgon bohaterski.
Gdy po raz pierwszy przedstawili się młodemu wodzowi wojsk Rzeczypospolitéj, starzy dowódzcy polscy, jenerałowie Dąbrowski i Wojczyński, przyszły Cezar przyjął ich siedząc w sposób dosyć lekceważący... zapytał jakie stopnie zajmowali w wojsku Kościuszki, i za jenerała lejtnanta ofiarował w legiach stopień kapitana Dąbrowskiemu, a za Jenerał majora Wojczyńskiemu porucznikostwo. Trzeba było to znieść z pokorą i lepszego dobić się szacunku. Jakoż Bonaparte zapewne lepiéj oświadomiony, oświadczył się późniéj z tém współczuciem dla Polski, które miał dla niéj, ilekroć mu ono do czego posługiwać mogło: mówił o heroicznych synach tego narodu... o jego nieszczęściach, i zgodził się aby szli boso i o głodzie walczyć na chwałę francuzkiego oręża....


Potrzeba było tysiąc przewalczyć trudności i znieść zwłoki nieuchronne, zwolna przez Niemcy posuwając się ku brzegom Renu... w ostatku Karol znalazł się na ziemi wolnéj i pospieszył do Paryża. Tu zastał głównych twórców projektu legionowego i przyjacioł Polski, w najżywszych uniesieniach w najświetniejszych nadziejach... przysięgano że Francya pomści się za Polskę, że ją odbuduje i wskrzesi, że orły Rzeczypospolitéj owdowiałego orła naszego zawiodą w tryumfie nad Wisłę.
Pluta przybył w dosyć liczném towarzystwie, ale dwóch z niego znużonych zachorowało śmiertelnie... inni ledwie się dowlokłszy rozproszyli.... Został więc sam z nieodproszonym Stachem, którego wlec musiał z sobą, bo mu się ze łzami w oczach prosił i modlił do Francyi, wczoraj przeklętéj, dziś pożądanéj. Dolegające rany stare zmusiły Plutę wstrzymać się dla wypoczynku w Paryżu; jeszcze po uwolnieniu z jarzma terroryzmu, szalejącego i bawiącego się przy odgłosie tryumfów wojsk rzeczypospolitéj.
W kilka dni po przyjeździe do stolicy Stach, który poszedł odwiedzić krewnych swéj pierwszéj żony, powrócił w dobrym humorze... prawdę rzekłszy aż do zbytku wesołym; wyprosił się zaraz powtórnie i znowu i jeszcze... znikł aż na ostatku zwlókł się z dosyć żałosną miną przyznając, że nie czuje się dosyć silnym, aby nową i ciężką przedsiębrać kampanją, ale że myśli zostać w Paryżu i... ledwie wykrztusił biedny! ożenić się raz jeszcze, probując szczęścia.
Karol nie mogąc parsknąć śmiechem, ruszył ramionami, spojrzał na Stacha z politowaniem.
Nieszczęśliwa ofiara stała błagająco patrząc na dawnego swojego pana.... Karol nie chciał mu nic mówić, wiedział, że odradzając podrażni, a ulitował się w duszy słabéj istocie, czepiającéj się resztek szczęścia, zawieszonego na nici pajączéj... nad przepaścią...
— Idź z Bogiem, dodał w końcu....
Stach przypadł mu do kolan spowiadając się ze wszystkiego. Ta nowa pani była kuzynką Babety i bardzo, bardzo do niéj podobna... ale daleko milszą i lepszą... znał ją i lubił dziecięciem... ofiarowała mu się sama...
Stary skołatany włóczęga jeszcze raz probował, kusił losy!... Rozstali się.


Dnie biegły zbyt szybko dla Karola, dowiedział się on od X. Ogińskiego, że legije już się formowały, Włochy przyjęły je w służbę swoją, dozwolono im kolory i oznaki narodowe zachować... naostatek, że Dąbrowski uskarżał się na brak oficerów.
Bonapartego gwiazda (już ją upatrzono w niebiosach) jenijusz (już weń wierzono na ziemi) szczęście na ostatek (którém się zasłaniała zazdrość) zdawały się torować drogę legijom naszym przez rozbitą Austryą ku Polsce... młody wódz szedł niemal dzień każdy znacząc tryumfem, rzeczpospolite rosły pod jego stopami... cispadańska, transpadańska... zdawały się zapowiadać coraz nowe, na które się dzielić miała Europa. Szczęśliwe walki z dowódzcami najsłynniéjszymi, z Arcy-księciem Karolem na nowo rozpoczęte, z tryumfy nowemi, otwierały głąb Austryi zwycięzkim orłom rzeczypospolitéj.
Dąbrowski marzył już, układał, wyznaczał drogi, któremi jego korpus Polski, zwiększający się codziennie zbiegami i niewolnikami, płynącemi zewsząd rozbitki — przedrze się przez kraje słowiańskie Kroacyą, Transylwanią, Węgry i wpadnie do Galicyi. Zaręczano mu, że prowincya ta gotową była, ujrzawszy żołnierza i chorągwie polskie, powstać jako jeden człowiek... Za nią, za nią iskrą elektryczną zbudzona, ruszyłaby się Polska cała...
Na odgłos tych nadziei, którą wieść olbrzymiła, Karol leciał, rzuciwszy chorych i opóźnionych — do Mantui... Szczęśliwym trafem ułatwiono mu przejazd do armii z oficerem francuzkiem, wiozącym depesze od Dyrektóryatu... do główno-dowodzącego... Tak bez spoczynku lecąc, z zimy zachodu przerzucony został na ciepłą wiosnę południa... Na jednym Alp stoku leżały jeszcze śniegi, wiało mrozem, na drugim kwitło młodością, nadzieją, zielenią; odetchnął tém powietrzem piersią całą, i poczuł się także odmłodzonym. Zapomniał o ranach i znużeniu... Ale dostawszy się do Mantui, Pluta nie znalazł już tam Dąbrowskiego; w dniu 6 Kwietnia 1797 roku, odebrawszy rozkaz wyjścia do Palma-Nuova... cały legion wyruszył... całe siły polskie miały się tam zgromadzić.
W Mantui już kilku przypóźnionych ze łzami w oczach, a żarem w słowie mówiło mu po cichu, iż wyjście to nagłe nic innego nie znaczyło tylko przyjęcie planu Jenerała Dąbrowskiego przez Bonapartego... legije miały się przedzierać do Polski!
Do Polski! powtarzali wszyscy, a oczy ich pływały we łzach radości, i dłonie się ściskały.... Do Polski! idziem do Polski! powtarzali sobie wszyscy... Starano się miarkować uniesienia, lecz radość była nie do opisania, zapał dochodził do szału.... Nie było chwili do stracenia, z Mantui w ślad za legiją puścił się Karol do Palma Nuowa, i dogonił nazajutrz o jeden marsz tylko oddalonego Szefa Dembowskiego.
Natychmiast zameldował mu się stary żołnierz ochotnikiem, chociaż nie znany osobiście, miał za sobą towarzystwo broni Pułaskiego i Kościuszki. Szef i wszyscy przyjęli go otwartemi rękami, ale zostawiono pomieszczenie go w kadrach Jenerałowi Dąbrowskiemu...
Pluta nie żądał nic więcéj, tylko by jako grenadier mógł towarzyszyć oddziałom i wesoło poszedł naprzód... Rozgrzało mu się serce od bicia serc tylu jedną myślą złączonych... Do Polski! powtarzano — do Polski!!


Widok, jaki naówczas przedstawiały legijony, zachwycającym był dla serca polskiego, ale smutnym dla oczów, któreby bohaterów i przyszłych wybawicieli w innym stanie oglądać pragnęły. Wprawdzie wojska rzeczypospolitéj francuzkiéj o niewiele może lepiéj wyglądały, — lecz Polacy nędzni byli, wybledli i odarci. Karolowi mimowolnie przypomniała się Ameryka i pierwszy obóz żołnierzy nowego świata pod Wilmingtown. Ale ta nędza była tak wesoła, te wiarusy tak ochoczo śpiewały mimo głodu!
Chociaż część legii zdobyła się na mundury, już je trudy wojenne poszarpały, reszta z wojskowa odziana, fantastycznie, napróżno starała się o jednostajną fizyognomią, broń ochotników i stan ich dojść do tego ideału nie dozwalały. Przy wielu mundurach brakło obówia, zastępowały je płótno, sznury, kawałki skóry i szczątki trzewików. Nie lepiéj było z bielizną, którą przy pierwszym strumieniu prano, a suszono na grzbiecie. Dodajmy że tak ubrany, a raczéj oszarpany żołnierz często bywał bez chleba, prawie zawsze bez mięsa, rzadko miał czystą wodę za napój... a w większéj części utrzymywał się o własnym, z domu przyniesionym groszu, gdyż na żołd długo czekać i smutnie się go upominać było potrzeba.
Ale ci biedni marzyli: że szli do Polski! do Polski! tam gdzie rodzinne stare szumiały lasy i szeptały strumienie i maiły się piołunami groby ojcowskie... a nad głowami mieli cudne niebo włoskie i oddychali tém powietrzem, które samo żywi i poi... radość nadawała tym twarzom wyschłym, tym pooranym czołom wyraz nadziemskiéj błogości...
W kilku kociołkach, zawieszonych nad ogniskiem z suchych gałęzi winnych warzył się ów sławny, tradycyjny żołnierski rosół z zęba od brony... ale wesołe śpiewy i żarty towarzyszyły kuchni anachoretów, mówiono o ojczyźnie, spotykali się niespodzianie ludzie i wspomnienia, cała Polska siedziała tu w osobie swych dzieci od Dniepru do Wisły i Baltyku zbiegłych nad Adryą... po odrobinę nadziei.
Czasem w rozmowie ozwał się głos nowy, potoczyło się słowo... obudził ktoś z drugiego grona i dwóch starych przyjaciół, krewnych rzucało się sobie w ramiona: — Ty tu? — ty tu? mój Boże! Zkąd? jak?
I płakano i ściskano się... a głodu zapominano. A każda gawędka kończyła się słowy: — Idziemy do Polski!
W pochodzie z Mantui wiara w to, że legiony przez Węgry do Galicyi wkroczyć mają, ustaliła się powszechna, każda chwila ją wzmacniała, radość powszechna, zaraźliwa, ożywiła wszystkich od prostego ciury do starszyzny. Wierzono w Dąbrowskiego wpływ, a on pierwszy osnuł ten plan przyjęty przez Bonapartego...
Około małéj mieściny Palma-Nuowa w najpiękniejszy dzień włoskiéj wiosny już skwarnéj, pod pogodném niebem, przy słońcu rozpromienioném i jasném — blizko pięciu tysięcy wychodźców dobrowolnych ściskało się, winszowało sobie, śpiewało i płakało. Wszyscy uważali tę Palmę nową za proroczą przepowiednią zwycięztwa, które ich w dalszym pochodzie ku ojczyźnie czekało.
Wyglądano tylko wieści ostatecznéj, stanowczéj od kwatery głównéj armii, która była w Karyntyi. Bonaparte znajdował się pomiędzy Sant-Veit i Friesach... Nikt naówczas nie przewidywał, że młody wódz, niemal przerażony swém szczęściem i łatwemi tryumfy, podpisywał już ów pięciodniowy rozejm, który był wstępem do mającego się zawrzeć pokoju... pokoju z Austryą, który w zarodzie wszystkie niszczył nadzieje.
Nazajutrz po tym dniu radosnego rozłożenia obozu pad Palma-Nuova... gdy wszyscy spodziewali się rozkazu do wymarszu i posuwania się w głąb kraju. — Bonaparte punkta wstępne pokoju podpisywał w Leoben.
Zabójcza ta wieść, która śmiertelny cios zadać miała legiom polskim, przyszła na to wesołe obozowisko.


Karol zrazu niedowierzający, wreszcie dał się upoić téj radości, która go otaczała do koła, nadzieja jest zaraźliwą, jak wszystkie uczucia.
Z chłodniejszą przyszedł rozwagą, zawiedziony więc nieufny, bronił się marzeniom z obawy nowego zawodu, ale mógłże się oprzeć chórowi tych serc tysiąca bijących na nutę jednę? uśmiechom jaśniejącym weselem... szałowi, który opanowywał tłumy i rósł, spotęgowywał z każdą chwilą?
Tchnienie młodości i wiary owiało go znowu, jak gdy na siwym leciał do konfederatów... zakręciły mu się łzy, gdy usłyszał tę nieśmiertelną piosnkę, w któréj jest cała historya legionów: Jeszcze Polska nie zginęła!
Obóz cały brzmiał nią jedną, a przedstawiał obraz, którego pęzel ani pióro odtworzyć nie potrafią...
Obozowisko to było dzieci narodu wyprobowanego największą klęską, jaka lud z ręki Bożéj spotkać może — utratą ojczyzny — otrzymujących nagle z niebios nadzieję niespodzianą. Cóż dziwnego, że stare, szronem przypruszone zawracały się głowy...?
Cała Polska, jak rzekliśmy już, przedstawiała się w téj różnolitéj, a jednym duchem ożywionéj massie... wielcy panowie w prostych kurtach żołnierskich, prości ludzie od pługa w epoletach krwią zarobionych; chłopi, żydzi, stare wojaki i młodzież bez wąsa zbiegła ze szkół; seminarzyści wczorajsi... któż zliczy?
Niejeden Sybirak, co już wygnania skosztował, niejeden wygnaniec, co już po polsku nie umiał... znaleźli się w tych szeregach...
Wszystkie odcienia mowy, obyczaju, twarzy, plemion polskiéj ziemi, ocierały się o siebie, Tatar litewski, stary a wierny druh i sprzymierzeniec, Rusin z nad Dniepru, szlachcic z Białéj Rusi, Mazur twardy z pod ciemnéj gwiazdy, Wielkopolanie, Prusaki, Kaszuby, Szlązaki, Żmudzini i Litwa, Kurlandczycy i Liwy... W każdym zakątku staréj Polski znalazł się ktoś poczciwy, co poszedł w imie swojéj ziemi na bohaterski bój...
Nadzieja łączyła wszystkich, podawali sobie ręce, wrzało, krzyczało, śmiało się, wyśpiewywało obozowisko, dzieląc się nędzną strawą, przyprawną... weselem serdeczném... Tłuczono spleśniałe suchary, spijano wino skwaśniałe; łatano mundury odarte, zszywano bóty poszarpane... zawiązywano rany świeże... i cieszono się jedném... Idziemy, idziemy do Polski...
W staréj katedrze miasteczka kilku posiwiałych barszczan uklękło się modlić, przepojonych weselem, prosząc Boga, by odwrócił od nich nowy kielich goryczy...


Kościół był odwieczny, mroczny, ciemny w południe, milczący... z dala od obozu i miasteczka dochodził doń gwar wesoły tego ludzkiego mrówia, co się u stóp wzgórza rozłożyło...
Jedna lampa paliła się przed starym giottowskim obrazem N. Panny, z twarzą smętną i litościwą... przypominającą Częstochowską Bogarodzicę...
U stóp ołtarza na klęczkach, po dwóch stronach, modliło się dwóch żołnierzy, z siwiejącemi głowami...
Modlitwa ich szła do téj Matki Miłosierdzia, do któréj od dzieciństwa zwracać się byli nawykli... Nie dla siebie i nie za siebie słali prośby do Orędowniczki; u ołtarza przytomnym jak we śnie był kraj, młodość, dom, rodzina żywych i umarłych... I modlitwa ona serdeczna tężała na wargach, a myśl leciała na szare pola nasze i... płakała u mogił dziadowskich... To znowu wracała szeptem cichym i snuła się nicią złotą ku niebiosom.
W kościele nie było nikogo, pusto i smutno... klęczeli tak długo... aż wstał jeden i drugi, spojrzeli na siebie... podali sobie dłonie choć nieznani... Oba mieli wiek prawie jeden i twarz spracowaną trudem długim, którą mrok kościoła okrył bladością; a smutkiem wspomnienia modlitewne.
I wyszli tak na próg nie mówiąc nic... aż gdy stanęli na jakimś głazie grobowym za kruchtą, spojrzeli sobie w oczy znowu...
— Bracie, odezwał się jeden — Bóg widzi, myśmy się już gdzieś widzieli na świecie, nie obcy jesteśmy sobie... tyś...
— Jestem Karol Pluta, rzekł drugi, niegdyś konfederat Barski, potém towarzysz Pułaskiego w Ameryce...
— O mój Boże, tyś Pluta, przerwał drugi, ja jestem Darewski... i ja w barskiéj byłem potrzebie... ale mogliżeśmy się poznać? tyle lat.
— I tyle strat i tyle żałoby... dodał Karol... a no dziś! wskazał ręką na obóz pod miasteczkiem, który z góry jak na dłoni widać było... a no dziś... świecą nam nadzieje!
Darewski spojrzał nań i ręką zamiast ku obozowi, zwrócił do posępnego wnętrza kościoła.
— Tam — rzekł, a nie tu... przyjacielu a towarzyszu — szepnął biorąc go pod rękę i z wolna ciągnąc napowrót do obozu... nam sobie dwom tylko powiedzieć to wolno, bo serca nie odbierzemy mówiąc prawdę... nikt, nikt nie myśli o biednéj Polsce, prócz jéj dzieci! Nie łudźmy się, ale ufajmy Bogu...
Na pierwszy odgłos o legionach przyszedłem, przynosząc im garść kości starych na posługę... ale mi widok ich częściéj krwawi piersi, niż napełnia nadzieją... Na tych polach walki, obcéj nam, często wstrętliwéj, gdzie chrześcianie i katolicy obok ateuszów z katolikami, jak my, walczyć musimy... niesiem świadectwo wierności ojczyznie... nic więcéj
Trzeba było legii, aby przeciw śmierci zaprotestowały, lecz zginą tysiące, zmarnieją poświęcenia, dorobim się tylko łachmana sławy może, któréj nam dzieje zaprzeczą... i mogiły pod Włoch niebem z cyprysami..
Darewski westchnął.
— Nie rozpaczam o ojczyznie, ale jéj czekam od Boga, nie od ludzi... Bogu przypomnijmy się cnotą, ludziom musimy krwią...
— Mój Boże! odezwał się Karol, są to myśli i uczucia, z któremi ja szedłem także; wyznam wam jednak, że od Mantui ogarnięty powszechnym szałem, sam sobie wyrzucać począłem niedowiarstwo moje. Widok obozu uniósł mnie, o smutku kazał zapomnieć... nakarmił...
— Należała się wam, odrzekł Darewski, ta nagroda choć chwilowa... Tak jest, wszyscy mówią, idziemy do Polski... jest jakaś wiara w to tak głęboka, że i ja jéj urokowi ulegam, ale mi coś zarazem szepce: Nie! oczy jéj nasze nie zobaczą, ta droga do niéj nie prowadzi...
Bliżéj byłem ludzi i okoliczności, co stworzyły legiony, od was, którzy dopiero przybywacie, głębiéj zajrzałem w tajemnicę tego zawiązku... Nie łudźmy się, legie zostały nam dozwolone, są tolerowane, bohaterstwem dobijają się i dobijają szacunku... lecz...
— Rzeczpospolita francuzka wyrzekła uroczyście, przerwał Karol... iż narodom uciśnionym pomoc jest winna...
— Tak, zawołał Darewski, powiedziała to w chwili gorączki, z któréj powoli ostyga... im szczęśliwszą będzie, im świetniéj tryumfującą, tém my mniéj na nią liczyć możemy... Powodzenie uczyni ją bojaźliwą, zwycięztwa zrobią ostrożną, wyczerpanie się zmusi do egoizmu... Już dziś rzeczpospolita daleko odeszła od tego kresu, na którym stojąc, świat odrodzić obiecywała... Któż przewidzi, czém skończy?
Jesteśmy w ręku Francyi narzędziem, postrachem, groźbą i pozostaniemy długo tylko... narzędziem.
Smutnie pospuszczali głowy.
— Przyszliśmy jednak oba, rzekł Karol...
— I oba dotrwamy, bo tu idzie w przekonaniu mojém, dołożył Darewski, nie o tę naszą Polskę sierocą, ale o sławę dawną oręża polskiego, o rozgłos imienia, o życia naszego świadectwo. Manifestujemy się, jak niegdyś po Grodach, ażeby przedawnienia nie dopuścić. I nie ten jeden raz, ale Bogu wiadomo tylko, ile jeszcze razy przyjdzie nam krwią pisać takie manifesta...
Żaden naród upadły nie pojął, jak my krzywdy swojéj, wszystkie one przyjęły wyrok losu czy Boga, wedle pojęć swoich, z pokorą, podległy mu i zgodziły się z przeznaczeniem. My chrześcianie protestujemy zawsze w Imię Chrystusa, bo czujemy, iż się w nas krzywda stała całemu społeczeństwu chrześciańskiemu, całéj ewangelii i płynącym z niéj prawom człowieka i narodu...
Słońce zniżało się, gdy powolnie rozmawiając tak, zbliżać się zaczęli ku obozowi... Karol stanął i patrzał...
— A! nie jest że to, rzekł — widok, któryby najzimniejszego mógł rozgrzać człowieka? tych kilka tysięcy ludzi, co porzucili wszystko i poszli tułać się, umierać, cierpieć... dla samego imienia i marzenia ojczyzny! Pomiędzy nimi od dziecka do starca, od bogacza do nędzarza... masz wszystkich... najsłynniejsze imiona i ci, co żadnych nie mają, nasze poczciwe Maćki obok Sułkowskich, Wielhórskich, Potockich... wszystka nędza i sława nasza...
Kto nam powie potém, że marzeniem jest ojczyzna, że grzechem jéj miłość, że świętokradztwem poświęcenie nasze... ten Bogu przewini, który nam w serca wpoił to uczucie...
— I niech będzie przeklęty! dodał Darewski żywo, wstrzymując się od jeszcze silniejszego wyrażenia, które miał na ustach...
A po chwilce stary wiarus, jakby go dusiło — krzyknął:
— Niech go wszyscy diabli biorą...
Karol się rozśmiał choć smutnie, rozmowa zeszła na obu przygody z Kościuszkowskiéj wojny, na towarzyszów, losy i wypadki krajowe...
Z dala coraz głośniejsza dolatywała ich wrzawa obozu.
Darewski, nim doń doszli, krzyżem w powietrzu go pobłogosławił.
— Dajże Panie Boże, odezwał się, aby, jeśli nie radość dzisiejsza, to zgoda ta i miłość, jaką żyjemy jeszcze... trwały i krzepiły się... Dla moich starych oczów już zarody tego, co w każdym człowieku siedzieć musi, a co nieszczęście rozwija — zarody waśni i nieufności... są niestety — aż nadto widoczne... Dąbrowski ma nieprzyjaciół, znajdzie ich każdy, co stopień otrzyma, co się odznaczy i wypłynie. Lada niepowodzenie i klęska... poczniemy bój z samemi sobą... quod Deus avertat!
— O! ja tak źle nie wróżę! odezwał się Karol...
— A jabym własną mą wróżbę rad odmodlić — kończył Darewski, a nie mogę... Dławi mnie ta nieunikniona przyszłość. Możeż być inaczéj z naszemi sercami, przepojonemi goryczy tylą, narażonemi na tak ciężkie próby. Bohaterami możemy być w boju, pod namiotem ludźmi znowu stać się musim... quod Deus avertat!
Tak zeszli pośród ognisk i żołnierzy, którzy siwe wąsy witali po wojskowemu... Wiara śpiewała jeszcze, a już kilka niespokojnych, smętniejszych twarzy starszyzny, przesuwało się, jakby z przeczuciem jakiegoś odczarowania i zawodu...


