Tułacze (Kraszewski, 1868)/Tom II/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Tułacze
Podtytuł Opowiadania historyczne
Wydawca Księgarnia J. K. Żupańskiego
Data wyd. 1868
Druk A. Schmädicki
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


TUŁACZE.

OPOWIADANIA HISTORYCZNE
PRZEZ
B. BOLESŁAWITĘ.

„Będziecie nie tylko bez Pana krwie
swojej, ale i bez ojczyzny i wygnańcy,
wszędzie nędzni, wzgardzeni, ubodzy
włóczęgowie, które popychać nogami
będą.....“
P. Skarga.


TOM DRUGI.


POZNAŃ.
NAKŁADEM KSIĘGARNI J. K. ŻUPAŃSKIEGO.
1868.






CZĘŚĆ DRUGA.


PO MACIEJOWICACH.

KSIĘGA I.

Powrót.

Gdy za wygnańcem zamkną się raju wrota, a aniół z mieczem ognistym stanie u nich na straży — gdy ze spuszczoném czołem pójdzie tułacz tą drogą, w któréj mu nawet nie towarzyszy po oddalonych żal — co tak prędko umiera; — dochodzą go z téj ziemi snów i marzeń tęsknych same jęki i głuchy odgłos jakby wrzącéj nad nim burzy....
W myśli ojczyznę okrywa całunem, wyobraża ją pokutującą we łzach i popiele. Radość i uśmiechy nie dobiegają do niego — sądzi, że ona tak smutną być powinna po nim, jak on nieutulonym jest za nią. —
W Karola duszy podobnie malował się smętny dwór w Skale, nie przypuszczał tylko, ażeby wypadki coś z téj całości, z gromadki téj oderwać, odmienić w niéj miały..
Tam dla niego zawsze dziaduś siedział w swojém krześle, ojciec się z laską przechadzał, matka modliła i Ewusia ku niemu patrzała okienkiem.
Spodziewał się jeśli nie szczęścia tam, bo gdzież ono w obciętéj i skrępowanéj mogło być ojczyznie? — to przynajmniéj wytchnienia, spoczynku... Myślał nieraz o tém, jak im przy wieczornym kominku Pułaskiego i swoje przygody opowiadać będzie..
Wracał chciwy i spragniony powietrza domowego, pełen marzeń młodych... Mało wiedział o kraju, ale z tego co do niego doszło wnosił, że po wielkich klęskach i trwogach rany się już zabliźniały, nowe siły wstępowały w Polskę, gotującą się do odrodzonéj przyszłości...


Po drodze.. ani na swelisty odpowiedzi, ani twarzy znajoméj, ani znaku życia nie pochwycił..
Dziwny traf zdawał się usuwać z téj drogi wszystkich i wszystko, coby mu wieść, pociechę przynieść mogło.
Spieszył się tém więcéj, tém goręcéj, że głucha cisza ta podwajała w nim niecierpliwość oglądania ukochanych.. a myślą leciał przed siebie.. malował sobie obraz powrotu, usta mu się śmiały, oczy zachodziły łzą.
Biegł już tak w końcu, że nawykły do trudu, do pochodów, do wypraw awanturniczych i wojennych wycieczek, czuł się jednak złamanym.. Może nie tyle tą nagłą podróżą bez odpoczynku, co burzą i nawałnością, rozbijającą mu piersi...
Tęsknota i niepokój rosły z każdą chwilą. Z razu rozpytywał nieznanych, chwytał się ludzi, których twarze mu coś przypominały.. łakomy wieści, wyzywał ją — potém, nie otrzymawszy nic, nie dowiedziawszy się o swoich.. biegł już co prędzéj, nie badając nikogo.