Po téj rozmowie, bardziéj niż kiedy, postanowił trwać w swéj myśli Karol, ażeby o żadną rangę i stopień nie dobijać się w wojsku, pozostając w niém prostym ochotnikiem a żołnierzem. Zdawało mu się, i powinien dla przykładu drugich i dla własnego sumienia wstąpić do legii, jako szeregowy... służyć o własnym koszcie i nie cisnąć się tam, gdzie był może brak zdolnych oficerów, ale nie zbywało na roszczących sobie do dowodztwa prawa.
Darewski wracając z téj przechadzki, zaprowadził go i przedstawił Dąbrowskiemu, jako towarzysza Pułaskiego i Kościuszki. — Jenerał słyszał już o jego przybyciu, wiedział o przeszłości; spotykali się téż kilkakroć przed bitwą Maciejowicką, gdy Pluta wysyłany był z rozkazami po kraju...
Przyjazd Karola, którego witał uprzejmie, stawił wszakże Dąbrowskiego w położeniu dosyć przykrém; zasługi starego żołnierza, stopień jaki zajmował, zmuszały niemal do odpowiedniego im umieszczenia w legionach... a wyższe stanowiska już wszystkie były poobsadzane... Z twarzy zakłopotanéj łatwo było wyczytać, iż nie wiedział jeszcze, co pocznie z przybyszem pożądanym, a — jak mu się zdawało — do zaspokojenia trudnym.
Prędko jednak Pluta wywiódł go z tego frasunku, oświadczając na wstępie, że przybywa z prośbą, aby mógł służyć jako prosty grenadyer... ochotnik o koszcie własnym... Lice Dąbrowskiego rozjaśniło się, odetchnął wolniéj, i serdeczniéj jeszcze uściskał poczciwego Plutę.
Dla przyzwoitości tylko sprobował się nieco jego postanowieniu sprzeciwić, lecz niezmiernie łatwo uległ stanowczemu oświadczeniu konfederata, iż żadnego stopnia nie przyjmie.
Darewski nazywał to żartobliwie dumą, Karol tłumaczył się ślubem uczynionym, Dąbrowski milczał, lecz znać było, że mu wielki ciężar z bark spadał. Codziennie biedny miał z tylą miłości własnych do walczenia, żadnéj nie mogąc zaspokoić, wszystkim zmuszony się narazić! Jakże drogim wydawał mu się ten człowiek, który z niéj dobrowolną czynił ofiarę!
Pogłoska o starym konfederacie, który stawał w szeregu grenadyerów, rozeszła si po obozie i dała naturalnie powód do rozlicznych tłumaczeń. Większość widziała w tém pewną dumę, jakby wyrzut gorzki tym, co się tak ubiegali za szlifami; jakby naukę daną młodszym, aby nie zapominali o celu i zadaniu téj falangi wybawczéj!
Karol w prostocie ducha wcale nie miał zamiaru narażenia się towarzyszom, nie domyślał się, dla czego koso nań nieco spoglądano; zyskiwał w ten sposób swobodę, odpowiadając sam za siebie tylko i w legionach pozostając, jak był starym Barskim konfederatem.


Gdy w obozie gotuje się wyprawa do Polski i wszystko brzmi nią i żyje — nagle wśród tego wesela złowrogo smutne ukazują się twarze, chmurne czoła, milczące usta, ludzie jakby z politowaniem patrzący i rezygnacyą na szczęśliwych. Ale nikt jeszcze nie śmie wyrzec słowa, co — resztę nadziei ma odebrać.
Cicho tylko starszyzna osłupiała szepce między sobą — Bonaparte zawarł pokój z Austryą.
Jeszcze nie dają jéj wiary, ale na ucho podawana wiadomość szerzy się i odbiera wesele, maluje się w obliczach, odgaduje z oczów... Gdzieniegdzie w kupki zebrani gwarzą o niéj tajemniczo oficerowie... domyślają się żołnierze... śpiewy ustają powoli... Zamieszanie i niepokój się szerzy, rośnie, wzmaga. Oficerowie biegną do dowodzącego, żołnierze wstrzymują oficerów i badają, gdzieniegdzie słychać przekleństwo i wykrzyki... i znów martwa po nich cisza...
Kwatera jenerała jak w oblężeniu, wchodzą do niéj i wybiegają, on sam jeszcze nie pewny, zaledwie się głucho o pokoju dowiedział, stoi blady, nie rozumie spełna, co to znaczyć może... Na pytania natarczywe odpowiada ruszeniem ramion i pół słowami... po tylu zwycięztwach to powstrzymanie się na pół drogi?... szemrzą... nikt sobie wytłumaczyć go nie umie.
Po obozie leci już druga wiadomość potwierdzająca pierwszą, że wojska cofać się zaczęły z posiadłości Austryi.
Po wczorajszém weselu... zamęt tém straszniejszy, tém gwałtowniejszy, iż wprost żarzące płomie zalano... Wrzawa szumi, rozpacz, gniew, przekleństwa... legioniści rzucają broń... padają bezsilni na ziemię... Lud woła — zdrada... przelękli szepcą: — Sprzedano nas! sprzedano...
I pod noc cisza grobowa... złowroga, zalega hałaśliwe wczora obozowisko. Straszna rzeczywistość zajrzała w oczy zrozpaczonym... Zginąć na obcéj ziemi i kości w niéj zostawić...
Już późno ktoś z kwatery jenerała przyniósł wieść, że Dąbrowski wybierał się do Bonapartego, stojącego w Grätzu, dla rozmówienia o dalszych legionów losach... inni przyszli, potwierdzając ją, że go odjeżdżającego widzieli.
Tak przeszła noc, a ranek oświecił blade i smutne twarze. Z dnia na dzień zmieniło się obozowisko, nadewszystko żołnierz był nie do poznania, odjęto mu siłę, ochotę, zapał, biorąc nadzieję... leżał znękany i osłabły na ziemi. Razem z innymi Karol także leżał pod murem, ze spuszczoną głową na piersi, on może mniéj czuł to przejście z zapału do rozpaczy, bo nie poślubił przesadzonych nadziei... ale boleść towarzyszów w nim się odbiła.
Milczący spoczywał tak, gdy nad sobą głos usłyszał.
— Niech będzie pochwalony!
Siwe wąsy Darewskiego zobaczył, podnosząc oczy...
— Na wieki! rzekł... Jak się macie?
Popatrzyli na siebie milczący chwilę.
— A co, szepnął cicho Darewski, aż nadto prędko ziściła się przepowiednia moja... Wiecie?
— Słyszałem...
— Pokój zawarty... zamiast do Polski, idziemy uśmierzać Włochy i fundować nowe Rzeczpospolite, które w prędce przedzierzgną się w tyleż królestw... Co wy na to?
— Wola Boża!...
— Dąbrowski pojechał do Grätzu! żołnierz upadł na duchu...
Potrzęśli głowami, podali sobie dłonie...
— A iść potrzeba, dodał stary Darewski... iść potrzeba... Usque ad finem.
Wieczorem już ani o pokoju, ani o odwrocie wojsk najmniejszéj nie było wątpliwości... a słaba, słaba nadzieja, ażeby Dąbrowski przywiózł dla legii pociechę...


Ci, co uparcie trzymali się wymarzonych nadziei, w dni kilka rzucić je przed rzeczywistością musieli, na dziś wszystko było stracone, przyszłość znowu wracała mroczna, niepewna, smutna jak była.
Mimo szemrań pojedyńczych... legia w milczeniu zwinęła się posłuszna i za rozkazem naczelnego wodza zaczęła się ku Trewizie posuwać, aby... aby nękać wolną Rzeczpospolitą, dawną przyjaciółkę staréj Polski, wielą rysami aż nazbyt do niéj podobną...
Ale ten pochód nowy jakże się wielce różni od owego weselnego z Mantui do Palma-Nuova! twarze i serca i postawy i myśli były inne. W szeregach idąc wzdychano i szemrano...
— Krwi im naszéj potrzeba!... pozbyć się tylko nas pragną!
Jeśli kilku starszyzny znowu weselszemi twarzami dodawali ochoty, żołnierz prawie wszystek szedł smutny, przybity, bezmyślny. W chwili walki rozpacz rozbudzała męztwo, a raczéj wściekłość, ale boju tego nikt nie rozumiał, nie pragnął, czuł każdy, że on do niczego nie prowadził... Zwątpienie było straszne i ogólne.
Rozdraźniony Michał Ogiński, gdy mu w Paryżu Karol de la Croix podszeptywał, aby Polska zrobiła w Galicyi powstanie, obiecując głucho poparcie Rzeczypospolitéj — odparł z gniewem, iż Francya nie o Polsce myśli, ale o własnych korzyściach, o wyzyskaniu niedoli jéj dla siebie... Toż samo powtarzało się w obozie przy kotłach co chwila...
— Francyi przydatna — tylko krew nasza! szemrali żołnierze...
Ale tym wygnańcom bez ojczyzny, którzy nie mieli dokąd powrócić, bo im dom był zaparty, nie pozostawało nic, prócz rozpaczliwéj walki bez celu i szukania śmierci w szeregach, do których się zaciągnęli.
Szli téż z uczuciem obojętności i wzgardy niemal, gdzie im iść wskazano.
A nie oszczędzano ich wcale.
Najtrudniejsze do spełnienia prace na ich część zrzucano... zwykle słano Polaków na uśmierzanie zbuntowanych miasteczek, na zburzone kupy zbrojnego ludu, na robienie wyłomów, aby niemi bezpieczniéj szedł potém żołnierz francuzki... Pomiatano nimi prawie jak najemnikiem, gdy biedacy wierzyli w to zawsze, iż krwią swą kupują ojczyznę...
W dyrektoryacie, w radach starszyzny uśmiechano się sobie ze złudzeń marzycieli... ale podkarmiano je ciągle...
Bonaparte widząc na twarzy Dąbrowskiego trwogę, zwątpienie, boleść, odprawił go temi ogólnemi wyrazy, któremi Polskę zbywają do dziś dnia... Mówił mu, że należy mieć cierpliwość, wytrwanie, że wielkie dzieła nie dokonywają się w dniach nie wielu, że gdy sprzyjające nadejdą okoliczności, Francya i t. d. i t. d.
Od końca XVIII wieku ileż to razy o nasze uszy i serca obiły się też same słowa, coraz innemi usty wygłaszane... z szyderską jednostajnością — zawsze z dobroduszną przyjmowane wiarą. Jak dzieci karmiliśmy się niemi.
Z dwóch chorób dotąd nigdyśmy uleczyć się nie mogli — massy z wiary we Francyą, mężowie stanu z ufności, iż Moskwę w pole wywiodą...


Dzieje legionów są świetną zaprawdę kartą dla polskiego oręża, ale jak bolesną dla serca polskiego... Niedołęztwo nasze polityczne posuwa się tu aż do ślepoty... heroizm żołnierza nie rozgrzesza dobroduszności wodzów.
Giną tysiące, gromadzą się nowe; nadzieje ulatują, rodzą się z nich młode... ufności nie ma końca, a Rzeczpospolita zwycięzka oddając sprawiedliwość męztwu... nagradza je — oklaskiem... Ile razy Polska chce sprawę narodową oprzeć na legionach — każą jéj iść precz i czekać...
Ta jedna karta, obóz pod Palma-Nuova, jest zmniejszonym obrazem całych dziejów legii naszych — jeden dzień nadziei przecinający długi szereg dni rozpaczy. — Wysiłki ciągną się lat kilka, wycieńczają i żywią, upór nasz równa się obojętności Francyi.
Tę drogę poświęceń daremnych wyściełamy całą grobami mężnych żołnierzy — zapłaconych gałązką wawrzynu i — zapomnieniem.
Już po zawodzie, doznanym przez zawarcie traktatu w Leoben, przybywają nowe siły, Białowiejski prowadzi tysiąc ludzi, legie organizują się na nowo...
Obok idei stworzenia siły zbrojnéj polskiéj za granicą, rodzi się druga dopełniająca ją, wskrzeszenia sejmu i władzy prawodawczéj; Polskę całą chcą na obcéj zgotować ziemi. Myśl tę kilka poczciwych serc, a zapalonych głów, przyjmuje z uniesieniem...
W pierwszéj chwili nikt nie widzi niepodobieństwa wyniesienia ojczyzny u podeszew obówia... Ojczyzny, ojczyzny im potrzeba, gorącemi sercami chcą ją odrodzić wśród obcych... Niech się zbiorą tu pod opieką sztandarów sejmu szczątki... niech w Medyolanie zasiądą na radę rozbitki izb, reprezentanci narodu... a siła ta trwogą napełni tych, co rozszarpali Polskę.
Myśl ta odżywia zamarłe legionów życie, nadaje im nowe znaczenie, nie będą osamotnione na łasce obcych...
Wojsko polskie i sejm polski!! to już tak, jak Polska cała... cały naród zwróci na nie oczy, skupi się posłuszny, i na pierwsze skinienie rzuci się, by kruszyć jarzmo niewoli.
Wybicki, Barss, Prozor, Wojczyński, Kochanowski... zelektryzowani tą myślą, poruszają się, dzielą pracą, biegną; wysłańcy spieszą do kraju, aby w nim sił zaczerpnąć...
Ale tu powtarza się właściwe naszym losom rozwiązanie... narady odbywały się głośno, powiernikami byli niemal chłopcy uliczni, zaufanie nasze nie znało granic... wieść o wysłańcach do Polski wyprzedza ich... na granicy czekają zaczajone straże... biedne ofiary idą pokutować po twierdzach, na wygnaniu, a osnute plany wpadają w zastawione sidła...
Na granicach Polski czekano już przybycia zapowiedzianych głośno ludzi, których imiona zapisane były wprzódy u policyi cudzych, nim się o nich kraj dowiedział.
W pałacu Serbelloni (Bussa) u Porta Orientale, którego portyk i facyata, wspaniałe dzieło Cantoniego, zwracają oczy szerokiemi rozmiary, Dąbrowski gotuje salę dla posiedzeń sejmu tego, którego posłowie jęczeć mają w więzach i niewoli.
Garść biednych ludzi, co marzyła o tym senacie wygnańczym, rozbija się, waśni, nie mogąc w rzeczywistość oblec myśli wielkiéj, idzie znów po świecie rozproszona na życie tułacze...
Tylko Wybicki i Dąbrowski nie tracą ducha, tylko zastępowi ofiarników nie zbywa na nowych przybyszach, ciągnących z Polski na szczęk oręża...
Ale falanga przyszłych wybawicieli wysługuje si tymczasem Francyi, idzie gdzie najtwardsze węzły bojem i krwią rozwiązywać potrzeba.
Dzisiaj uspokajają Reggio, jutro do Bolonii ich gnają, daléj do Mestre, do Wenecyi, bo i Wenecya się burzy sił resztkami.
Biją się i przypominają codzień: — Myślcie o nas! a za każdym razem uczą ich cierpliwości, zagrzewają do wytrwania... Bonaparte ma ważniejsze do spełnienia dzieła — czekajcie!
Więc daléj szeregiem do walki, a gdy śmierć przerzedzi pułki, nowi ochotnicy z umarłéj Polski przybiegną... Żołnierz pada ze znużenia i szepce ciesząc się: — Jutro!... krwią przecie u nich dosłużym się ojczyzny!


Los wszystkich był Karola losem; pochód nużący, walka bez myśli i celu, dziś rany, jutro szpital, i znowu wyprawa i nieustanna włóczęga. Walka ze zburzonym ludem, z umysłami, z wydzierającą się obcemu panowaniu i narzucanéj wolności Italią... Ani chwili spokoju, ani godziny osłody, ani kropli pociechy.
Z monotonią buletynów wojskowych powtarzają się te dzieje zawsze jedne — głód, chłód, nędza, rany, śmierć... i godzina czasem wieczorem u ogniska cichéj rozmowy o ojczyznie, lub piosnka, co serce odżywi...


Pieśń ta... nieśmiertelna rozlega się już nad Mincio, Adygą, Padem i Tybrem, zrodziła się tu ogrzana ciepłem słońcem południa i wzleciała bujać ku niebu...

Jeszcze Polska nie zginęła!

W niéj cała ofiarnéj falangi historya, cała idea... wielkość cała...
Oni walczą... bo Polska nie zginęła, by nie zginęła Polska! oni walczą, by dać świadectwo jéj życia. — Nieprzyjaciele włożyli w usta omdlewającemu pod Maciejowicami Kościuszce radośne dla siebie — Finis Poloniae... za sztandarami Francyi zwycięzkiéj, leci nasz orzeł okrwawiony z hasłem, co kłam zadaje śmierci...

Polska nie zginęła!

Żyje ona wygnanką na tułactwie, a głos ten, co nie śmie ozwać się na polskiéj ziemi, żelazne łańcuchami spięte rozbił granice i w niebiosach na trwogę bije:

Jeszcze Polska nie zginęła!

Na sto zamków zaryglowano dzieci polskie, ostawiono rubieże, duch granicy nie przeleci, słowo nie przejdzie warownych wrot... a wicher i burze przyniosły piosenkę na pociechę biednym... i z końca w koniec staréj Polski brzmi po cichu po pałacach, po chatach, na zagonie i cmentarzu... Nie zginęła...
Próżno dławią tych, co ją nucą, śpiewają w grobach umarli, przynoszą ją niemowlęta ze snów przedświata... wtórują jéj ruiny... a kat wścieka się bezsilny...
Orły lecą górą, pieśń brzmi!
O jeśli kiedy wstanie z martwych Fenixem niepokalany nasz Orzeł Biały, na pamiątkę dni niedoli, lat niewoli, przelanéj krwi, przecierpianych ran... dajmy mu na piersi krwawy znak... niech ta plama święta na piersi na wiek wieków przypomina dni... kary Bożéj i pokuty.
Orzeł męczennik niechaj krwawą nosi bliznę...


Rok upłynął od tego błysku nadziei pod Palma-Nuova.
W życiu naszego tułacza nic się nie zmieniło; przybyło mu nie dobrze zagojonych ran kilka... Był to teraz żołnierz twardy, milczący, zahartowany, na którego ustach uśmiech zjawił się rzadko, słowo z nich płynęło trudno — ale do boju szedł chłodny, nieustraszony, z odwagą niedorównaną, z okiem i instynktem starego wiarusa, co jasno widziały tam, gdzie drudzy nic dojrzeć nie mogli.
Z tylu bitw tak różnych wyniósł on to doświadczenie, które się nabywa tylko lat i krwi kosztem, przeczucie położenia, co samo nie wiedząc czemu, z oznak niedostrzeżonych ludziom nowym wie jaki los dzień czeka poczęty i czém ma zamknąć się walka.
Z tego milczącego stwardniałego wiarusa trudno było dobyć słowo, ale dowódzcy i żołnierze nawykli byli nań patrzeć i czytać na jego twarzy. Jeśli tępo szedł a ostro patrzył, sprawa się wróżyła trudną, jeśli chyżo pędził, pewne było zwycięztwo, jeśli na rozkaz wodza oglądał się jakby z powątpiewaniem, radząc mu się rozmyśleć — najstarsi nawet, najwytrawniejsi, Dąbrowski, Kniażewicz, Kosiński, Wielhórski nie pytając go, spoglądali nań, gdzie stał w szeregu jako żołnierz prosty, a twarz jego była i im nieraz radą i przestrogą... Współtowarzysze otaczali go tą czcią cichą, czynną, która przystała cnocie skromnéj.
Twarz ta, która wszystkich zwracała oczy, czarna była, spalona, wczesnemi poorana marszczkami, stara, z czołem dawno obnażonem z włosów; — przecież gorzała jakimś ogniem młodości, który życie czyste zachowało w nim cudownie.
Lacedemońska życia prostota dawała mu siłę niezmierną, wytrzymał łatwiéj niż drudzy dzień bez posiłku, kilka nocy, bez snu i spoczynku, rzadko skosztował wina, często samą wodą pragnienie koił, głód chlebem suchym.
Potęga ducha łatwém czyniła nad ciałem zwycięztwo; dziwili mu się jedni, obawiali go drudzy, młodzież starała się mu sprostać.
Różnił się wiele Karol od ludzi téj epoki i otoczenia swojego. Wszyscy niemal od żołnierza do wodza byli to ludzie poświęcenia bezbrzeżnego, zacności wielkiéj ale prostoty, naiwności, łatwowierności niemal dziecinnéj. Ze smutków do wesela, od nadziei do rozpaczy przejście dla nich było tak łatwem... iż nie jeden dzień piosnką zaczęty, jękiem się zamykał.
Było w nich to, co się spotyka w każdym żołnierzu, niosącym co dzień życie na ofiarę — łaknienie rozrywki, rozbujanie serdeczne, ochota do szałów chwilowych, wynagradzających upojeniem ciężkie żywota powszechnego trudy.
Dni też te pochodów, po za któremi nic widać nie było oprócz długiego szeregu podobnych im dni bez końca... kończyły się często hulanką, butelką, wrzawą lub temi lekkiemi miłostki wędrownemi, z których zeschły kwiatek i tęskne wspomnienie unosił wiarus w tornistrze do domu lub grobu. Karol pędził wieczory z niemi, ale milczący jak posąg Komandora, sparty gdzieś na stole, nieruchomy, podziwiając wesołe zabawy...
Żołnierz Barski był jeszcze owym zakonnym rycerzem, nawykłym iść z krzyżem do ataku, z modlitwą i pieśnią do Boga rodzicy, z sercem pobożnie wzniesienem.
Raził go ten duch który powoli owiewał szeregi, wynarodawiający nas z obyczajów powagi pełnych... milczeniem... smutkiem, surowością swoją protestował wiarus przeciw młodzieży, która francuziała.
Nie mówiąc słowa, stawał im przed oczyma jak wyrzut, jak wcielona wymówka, jak przypomnienie staréj Polski i starych dziejów, do których należał.
Ale mógłże inaczéj ich nawracać jak postawą i czynem?
Czasem znowu litość go brała i uśmiechał się swawoli niewinnéj mówiąc w duszy — Godziż się im mieć za złe, że wigilją ofiary obchodzą piosnką i weselem? A gdy chórem zanuciły bataliony pieśń Legijonów... wtorował im z całéj duszy:

Jeszcze Polska nie zginęła!


KSIĘGA V.

Rycerze ducha.

W rok po zawarciu pokoju w Leoben, legia na rozkaz wodza zbierała się w Rimini; — przeznaczeniem jéj było zająć starą stolicę świata, nieśmiertelny gród, ku któremu tylu polskich wędrowało pielgrzymów — Rzym. Dziwne przeznaczenie téj, jakby wichrem i burzą miotanéj garści ludzi...
Łatwo pojąć, z jakiemi uczuciami szły szeregi tułaczów tam, kędy od dzieciństwa myśl nawykła była, jako do stolicy chrześcijańskiego świata, do grobu apostołów — ad limina apostolorum. Pobożni synowie apostolskiéj metropolii zmieniali się w posłuszną Francyi załogę. Domyślać się téż można, dla czego polskiemu żołnierzowi powierzono gród Piotrowy. Pomiędzy wojskiem Rzeczypospolitéj, które wychował Voltaire i encyklopedyści, a polską legią, wykołysaną pieśniami kantyczkowemi, dla któréj kościelne tradycye stały się narodowemi — była przepaść, choć teraz pod jednemi walczyli chorągwiami.
Polski żołnierz milcząco znosił lekceważenie Kościoła i papieztwa, ale go one bolały i przekonań swych, a wyssanych z mlekiem podań nie zaprzedał. Jego Rzym łączył z Europą, bratał z cywilizacyą...
We Francyi despotyzm monarchii Ludwików ożeniony z Kościołem, sam Kościół i wiarę uczynił obojętną i obrzydłą — w Polsce swoboda stała na religijnych podstawach, miłowano Chrystusa, jako wybawiciela, szanowano Kościół, jako rząd Chrystusowy. Dla Francyi Messyasz był tym, z którego łaski panowali Burboni z Bastyllą; — dla Polski Chrystus, jak niegdyś we Florencyi był królem Rzeczypospolitéj, a Matka Jego królową...
Różnica téż wielka dawała się czuć w pochodzie wojsk wśród zburzonéj ludności w zbliżaniu się do miejsc świętych i kościołów. Gdzie Francuzi stawili konie, Polacy padali na kolana.
Włosi, których uczucie gorące religijne oburzało lekceważenie świętości, patrzyli na modlących się polskich żołnierzy, na klęczącą starszyznę przed obrazem N. Panny, nie rozumiejąc, jak te pobożne dzieci Północy mogły się sprzymierzyć z trzpiotowatemi republikanami, uznającymi tylko Bóstwo rozumu.
Uroczysty to był dzień, gdy część legii przybyła do Loretu. Spoczywały tu stare zdobycze obrońców chrześciaństwa, złożone w ofierze przed ołtarzem Bogarodzicy. Chorągiew Turecka z pod Wiednia i miecz Sobieskiego. Te relikwie dawnéj chwały i potęgi oddano polskiéj legii, poniosła je jako zdobycz nową.
W kościele kapłan, Polak, zanucił to błagalne — Święty Boże! którego nuta wycisnęła łzy, przypominając niedzielne dnie w wiejskich naszych modrzewiowych kościołkach.
Był to jeden z rozrzewniających epizodów pochodu; drugim stała się troska Dąbrowskiego i Kniażewicza, aby kupka naszych żołnierzy nie po żebraczemu i w łachmanach ukazała się raz pierwszy w stolicy świata...
Sami wodzowie musieli przebiegać szeregi, wybierając odartych, bosych a nadto butnych, i rozsyłając ich do innych kompanii.
Święte one ubóstwo naszego żołnierza jakże nie jednemu stało się bolesném, chciało się biedakowi do Rzymu... a boso... boso wejść było nie wolno! Pożyczano butów, zszywano i czyszczono wytarte mundury... szło o honor narodowy... dzielono się groszem.
Widok téj troski mógł prawdziwie łzy wycisnąć — z jak smutném obliczem biedni nieporatowani, spuściwszy głowę szli wyłączeni z téj falangi, która stanąć miała na kapitolu!!
Ale nareszcie mundury poczyszczono, obówie się znalazło, broń połyskiwała i twarze jaśniały; żołnierz z drżeniem serca myślał, że stanie w Rzymie!
W dzień wielki a uroczysty dla Polski, w rocznicę nie zapomnianą dnia 3 Maja, Kniażewicz na czele legii przestąpił progi grodu z ruin wiekowych złożone i trzema kolumnami zaciągnął wartę na Kapitolu!!
O dziwne losy nasze! Wzrok żołnierza szukał kopuły S. Piotra i zdał mu się snem widok jéj... powtarzał by uczuć jawę — Rzym!
Jesteśmy w Rzymie! szeptali potrącając się w szeregach nadwiślańce...
Kniażewiczowi wyznaczono kwaterę niedaleko kapitolu w Ara Coeli... tuż przed niemi były wszystkie wielkości Rzymu pamiątki... Kapitol,... Skała Tarpejska... Forum, łuki tryumfalne Cezarów i milczące olbrzymie Coloseum...
Poważnie na tę bohaterstwami i męczeństwem uświęconą ziemię wstąpili polscy żołnierze, a lud rzymski patrząc na ich przejętą modlitwę, przez nich się jednał z Francyą.
Rzym dla Polaka... był jakby ojczyzny odłamkiem, nie znany był mu pamiętnym, dzieje jego karmiły go w młodości, wiara płynąca z tąd wypełniała życie...
Na ciemnéj małéj uliczce delle Beteghe Oscure, zapomniany w pośród tysiąca bazylik i katedr, otworzył się ubogi kościołek polski dla swych dzieci... Oddano im klucze św. Stanisława...
Tu jeszcze żywiéj przypomniała się ojczyzna ale świeżo staraniem Poniatowskiego odnowiony kościołek, przypomniał razem królewskiemi godłami, tego, za którego panowania... wymazano imie nasze z karty Europy.
Na sam dzień Stanisława obchodzono narodowe święto, we własnym kościele... smutne wspomnienia niosło one z sobą... trudno łzy powstrzymać było.
Dotąd jedyną legii zdobyczą była chorągiew Sobieskiego w Lorecie i szpitalny kościołek w Rzymie. — Na progu jego wśród tłumu znaleźli się razem Darewski i Pluta, podali sobie ręce... milcząco spojrzeli tylko w oczy tęskne... a gdy po suplikacyach wyszli razem w ciasną uliczkę, siedemdziesięcioletni starzec, stłumionym głosem rzekł do Karola —
— Toć pewno pierwsza i ostatnia zdobycz nasza — szpital a kościół! Opatrzność zdaje się nam powiadać, co nas czeka, — żywot na miłosierdziu szpitalném, nadzieja jeno w modlitwie...
— A wszakże — dodał starzec łzę ocierając; dobra to chwila była u ołtarza... przeniosła nas do ojczyzny... Po ścianach napisy grobowe ludzi naszych, pod stopami popioły i groby... pod sklepieniami... Święty Boże!! Jakżem się mógł nie rozbeczeć!!


Gdy Karol twardo a wytrwale poszedłszy raz dzielić legii losy, znosił je nie szemrząc, nie dziwując się, nie narzekając i nie śmiejąc myślą sięgnąć w przyszłość, Darewski starszy, rozczarowany, a może wiekiem osłabły, choć walczył jak lew... był zawsze wszystkich nieszczęść Kassandrą — Nie miał on powiernika, któremuby chętniéj się z dolegliwych swych przewidywań zwierzył nad Karola — przychodził do niego wygadać się z tém co przed innymi dla nierozczarowywania ich, zamilczał.
Pobyt w Rzymie, będący chwilą wypoczynku zarazem się stał, a przynajmniéj groził być niebezpieczną dla legionów próbą.
Umysły znękane, serca zawiedzione, zgorzałe cierpieniem i życiem wygnańczem, wylewały się z żółcią, z podejrzeniami, z nieufnością nawet przeciw samym sobie.
Legije po cichu zaczęły się rozdzierać na partye, na przyjaznych i niechętnych dowódzcom, żołnierz szemrał odarty i głodny, przypisując winę swéj nędzy starszyźnie. Groźne twarze milczące jeszcze spotykał Dąbrowski i grono jego przyjaciół... po cichu mnożono niechęć ku niemu gotowano jakiś opór chorobliwy... Powody.. łatwo się znalazły do zarzutów, do gniewów... Znaleźli się tacy, co je podżegali... a w spoczynku nie zajęte umysły wrzały coraz wyraźniéj...
Przybycie z kraju Turskiego Władysława Jabłonowskiego i kilku innych, dodało oliwy do ognia, zwiększyło szemrania groźne, groźniejsze nasiona spisków... Wielu znowu oburzało postępowanie Francuzów którego nie jako wspólnikami stawali się Polacy... zmuszeni patrzeć na nie milcząco...
Nadużycia zwycięzców były w istocie wielkie, odzierano pałace, zabierano dzieła sztuki, w upojeniu tryumfów nie poszanowano własności prywatnéj ani publicznéj. — Zażalenia były boleśne... ale skargi nie mogły wyjść za mury Rzymu.... Dla ludzi innych wieków i obyczaju widok ten stawał się dotkliwym... Żołnierz poglądał na wyrywane z kościołów obrazy, na ogałacane domy z jakąś trwogą i powątpiewaniem...
Jednego wieczora wedle obyczaju swego przyszedł Darewski do Pluty z wiadomościami, był posępny i przygnębiony...
— Weszliśmy tu, rzekł, nie jak nam przystało, nie jako obrońcy i opiekunowie, ale z rabusiami razem, pan Bóg pobłogosławić nie może. Źle też idzie nam wszystko, żołnierz znękany, zwątpiały... zniechęcony... po kompanijach podpisują jakieś protestacye... przybyli tu coś knują... chcą Dąbrowskiego obalić jedni... drudzy pewnie jego miejsce zająć, nie wiedzą, że w nim legiją i ducha jéj zabiją... twarze posępne... przyszłość groźna...
— Szanowny towarzyszu, nadto wszystko widzicie czarno... odparł Karol.
— Bom stary... rzekł Darewski... jasne dla mnie tylko błyskawice, co sprowadzają pioruny... Trudna walka z losami...
Chcąc zapobiedz próżnowaniu a spiskom, uchwalono żołnierza nająć na żniwa w rzymskiéj kampanii. Ale wiedząż oni, co to powietrze zdradliwe téj pustyni??
Darewski przyniosłszy tę wiadomostkę, westchnął i powlókł się daléj.


Sprawdziła się ona w prędce i w sposób najnieszczęśliwszy, gdyż następstwa jéj były nad wszelkie przewidzenie smutne.
Chciano zaradzić spiskom i zniechęceniu dając za lekarstwo pracę... nie przewidziano, że to był wyrok śmierci dla większéj części skazanych na te pozornie wesołe żniwa w kampanii...
Wśród zagniłych od wieków błot Pontyńskich, dojrzewały pola bujnemi okryte urodzajami, możnaż było przypuścić, aby kraj dla rośliny żyzny, tak miał być dla człowieka śmiertelnym...?
Żołnierzowi, na wspomnienie sierpa i kosy, radowało się serce... każdy z nich był rolnikiem, złote łany mówiły mu o Polsce.
Ale w téj pustyni jakby przeklętéj za stare zbrodnie, które ją splugawiły... wszystko ma prawo żyć, buja wszystko, oprócz człowieka... Ziemia ta przesycona trupami, przejęta zgnilizną... tchnie śmiercią i mści się nią na ludziach, co ją bezcześcili... Pasterz ztąd ucieka, podróżny z trwogą przelatuje, obszary milczące.... nikt nie śmie nocy tu przebyć, aby nie tchnął zatrutém powietrzem... tylko czarne bawoły chmurne łby swe z traw podnoszą, jakby czuły, że tu królują same...
Kto podał zgubną radę, aby nieopatrznego żołnierza naszego, nawykłego bezbronnie oddychać zdrowém lasów i pól naszych powietrzem — wysłać na to cmentarzysko pozłacane kłosami? Nie wiadomo, ale rada została przyjęta, a żołnierz stając się wieśniakiem, rolnikiem, uradował się...
Radość to była krótka wszakże. — Poszli — nieśmiano obliczać nawet, ilu ich ze żniwa powróciło. —
Był jeden dzień wesołości i pracy, i jeden wieczór spoczynku przy ogniskach... pieśni domowych... każdy sobie kładnąc się na snopach, przypomniał jakąś piosenkę, gadkę... coś z młodości, coś od strzechy... Słońce krwawo zaszło na wyiskrzoném niebie...
Opar, jak mgła sina, podniósł się ponad rozpaloną ziemią... we mgłach leciał mór i końcem szat przesunął po śpiących wygnańcach... Snem twardym uśpieni czuli, jak kamień na piersi, jak obręcz żelazny na głowie, a z tych, co wczoraj legli z pieśnią... ilu wstało z jękiem!!
Malaria w nie wielu dniach położyła trupem kilkuset, inni wynędznieli, rozbiegli się powoli konać po szpitalach...
To znowu obraz straszny, tragiczny, z tego pasma czarnych przygód naszych.
Po śpiewach i weselu... po krótkim szale wspomnień — pusto w kampanii znowu... a wśród snopów użętych, żółte trupów leżą twarze...


Wspomnienia tych lat zdają się, jakby zmyśleniem poetyczném — a są zmniejszoną rzeczywistością — bo któż obliczy pojedyńczych ludzi przygody i próby powszednie, które wstydliwe okryło milczenie na wieki. —
Każdy dzień smętną przynosił niespodziankę...
Jednego z nich legia wybiegła za mury na przyjęcie nowych gości...
Gości strasznych, jak te lata pokuty.. Ludzie to byli zczernieli od słońca, z ranami poobwiązywanemi łachmanem, z bliznami ledwie zaskrzepłemi od łańcuchów na rękach, nogach i szyi... kilku kaleków, kilku starców, kilka żywotów na włosku, w ludziach od feber i głodu wyżółkłych. —
Wszyscy poszli na głos ojczyzny, na tułactwo i dla niéj cierpieli.
U bram Rzymu na grobowéj apijskiéj drodze, spotkali się żołnierze z tą garścią męczenników... i nieznajome dłonie ścisnęły się braterstwem cierpienia...
Byli to nieszczęśliwi, co z legii na Wołoszech przez Stambuł wybiegli co najprędzéj połączyć się z nowemi legionami... Dąbrowskiego.
Pierwsza lepsza łupina okrętowa, która ich przewieść tu mogła, zdała się im dobrą... poniosły ich żagle jakiegoś statku, który na morzu Śródziemném już algierscy korsarze schwytali.
Polacy dostali się w niewolę.
Pierwszą wieść o ich losie przyniósł list francuzkiego konsula z Algieru.
Potrzeba było nieszczęśliwych wykupić. Do kraju ani się o to powołać było można, ani on mógł dać ten grosz jałmużny. Obowiązek pomocy braterskiéj spadł na tych, co sami boso i o głodzie tułali się po Włoszech... Otworzyły się biedne sakiewki legionistów w Rzymie i Mantui, każdy oddał grosz ostatni... i tą jałmużną świętą odkupiono braci nieznanych...
Ubogie legiony dały wolność uboższym od siebie niewolnikom...
Na chwilę jakaż to radość dla nędzarzy tych, posłyszeć mowę, zobaczyć twarze, poczuć ciepły uścisk dłoni bratniéj... ale z drogi apijskiéj na Ara Coeli... miały czas pochmurnieć twarze...


Poświęceń takich bez liku...
Żołnierz marniał na tych rzymskich ruinach, pożerany tęsknotą... dnie były długie... próżnowanie wzmagało boleści... kilku zdatnych poświęciło się na karmienie ducha... gdy ciało także ledwie o czém wyżyć miało. Myśl tę nauczycielstwa i oświaty powziął Godebski, wykonali ją Wybicki, on, Paszkowski i Kamiński... Zbierano pieśni, opowiadania, dzieje, podania domowe[3] i kołysano niemi żołnierza... Wśród tych koszarów poprzerabianych z pałaców i klasztorów, które same z łaźni i amfiteatrów, z bazylik i cyrków powstały, na garści słomy oparty o mury, które cezarów pamiętały, Maciek uczył się czytać, śpiewać i pamiętać o ojczyznie. Ale jak nie wielu z tych, co tu lepiéj poznali domowe dzieje, zaniosło je do chaty nad Wisłę i Bug?... Setny może... Reszta z tylu darem myśli, jak z węzełkiem ziemi polskiéj, legła na obcéj ziemi...


Nie brak i krwawych dramatów... i powieści prawie bajecznych... Do tych należy historya Zabłockiego, do któréj i Karol Pluta był wmięszany, chociaż on i Darewski na uboczu stać chcieli i z ludźmi innéj epoki nie raźno im żyć było. Żyli z sobą.
Do poufałego otoczenia jenerała Dąbrowskiego należał Zabłocki. — Był to żołnierz dobry, człek poczciwy, ale natura opryskliwa, gwałtowna, butna i nieco tchem wieku popsuta... Wyniosłszy z kraju wiarę, jak drudzy posiał ją po gościńcach, Francuzi zarazili go niedowiarstwem, które dla wielu wydawało się jakąś ducha i umysłu potęgą. Dla Zabłockiego wszystko było przesądem, ale raz poszedłszy tą niebezpieczną drogą, wyzwolił się aż do zbytku z tego, co drugich zobowiązywało... Żył lekkomyślnie, a miał zwyczaj z szeptycyzmem popisywać się szydersko... Uchodziło mu to, słuchano go, i w łatwą wbijał się dumę ze swego zuchowatowstwa... Przestawszy szanować idee, łatwo było ludźmi pomiatać. Zabłocki miał nieprzyjaciół bez liku... ale ufny był w swój stopień i przyjaźń Dąbrowskiego.
Jednego wieczora, gdy dwaj starzy Barszczanie siedzieli u Karola na Vico Oscuro, gwarząc o dawnych dziejach, wpadł niespodzianie Szumlański, na miłego Boga zaklinając Plutę, aby za świadka poszedł służyć do pojedynku między Haumanem a Zabłockim.
Karol się obruszył z razu.
— Dajcie mi pokój ze swemi waśniami i pojedynkami — zawołał — wszystko to nie na czasie... krew nasza do ojczyzny należy, my nie do siebie... Zgorszenie to i lekkomyślność.
Szumlański tłumaczyć się począł. Rzecz się miała, jak następuje: Codziennie prawie starszyzna wojskowa wieczorami się zbierała u Dąbrowskiego, rozprawiano, grano w bilard, wchodzili i wychodzili oficerowie, było to ognisko, u którego każdy się chciał rozgrzać nieco. Tu pierwsze przybywały wiadomości z Francyi... tu najczęstsze z Polski wieści.
Zabłocki i Hauman nie bardzo sobie przyjazni, znaleźli się losem gry sami jedni u bilardu... Hauman miał z sobą Grabowskiego i Szumlańskiego. Przymówki poszły o fraszkę, usposobienie je zaostrzyło. Hauman był prędki, Zabłocki butny a dumny, na jakieś słówko Haumana Zabłocki zmilczeć mu kazał, jako przed starszym. Hauman się rozśmiał szydersko, Zabłocki obruszył i drzwi pokazał.
— Łatwo to stopniem się zasłonić — prysnął pierwszy, aby uniknąć pojedynku, którego się boi... Pamiętamy przecie, jak to było w Mantui....
W Mantui zarzucano, niewiadomo czy słusznie, Zabłockiemu, że wyzwany nie stanął.
Teraz chwycił za słowo... Hauman powtórzył wyzwanie, przyjął je Zabłocki.. Tegoż wieczora mieli się bić w Villa Borghese...
Karol odmówił świadkiem być braterskiego tego boju, ale po namyśle skłonił się pójść w nadziei, że ich opamięta i przejedna...
Szumlański pędził, wózek jego stał przed kamienicą, Pluta pożegnał Darewskiego, pojechali.
Słońce zachodziło jakoś krwawo i ukosnemi promieniami dziwnie oświecało uliczki i ogrody, któremi do Villi spieszyli. W powietrzu była cisza... ale oddechu brakło, parna atmosfera ciężyła nad grodem, a w dali nad górami zwijały się czarne i sine chmur kłęby...
Gdy stanęli na miejscu, już nadchodząca burza w dali zaczynała warczeć piorunami i leciała wprost na Rzym, wyciągając ramiona... Musiano pospieszać z pojedynkiem. Karol z powagą starego żołnierza stanął rozjemcą, ale go nie słuchano... Zabłocki bił się w piersi i rzucał obrazą honoru niepowetowaną tylko krwią, Hauman słowa odwołać nie chciał.
Haumanowi przypadł strzał pierwszy.
Nim broń nabito, burza już prawie była nad głowami, Zabłocki udając wielkiego zucha, śmiał się i nie w porę wyzywał pioruny Boże w sposób szyderski...
Odmierzono kroki, przeciwnicy stanęli na swych miejscach, strzelano na komendę... Hauman wypalił. Zabłocki zachwiał się, chwycił za piersi i padł krwią oblany, kula trafiła w samo serce...
Ze zgrozą uciekł Pluta z Villa Borghese; oburzony tym widokiem mordu, któremu zapobiedz nie mógł, poprzedzonego wstrętliwą lekkomyślnością Zabłockiego w téj uroczystéj chwili. Pobiegł wśród strumieni deszczu, bicia piorunów i wichru, który niósł po ulicach dachówki, do swojéj kwatery, aby się tam zamknąć ze smutkiem, którego doznał.
Nazajutrz rano wszedł do niego Darewski.
— Wiesz o Zabłockiego losie, rzekł, boś tam był, ale znaszże resztę historyi?
— Jaką resztę? spytał Karol...
— W chwili tego pojedynku burza szalała nad Rzymem... piorun uderzył w dom, który zajmował Zabłocki, strzaskał i spalił łóżko jego.[4]


Wypadek ten przeraził i głębokie uczynił na wszystkich wrażenie. —
Z powodu stosunków Zabłockiego unikając gniewu i prześladowania, Hauman i Szumlański, musieli legion opuścić i zaciągnęli się do wojsk francuzkich, które szły właśnie na egipską wyprawę... Jeden z nich tylko i to dziwnym znowu wypadkiem do kraju powrócił.
Szumlański wzięty w jednéj potyczce w niewolę, dostał się jakiemuś możnemu panu i okuty pędzany był z innymi do roboty. W czasie jednéj z tych wycieczek w pole spotkał w drodze Turka, którego twarz zdawała mu się jakby gdzieś dawniéj widzianą i znajomą... Turek także przypatrywał się ciekawie Szumlańskiemu i na traf przemówił do niego po polsku... Był on niegdyś w Puławach u książąt Czartoryskich Czybukczybaszą; od fajek i tytuniu uciuławszy grosza, powrócił do kraju.. Poznawszy w Szumlańskim Polaka, ulitował mu się, rozpytał go i prośbę od niego o wykup przesłać do Polski zobowiązał.
Doszła ona rąk ks. Sapiehy, którego staraniem wykupiony niewolnik, otrzymawszy pieniężny zasiłek na drogę, przybył do gościnnych progów Puławskich... Tu zamieszkał, późniéj znalazł przytułek i spokojnie życia dokonał.
Jeden to z tych epizodów tysiąca, które historyą téj epoki składają.


Pobyt w Rzymie tak dla duszy polskiéj wymownym ruinami i bazylikami swemi, zatruty był wszakże ciągłą tą powracającą troską, wznawiającém się pytaniem... kiedy... pójdziemy do Polski! Dla nich to było celem jedynym, dla Francyi uprzykrzonym zawrotem nudnéj piosenki, na którą jednostajnie odpowiadano, wzywając do cierpliwości... Zwlekano, tymczasem śmierć dziesiątkowała, wojna kładła na pokosach... a pozostałym ofiarom zawsze prawiono kazanie o cierpliwości! Mieli jéj więcéj, niż człowiek mieć powinien... a ktoby był się przypatrzył tym bohaterom z ich ubogiemi węzełkami, w których najdroższym skarbem był woreczek polskiéj ziemi, wynędzniałych, odartych... nie śmiałby urągać, ucząc ich tego, od czego umierali...
Gdziekolwiek wybuchło powstanie ludu, bunt pospólstwa... słano Polaków... szli posłuszni, bili się płacząc nieraz i nieraz skostniały im ręce, na widok krzyżów i ołtarzy, które przeciw nim zamiast broni i dział stawiono.
Naówczas w piersi chrześcijanina toczyła się walka między religią a posłuszeństwem, wiarą a chorągwią... i bój był poświęceniem nadludzkiém... bo nad trupami płakali...
Tak Karol z innymi wysłany na Frosinone, na placu bitwy spotkał się z mnichem, który z krzyżem i szablą lud prowadził, przypomniał mu się X. Marek, oręż wypadł z ręki, a włoch go obciął okrutnie...
Poszli na Terracina... tu gdy zdobyto miasteczko, gdy legijon wpadł z oddziałem francuzkim razem... znaleźli wśród ulicy wystawiony ołtarz... kapłan przed nim kończył mszą świętą i podnosił kielich nie krwawéj ofiary nad głowy ludu, gdy go szable i bagnety wojsk rzeczypospolitéj rozniosły... jak męczennika...
Każdy z tych widoków zakrwawiał serce polskie i wskazywał biednym że szukali ojczyzny u tych, co ją odbierali drugim, a nikomu nie dali — po każdéj z tych bitw, żołnierz legł smutny i wzdychał patrząc na poległych jak na braci po duchu i wierze...
Każda też utarczka sypała obok włochów mogiły polaków, którzy ginęli z rozpaczy... bili się wściekle... i w rodzaj obłąkania wpadali. — Straciły legijony mnogich żołnierzy pod Frosinone i Terraciną... tu Karol także obok Podoskiego i Wisłoucha walcząc, gdy się na mnicha z krzyżem zapatrzył przypomniawszy Barską — został ranny silnie... ale nie śmiał się nawet pomścić na tym, co go okaleczył... tak upokorzony był rolą nieszczęśliwą, którą legijonom grać kazano.


W Grudniu tegoż roku, walcząc z wojskami rzeczypospolitéj, Polacy okryli się sławą pod skalistemi obrywami Civita Castellana...
Może po raz pierwszy uznano głośno udział legijonów w walce, i należną im część w odniesioném zwycięztwie.
Tych dni straszliwych zapasów dziś jeszcze bez wzruszenia przypomnieć nie podobna... krwawe boje, mogiły, nadzieje, zawody — oto historyja tych lat, które tylko sławę i zeschłą gałąź wawrzynu przyniosły, opłaconą drogo.
Już się godziło było przekonać, że legijonów rachuby omylone zostaną — tracono wiarę we Francyą, ale cóż wygnaniec a żołnierz miał począć, jeśli się nie bić za to, co nazywano swobodą.
Służył jeśli nie Polsce, to myśli przewodnéj, którą ona żyła. —
W nagrodę krwi i poświęcenia zdobyte w neapolitańskiéj wojnie sztandary, Kniazewicz, młody Dąbrowski, Drzewiecki i Kosecki mieli polecenie odwieść dyrektoryatowi do Paryża...
Téj czci i uznania zazdroszczono im w wojsku, a jakżeby byli chętnie polscy wysłańcy oddali ją za iskierkę nadziei. Pochlebiali téż sobie, że doczekają się choć obietnicy w zamian za krew.
Gdy wpośród owacyi i okrzyków wspomniano cicho, trwożliwie — o Polsce, mężowie stanu zmarszczyli brwi, wzruszyli ramionami i skarżyli się na to nieznośne natręctwo Polaków, którym nigdy niczego nie dosyć. Jednakże przez litość półgębkiem szeptano o wojnie prawdopodobnéj przeciwko Austryi... i pozwolono wróżyć, że z niéj może wyrosnąć — Polska!
Tymczasem wysługiwać się było potrzeba daléj, a Rzeczpospolita nie gardziła ochotnikami — tylu ich ginęło!!


Spodziewana z Austryą wojna wybuchnęła nareszcie, w legiony wstąpił duch nowy; wieść o posiłkach moskiewskich, o Suworowie rozchodziła się już... a polska dłoń drzała z pragnienia zemsty..
Rozkoszą prawie było walczyć nie z ludem i mnichami ale z nieprzyjaciołmi kraju własnego.. nadewszystko ze znienawidzonym moskalem, z rzeźnikiem Pragi, z żołdactwem Carów, które się zmazało krwią polską.
Ale właśnie ta wyprawa do niczego doprowadzić nie mogła, była tylko heroiczną obroną; — w nieszczęśliwych warunkach przedsięwzięta, z liczbą wojsk niewystarczającą, by zwycięzko stanąć przeciwko sprzymierzonym — tworzyła bohaterów, ale zwycięztwa chwilowe nie mogły pokryć klęsk.. miesięcy.
Polacy szli chciwiéj jeszcze do walki, bo zwycięztwem spodziewali się zbliżyć ku ojczyznie! próżne nadzieje!
Pod Legnano w przeddzień bitwy na biwakach odpoczywał chwilowo Karol, gdy do niego przyszedł stary Darewski. Twarz starca tego dnia jakaś była rozjaśniona i weselsza niż zwykle..
— A no, towarzyszu broni, rzekł mu, wyciągając dłoń namulaną i ściskając krzepko podaną rękę, przyszedłem się téż z tobą pożegnać...
— Alboż odchodzicie? dokąd? wszak się nie wątpliwie na gorącą walkę zabiera? spytał Karol.
— Otóż to jest, odpowiedział Darewski, — powiem ci szczerze, romatyzmy mnie łupią nieznośnie, tęsknota je jak w... nadziei żadnéj, starości nudna, trzeba to raz skończyć!
— Na miłość Boga! cóż to znaczy? podchwycił Karol,
— Co ma znaczyć! po swojemu, zasiadając na siodle, rubasznie zawołał Darewski: juści żem nie żaden chłystek, żebym sobie życie odbierał, ale — est modus in rebus.
— No! to jestem spokojny — rzekł Karol, rzecz pewna i doświadczona, kto śmierci szuka, tego ona nie bierze.
— Obgadali Kostuchę! rozśmiał się Darewski.. ona ma serce!
Nie tak czarny djabeł, jak go malują.
Jeśli powrócisz do kraju, a zajrzysz kiedy na Ruś, dodał, pokłoń, się tam od mojéj mogiły krewnym Weryhom, ile ich tam jest... i powiedz, żem wstydu im nie zrobił... Poznasz łatwo Weryhow-Darewskich, czy Darowskich, jeden w drugiego chłopy, jak dęby, ręce silne, jak łapy niedźwiedzie, a i w głowie niezgorzéj i języka w gębie nie zapomną...
Karol uśmiechał się, brał to wszystko za fantazyą starca... Darewski bowiem był wesół jak rzadko i długo jeszcze baraszkował tak, a gdy już nocą odchodził, zamiast podać rękę, objął Karola, pocałował i stary krzyżyk mosiężny oddał mu na pamiątkę.
Było to przeczucie zgonu, czy na prawdę myśl szukania go wśród bitwy. Mężny starzec przeszło siedemdziesiątletni, rzucił się nazajutrz na czele swych legionistów przeciw kolumnie nieprzyjacielskiéj z zapałem dwudziestoletniego młodzieńca... i zginął...
Karol wśród bitwy przyszedł, gdzie spoczywało ciało jego z ręką na piersi ściśniętą i ucałował blade rycerza czoło...


Był też to dzień dramatów i cudów... Komu nieznane imie grenadyera — filozofa, poety Cypryana Godebskiego? W téj bitwie i on się znajdował. Godebscy od wieków gnieździli się w Piaszczyznie, miał tam Cypryan rodzonego brata, porwała i jego tęsknica do boju... Porzucił więc jednego dnia spokojny dworek swój w sosnowym borku i ukochane doliny nad Prypecią, wziął i on torbę tułaczą, przedzierając się do Włoch, do legionów, aby walczyć obok brata...
Cypryan o przybywającym nie wiedział... ten z miasta do miasta gonił za polskim legijonem, przerzynał się przez nieprzyjacielskie straże, wymykał, przyłączał do oddziałów i tak dostał się dopiero pod Legnano... ale w chwili gdy już wrzała bitwa...
Wskazano mu pułk Cypryana, który szedł właśnie przeciwko nieprzyjacielowi. W niecierpliwości uściskania brata, tułacz nowy popędził za nim... zobaczył go już, Cypryan go poznał, zatrzymał się zdziwiony, przelękły, po nad głowami ich grad kul przelatywał.
Godebscy biegną ku sobie... jeszcze chwila a padną w swoje objęcia... zbliżają się ze łzami na oczach zapominając... boju... W tém kula działowa w oczach Cypryana rozdziera biednego przybysza i trupem go kładzie.
Jestli co tragiczniejszego nad te dzieje, poetyczniejszego nad tę prawdę żałobną?


Pod Magnano.... u Werony, pada waleczny Rymkiewicz na placu... przeszyty dwoma postrzałami... kona uśmiechając się i ściskając dłoń przyjaciela, niedosłyszanym szepce głosem.
— A! czemuż mi losy nie dozwoliły na swojéj umrzeć ziemi!
Z piersi umierającego wyrwało się to słowo, które było myślą jedną, jedyną, nieustanną wszystkich:
— Umrzeć broniąc ojczyzny...
Zamknięto polski legijon w murach Mantui, rozpoczęła się pamiętna owa obrona heroiczna téj twierdzy, którą natychmiast wojska austryackie odcięły i osaczyły.
Wielhorski, Axamitowski, Jakubowski, bronili jéj.
W chwili właśnie, gdy Dąbrowski marzył znowu o wdarciu się przez Austryą do Galicyi, jakby na przekor jego i wszystkich nadziejom, zamknięto ich w tych murach...
Reszta polskich żołnierzy zajadle biła się z Suworowskim żołdactwem... na to tylko, by wiecznéj gotowości ofiarnéj dowiodła.


Jest jakiś mistycyzm i fatalność nawet w datach tych dziejów zapomnianych.
Znowu w dniu 3 Maja 1799 roku, w tę pamiętną rocznicę ustawy, co Polskę odrodzić miała, weszli Polacy do Rzymu... szczątki ludzi w łachmanach odzieży.
Tym razem nie mógł już Dąbrowski wybrać z szeregów lepiéj odzianych, aby ich wiecznemu miastu pokazać przystojniéj, bo nie było jednego całego munduru, jednego obuwia ludzkiego w batalionach... Szli odarci w bohaterskich oszarpanych sukniach, kurzawą i błotem okryci, ogorzali, wychudli... a widok ich obudzał litość nawet w nielitościwych.
Dwa dni przesiedzieli tylko na ruinach, zszywając cierpliwie odzież... za którą obiecano im nową w Peruggii... Wyszli na tę wyprawę nowego rodzaju, aby się przeodziać do boju...
Dąbrowski ze swymi cudów dokazywał pod Cortoną... ludzie rośli w obliczu niebezpieczeństw na olbrzymów.
Tu major Kamiński idąc do zdobycia wrót zabarykadowanych, kulą ugodzony został w nogę... Choć okulawiały, czując upływającą krew, nie wstrzymał się, spieszył tylko prędzéj, póki sił. — W tém druga kula drugą mu nogę strzaskała — padł, ale upadły wlókł się jeszcze na rękach ku wrotom, które zdobyć było potrzeba, przypełznął do nich, podniósł dłoń krzepnącą i — skonał.
W każdym z tych świetnych bojów, które składają karty dziejowe Rzeczypospolitéj francuzkiéj, w zwycięzkich jéj pochodach wszystkich droga krew polska obficie się leje za sprawę nie naszą...
Ta sprawa, która wczoraj zdawała się sprawą ludów i swobody, powoli nieznacznie staje się podstawą... cesarstwa... nowego, w nowéj szacie przybranego militarnego despotyzmu... Jeszcze mówią o wolności i Rzeczpospolitach nowych, a już w powietrzu jest ukoronowana idea dynastyczna...


Mamyż opisywać te wyprawy, bitwy, pochody, których obraz znajdzie się sto razy skreślony piórem apologistów, często z umyślném, czasem z mimowolném zapomnieniem naszego w nich udziału?
Nie są to dzieje nasze, ale wśród nich jaśnieją złotem szyte czyny dzieci bez matki, sierot bez przyszłości.
Pod Trebbią padają nowe ofiary, najnieszczęśliwsi idą w niewolę Moskwy, gorszą nad śmierć; sam Dąbrowski ranny, dwa razy opasany przez nieprzyjaciół i prawie ujęty, przywiązaniu współtowarzyszów broni winien ocalenie.
Biernacki i Potrykowski, bijąc się jak lwy, rozpędzają chmurę kozaków, a Dąbrowski cięciem szabli kruszy lancę, która go przeszyć miała...
Na placu tym już głośno a sławnie rozlega się imie mężnego Chłopickiego.
Smutne a świetne boje... które ostatek nadziei odbierają... Nieprzyjaciel liczniejszy, sypie coraz nowe zastępy, zwycięztwa okupują się stosami trupów... a nie wiodą do niczego, prócz sławy!...
Pod Trebbią samą... ginie z legii półtora tysiąca ludzi... tysiąc trupów, pół tyle rannych.
Ofiary dla Polski... stracone.
W miejscu poległych biegną chciwie ochotnicy nowi na piosnkę Dąbrowskiego... jak ów Godebski, co przybiegł z sakwą podróżną na pole bitwy, by brata ujrzeć i — skonać...
Stara Polska rycerska skazana na bezczynność, wytrzymać jéj nie może, rozkuwa więzy, idzie na granice... byle walczyła.


W Kwietniu rozpoczyna się oblężenie Mantui, któréj załoga z Francuzów, Włochów, Szwajcarów i drugiéj legii polskiéj złożona, trzyma się prawie do końca Lipca przeciwko przeważnym siłom nieprzyjaciela...
Jakby przewidując los, który spotkać może polskiego żołnierza, Wielhórski, prosi, by mu w polu otwartém walczyć dozwolono i odbiera pochlebną, ale odmowną odpowiedź...
Ćwierć roku w murach twierdzy, któréj obronić nie mogą męztwem swém, walczą legioniści z nieudolnością wodza, z głodem, niedostatkiem i przewidywaniem ciężkiego losu...
Chwilowe niechęci, które zrodziło cierpienie, ustają i płoną w rosnącym zapale bojowym... Cała załoga stęka i narzeka na głód i niedostatek... Polacy się nie skarżą jedni, jedni nie uchodzą z szeregów...
Ten dramat militarny kończy się pochwyceniem gwałtowném żołnierzy, ocalałych z głodu i boju.. na więzienie i wygnanie...
Kiedy się czyta pełne prostoty opowiadanie Godebskiego o tém trzymiesięczném więzieniu... łzy na oczach stają.
Z tą nieszczęśliwą kampanią ostatnie rozwiały się nadzieje...
Z polskich legionów, które zwycięzko miały wkroczyć do kraju.. zostały szczątki mizerne, Wielhórski i Kosinski poszli do niewoli na forteczne lochy i kajdany, żołnierz pochwycony z niemi, a Aksamitowski, który z dwunastu innymi miał odwieść legion do Francyi, półtora sta ledwie ludzi, rannych, w łachmanach, wlokących życia ostatek, przyprowadził — do Lyonu. —
Zastęp ten zmniejszał się, topniał, ginął.. ale z kraju biegli na miejsce poległych — żołnierze nowi...


Karol przebywszy z Dąbrowskim krwawe dni pod Trebbią, z resztkami starych towarzyszów łączył się stając do boju pod Novi. —
Tu znowu rannym był, ale nawykły do tych pocałowań kul, związał nogę i nie chciał pojść na łożko szpitalne...
W sierpniu z pierwszym batalionem przybył znużony do Genui... Od śmierci Darewskiego stał się on bardziéj milczącym, posępniejszym niż kiedy, szedł wprawdzie i bił się walecznie, ale wszystko to, co się w koło niego działo, mało się go zdawało obchodzić.. Milczący, skinieniem głowy ledwie na pytanie odpowiadał..
Skwar letni, pochód nużący, wyczerpały jego siły, oczy już nie chciały patrzeć na ten cudny amfiteatr gór, otaczających Superbę.. znalazłszy trochę cienia pod murem, rzucił tłumoczek swój i upadł, składając na nim głowę, nimby im wyznaczono kwatery.
Słońce sierpniowe piekło, pragnienie piersi paliło, bezsenność zamykała powieki, znużenie odbierało siłę nawet duchowi, — budząc tylko żądzę spoczynku, choćby w śmierci. —
Karol w téj chwili czuł się zobojętniałym na wszystko, wyczerpanym, zdało mu się, że daléj już pójść nie potrafi, że się z tego bruku, na którym legł, nie podniesie...
Wśród włoskiéj wrzawy ulicznéj, ryku osłów niosących transporta, wisku złośliwych mułów idących z bagażami, kłótni ludzi, bijących się z sobą i nieposłusznemi zwierzęty — stary żołnierz śniąc o przeszłości, usypiał prawie pod ścianą.. która go od piekących osłaniała promieni. Po nad nim milczące wznosiły się w staréj swéj chwale pałace z marmurów i piętrzące kamienice, z których okien niekiedy wyglądała ostrożnie w białym rąbku, ciekawa twarz niewieścia i spłoszona wzrokiem uciekała...
W ciasnych uliczkach pnących się wschodkami do góry, jak cienie przemykały się postacie uchodzących przed wojskami mieszkańców...
Ulice już zalegało wojsko, od strony cienia rzucano węzełki i znużone kości na ziemię... nie jeden jęk rannego dał się słyszeć wpośród wrzawy, ale i nie jeden śmiech wesoły... bo młodości nie trzeba więcéj nad trochę cienia i jedno spojrzenie niewieście...
Zdala te czarne oczy pałające, choć iskrzyły się dumą i nienawiścią, zdawały się palić inném uczuciem...
Żołnierz, co nie jadł od dwóch dni, posyłał dłonią całusy do góry.. i śmiał się, widząc odpowiadające im pięści białe Genuenek...
Gdy tak upadłszy, drzemie Karol na twardym bruku, szmer jakiś posłyszał nad sobą, mimowolnie ociężałe podniosły się powieki... Zdziwiony zobaczył tuż, o krok stojącą postać młodzieńczą, świeżą, uśmiechniętą.. strojem i twarzą jakby z Polski wykradzioną..
Było to chłopię w czarnéj węgierce, w pąsowéj czapeczce konfederackiéj, z rodzącym się wąsikiem na śmiejącéj się wardze... Patrzało na Karola, wlepiwszy weń wzrok, niepewne, drżące, zdziwione, z usty otwartemi, przez które wyraz jeszcze wyrwać się nie śmiał.. Z wyciągniętemi już rękami stało; nie mogąc jeszcze wykrzyknąć, głos mu zamierał na wargach.
Nagle osłabły Karol porwał się, jakby go cudowna siła rzuciła.
— Tadzio! zawołał — ty! tutaj! dziecko moje... Ty? a! byćże to może?
— A! stryj! krzyknął rzucając się ku niemu młody chłopiec, ja zaraz was poznałem...
Karol ściskał go zbladły i strwożony.
— Dziecko moje... cóż się stało? Mógłżeś ty... opuścić matkę... O Boże!
Nie umiał dokończyć pytania, bo się już domyślał odpowiedzi.
— Matkę! rzekł smutnie Tadeusz z cicha — stryju! ja już nie mam matki, prócz téj, którąś ty mnie nad wszystko nauczył kochać...
— Ewa nie żyje! załamując ręce, bijąc się w czoło — odparł Karol i pochylił się na mur.. nie mogąc powiedzieć więcéj.
Tadeusz stał, i jemu się łza w oczach kręciła.
— Pisałem o tém do was... rzekł w końcu — znać żeście chyba listu mojego nie otrzymali.. pisałem i o tém, że się do was do legionów dostać muszę... Czekałem odpowiedzi... niecierpliwość rosła... musiałem pójść... Spełniłem najgorętsze serca pragnienie. Stryju mój! ja przy tobie, pod twojém okiem walczyć będę...
Karol podniósł się, milczący ściskał go i całował, żołnierze powstawali przyglądając się im... Ten chłopak świeżo z Polski przybyły, przynosił im woń kraju, cisnęli się do niego, chwytali suknie, drżeli, łzy kręciły się w oczach. Jeden drugiemu szeptał: — Z Polski przybywa!
Stary grenadyer zwolna wskazał mu na odartych, wynędzniałych towarzyszów... Znużeni, wyżółkli od trudów i chorób, rycerze ci wyglądali, jakby świeżo wyszli ze szpitalu. Widok ich losu w istocie nie miał w sobie nic nęcącego... ale z pod téj nędzy patrzało zahartowane męztwo, wzgarda niebezpieczeństwa, trudu, śmierci....
— Z dala, odezwał się Karol — inaczéj ci się pewnie bohaterskie te legie wydawać i śnić musiały, patrz na tę rzeczywistość i powiedz mi, czy się o nią młode twe nie rozbiją zapały! Wytrwaszże ty tutaj, gdzie my zahartowani padamy. — Nie jest to wojsko wytworne, wypieszczone, które stoi, czeka, a w danéj chwili przy odgłosie trąb i biciu w kotły, na heroiczny bój się rzuca... myśmy żołnierze nocy i dnia, lata i zimy, z kolei pracujący bagnetem i rydlem... bez odzieży, bez magazynów, otoczeni krajem, któremu niesiemy swobodę, a zasnąć w nim bez nadzwyczajnych ostrożności nie możemy i studnie spotykamy zatrute... Bijemy się, nie jedząc po dni kilka, niepłatni, wysyłani z chlubném męztwa naszego uznaniem tam, gdzie drogę trupami wyściełać potrzeba... Tadeuszu mój, tyś za młody i za słaby na nasze ciężkie życie.
— Ja! za młody! za słaby! przerwał gwałtownie młody chłopak prostując się — ale.. mój stryju! ja mam więcéj niż wy, bo młodość, która jest siłą niepokonaną... ja się niczego w świecie nie lękam, prócz żebym nie zgnił w bezczynności... Byliście młodsi odemnie, wychodząc do konfederacyi... nie! nie! ja tu już jestem i — zostanę...
— Czekaj... zachowaj się na tę chwilę, gdy już za własną bić się będziemy ojczyznę... tu nie dla ciebie miejsce...
Chłopak potrząsnął głową.
— Tu się bijemy za wolność, rzekł, tak, jak ty stryju biłeś się z Pułaskim w Ameryce... a ztąd legiony wszak pójdą do Polski!!
Słysząc znowu powtórzone te słowa, które się próżno tyle razy o jego uszy obijały, Karol uśmiechnął się gorzko, nie chciał złudzeń młodzieńczych rozbijać.
— Daj to Boże! rzekł — daj to Boże!
Żadnym z argumentów użytych na pokonanie Tadeusza, nie było sposobu go powstrzymać, z całą gorączką młodości nie dawał mówić z sobą, nie pozwalał się sprzeciwić, słuchać nie chciał.


Zaskoczony przez tego niespodzianego przybysza, Karol musiał się udać natychmiast do jenerała Dąbrowskiego, prosząc go o krótkie kilkodniowe uwolnienie od służby, aby miał czas obmyśleć pomieszczenie Tadeusza i wyekwipowanie. Sam także potrzebował przy nim wypocząć, gdyż stare rany ze znużenia i osłabienia drogą się pootwierały.
Karol dostał żądany urlop dopókiby legijon kwaterował w Genui i okolicy.
Nie potrwało to jednak długo, bo stanowiska nieustannie się zmieniały. Karol po ojcowsku zajął się wojskową wyprawą chłopca, który przybył z zapasem dostatecznym dla siebie i stryja z domu. Sprowadziła go Opatrzność, gdyż w téj służbie ofiarnéj, miesiącami żyło się bez żołdu, a starszyzna niemal cała o domowym swym groszu. Na składki, na pożyczki tym, którzy co dzień ginęli i dług z sobą na drugi świat nieśli, wyczerpywały się prędko węzełki, Karol oddawna był na sucharze żołnierskim... Nikt o tém nawet nie wiedział, gdyż przywykły do najprostszego życia, surowszym był dla siebie niż dla drugich.
Przybycie Tadeusza, życie wspólne, uratowało Karola od wycieńczenia i choroby. Młody chłopak wygód wyłącznych nie przyjmował, zmuszał stryja do podzielenia ich z sobą i odżywił starego, pielęgnując go z synowską miłością...
Przez tych dni kilka wypocząwszy na oglądaniu miasta, opłakującego dawną wielkość swoją, okolic cudnie pięknych, a ludności nieco zdziczałej i niechętnéj; spędziwszy wieczory na pogadankach o Polsce dalekiéj, na znak dany ruszyli..


Przybycie wychowańca, syna téj kobiety, którą jedyną w życiu kochał Karol — wstrząsło całą jego duszą... Jak rany ciała otwarły się zasklepione serca rany — lecz nie czas było myśleć o sobie i opłakiwać przeszłość. Tadeusz przebywszy niebezpieczeństw tyle, by się dostać do upragnionéj Italii, rwał się do wojska... trzeba było czuwać nad jego zapałem młodzieńczym.
Wojna była morderczą, położenie wojsk nie zbyt szczęśliwe, trudy niezmierne; wszystko to razem zmuszało starego wojaka być niańką troskliwą. Nie odpuszczając od boku swojego Tadeusza, musiał go uczyć, powstrzymywać, bronić, osłaniać.
Chłopak w prędce stał się ulubieńcem batalionu; młodość jego, zapał, dusza świeża, serce szlachetne otwierały mu ramiona towarzyszów.
Ale jemu ledwie nie ciężyły te pieszczoty, prawie się czuł niemi obrażonym, chcąc co najprędzéj dosłużyć się równości u towarzyszów broni... Rwał się też w każdém spotkaniu jak szalony z tą zuchwałością młodzieńczą, która nie zna i nie rozumie niebezpieczeństwa... Karol dumny nim był, ale truchlał o niego.
W istocie Tadeusz zasługiwał na miłość stryja i przyjaźń żołnierzy; chłopię to było, jakby stworzone na te czasy walk, hartowne, milczące jak Karol, ale nie ugięte. Ze ścian domowych wyniosł poczucie obowiązku i ofiary.
W pierwszéj małéj utarczce forpocztów, Tadeusz został draśnięty przez dragona... od okrutnego cięcia, szabla Karola, poczciwa Saracenka go uchroniła.
A! jakże szczęśliwym był z téj rany, z tego pierwszego chrztu krwi... z radości dostał prawie gorączki... szalał, śmiał się, zawiązaną rękę niósł dumnie... nie poszedł do ambulansów i pozostał w szeregach...
Nocą Karol siedział nad nim, chociaż najmniejszego nie było niebezpieczeństwa... staremu macierzyńskie łzy kręciły się na powiekach.


Poczęte dzieje legijonów ciągnęły się tak jednym wybitym torem — ciągłe straty w szeregach zastępowali jeńcy z półków austryackich, przybysze, ochotnicy z kraju, a stracone nadzieje odradzały się z każdą wyprawą, z każdą na nowo grzebane.
W drugiéj bitwie pod Novi (1799, Października 24). Legije znowu straciły wiele mężnego żołnierza. Sam Dąbrowski ocalenie swe winien był Schillerowi i pracowitości niezmordowanéj.
Pod namiotem, w obozie chwile wolne poświęcał czytaniu, miał tego dnia na piersi tom jeden trzydziestoletniéj wojny. W chwili gdy cięciem szabli obcinał lont, którym kanonijer austryacki miał działo podpalić wymierzone na nasze szeregi... kula karabinowa trafiła go w piersi i utkwiła w owym tomie Schillerowskiéj historyi...


Trudy były w istocie takie, jakiemi je Karol Tadeuszowi przedstawiał; pochody nużące, bezsenne, w porze chłodnéj i słotnéj, w kraju ogołoconym, bez odzieży, bez zapasów... Karol je teraz wszakże znosił łatwiéj, bo młode chłopię, stojące u jego boku, żywiło go swą młodością i zapałem... Legijony były w ruchu nieustannym, co dzień prawie w innym miejscu walczyć zmuszone lub przedzierać się przez góry i wąwozy... stać na morderczym ogniu nieruchomie lub rąbać do upadłego...
Nieraz jednego dnia opłakiwano stratę człowieka (Jabłonowski) a nazajutrz obchodzono odbicie z niewoli i podziwiano męztwo.
W jednéj z tych utarczek zginął sławny swojego czasu, nieszczęśliwy a wytrwały i nieustraszony żołnierz... Strzałkowski.
Wie to każdy z tych, co w ogniu bywali, jak różne są losy żołnierza, jeden narażając się, wychodzi zawsze cało, drugiego ściga przeznaczenie dziwaczne tnąc zawsze po głowie, innego po nogach... lub w piersi mierząc mu nieustannie. — Strzałkowski służąc w wojsku polskiém, późniéj w legionach od ich zawiązku, był tak nieszczęśliwy, że byle wyszedł na plac, zawsze z raną powracał. Miał na sobie blizn tyle, w ilu był bitwach i potyczkach... Nareście śmierć długo się z nim draźniąc, wzięła nieustraszonego żołnierza...
Na ostatek po morderczéj téj kampanii legijony, których nie oszczędzano i które się same nie oszczędzały, narażając wszędzie, gdzie największe groziło niebezpieczeństwo — zdziesiątkowane zostały i przerzedzone straszliwie.
Połowa polskiego żołnierza padła, reszta od chorób i ran ginęła powoli, liczba się co dzień zmniejszała.
Jazdy nie było już nad sto wychudłych koni i zbiedzonych ludzi. — Po lazaretach i zapaśnych kwaterach karmieni pół-chlebem i połowiczną strawą, umierali z nędzy... musiano pomyśleć o nowéj reorganizacyi, którą wojna w prędce zdezorganizować znów miała.
Razem z innymi wysłano Karola i Tadeusza do Marsylii, gdzie polskie legijony z resztek i posiłków skupić się miały, łachmany swe zmienić na odzież nową i uzbroić...


Ale nie długo trwał potrzebny ten wypoczynek — wojna się rozpoczynała... legion spieszył, by w niéj uczestniczyć. Część jego na stanowiskach nawet pozostała. Położenie wojsk francuzkich równie prawie było rozpaczliwe i trudne, dzieliły one niedostatek posiłkowych półków, ich trudy i głody... Honor sztandaru wymagał wytrwania, dodawał siły. Każde niepowodzenie zamiast pokonać, draźniło i zapał zwiększało; musiano poniesione wetować straty.
Legiony poślubiwszy sprawę honoru Francyi, dotrwały jéj wierne do końca.
Z tysiąców ochotnika naszego, ledwie po walkach ostatnich we wszystkich oddziałach liczono ośmiuset rozpierzchłych ludzi.
W lazarecie umierał każdy prawie, kto się do niego dostał... ale Marengo jasno wypisało się na kartach dziejów Francyi.
Nie opuszczała Dąbrowskiego uparta myśl dostania się do Polski.
Z tym samym planem mało zmienionym, który zrodził tyle nadziei pod Palma-Nuova... słał on znowu do Bonapartego... Plany i projekta pogrzebione spoczywały w archiwach. Tym czasem bili się nasi i śpiewali: Nie zginęła... a ginęli dla niéj. —


Dnia 3 Października 1800 roku, przybył Dąbrowski do Medjolanu, gdzie stały oba bataliony i ściągały się resztki legii naszych. Marsylska z Wielhórskim podążyła tu także.
Całość przedstawiała si świetniéj, niż kiedy, bo ją przynajmniéj odziano, uzbrojono i część żołdu wypłacono. W pośród szeregów skupionych na nowo żołnierz stary, wyprobowany, stał obok pałającego zapałem ochotnika nowego. — Starszyznę zdatną wyrobiły boje i doświadczenie, ta najlepsza szkoła żołnierza.
Przypływ jeńców polskich i zbiegów z wojsk austryackich, ochotnika z różnych części kraju był tak wielki, iż zastęp znowu podniósł się do pięciu tysięcy ludzi.
Chwila wypoczynku dozwala odetchnąć i nabrać sił nowych, ale przewidywano, że to jest tylko rozejm, a walka nieskończoną. Obie strony nieprzebłagane, zajadle się mierzyły mściwemi oczyma.
Najdzielniejsze serca i dłonie stały w szeregach... z zapasem niewyczerpanym nigdy nadziei. —
Tym ogniem ożywionych znajdujemy ich w walce pod Peschierą...
Karol i Tadeusz szli obok siebie w pierwszym batalionie, stając pod Sermione naprzeciw nieprzyjacielskich okopów, oparci o wybrzeże tego cudnego jeziora Garda, którego ciche wody stały się także teatrem wojny. Codzień prawie następowały utarczki... odnawiały się niespodziane co godzina. W spotkaniu pod Peschierą, gdzie cudów męztwa dokazywali Polacy; Plutowie oba walczyli razem z Grabińskim i Chłopickim. Męztwo ich liczniejszego nieprzyjaciela zmusiło do odwrotu od twierdzy. Dnia tego odcięto Sermione od Peschiery... Austryacy napróżno zuchwałą wycieczką probowali odzyskać utraconą pozycyą, cofnąć się znowu musieli. Ale nikt prawie z tego zajadłego boju nie wyszedł cało i walka była tém rozpaczliwsza, że siły nierówne. Stary konfederat i młody ochotnik wynieśli rany chlubne. Tadeusz ocalił życie stryjowi... Karol ochronił go kilka kroć, wyrąbując ze środka nieprzyjacielskich kolumn, w które się zuchwale zapuścił...
Każdy niemal dzień tego oblężenia dostarczyłby treści do obrazu, Polacy składający większą część sił francuzkich, bili się mężnie, a znosili w przykréj porze roku trudy oblężnicze z wytrwałością, podziwu godną. Około Sermione dzień i noc bez odetchnienia trwał bój zacięty..., musiano po stopie ziemię zdobywać, posuwać się, ściskać twierdzę, stać w ogniu, kopać pod strzałami, odpychać wycieczki, a bez ustanku być gotowym... Często wpośród dnia na gradzie kul, znużony żołnierz padłszy na chwilę, usypiał, a śmierć przychodziła mu tak we śnie... błogosławiona i spokojna.
Ale wśród niebezpieczeństwa tego i czujności, gorączkowy obudzał się zapał, ta nieustanność boju przywiązywała do niego, nie dając sercu ostygnąć. — Żołnierz rósł w prawdziwego bohatera, nie takiego może, jakim go malują dzieje greckie i rzymskie, ale jakim stworzyły go napoleońskie wojny krwawe... żelaznego wiarusa, pogardzającego śmiercią, z uśmiechem i żartem na ustach, nieustraszonego w boju, łagodnego po bitwie, miłosiernego dla jeńca, gotowego dać życie za chorągiew, choćby na niéj nie czapka frygijska, ale cezarów orzeł spoczywał...


Z pod Peschiery polska legia poszła po zawieszaniu broni, zawartém w Trewizie (16 Stycznia 1801 r.), strzedz Mantui na lewym brzegu Mincio.
Stare chorągwie jéj poszarpane były kulami w kawałki, musiano jéj dać orły nowe...
Po zawarciu pokoju w Lunewilu (26 Stycznia 1801), Dąbrowski wrócił do Medyolanu, inne bataliony rozesłano na stanowiska po Włoszech... Naddunajska legia Kniażewicza weszła także do Włoch. Z nią razem siły te poważny stanowiły zarodek armii, do piętnastu tysięcy ludzi...
Ale to właśnie może i wyrywające się ze wszystkich piersi, nie przełamane, natrętne życzenie — do Polski! groziło polskiemu żołnierzowi rozproszeniem i zgubą... Codzień nie miléj brzmiał w uszach Francyi ten okrzyk, to domaganie się ojczyzny, ten wyrzut biednych tułaczów, którzy krwią kupiwszy sobie prawo do wdzięczności, o spłatę długu się dopominali.
Potrzeba było się pozbyć tych ludzi, których nic zaspokoić nie mogło, nawet macierzyński uścisk Rzeczypospolitéj...



KSIĘGA VI.

San Domingo.

Kończą się wreszcie, jakby jękiem boleści te świetne legijonów dzieje — ostatek nadziei z krwią upłynął.
Pierwszemu konsulowi biedni tułacze stali się naprzykrzoném świadectwem niespełnionych obietnic... Od pierwszéj chwili, gdy niemal pogardliwie ale szczery jeszcze w swéj obojętności młody jenerał przyjmował Dąbrowskiego i Wojczyńskiego — do dni konsulatu, cesarstwa, aż do wygnania św. Heleny — nie zmieniły się jego przekonania, Bonaparte nigdy nie chciał Polski... ale często chciał mieć polaków żołnierzy, a wyuczywszy się polityki.. zbywał ich obietnicami... do których najmniejszéj nie przywiązywał wagi.
W chwili, gdy już swą gwiazdę widział wschodzącą, naprzykrzonymi mu byli ci wierzyciele, chciał się ich pozbyć, a z nimi sztandaru Polski.
Wojsko to ożywiał stary, niepokonany duch republikancki, legije draźniły tych, co Polskę umarłą widzieć chcieli; sympatya Francyi dla nich była zaporą do zbliżenia się ku monarchicznéj Europie, chwilowo pożądanego.
W ciszy osnuty plan wykonał się tajemniczo i energicznie.
Jednego dnia niby na prośbę i niby w nagrodę za świetne czyny ostatki legionów zaszczycono wcieleniem do wojsk rzeczypospolitéj francuzkiéj.
Główny oddział otrzymał nowe nazwanie — sto trzynastéj pół-brygady.
W początkach radość zaślepionych była wielka — ale krótka... Myśleli, że Rzeczpospolita poślubiała w ten sposób uroczyście ich sprawę. — Porównanie z żołnierzem Francyi było polepszeniem ich losu.
Niestety — była to przewrotnie obrana droga do zniszczenia zastępu tego nieszczęśliwych tułaczów.
Karol przyjął wiadomość o tém podejrzliwie i smutno, trzymała go zwątpiałego tylko nadzieja powrotu do ojczyzny, a los młodego wychowańca nadto obchodził, aby z nim na nowe nieprzewidziane miał się narazić przygody.
Gdy resztkom ogłoszono dziennym rozkazem łaskawe wcielenie ich do wojsk francuzkich — Pluta się zawahał...
— Słuchaj, rzekł wieczorem do Tadeusza... tu już o Polsce mowy nie ma i rychło nie będzie. Mnie tu czy tam kończyć.. jedno, ale twoim obowiązkiem powracać do Skały.. Pracując czekać na mnie będziesz, a Bóg może zwlec się dozwoli.
— Tak! a wy? przerwał gorąco Tadeusz... a wy myślicie daléj iść i walczyć?
— Powiedzże mi, do czegobym ja się zdał, gdybym szable porzucił? Na co mi życie bez nadziei, tęsknoty bez końca... walka to zapomnienie. Ty możesz mieć nadzieję lepszych czasów — ja już ich nie doczekam... Sprawdziły się słowa X. Marka.
— Mój stryju! mój ojcze! przerwał uparty chłopak — póki ty, póty ja... nieopuszczę cię, przysięgam, pójdziemy razem... nauczę się żołnierki.
— A jeśli nas gdzie wyślą? daleko?
— Tém lepiéj! wszak ty dobrowolnie byłeś w Ameryce...
Karol ruszył ramionami.
— Ja, rzekł — o! to co innego! ty powracać musisz... Kto wie? może mnie śmierć nie zechce, walka złamie, kalectwo zmusi szukać przytułku, dachu potrzebować będę... Ty mi tam izdebkę po Porembie przygotujesz w Skale... Jedź i czekaj...
Tadeusz ściskał go, nic nie mówiąc,
— Powrócimy razem, rzekł po chwili. — Słuchaj, uparty stryju, albo ty powracasz ze mną, albo ja z tobą idę — masz z dwojga do wyboru... Jest jeszcze i trzecie, na co nie zezwolisz może... to żebym ja poszedł uczyć się wojny... a ty powrócił chaty naszéj pilnować...
— Ale ba! zapewne! obruszył się Karol, o tém mi nie mów.
— A ja od swego nie ustąpię, zawołał Tadeusz...
— Do jutra, pomyślimy, bo i ja ustępować nie chcę... Nazwałeś mnie upartym, jestem nim w istocie...
Na tém dnia tego skończyła się rozmowa.
Karola nic już nie obowiązywało iść z temi rozbitkami... oprócz obawy powrotu do pustego domu prócz tęsknicy, która mu Skałę straszną czyniła.
Dla Tadeusza obawiał się losów wojny, dalekiéj może, których przewidzieć nie podobna, ran, niewoli... sterania. Dla siebie potrzebując trudu, lękał się go dla wychowańca.
Jak to pogodzić z sobą?
Nazajutrz Tadeusz stawił się z płomienistemi oczyma, ale nim Karol począł rozmowę, oświadczył mu, że wybrał sobie stanowczo zawód wojskowy, że za mało nabył w nim doświadczenia we Włoszech, porzucić go nie chce, nie może, i błaga aby mógł pozostać.
Mówiąc to, kląkł przed Karolem... złożył ręce, modlił się, oprzeć mu się nie było podobna... Stary milczał posępny i poważny, uścisnął go w końcu.
— Dziecko moje, odezwał się, bo cię tém imieniem miłość moja dla ciebie nazywać pozwala... uczyń o co proszę... powróć! Ja wróciwszy zdechłbym z tęsknicy w téj ruinie... tobie tam uśmiecha się przyszłość. — Dla mnie Skałę zaludniają upiory, co resztę krwi by wyssały... ja zostanę....
— I ja z tobą... stanowczo wykrzyknął Tadeusz, uderzając się w piersi — ja z tobą — nie mówmy już o tém, rzecz skończona.
W milczeniu podali sobie dłonie.
Obu wpisano do 113 pół-brygady.


Los tak przekształconéj legii, był już postanowiony... ale dla wszystkich jeszcze tajemnicą okryty. Domyślano się go tylko... mówiono różnie, z zagadkowego milczenia wnosić już było łatwo, że coś zagrażać musiało.
Nie zrozumiano nawet w początku, co znaczył rozkaz natychmiast po wcieleniu ogłoszony, udania się do Livorno. Niektórzy już podszeptywali, że w porcie czekają okręty... ale z jakiém przeznaczeniem?
Karol najlepiéj zrozumiał, że się legionu polskiego pozbywano... że go gdzieś zepchną daleko — ale dla niego tu czy tam było obojętném. Tadeusz cieszył się mówiąc — Im daléj, tém lepiéj.
Jemu uśmiechało się niebezpieczeństwo, pociągało go, wabiło, na wzmiankę o niém podnosił głowę, rósł, oko mu się paliło, nozdrza rozdymały.
W rozkazie dziennym dalsze przeznaczenie Brygady nie było wymienione... Tulon, Marsylia lub inne... miejsce, które wskazać miano. Niepewność ta kryła coś złowrogiego...
Marząc a zgadując, spiesznym marszem przybyli do Livorno.
Tu zaraz na wstępie dowiedzieli się, że w porcie stała korweta wojenna i statki przewozowe, które eskortować miała.
Mówiono, że wojsko przechodziło pod zarząd ministerstwa marynarki i kolonii — co samo oznaczało, że ich tam odprawić miano.
Ale dokąd? myśl błąkała się strwożona... Ci, co się tak cieszyli wcieleniem, chodzili przelękli, na wszystkich twarzach był wyraz boleści i niepokoju...
Z Ankony przybył objąć zwierzchni zarząd i dowództwo francuz Bernard, który nie miał ani współczucia dla Polski, ani najmniejszéj znajomości nieszczęśliwego narodu.
Pierwsze jego kroki i obejście się, dowodziły mało pojętnego służbistę, bez czucia i wychowania.
Zaledwie wszedłszy do Livorno, oddział zrozumiał po środkach ostrożności, jakie przeciwko niemu rozwinięto, iż dostał się prawie do niewoli. Widocznem było, że się obawiano ze strony Polaków oporu, a to samo rodziło domysły, iż ich jakiś los straszliwy, groźny oczekiwał.
W nielitościwém tém, grubijańskiém obejściu się z wygnańcami, z gośćmi Francyi, co za nią krew przelewali, — było coś oburzającego. Nieprzyjaciel nie inaczéj postępowałby z jeńcem wojennym.
Trwoga i zgroza wzrastały.
Do koła rozstawione wojska francuzkie otaczały 113 pół-brygadę, którą spiesznie rozbrojono i spieszniéj jeszcze rozkazano jéj wsiadać na okręty. Pospiech jakiś gorączkowy, nieufny towarzyszył tym przygotowaniom gwałtownym; w powietrzu czuć było postrach...
Mieszkańcy Livorno współczuciem i miłosierdziem otaczali wygnańców... domyślano się ich losu. —
Warty, czaty... karabiny stały do koła.
Z pomiędzy starszyzny wojskowéj już ktoś po cichu szepnął o San Domingo... wyraz ten z ust do ust podawany, krążył po wojsku... Niektórzy wiedzieli, że San Domingo znaczyło — śmierć, — klimat zabójczy, walka zajadła, wygnanie na drugi koniec świata... dla tych właśnie, co się pragnęli zbliżyć do ojczyzny!
— Otóż nagroda krwi naszéj! mówili rozbrojeni żołnierze...
W istocie dzikiém to było a okrutném. Pierwszy konsul inaugurował swe rządy tém rzuceniem na śmierć ludzi, którzy mu zawadzali. —
Karol nawet przestraszył się i chciał wycofać sam, byle Tadeusza ocalić, ale chłopak oburzył się i zaklął.
— Za nic w świecie! ja! Polak! miałbym się ulęknąć niebezpieczeństwa... śmierci, morza, klimatu i głupiéj jakiejś gorączki?! — Nigdy! Idźmy!...


Gdy się dowiedziano pewniéj o przeznaczeniu 113 pół-brygady, powieści o nieszczęśliwych losach wojsk, wysłanych tam pod wodzą jenerała Leclerc, bujno krążyć zaczęły. Opowiadano o walce ze zbuntowanymi murzynami, jak o straszliwéj tragedyi, któréj koniec wątpliwym być nie mógł... Choroby, niedostatek, przewaga tłumów, ich zajadłość czyniły zwycięstwo niepodobném.
Jasném było, dla czego pierwszy konsul Polaków słał pod ten klimat dla nich groźny... idea cezaryzmu, tronu, dynastyi, była już w powietrzu; — tą grzecznością dla głów ukoronowanych wkupywał się wcześnie w ich grono, dawał porękę okiełznania republikanów.
Francya stargana wysiłkiem i cierpieniem, zbyt była bezsilną, by za nami odezwać się miała... milczała, a słowo jéj cóżby naówczas znaczyło?
Wygnańcy patrzali oniemieli na statki w porcie stojące... liche, kupieckie, stare, potłuczone w okręty przewozić ich miały. Marynarze potrząsali głowami, gdyż kilka z nich widocznie dłuższéj podróży wytrzymać nie mogło. Jeden jeszcze przechylony zatykano pakułami, oblewano smołą na prędce. Był to statek grecki, na szyderstwo losu, pod moskiewską żeglujący banderą. Majtkowie śmieli się z téj pogruchotanéj łupiny, którą pierwszy wiatr silny mógł potrzaskać na kawały. Odkryte boki téj ruiny świeciły szczerbami, zielonemi porosty, grubą warstwą morskich pasorzytów, które sobie na niéj mieszkanie obrały...
Niektórzy oficerowie, szczególniéj Kastus, którego kompania na ten statek zabierać się miała, starali się zwrócić uwagę Bernarda, ale ten ruszył ramionami, uśmiechnął się i ofuknął:
— Nie mam innego, rzekł.
Z twarzy czytać było można inną odpowiedź...
— Rozbije się! tém lepiéj! mniéj was będzie...
Na nalegania u jenerała Rivaud przebąknięto tylko, — że te statki nie przewiozą ich daleko, że przygotowane są inne.
Obejście się Bernarda, umyślnie zapewne wybranego do téj egzekucyi, było oburzające, ale legion niegdyś polski składał się z rozbrojonych jeńców, których lekceważono.
Bernard, któremu polskie nazwiska ciężko wymawiać przychodziło, zaraz w pierwszych dniach wniósł z cynizmem republikańskim, ażeby je potłumaczyć na francuzkie i pochrzcić ten tłum bezimienny na nowo. Śmiech i oburzenie ledwie go od tego kroku powstrzymać mogły.
Kilku oficerów chciało wyjść za miasto... warty miały rozkazy, nie wypuszczono ich... powrócili oburzeni.
Dnia czternastego Czerwca (1802 r.) Livorno przybrało niezwyczajną fizyognomią, ulice pełne były ludu, na którego twarzach litość się malowała, wojska francuzkie stały pod bronią wyciągnięte szpalerami aż do portu. Na główniejszych placach działa nabite, kanonierowie z zapalonemi lontami.
W razie najmniejszego oporu wydany był rozkaz nieoszczędzania nikogo i wymordowania zbuntowanych.
Ale w tych nieszczęśliwych złamana była energia, przygaszone chwilowo uczucie — szli martwi, milczący skazańcy na śmierć z pokorą ofiary znużonéj a bezsilnéj... Nie mieli broni... zdarto im mundury, wyglądali na tych więźniów portowych, na złoczyńców, których wiodą, aby im kulę przykuć do nogi.
Dzień chmurny był i parny, na horyzoncie szybko zbierała się burza groźna — kapitanowie statków nawet radzi byli odwlec wypłynienie, odezwano się do jenerała Rivaud... który nie pozwolił zwlec ani chwili... pilno mu było widzieć ich już na morzu...
Pomimo burzy statki ruszyły...
Za portem już o groblą biły olbrzymie bałwany, fala podnosiła się, wicher miotał.. czarne obłoki ściągały się, jakby krucy na pobojowisko.. flotylla.. wypłynęła...
Żegnaj włoska ziemio! Ile tam oczów ku lądowi się zwróciło z pożegnaniem, ku niebu z wyrzutem!
Grobla, wybrzeże.. ulice jeszcze były pełne ludu, który ich żegnał, jak się żegna idących na śmierć.. okrzykiem i łzami!


Zaledwie statki z portu wyszły nie bez trudności na pełne morze, wiatr w mgnieniu oka rozegnał je daleko.. pochyliły się i kładnąc na falach.. nikły rozproszone.
Z lądu Livornianie oburzeni, z włoską gorączką i niecierpliwością klęli tych, co na zgubę wysyłali bezlitośnie... znali się oni z wichrem i burzą...
Przepowiednie ziściły się w pełni — dwa tylko statki, które szły na ostatku, cudem na powrót potrafiły się wcisnąć do portu — reszta... stała się igrzyskiem burzy...
Trzy w kanale Piombino, około Elby miotane prądem i wichrem, walczyły co chwila zagrożone rozbiciem się o skały... Grecka owa łupina pod moskiewską flagą, na którą dwie kompanie wsadzono — pod San Vincenzo przodem ciśnięta, o skałę zgruchotaną została. Ze stuośmdziesięciu ludzi trzecia ledwie część ocalała. Z oficerów jeden kapitan Kastus winien był żonie, że życie unieść potrafił. Odważna włoszka, obeznana z morzem, widząc niebezpieczeństwo, wcześnie chwyciła deskę i podtrzymując męża, z nim razem na ląd wyrzuconą została.
Rozbitki z tego statku schroniły się do Livorno, a mieszkańcy oburzeni przeciw jenerałowi Rivaud, dowodzącemu w porcie, który zmusił flotyllę do wypłynięcia wśród burzy — okazali tém żywszą dla Polaków życzliwość, aby mu wzgardę i niechęć okazać.
Z czego się to czasem ludzka litość składa!
Biednych tułaczów rozdzielili pomiędzy siebie, zbierali składki, opatrzyli ich we wszystko...
Inne statki zapędzone burzą ku brzegom Sardynii, walcząc z wichrem, dopiero czwartego dnia zebrały się na wybrzeżach Hiszpanii około wysp Balearskich...
Niebo się nareszcie wypogadzało... okręty ściągały się wszystkie powoli.
Tadeusz tę pierwszą próbę żeglugi wytrzymał dzielnie, nieopuszczając pokładu, z dziecinną prawie ciekawością wpatrując się w dramat burzy — Karolowi przypomniała tę, która ich zbliżających się do lądu w Ameryce odegnała od brzegów...
U przylądka Gates zerwała się druga nawałność; wiatr zachodni gwałtowny, znowu flotyllę rozproszył, pędząc ku brzegom Afryki — właśnie w chwili, gdy się do Gibraltaru zbliżała.
Jednego statku zabrakło, stracono go z oczów.
Nareszcie dnia 27 Czerwca, czarująca, położona nad zatoką, ze swemi murami staremi i maurytańskiemi gmachami ukazała się Malaga... statki do portu zawinęły.


W chwili, gdy znużeni dwoma wytrzymanemi burzami, uczuli się żołnierze na spokojniejszych portu wodach — rozjaśniły się nieco chmurne oblicza... Dla wielu jednak ta ciężka próba kilkodniowa była ostateczną — czuli, że daléj nie pójdą.
Nienawykli do morza, schorowani, wszyscy się chciwie na ląd rzucali... tu im dłuższy obiecywano wypoczynek; a że dowódzcy już się nie obawiali oporu i ucieczki, wolno się było żołnierzom rozpierzchnąć po mieście.
Dla tych może tylko, którzy wzrok poili widokiem neapolitańskiego krateru, owéj lazurowéj czary wśród gór zieleni ukrytéj, lub znali genueński amfiteatr villi, piętrzących się na wyżynach u portu. — Malaga mogła się wydać mniéj piękną... Oku nienawykłemu do południowych wybrzeży morza, — musiała być czarującą.
Żołnierze powitali w niéj, jakby jeszcze Włoch wspomnienie — choć ziemia i mury już inne, wschodnie nosiły na sobie cechy. Maurów panowanie na twierdzy, gmachach, domostwach wyryte znać było... Skaliste wyniosłości, na których stoi Gibralfaro, w głąb uciekająca rajska dolina, port ożywiony statków, flag i ludu mnóstwem, wieżyce kościołów i klasztorów... wrzawa portowa, — rozweseliły twarze... wróciły do życia...
Była to jeszcze ta Europa, ten sam ląd i ziemia, na którego drugim końcu... leżały Polski płaszczyzny...


Karol z Tadeuszem wysiadłszy na ląd, wraz z innymi towarzyszami udali się na los szczęścia do starego miasta, szukając sobie gospody. — Młodemu te piętrzące się, pnące do góry uliczki, przypominały Genuę, w któréj stryja odszukał, gdzie nowe rozpoczął życie. Ale Malaga z domostwy o krytych balkonach, z fantastycznemi budowy, poczepianemi do boków gór, jak gniazda jaskółcze, jeszcze się mu wydawała piękniejszą.
Wchodzili właśnie na stare miasto, gdy najmniéj spodziewany widok, obu ich wstrzymał... Stanęli wszyscy, ukazując sobie zjawisko, które zdawało się tu... upiorem!
Naprzeciw nim szedł szybkim krokiem mężczyzna stary, którego żywy ów pochód zasapał i znużył widocznie; ubrany w stary strój polski, z konfederatką na głowie i karabelą u boku, oglądał się niespokojnie, spieszył wyraźnie, a spojrzawszy na twarze tylko, poznał a raczéj domyślił się Polaków... i wołał już z dala:
— Czołem! panowie! czołem! Witam was.. witam... jako reprezentant Rzeczypospolitéj.
Zdumieni żołnierze nie wiedzieli co odpowiedzieć.
— Niestety! szepnął Karol — wiesz pan, jak my, że Rzeczpospolita rozdarta.. nie istnieje!
— Furda! mości dobrodzieju! bajka! zawołał stary, uderzając po szabli — a drugą ręką na bakier, poprawując czapki... Rzeczpospolita polska czasowo, jak za króla JMości Jana Kazimierza, militarnie przez wrogów została zajętą, tandem nie legalnie et subreptive... Rząd hiszpański, katolicki, per excellentiam, gdy poseł jego opuszczał Warszawę, zaniósł manifest ad acta... de nullitate wrzekomego rozbioru, a rzeczywistéj violencyi! — Jam tu ustanowiony przez króla JMości Stanisława Augusta... konsulem w Maladze... i urząd mój dotychczas sprawuję, a sprawować nie przestanę... gdyż nieprawe władze odwołać mnie prawa nie mają!
Było w tém coś tak niezwyczajnego, tak dziwnego, iż Karol i inni stali, słuchali i nie wiedzieli czy się uśmiechać, czy wielbić go... posądzali, że biedny starzec może nie zupełnie był przytomny.
Widząc pewne wahanie się i jakby niedowiarstwo na twarzach, konsul ostatni Rzeczypospolitéj wskazał nieopodal dom, nad którego wnijściem ogromny herb polski z ciołkiem Poniatowskich był wywieszony na tablicy... a górą powiewała chorągiew narodowa biało-czerwona...
Starzec zbliżył się, serdecznie witając przybywających — tyle lat języka swego nie słyszał!
— Kochanych ziomków a współobywateli, rzekł, pragnąłem i czuję moim obowiązkiem, przyjąć i ugościć... ale licho nadało... żem się was ani spodziewał... któż mógł przewidzieć? Gospodyni wyjechała do krewnych na Vegę (dolinę) wszystko pozamykała... ani od piwnicy, ani od kuchni, mości dobrodzieju, klucza... w domu nawet porządniejsze pokoje do reprezentacyi przeznaczone... zamknięte... moja tylko szczupła izdebka.
— Ale szanowny panie — przerwał Karol, gdyby nawet były klucze, nas tu tylu, żebyście wszystkich przyjąć nie mogli, a wybór trudny...
— Co acan dobrodziéj myślisz, iż konsul polski ma tak szczupłe mieszkanie? — nie braknie mi apartamentów... Gdyby nie ta niegodziwa klucznica, która pojechała na Vegę!
Zdarzył się też na dobitkę w Grenadzie odpust, służba — jak to są ludzie pobożni ci Hiszpanie — do nogi mi wywędrowali, ledwie kuchta jeden pozostał. — Nie myślcie państwo, że ja tu źle Rzeczpospolitą reprezentuję... Jest wszystko... ekwipaż, konie, służba, liberye... piwnica, ale się to porozłaziło... Lato! lato! odpusty... oktawa S. Jana...
Stary mówił żywo, usiłując wyrazom swym nadać cechę prawdy, ale sam strój dowodził, niestety, że ten konsul, którego kontusz i żupan paradny cały się spadał, musiał na dnie powszedne chodzić w płótnie, a nie miał pono nikogo, oprócz chłopca do posługi.
Tak było w istocie; Paprocki dosiadywał w Maladze, jak żołnierz zapomniany na straconym posterunku. Z pracy biednych rąk starych się utrzymywał, aby nie być zmuszonym zdjąć orła polskiego i akceptować rozbioru. —
Obraz ten zdaje się wymysłem... przecież jest historycznym i prawdziwym.[5]
Starzec żył tu już tak od lat kilkunastu, w największém ubóstwie, w nędzy prawie. Z kraju dawno go grosz nie dochodził, powoli sprzedawał wszystko aż do ostatniéj karabeli, bez któréj obejść się nie mógł; pożyczał, zarabiał pisząc ukradkiem, ale nie zszedł z tego stanowiska, na którém mu interesów Rzeczypospolitéj strzedz polecono.
Miesiąc cały stała tu 113 pół-brygada... Konsul odżył z niemi, pędząc dnie w pośród ludzi, z których wielu znał rodziny... Był on sam z krakowskiego na pograniczu Szląska, nie obcą mu była Plutów rodzina i innych wiele. Dopóki Polacy pozostali w Maladze, co dzień w paradnym polskim stroju assystował im... ale na nieszczęście owa klucznica i służba — nie powracali.
Mowy już o nich potem nie było. Ci co odwiedzali Paprockiego, znajdowali go w ciasnéj izdebce, zawsze w początku zajętego wyszukaniem kluczów od paradnych pokojów, które się nigdy nie znajdowały...


Uczynny konsul miał ochotę ciekawszych ze starszyzny powieźć na mułach dla zwiedzenia o dziesięć tylko mil odległéj z tąd Grenady, pokazać im owe sławne budowli maurytańskich szczątki — ale z dnia na dzień oczekiwała flotylla przyjaznego wiatru... potrzebnego do przebycia cieśniny... a spodziewając się go, nie wolno było nikomu po za obręb miasta się oddalać.
Nareszcie dnia 25 Lipca zawiał ów wiatr pożądany — nie wszystkim! — który miał ich od Europy odegnać... Starzec wyszedł na ląd żegnać wsiadających ze łzami, i rzucając konfederatką do góry, wołał długo.
Jeszcze Polska nie zginęła!
Żagle się wzdęły, wyciągnięto kotwicę... barki powiozły ostatnich... żegnano Europę...
Staruszek stał długo sam jeden na grobli, a ze statków wiewano chustkami... aż wreszcie... wszystko znikło za łzami.
Dzień był pogodny a jasny tak, że stojący na pokładzie widzieli dobrze Gibraltar i Algesiras z jednéj, Ceutę z drugiéj strony na zamglonym brzegu Afryki.
Z pomyślnym wiatrem dopłynęli tak do Kadyxu, gdzie na nich inne okręta czekały, przez konsulat francuzki przygotowane. Tu jeszcze kilku z półbrygady zabrakło odwagi i sił do dalszéj podróży — pozostali sami jedni w obcéj stronie... znękani i chorzy...
Po kilku dniach wypoczynku 12 Sierpnia, flotylla wyszła pod żaglami z pomyślnym wiatrem.
Wkrótce lądy zniknęły z oczów. Dla tych, co pierwszy raz byli na pełném morzu, widok przedstawiał się majestatyczny, cudowny... nie zmierzone przestrzenie wód i niebo...
Między Madeirą a wyspami kanaryjskiemi, dotykając Palmy, niosły ich wiatry daléj a daléj. Dni kilka przeszło szczęśliwie i dosyć wesoło... zapomniano nieco troski... ale niewygody podróży już się uczuć dawały. Skwar pierwszy dokuczać zaczął.
Na jeden dzień wszystko się rozweseliło — owym obrzędem chrztu podzwrotnikowego, od którego tylko Karol był wolnym.
Wieczór skończył się rumem, śpiewem i rozmową... Pogoda służyła, sterowano ku Antyllom i zdawało się, że podróż potrwa nie długo.
Ale w miarę posuwania się dalszego upał, zwłaszcza dla ludzi północy, coraz nieznośniejszym się stawał. — Pokłady statków rozpalone od słońca — gorzały, — wewnątrz panowała zaducha śmiertelna.
W tém, gdy już na dnie liczono resztę żeglugi, dnia 20 Sierpnia wypogodziło się niebo dziwnie jasno, przybrało barwę ołowianą, wiatr nagle opadać zaczął, żagle zwisły, morze, jak szyba szklanna wygładzone, stało się nieruchomém niebios zwierciadłem...
Marynarze jedni zrozumieli, co im zagrażało — calme plat — cisza morska, trupia, straszliwa cisza.
Ktokolwiek stał tak uwięziony rozpaczliwie wśród niezmiernych przestrzeni — dnie, tygodnie, miesiące, w oczekiwaniu najlżejszego powiewu, w rozpalonéj otchłani, w któréj odetchnąć czém nie było — wie, jak okropną groźbą jest ta grobowa cisza śmierci —
Najgwałtowniejsza burza mniéj jest w istocie straszną — a żadna w świecie nie może trwać tyle co cisza... która czasem uwięzionych trzyma miesiące pod groźbą śmierci głodowéj. Burza może rozbić, wyrzucić na skały lub mielizny, człowiek z nią walczy, ma coś do czynienia dla obrony swéj — nadzieję, ruch... życie... tu skamieniały zgon powolny...
Nikt na ratunek przybyć nie może... bo wszystko stoi spętane, lądy daleko... potrzeba czekać miłosierdzia losu i konać powoli.
Statki jakkolwiek w żywność i wodę zaopatrzone, nie mogły przewidywać téj klęski i czasu straty — sucharów i wody mogło zabraknąć, woda już się od upałów psuła, stawała mulastą, cuchnącą, zieloną, robactwa pełną... oczyścić jéj nie było podobna. Ledwie po kwarcie na całodzienną potrzebę człowieka jéj dawano, a skwar był piekielny, a cisza i cisza... bez nadziei.
Na pokładach statków rozciągnięci chorzeli i umierali ludziska; spuszczano ich w morskie głębiny, a stado rekinów czatowało na pastwę... Otaczały one nieustannie flotyllę podnosząc łby i wietrząc zdobycz...
Mimo tak widocznego niebezpieczeństwa, niepodobna było nawet grozą śmierci powstrzymać ludzi od kąpieli, rzucali się mimo zakazu w fale zrozpaczeni cierpieniem. Jednych chwytał kurcz i tonęli, nim szalupy mogły na ratunek pospieszyć, drugich czatujące chwytały rekiny. Skwar i znużenie były tak straszne, że od kąpieli nikt nie mógł się wstrzymać, woda nęciła... Musiano ludzi stawić na statkach i strzelać dla odpędzenia rekinów... a bronić przynajmniéj, aby się nad kilka sążni nie oddalano.


Od 20 Sierpnia do 1 Września trwała ta niewola — odwaga się wyczerpywała; codzień spodziewano się powiewu, dzień po dniu upływał jednostajny... Nareszcie porankiem przeleciał powiew pożądany, podniosły się płótna obwisłe, głosy radośne zabrzmiały zewsząd... Wiatr! wiatr!
Zamarłe na wodzie statki zadrgały, zakołysały się... zwierciadło zmarszczyło — morze, jakby przebudzone, poruszać zaczęło. — Wiatr! Flotylla z okrzykiem ruszyła się — ku Antyllom!
Już tego dnia spotykać zaczęto okręty kupieckie, z któremi witano się wołaniem, pytaniami, znakami — dostawano od nich wieści, sprawdzano morskie rachunki...
Żeglowano dzień i noc, starając się nagrodzić czas stracony — kapitan statku zapowiadał z uśmiechem zwycięzkim, blizkie ukazanie się lądu.
Byli już na wysokości Antyllów, wody morskie powoli przybierały barwę odmienną, z powietrza zalatywała, jakby woń ziemi i zieleni... fale od dalekich lądów przynosiły ziele, które żeglarze zowią malowniczo, winogronami morskiemi... Polacy zwali je morską jemiołą... Chwytano pasma te witając, jak zwiastunów końca podróży... same czepiały się boków statku... kiedy niekiedy orzeł — Fregata z szeroko rozpostartemi skrzydły, ukazywał się w powietrzu, opieszale żeglując... a zmordowany zuchwale na maszty opadał. —
Wreszcie dnia 10 Października... ozwało się zewsząd ochocze: —
— Ziemia! ziemia! Ludzie cisnęli się ku przodom statków, na mury ich, aby pożądany ląd zobaczyć. —
Jak mgła z morza występowała Haiti — San Domingo, ze swemi pasmami gór dzielącemi ją na czworo, zielona, kwitnąca zdradliwie, piękna jak kosz zatrutego kwiecia.
Co chwila bliżéj krążąc ku zatoce Mancenillow, rozpoznawano kraj prawdziwie uroczo uśmiechnięty, okryty cały roślinnością bogatą, drzewy, pnącemi się aż pod same gór szczyty... palmami...
Ale całe dwa dni jeszcze opływano wyspę, aż statki dosięgły do zatoki Cap Français i tu zarzuciły kotwice.


W czasie podróży rozmowy toczyły się ciągle o dziejach tych kolonii; w Maladze i Kadyxie opatrzono się w kilka książek i gazety.
Nikomu téż nie były obce wypadki téj wojny z czarnymi, którzy się dobijali — należnéj im swobody.
Polacy w imieniu Francyi szli ich zakuwać w kajdany.
Imiona Toussaint-Louverture, Dessalin’a powtarzano, wiążąc do nich krążące o charakterze wodzów wieści.
Wszyscy wiedzieli, że walczyć będą ze zbuntowaną dziczą, a nie mogło pochlebiać żołnierzowi, iż w pomoc mu dodać miano psy zażarte.
Francuzi wszakże tłumaczyli tę wojnę szczepieniem cywilizacyi na oceanie Atlantyckim.
Dla jenerała Leclerc, który z garścią już straszliwie zdziesiątkowanych wojsk opierał się tłumom — w sam czas nadchodziły posiłki — Z dwudziestu tysięcy jego żołnierza nie została już ani połowa...
Część wprawdzie czarnéj ludności przejednaną była i uległą, ale i téj trudno było zawierzyć, co chwila należało się obawiać zdrady i rzezi...
Każda godzina zwiększała niebezpieczeństwo, każde zwycięstwo zbuntowanych odbierało sprzymierzeńców, którzy się z nimi łączyli.


Dobiwszy się do przystani, napróżno żołnierze znużeni spoglądali na ten ląd tak uroczo zieleniejący przed ich oczyma — wysiąść im nie pozwolono. Dowódzcy tylko popłynęli do jenerała Leclerc, a lud został w skwarze na pokładach. W kilka godzin za powrotem starszyzny dowiedziano się, iż pół-brygada miała być rozdzielona i natychmiast rozwieziona na przeznaczone jéj stanowiska.
Pierwszy batalion, do którego oba należeli Plutowie, sam jeden wysiąść miał w Cap Français, inne płynęły natychmiast do Môle St. Nicolas i Port-au-Prince. Statki zerwały się z kotwic; — schorowani od morza, znękani drogą i upałami, skazani musieli wyruszyć... Żegnali się i płakali niektórzy. Wielu z nich już się w życiu nigdy widzieć z sobą nie miało. Ale na pokładach znowu zabrzmiała pieśń: —
— Jeszcze Polska nie zginęła!


W Cap Français głównym oddziałem murzynów dowodził Clairvaux...
Zaledwie żołnierze mieli czas dotknąć stopą ziemi, orzeźwić się owocem, świeżą wodą, pokarmem — nim sen i wypoczynek sił dodały, w osiemnaście godzin po wylądowaniu iść trzeba było w pochód przeciwko zbuntowanym.
Nie daleko za palmowym lasem w gąszczach u stóp gór stał oddział powstańców. Wieczór zapadał, gdy wymaszerowano.
Oddział składał się z samych prawie murzynów, wiernych Francyi (jak utrzymywano) i z Polaków. —
Ale twarze tych przejednanych i posłusznych nie znamionowały nic dobrego, milczący, spoglądali dziko, a niekiedy uśmiech szyderski obnażał białe zęby, jakby na kannibalów ucztę zaostrzone... Błysk ich oczów, posępne twarze, obudzały mimowolną obawę.
Polscy żołnierze, otoczeni tą zgrają daleko liczniejszą, nie mogli ukryć pewnego niepokoju. Zdawało się wszakże, iż Leclerc nie będąc pewnym ich wierności, nie byłby wydał na łup świeżo nadeszłych posiłków.
Całym oddziałem dowodził czarny, który znał kraj i kryjówki swych braci.
Za miastem i twierdzą weszli zaraz w lasy i zarośla, gąszcze, które wśród nocy pochód czyniły niebezpiecznym. Wiedziano, iż zbuntowanych oddział był niedaleko skupiony — nie wysłano przecie straży dla przekonania się, gdzie stali i dostania języka...
Pochód ten, któremu wśród nocy czarnéj tylko gwiazdy przyświecały, trwał w milczeniu godzin kilka...
Nagle... dał się słyszeć okrzyk wielki, rozlegający daleko, powtórzony przez gór echa... dziki... i straszny... wojsko stanęło... powtórzył się raz i drugi z coraz nową siłą, a murzyni odpowiedzieli nań jeszcze dzikszym i gwałtowniejszym.
Powstało zamieszanie jakieś, szeregi łamać się poczęły i ściskać...
Clairvaux i jego żołnierze parli się naprzód...
Gdy oficerowie skupiali bataliony i gotowali się już do boju... niepostrzeżenie prawie znaleźli się sami... część wojsk murzyńska na ten głos bratni sypnęła się niepohamowanym pędem ku swoim. Czy rzecz była umówioną, czy mimowolną, — Polacy ujrzeli się nagle opuszczeni i w położeniu najniebezpieczniejszém.
Całe szeregi i kompanie czarnych nikły, tonąc w zaroślach, uciekały ku swoim... o zdradzie wątpieć nie było można.
Rozpacz ale dodająca odwagi i energii, opanowała tych ludzi, którzy ratować się nie widzieli prawie sposobu. Poza ścianą lasów, w głębinach okrytych nocą, wrzawa rosła, potężniała, stawała się jakimś chórem radości, powitania, i zemsty a boju razem.
Cała okolica zdawała się wrzaskom wtórować...
W położeniu tém, bądź co bądź, należało drogo okupić życie... i bronić się do ostatniego... Wśród ciemności stanęli w ścieśnionéj kolumnie... oficerowie po krótkiéj naradzie zakomenderowali do odwrotu.
W téj saméj chwili, z tyłu, z boków, ćma czarnych nagle wypadła z gąszczy, rzuciła się gwałtownie na oddział... Dano ognia i pierwszy ten nacisk odparto...
Noc coraz czarniejsza, powietrze duszne, wyziew lasów odurzający, — kraj nieznany, tłumy, które z tyłu nalegały, nie dozwalały długich namysłów... iść trzeba było i bić się.
W tém położeniu nikt przytomności nie stracił, ramię do ramienia jak jeden mąż zrosła się kolumna i poruszyła krokiem żywym a pewnym.
O kilkanaście minut drogi była opustoszona osada i opuszczony kościołek.
Dowódzca batalionu Wodziński przypomniał sobie tę budowę i spiesznie ku niéj zmierzał... Tłum murzynów słychać było w chrzęszczących gałęziach, następujący, jak stado żarłoczne. Niekiedy oczy błysły i strzał obalił człowieka.
Nareszcie czarne gęstwiny przerzedzać się zaczęły... palmy stały samotne... dzicy powstrzymali się chwilę, batalion przyspieszał kroku... w dali ciemniał już ów kościołek, do którego się schronić miano.
Gdy na skraju lasu pogoń wstrzymała się dla sformowania, — a połączenie powstańców z tymi, którzy byli pod dowództwem Clairvaux... acz może przewidziane i ułożone, nie obeszło się bez narad. — Wodziński miał czas dopaść kościołka i usiłował się w nim zabarykadować.
Z okien w mgnieniu porobiono strzelnice, a u drzwi zarzuconych deskami stanęli najdzielniejsi...
Nim się to dokonało, tłum murzynów wypadłszy z lasu, biegł, stanął w polu, zdawał ustawiać i naradzać... i począł widocznie do koła kościołek osaczać... Ujść téj sile oblegających nie było sposobu...
W chwili, gdy się już walka rozpoczynać miała, na niebie świtało brzaskiem... płowe światełko poranka oblewało okolicę.
Przez okna widać było czerń powoli zdala... okrążającą kościół, rozbiegłą szeroko... znoszono gałęzie, aby budowę otoczyć płomieniem.
Z lasów coraz nowe wysuwały się kolumny do szturmu, śmielsi z tyłu kościołka czepiając się murów jego, gałęzi otaczających drzew, rękami wpijając w kamień, drapali się ku oknom.
Kiedy niekiedy śmiech i wrzask, którym sobie dodawali serca, rozległ się szeroko. Ale niemal straszniejsze nadeń było następujące po nim milczenie.
Wodziński postrzegł zaraz, że to chwilowe schronienie, które mu się zdawało jedyną ucieczką, na długie utrzymanie się przeciw téj tłuszczy posłużyć nie mogło... i musiało stać się dla nich płomienistym stosem. Dzicy mimo liczby następowali nieśmiało... była nadzieja, że choć część oddziału przebojem wyjść potrafi.
Tu głód, płomień, wyczerpanie amunicyi, zmusiłyby do poddania... rzeź była niewątpliwą... rzeź i męczarnie pełne zwierzęcego okrucieństwa.
Wszyscy godzili się na to, aby iść daléj i ginąć w walce i polu...
Wyłamano więc znów wrota zaparte, pierwsza garść wybiegła gotowa dać ognia, za nią batalion wysypał się cały, sformował w kwadrat... stanął... Ciżba murzynów postrzegłszy wycieczkę, jak mrowie opasywała ją krzycząc, podnosząc w górę pałki, i strzelając loźnie...
Ale kule ich leciały daleko i mało która kogo dosięgła.
Iść trzeba było — bądź co bądź... Dano znak do marszu... ruszyli wolnym krokiem w porządku odstrzeliwając się dopiero w chwili, gdy czarni nabiegli blizko... Za każdym z tych strzałów padali gęsto napastnicy, odskakiwał tłum... i po trupach powracał z podwojoną zajadłością...
Zimna krew Wodzińskiego i przytomność żołnierza uratowała tę garść walecznych... Szli niepowstrzymani.
Gdy w szeregach kula trafiła którego, dźwigano go podtrzymując, dopóki nie skonał.
Kiedy niekiedy po za kolumną zostawał leżący trup... a murzyni, jak mrowie, rzucali się nań, ciało rozrywając w kawałki, głowę odciętą wznosząc na kijach...
Widok był dla obytych z wojną nawet, przerażający grozą... kilku rannych jęczało prosząc, by ich dobito... milczenie panowało w szeregach... przerywane tylko nabijaniem broni i strzałami...
Dzicz szła... mieniając się... po za tą straconą kolumną płynęła, jak czarny strumień z gór zielonych...
W tym boju wytrwałym posuwał się zastęp znękanych już, lecz rozgorączkowanych żołnierzy przez godzin kilka, przez kilka wieków. W pochodzie uczono się obrony...
Wystrzał rozpraszał dzikich, chwila ta dozwalała broń nabić na nowo...
Tak ścigany ciągle Wodziński, gdy się już obawiać począł wyczerpania amunicyi i ogień zmniejszyć musiał, ukazała się jak far wybawienia... twierdza Jeantot pod Cap Français.
Odetchnęli lżéj wszyscy, ocalenie choć części stawało się możliwém.
Czarni przypuścili zewsząd szturm gwałtowny, z tym wrzaskiem piekielnym... który dla nich jest téż bronią... ale dano ognia i odepchnięto ich znowu...
Z twierdzy już ujrzano kompanią broniącą się rozpaczliwie dziczy... i część załogi pospieszała na odsiecz...
Widok żołnierzy, obawa dział... nie dozwoliły czarnym od razu posunąć się gwałtowniéj... Wodziński w chwili, gdy jego żołnierze padali ze znużenia, dostał się do bram twierdzy...
Strata téj nocy i dnia, w zabitych i rannych — wynosiła stu kilkudziesięciu ludzi...
Takie było powitanie polskich rozbitków na San Domingo.


Od pół téj drogi — w pośrodku kolumny idący Tadeusz, sam w rękę lewą ranny kulą — podtrzymywał Karola, któremu postrzał kość stopy u lewéj nogi roztrzaskał. Oba wlekli się milczący, z zaciętemi usty, poglądając na siebie... Młody żołnierz mało czuł ranę swoją, przewiązawszy ją silnie chustką — stary, przez miłość dla niego, starając się ból ukryć, szedł choć mu oczy mgłą zachodziły, choć słaniał się i padał, na nogę prawie stąpić nie mogąc... podpierał się strzelbą... Jeszcze godzina a byłby padł na drodze i Tadeusz z nim, bo opuścić go nie chciał...
W Jeantot ledwie przestąpiwszy próg bramy... Karol się zachwiał i pod murem padł bezsilny.
Zaniesiono go do szpitala... Tadeusz także był ranny...
Oddział schronił się cały... gdy czarni, którym żal było pastwy, co się im wymknęła — ośmieleni zapewne przez tych, którzy się z nimi połączyli, a znali dobrze słabość przytułku i szczupłość sił francuzkich — całemi massami rzucili się ku twierdzy.
Znowu ten wrzask dziki, okrzyk wojenny, podobny do wycia drapieżnego zwierza... rozległ się w dolinie... ale mu wystrzały z dział odpowiedziały...
Zostawując Karola w rękach chirurga, Tadeusz z przewiązaną ledwie raną, wybiegł na okopy... czuł, że tam wszyscy byli potrzebni... Gorączka boju go objęła, serce biło... zwycięztwo otrzymane exaltowało... Karol nie mógł się temu sprzeciwić, a może obrachował, by nieuchronne odjęcie stopy odbyło się w niebytności Tadeusza... Pragnął żyć choć kaleką, aby nad nim czuwać jeszcze, a jeśli można, go ocalić.
Clairvaux, który przed nie wielą godzinami wyszedł z téj twierdzy a znał każdy jéj zakątek, wszystkie słabe strony — pewien był prawie zdobycia — dla tego nie dając załodze czasu przygotowania się ku obronie, opasał ją natychmiast.
Murzyni byli w przemagającéj liczbie, ale napaść ich nieporządna mogła być odepchniętą... Spychani, rażeni strzałami darli się na okopy, trupy staczały się w fossy, a po ciałach ich pięli się drudzy.. ale zajadłość słabła powoli.
Chociaż strzały kładły napastników, a liczba ich zawsze rosła.. mniéj śmiało biegli... Napaść jednak mogła być groźną przez liczbę samą, gdy Wodziński, który ledwie schronił się w mury, przedsięwziął śmiałą wycieczkę.
Polacy rzucili się z nieustraszoném męztwem w chwili, gdy czarni najmniéj się tego spodziewali; oddział ich morderczy siejąc ogień od razu rzucił popłoch na tłumy.
Poparto ich ogniem działowym... czerń stanęła... widać było tę chwilę przełomu, która stanowi o losie walki.. Nagle cała ta chmura rozkołysana.. rzuciła się w tył, zaczęła cofać i odpędzona w największym nieładzie i popłochu pierzchnęła. —
Cała równina pod twierdzą Jeantot stawiała wkrótce widok straszny, massy trupów czarnych... nagromadzonych kupami.. rannych, którzy się wlekli, pełzając ku lasom.. lub w wysileniach zgonu — konali —
Noc poczęła zapadać na ten obraz boju, który choć skończył się zwycięztwem, dawał tylko wytchnienie..
Gdy Tadeusz powrócił do łoża stryja, nastawując obrzękłą rękę chirurgowi, aby mu ją opatrzył.. Karol zbladły wyciągnął mu dłoń i uśmiechnął się, oczyma rany jego szukając.
Zapomniał o swojéj, ale Tadeusz ujrzał nogę objętą w leszczoty i bandaże... przy któréj stopy już brakło...
Karol, jeśli miał żyć — został kaleką...


W losach ludzi to co się im okrutną zdaje być karą, częstokroć jest ocaleniem — któż wie, czy te rany Plutów, otrzymane prawie na samym wstępie, nie ocaliły im życia?
Lazaret — choroba, były przynajmniéj niejaką obroną od wpływów zabójczego klimatu, skwarów i chorób, które się z nich wyradzały.
W szpitalach tych nieco spokoju i starania trochę znaleźć było można. Ale na łóżkach, które nigdy próżno nie stały, co dzień ktoś w oczach ich konał. — Gorączka rozszerzała się straszliwie, tak że unikając zarazy, oba ranni wynieść się musieli do gospody w Cap Français.
Śmiertelność przybierała groźne znamiona moru — najsilniejsi, najzdrowsi padali niespodzianie pastwą żółtej gorączki, — i nie doczekawszy drugiej doby.. w okrutnych męczarniach konali. Rzadko kto trzy dni cierpiał, choroba była piorunującą; niszczyła i zabijała w oczach.. Człowiek zdrów wczoraj, bladł, padał, rozkładał się, wypalał... konał, nim z pomocą nadbieżono. — Najmniejsza nieostrożność zabijała, największe ostrożności nie mogły ochronić. —
Polacy szczególniéj usposobieni byli do schwycenia zarazy — przejście nagłe do gorętszego klimatu, znużenie, praca, głód, pragnienie — wystawiały ich na niebezpieczeństwo.. zdawali się pastwą wybraną moru, ofiarą jego najmilszą. — Najmłodsi, najsilniejsi, najpewniejsi siebie.. często wśród śpiewu i zabawy, uczuwszy głowę ciężką, bledli, żółkli.. wlekli się do szpitalu i marli w boleściach.. jak niegdyś na téj saméj wyspie z téj saméj choroby towarzysze wyprawy Kolumba. —
Miesiąc nie upłynął, a z tysiąca ludzi batalionu Wodzinskiego zostało — ośmdziesięciu. —
Samo wrażenie, jakie wywierała śmierć, przyczyniało się do szerzenia klęski, nikt nie był pewien dnia,.. przebudzenia po śnie nocy.. jutra.. Dreszcz i gorączka porywały śpiącego, o świcie był już nad grobem.. Żaden znak nie poprzedzał tego piorunu, nic go nie zwiastowało i nic ustrzedz nie mogło. Jak czarny kir postrach grozą oblókł pozostałych rozbitków — wszyscy czekali już tylko śmierci...


W takim stanie znajdowali się ci, którzy w Cap Français wylądowali, nie lepiéj szczęściło się dwom innym batalionom. Drugiemu dowodził starszy Bolesta.
Część jego zostawiono na załodze w Môle St. Nicolas, na stanowisku ważném, bo środkowém, panującém posiadłościom francuzkim. Reszta przyłączoną została tak samo, jak pierwszy batalion do czarnéj dywizyi jenerała Dessalines. Wyprawiono ich z pośpiechem wielkim na Gonayves.
Zdrada wszędzie już zarówno była uknuta, i w ciszy przygotowana, powstańcy w zmowie z murzynami posłusznymi, czekali tylko sposobności połączenia się. Bandy ich umyślnie uchodziły unikając walki, a Dessalines udawał, że je coraz głębiéj w kraj ściga, przez lasy, rzeki i wąwozy. Na pozór okrutnik ten zdawał się najszczerzéj pragnąć uspokojenia, działał energicznie, oswobadzając ze zbuntowanych część północną posiadłości od Môle St. Nicolas do St Marc. Ale cały ten pochód był zdradliwą rachubą — liczył kiedy ma się połączyć ze swoimi i najkorzystniéj wypowiedzieć posłuszeństwo.
Gdy wojska połączone przyszły do St Marc, téjże nocy Dessalines obawiając się być wydanym, uszedł pospiesznie ze wszystkimi prawie murzynami do powstańców pod dowództwem Christoph’a i młodego Louvertura.
W pośpiechu, przez nieostrożność czy nie dowierzając lub wreście dla jakiejś rachuby dziwnéj, zostawił za sobą oddział jeden ze czterechset murzynów złożony...
Załoga była tak słaba, położenie rozpaczliwe, iż gdyby ci czterechset zdradzili, czego się co chwila spodziewać było można — ostatki wojsk padłyby ofiarą.
Na radzie wojennéj wypadł na nich okrutny wyrok śmierci.
Jenerał Fressinet kazał ich otoczyć i wymordować do jednego. Nieszczęśliwy oddział Bolesty użytym był do tego katowskiego dzieła.
Jest może coś straszniejszego nad zgubę własną — to konieczność okrucieństwa, gdy serce mówi za miłosierdziem, a wzdryga się od krwi przelewu.
Polacy zmuszeni do tego morderstwa... czuli się upokorzonymi i oburzeni razem...
Po téj rzezi okrutnéj okrwawionych żołnierzy, przewieziono do Port-au-Prince.
Walka bez nadziei wygranéj dla oręża francuzkiego, w sprawie interesów nie idei... nie rozgrzewała serca, była sromotną.
W Port-au-Prince, gorączka miała się pomścić za morderstwo... z tysiąca... stu zaledwie zostało.., sam Bolesta zmarł z niéj w Léoganne.
Wyrok wydany na legion, spełniała febris flava.


Trzeci najmniejszy oddział z ludzi sześciuset, w tenże sposób stracił większą część żołnierza — mór szerzący się po wyspie, nie oszczędził go.
Ze trzech tysięcy siedmiuset tułaczów, żywych zostało się — trzystu... z półtorasta oficerów — czterdziestu...
Sto trzynasta pół-brygada rozbita... wcieloną została do innych półków francuzkich...
W mnogich z powstańcami potyczkach, brani w niewolą Polacy, padali ofiarą dzikiego okrucieństwa, jakiego tylko moskiewskie wojska w Europie się dopuszczają... Żywych ująwszy w drewniane deski piłowano na wolnym ogniu, obcinano nie odbierając życia... brano ich w początku za Francuzów...
Ale murzyni nawet dowiedziawszy się o losie polskich wygnańców, ulitowali się późniéj nad nimi, czując, że ich do téj walki zmuszono. — Wypuszczano na wolność jeńców, ze słowem współczucia — z poszanowaniem ich niedoli. Wszyscy spółcześni poświadczają ten fakt — który się nam dziwnym nie zdaje. — Murzyni ci dobijali się swobody... Tousaint-Louverture mógł uczuć w szlachetném sercu swém... gwałt popełniony na Polsce i obejście się z legią... niegodne Francyi, w któréj imieniu spełnione zostało.
W szpitalu, w Cap Français, leżał Karol, późniéj w lichym domu miasteczka.. Szczęśliwe opatrzności zrządzenie obu ich cudownie ocaliło od gorączki, która codzień nowe porywała ofiary. Tadeusz winien to był opiece starego, doświadczeńszego człowieka...
Rana ciężka powoli się zabliźniać zaczęła, Tadeusz także nie władnął dobrze lewą ręką, nosił ją na temblaku.. ale lekarz zapewnił, że w niéj siłę odzyska..
Oba smutni, przerażeni towarzyszów losem, wyglądali już tylko możności powrócenia do Europy — Karol nawet mimo powolniejszego zabliźniania się rany, nie chciał czekać na wyleczenie jéj zupełne pod klimatem tak srogim dla ludzi północy. Pierwszy statek kupiecki, o którym w Port-au-Prince zasłyszano, mający zawinąć do Cap Français, nastręczył im zręczność powrotu, któremu Leclerc nie mógł się sprzeciwić. Sam on wkrótce przeznaczonym był powracać na takim statku do Francyi, ale w trumnie.
Pod jesień więc w najniebezpieczniejszą chwilę żeglugi na Atlantyku, oba ranni nasi wsiedli na pokład statku Marija, dążącego do Bulońskiego portu. Wiózł on ładunek dziwny — kilku dogorywających ludzi, kilka wdów, trupa do grobu rodziny i niedobitków walki.. któréj upadek przewidywano.
Żeglugę przerywaną burzami, nie wygodną, długą, zniesiono cierpliwie w milczeniu — wracała ich Europie!
Na ostatek z niemi siadła i żółta febra, która wśród podróży zabrała swoje ofiary, co przed nią uciekać chciały.
A gdy znękani długą, nieskończoną żeglugą — wątpili już nawet, czy ocaleni być mogą... ukazał się gościnny brzeg Francyi.
Nazajutrz statek przybijał do portu w Boulogne...


Dzieje tułactwa rozproszonego po Maciejowicach — czyż na tém się skończyły? Jest to jeden tylko z epizodów tysiąca téj historyi żałobnéj, téj kary, którą żadna zbrodnia nie tłumaczy... tylko wola Boga, co ciężkie próby zsyła i krzyże — wybranym. —
Po całym Bożym świecie szli rozproszeni wygnańcy, witani — kamieniem, chlebem, litością, szyderstwem, obojętnością i pogardą... spychani nędzą w pustynie. —
Nieśli z sobą jakieś niewidzialne ziarna, które Bóg czasem zawiesza u skrzydeł ptaka, mieści w paszczy zwierzęcia, posyła z wichrem i burzą, aby się na pustyniach zasiały...
Kościuszko zgnieciony niewolą, ranny na ciele i duszy, patrzał na więzienne kraty, zwątpiwszy o swobodzie, gdy cesarz Paweł go uwolnił... Popłynął, aby być wolnym do Ameryki, a wrócił z niéj zatęskniony za Europą... patrzeć z blizka na świat, który się mienił w szlachtuz wojenny, dla sławy jednego a niewoli wielu...
Miecz, co wyzwalać był powinien, podbijał, wojna, która narzędziem być miała, stała się celem i ideałem...
Nasi wodzowie i żołnierze szli bezmyślni dla sławy, dla laurów służyć tylko... dla śmierci może i pozbycia się utrapionego żywota; Kniażewicz, Dąbrowski, Jabłonowski, Sułkowski... tysiąc innych mniejszéj sławy, a równéj może zasługi.
Były to pielgrzymki smętne, z głową zwróconą ku Polsce, zawsze ku niéj — z pytaniem w duszy — kiedy tam powrócim?
Niektórych, sieroty bez rodziny, przytuliły obcych domy, inni stworzyli sobie, miłością wielką przybranych, braci i siostry — ale komuż chléb biały wygnania nie zgorzkniał? kto z nich nie śnił o kraju pod niebem cieplejszém, komu nie zapływało serce łzami na wspomnienie grobów i ziemi najmilszéj? — ziemi, którą kozackie konie deptały, lub niemiecki kolonista rozdrapywał, aby mu prędzej rodziła...?[6]
Jak piasku w morzu tych dzieci niedoli — Sybir się niemi zaludnia, północ zbogaca.
Tułaczami i ci, co dobrowolnie zbłąkali się w moskiewską niewolę, może najbiedniejsi ze wszystkich — ci co się musieli wyprzeć wiary, języka, obyczaju poczciwych ojców, a pójść siepaczyć i krew swą dawać dzieciom, z których miały wyrosnąć zwierzęta... Tułaczami i ci odstępcy.......... (oddajemy imiona zapomnieniu) co przywdzieli lokajską odzież i skórę. Innym — smakował niemiecki chleb biały, rozum wykrętny a szczęście kupieckie — garstce pobożnéj nędza wierna Bożéj sprawie.
Mało serc ufało i ufa.
Ale w sto lat, w lat dwieście, na mogiłach męczenników staną anieli widomi i błogosławieństwa... na groby odstępców pluną ci, którym służyli.


Wysiadając w Boulogne, na dwóch mieli dwie niedogojone rany i jednego dukata w złocie; tyle ile było potrzeba, aby położyć się na twardém łóżku w gospodzie i myśleć jak dożyć powrotu do domu.
Ale zaraz w porcie chłopię odarte, dobyło z nich wyznania, że byli Polacy...
— Polacy! Polacy! powtórzył serdeczny ulicznik, chwytając węzełki, chodźcie za mną, ja was zaprowadzę do gospody, któréj właściciel zna wielkiego waszego... Kościuszkę... posłuchajcie mnie, nie pożałujecie... pojdzielny pod złotą kotwicę, a pod nią są serca złote...
Chłopiec nalegał, nie mieli nic do wyboru, poszli za nim.
U progu już, córka gospodarza, miluchne dziewcze z uśmiechem na ustach różowych, plasnęło w ręce, gdy chłopiec, który ich poprzedzał, oznajmił, że idą Polacy... Zobaczywszy kalekę o kuli i zbladłą twarz młodego Tadeusza, przybiegła witając i zapraszając... Podała ramię starszemu, młodemu uśmiech i wejrzenie orzeźwiające...
— Polacy, powtarzała z radością, o jakże ojciec rad wam będzie, on tak kocha Polaków... on znał Kościuszkę! wielkiego waszego Kościuszkę... ale z kądże jedziecie?
— Z San Domingo!
— A! z tak daleka! z drugiego świata, gdzie tylu poginęło naszych.
— I naszych, moja panienko, wielu tam grób znalazło...
Westchnęło dziewcze, łza zakręciła się w oku.
— Jakże to dobrze! jak szczęśliwie, że Pietrek was tu do nas przyprowadził... Nigdzie, pewnieby nigdzie lepiéj wam nie było jak pod złotą kotwicą, u starego Merlina... Wszakżem wam już mówiła, że ojciec znał Kościuszkę, który jest teraz w Paryżu...
— Kościuszko! w Paryżu! zawołał Karol... a! cóż to za szczęście!
W tém nadbiegł i sam gospodarz, któremu już Pietrek z tryumfem doniósł, że mu przyprowadził Polaków... Zabierał się ich całować i ściskać... a spojrzawszy... zapłakał...
Za nim pospieszyła żona, okrągła kobiecina, łamiąc ręce na widok kuli i wynędznienia swych gości. Wszyscy razem rozbierali tłomoczki, chcieli pomagać na wschodki... cisnęli się, witali...
Było to serdeczne tego poczciwego ludu przyjęcie, który psują darmo od wieków mędrkowie i nauczyciele urzędowi, a popsuć dotąd nie mogą.
— Zacni moi, kochani ludzie, odezwał się Karol wzruszony do głębi — niech wam Bóg ten dowód współczucia dla nas nagrodzi... tak dawnośmy się z niem nie spotkali!
Lecz nim stąpim na próg wasz gościnny, musimy wam wyznać szczerze... na nas dwóch opędziwszy drogę i statek — mamy jednego dukata... Nim nam zasiłek nadejdzie, dużo czasu upłynąć może...
Stary Merlin, żona, córka z oburzeniem zakrzyknęli:
— O mój Boże! za kogóż to nas macie! co mówicie! chodźcie tylko, chodźcie... podzielim się z wami czém mamy, nie zabraknie ani chleba ani grosza...
Przyjęcie było domowe, rodzinne, poufałe, a troskliwości pełne tak, iż skołatanym podróżą w któréj ludzie kwaśnieją a serca zasychają — wydało się Bożym darem i opieką.
Piękna twarzyczka Marietty rozjaśniała jeszcze uśmiechem, weselem, wdziękiem ubogą ale schludną gospodę. Po statku rajem im była.
Nadużyć takiéj gościny serdecznéj zdawało się Karolowi grzechem, tegoż dnia napisał do Kościuszki, a nazajutrz list drugi wyprawiono do Skały..
Na odpowiedź z Fontaineblau kilka dni dosyć było, ale z domu mogli jéj czekać miesiące..
Tym czasem dach poczciwego Merlina przytulił ich pod Złotą Kotwicą.


W tydzień nadeszła odpowiedź Kościuszki i pieniądze na podróż do Paryża. Jenerał żądał od Karola, aby tu przybył choć na chwilę — chciał z ust jego dowiedzieć się o losach legionu, o których dziwne a straszne krążyły wieści.
Merlin, żona jego i córka posmutnieli, gdy im oznajmił Karol, że do Paryża jechać muszą; na twarzach ich malował się żal prawdziwy, szczery, bo w krótkim przeciągu czasu przywiązali się do smutnych gości. Marietta patrzała przez łezki na Tadeusza i wzdychała. Merlin ściskał Karola i gniewał się trochę na wielkiego Kościuszkę, że ich tak prędko mu odbierał.
— Mogliście posiedzieć tu a spocząć do cieplejszych dni... szeptał markotny.
Nic jednak nie pomogło, trzeba się było rozstać z poczciwą rodziną... Przeprowadzili ich wszyscy do dyliżansu, Marietta zapłakała, ściskając rękę Tadeusza... i długo ku nim wiewały białe ich chustki.
Podróż była powolną, bo ją Karol dla niedogojonéj rany z wypoczynkami odbywać musiał. Przybyli wreszcie do Paryża, a Karol, co stolicę widział za rzeczpospolitéj, zdumiał się zmianie nie miasta, ale ludu, który je napełniał.
Wszytko, co wielką rewolucyją przypominać mogło, już było znikło, a owe wrzące tłumy sansculotów, owe zdziczałe tricoteusy.. zastąpił tłum dobroduszny, który z zapałem oklaski sypał wojsku, wodzom i konsulowi.
Na czole Bonapartego już niewidzialna jaśniała cesarska korona.. Francya uspokojona, do karności wojskowéj nałamana, drżała z radości i — strachu.
O swobodzie ludów mówić już było nie w modzie, rozprawiano, o sławie, tryumfach i laurach. —
W chwili ich przybycia Francya była pod wrażeniem śmierci księcia d’Enghien i zgonu jenerała Pichegru. Europa czuła już tę dłoń, która jéj wnętrzności krwawo rozedrzeć miała.
Dla Karola było to nowe losu szyderstwo, co na rany duszy lało wrzątkiem. Z tego wszystkiego mogłaż wyrosnąć Polska wolna, gdy nikt już wolnym nie był?
Zaledwie przenocowawszy w Paryżu, oba z Tadeuszem pospieszyli do Fontainebleau..


W małéj mieścinie wśród lasów i zieleni, wpośrod ciszy prawie wiejskiéj, w domku ubogim znaleźli wodza, który ostatni walczył na własnéj ziemi o Polskę...
Karol spojrzawszy nań od łez prawie wstrzymać się nie mógł.
Inny był to człowiek od tego, którego spotkał raz pierwszy w Trenton, inny, niż przed Maciejowicami. —
Nie wiek, nie lata — cierpienia go złamały. Smutny, z twarzą pociemniałą, z oczyma jakby przygasłemi, wyszedł na ich spotkanie i uściskał, w uroczystém jakiemś milczeniu.
Wprowadził ich za sobą do małéj izdebki.
W kącie jéj stało jakby obozowe łóżeczko, z historyczną ową poduszką skórzaną i wyszarpaną kołderką wełnianą.
Nad niém wisiała świeżo oddana mu przez Dąbrowskiego Sobieskiego szabla — jeszcze we Włoszech odarta z klejnotów co ją zdobiły; daléj rzędem kilka profilów, nakreślonych ołówkiem ręką Kościuszki, wspomnienia różnych lat życia, niebieska wstążka od krzyża Cyncynata, który zawiesił u obrazu Matki Bozkiéj w Dołholisce na Podlasiu, portret Jeffersona z rysunku Kościuszki sztychowany przez Sokolnickiego, wizerunek Washingtona i Franklina... W mniejszych ramkach sylwetki kobiece i zeschłe kwiaty...
U okna widać było tokarnią, przypomnienie więzienia w Petersburgu, którą długie godziny niewoli zabijał. Na stoliczku kilka książek, papier i ołówki.
Przez okno wyglądał ogródek, kwiatków wiosennych pełen, a gałęzie krzewów cisnęły się z swą wonią aż do stolika..
Wierny swym przekonaniom Kościuszko mimo nęcących ofiar, mimo błagania przyjaciół, z prostoty i surowości życia republikańskiego wyjść nie chciał. Jak niegdyś w obozie żył barszczem i kaszą żołnierską, a sypiał na garści słomy z tą poduszką skórzaną, tak i tu nie chciał nic mieć, coby go zmiękczyć mogło, a na duszę podziałać — odwodząc od spartańskiéj prostoty.
Ale smutniejszą nad izdebkę ubogą była twarz wodza, nosząca ślady przebolałych losów ojczyzny i własnych.
Gdy usiedli, spojrzał na Karola nogę.
— Dobiłeś się spoczynku — rzekł... Pan Bóg ci odjął nogę, żebyś przecie odpoczął — ale wieluż was z tamtąd choć bez nóg powróci?
— Wielu? odparł Karol — ze czterech niespełna tysięcy — może kilku, kilkunastu... gorączka zabrała jednych, murzyni drugich dobili. — Kościuszko ręce a raczéj pięści podniósł do góry.
— Wybito nas do ostatka... bośmy byli zawadą, przypomnieniem... Teraz wszakże co innego świta... przeciw koalizującéj się Europie Polska być może potrzebną... pierwszy konsul mówi znowu o Polsce, żąda, aby mu służyła, aby w niéj miał posłuszne narzędzie w drugim Europy końcu i rzucił je na łup znowu. Nie! nie wierzę mu, człowiek, co własnéj nie dotrzymuje ojczyźnie, litości mieć nie może nad obcą. Dziś — jutro — ogłoszą cesarstwo.
O Washingtonie wielki! jakże w twoje ślady pójść trudno, być poczciwym człowiekiem, razem i bohaterem.
— Tak jest, dodał po chwili — ja się tu nic dla Polski nie spodziewam. Lud to poczciwy i dobry, ale płochy i lekki, wczoraj klaskał rewolucyi i gilotynie, jutro wiwat! krzyczeć będzie cesarstwu... późniéj... któż wie? może Burbonom, których ścinał... kochają nas w chwilach uniesienia, odwracają się, gdy ich znudziemy piskiem niedoli naszéj... Wypchną na rzeź, gdy się zmęczą...
Długo tak mówili o Polsce, o jéj przyszłych losach, o cesarzu Pawle, dla którego Kościuszko miał szacunek i wdzięczność, o Aleksandrze, z którego czynów jeszcze nic sądzić o przyszłości nie było można...
Jak miękki wosk obrabiali go ludzie.
Karol i Tadeusz opowiadali mu potém o 113 pół-brygady losach na San Domingo, a Kościuszko oburzał się i płakał na to umyślne zatracenie garści ludzi, których winą było przywiązanie do ojczyzny.
Po cichu potém oglądając się z obawą, rzekł Karolowi.
— Wiecie, pierwszy konsul i o mnie pomyślał — przypomniał sobie, że żyję... chciano mnie czemś zrobić, do czegoś wciągnąć, nastraszyć — zużyć.
Ale ja tu nie zostanę długo, dodał, pojadę z Zeltnerami do wolnéj ich ojczyzny ubogiéj, do Szwajcaryi. Dadzą mi przytułek ludzie poczciwi.
Widzisz, mówił ciągle zniżonym głosem... ja tu się już nawet głośniéj przemówić boję... otoczony jestem szpiegami, strach i groza panują, wszystko ulegać musi...
Cały tak dzień na rozmowie i przechadzce po lesie Fontainebleau, przebywszy z Kościuszką, wrócili do Paryża, obiecując sobie częściéj go w czasie pobytu nawiedzać...


Pomimo chęci jak najprędszego dostania się do kraju, czekać musieli w Paryżu, aż im posiłki nadejdą. Oba z Tadeuszem milcząco włóczyli się powoli, przyglądając zgoła nowemu miastu... nowemu ludowi, nowéj epoce.
Raz gdy tak powracali z za Sekwany, na Nowym Moście, owym historycznym pomniku z czasów, z których zostało się stolicy niewiele pamiątek.. Karol stąpając o kuli postrzegł u słupka mostu siedzącego człowieka, wyglądającego na żebraka.. Przy nim siedział pudel bardzo misternie wystrzyżony.. Przed obu wystawiona tabliczka drewniana oznajmowała przechodniom, iż artysta oczekujący praktyki, podejmował się psiéj toalety, strzyżenia, obcinania uszu i ogonów. Chcąc zbiedzonemu, a może głodnemu artyście rzucić grosz Karol się przybliżył, ubogi podniósł oczy i załamawszy ręce, krzyknął po polsku —
— O Jezu miły! panicz! pan Karol.. W wynędzniałéj twarzy ledwie Pluta poznał Stacha. Ten patrzał na nogę i kulę —
— Bez nogi! powtarzał z rozpaczą.. ustrzelili mu nogę! Mój pan! mój pan!
— A tyż, biedny Stachu — zszedłeś na most i strzyżenie pudlów? Gdzież dom, żona, gospodarstwo?
Stach podniósł nań oczy zmęczone.
— Żona! niech już pan o babach nie mówi! poprzysięgłem, że do śmierci nienawidzieć je będę. Opuściła mnie po roku pożycia — to nic jeszcze — ale z kim, proszę pana z kim? z podłym kuglarzem, który noże połykał. Ale to prawda, że też chyba taki człowiek mógł ją przełknąć. Przed ślubem była jak baranek.. a potém.. potém! co się z niéj zrobiło? myślałem, że oszaleję..
To mówiąc Stach, wstawał i zabierał się z całym magazynem i pudlem pójść za dawnym panem.
— Panie mój drogi, zawołał — pan do domu powraca? prawda?
— Pojadę odparł Karol..
— A! Ojcze mój, dobrodzieju, zabierzże mnie z sobą, będę świnie pasł. Paryż mi siadł tu — kością.. I całował go po rękach..
— Dobrze.. ale w Skale zatęsknisz za Paryżem..
— O! nie! co nie to nie! o jedną tylko łaskę proszę, pozwól mi mojego pudla Bretona.. wziąć z sobą.. Jeden on mnie kocha na ziemi...


Po kilku tygodniach oczekiwania, nadeszły listy z Krakowa do Tadeusza. Prawnik, któremu powierzył interesa, przysyłał pieniądze, winszował powrotu.. nic nie wspominając o Skale i domu.
Udali się raz jeszcze z pożegnaniem do Fontainebleau... Kościuszko błogosławił wracającym. — Czy ja kiedy tę ziemię jeszcze zobaczę i tém powietrzem odetchnę?
I łzy im się kręciły w oczach.
Nazajutrz spiesznie ruszyli w podróż; a że droga wiodła ich na Drezno, znowu spoczęli dzień w téj polskiéj gospodzie, któréj żaden nasz prawie wygnaniec nie minął. Kościuszko, Kołłątaj, Potocki, Niemcewicz, Wybicki, Ogiński... wszyscy się oparli o nieuniknione Drezno. Tu pod złotym Aniołem, chlubiącym się wspomnieniem Schillera Eliasz Tremo namówił Dąbrowskiego do przyjęcia dowództwa nad legionami. Wspomnień pełno było na każdym kroku, herbów jeszcze nie startych dość na murach i gmachach.. Elba wydawała się Wisły siostrzycą.
Teraz jak zawsze, cisnęły się tu burzą zagnane polskie rodziny... wyczekując lepszych czasów...
Jak gdyby dla Polski mogły kiedy przyjść lepsze czasy...
Nie zatrzymując się, biegli do Skały... spoczywać...


I znowu wiosennego poranka dwaj tułacze znaleźli się w cichéj lipowéj ulicy... Oba zażądali wysiąść i iść pieszo.. jak pobożni pielgrzymi, z cichą na ustach modlitwą.
Cisza była w ulicy cieniem okrytéj i zarosłéj; omszone figury kamienne stały na dawnych swych miejscach, ptaszki świegotały w starych lip konarach... ale na drodze rosły trawy i chwasty...
Z pomiędzy gałęzi niemożna jeszcze było dostrzedz dworu... w tém rozbiegły się lipy, z których kilka wiatr obalił i otworem spojrzeli na stare gniazdo swoje...
Stanęli przerażeni —
Dworu nie było — sterczały z niego okopcone kominy, porozwalane ściany i gruzów kupy.. Pożar przeszedł i stara siedziba z dymem i popiołem znikła...
Tadeusz łamał ręce... i dla niego była to kolebka pełna pamiątek.. każda piędź ziemi nosiła wspomnienie.
— Bóg dał — Bóg wziął — rzekł nareszcie Karol z powagą, kładnąc mu rękę na ramieniu. Wola Jego błogosławiona! Dach i przytułek znajdziemy, a pamiątki serce zachowa.
Szli już nie spiesząc, milczący...
Zbliżywszy się, dopiero dostrzegli opustoszenie, zaniedbanie tego niegdyś tak ożywionego kątka. —
Dworu trzymała się ścian resztka... do pół obrosła chwastami i zielem; kilka drzew osmalonych, czarnych, jak skelety nad niemi sterczały. Podworzec rozgrodzony, zarosły, w nieładzie dzikie zajęły gąszcze.
Parę chudych koni spętanych pasły się tu jak na rozłogu.. chora jakaś krówka przywiązana do drzewa, gryzła trawę..
Ni znaku życia, ni żywéj duszy... tylko to ptastwo, które słyszeli świegocące w lipach, — unosiło się i tu szczebiocąc jak nad grobami cmentarzów.
— Wy umieracie — ale życie nie umiera...

Koniec części II.
Czcionkami A. Schmädickiego w Poznaniu.





  1. Pamiętnik Sieversa.
  2. Całe to zdarzenie jest historycznem Pam. Kopcia.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Nieczytelny wyraz uzupełniony na podstawie wydania z 1912 roku.
  4. Niewydany pamiętnik Wierzbickiego.
  5. Pamiętniki niewydane B. Wierzbickiego.
  6. Pro memoria. Do dobrowolnych tułaczów należy: Kajetan Węgierski, zmarły w Marsylii, który do koła swego rodowego herbu napisał: Cara patria-carior libertas. (??)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.