Była noc wiosenna, ale piękniejsza nad tę młodą jeszcze i nierozkwitłą, w któréj Skałę opuścił. — Lasy obchodziły weszłe kwiatów i woni, czeremchy uginały się białemi kity ku ziemi, brzozy zdawały sie schylać, aby balsamem zapachów zrosić rodzicielki łono.. na polach rozściełały się szyte złotem kobierce, łąki zasianemi pasy różnobarwnemi ubierały się każda inaczéj, wszystko razem składało się na uroczysty poranek roku.. który mówił wonią swą, przepełniającą powietrze... o młodości, o szczęściu...
Wszystko wyglądało godowo, pięknie, a po amerykańskich puszczach stepach tak skromnie, miło a swojo. Karol naglił a pędził konie, chciał w już dojechać choć nocą i rozmodlony u progu błogosławionego doczekać brzasku szczęśliwego dnia powrotu... Wystawiał sobie, jak dziaduś wyjdzie może w ganek od ogrodu i jak niespodzianie on padnie przed nim na kolana...
Drogi były mu dobrze znane, nie zapomniał nic, witał się z drzewami, z krzyżami pochylonemi od starości, z każdym omszonym kamieniem, który zasnął u gościnca przed wieki..
I dziwił się sobie, że mimo lat tylu tak dobrze wszystko pamiętał, i cieszył się, że tu się tak nic a nic nie zmieniło. Zerwany na chwilę pomiędzy nim a światem tym związek serdeczny, na nowo ich łączył... Uroczyste.. było powitanie — z ulicy staréj ujrzał już w dali dwór w Skale... Świeciło się w nim jeszcze, ale nie tak jakoś, jak bywało we dni powszednie; blaski lały się z okien wszystkich, jasno było we drzwiach nawet.
Może kto zdradził powrót wygnańca i czekano go na progu, jak marnotrawnego syna z powitalna ucztą.?.
Może.. gubił się w domysłach. — Znając owo ciche a jednostajne życie w Skale, trudno było odgadnąć znaczenie tych spóźnionych świateł nocnych... tego rzęsistego blasku... Karol się zadumał... serce mu bić zaczęło żywiéj, konie się wlokły powoli znużone, wyskoczył z wozu nie mogąc wytrzymać i — poszedł.
Jeszcze nigdy nie biegł tak w życiu, a tak się nie czuł lekkim...


W dziedzińcu... gwarno było i tłumno... pełno i ludzi i koni... Przez okna szeroko roztwarte, z za przezroczystych firanek blask bije i słychać muzykę wesołą, a śmiechy jak ptaszki wylatują na ciemne podwórze...
Co to było... nie śmiał już spytać nikogo, jak stał w podróżnéj, zwalanéj, opylonéj odzieży.. tak postąpił niepoznany i niepostrzeżony do progu.
Sień zastał sług i ludu pełną... stały w niéj stągwie z piwem dla czeladzi, która je wychylała kuflami śmiejąc się i swarząc...
Ani jednéj znajoméj twarzy, ani domowych, ani sługi... świat jakiś nowy, inny... cudzy.
Karol rozglądał się, strwożył poczuwszy się obcym i wśród téj wrzawy i hałasu stanął zmartwiały na progu.
Wszystko, co go otaczało, inne było, niż przed laty... Młode twarze, inna mowa... wesele jakieś szalone... osłupiały sparł się o ścianę, pogladając w koło zdumiony... w głowie mu się plątało, nie śmiał jeszcze jak widmo z grobu wstające wnijść i nagle się im ukazać w pośród téj jakiejś uczty, która nie dla niego była zgotowaną.
Kiedy niekiedy — przez ramy drzwi otwartych przesuwały się przed nim pary strojne... lica rozjaśnione... usta w perłowych uśmiechach, głowy w zielonych wiankach.
Ale gdzież starzy! gdzie swoi? — gdzie dziaduś, gdzie ojciec i matka, czemu nie widać nikogo...? sami obcy... sami przybysze.
Drżał już, dopiero tu przy dźwięku téj muzyki ochoczéj, blady przestrach i zgroza rzeczywistości ścisnęły mu serce...


Stał tak wryty, niemy, drętwiejący, gdy krzyk go rozbudził, poczuł rękę zimną, która chwyciła dłoń jego, rękę drżącą, starą, kościstą... a głos bojaźliwy obił się o jego uszy.
— Karol... to Karol! z tamtego świata... O Boże... Czy mnie oczy mylą!
Mimo lat, które go przygniotły, przychodzień poznał w tym człowieku, który się doń zbliżył, rotmistrza Porembę... Ostatni, co go przed laty w Skale pożegnał, dziwném zrządzeniem pierwszy witał tułacza... w progu — niegdyś rodzicielskiego domu.
I przez chwilę mierząc się oczyma milczeli... ale dłoń rotmistrza coraz mocniéj drżała... a ciągnęła.
— Chodź! na Boga! chodź pan! chodź niepostrzeżony... idźmy ztąd...
— Dokąd? po co? zapytał Karol... ja muszę...
— Pan musisz naprzód pójść ze mną... chodź! na miłość Bożą, a dowiesz się, dla czego.
Wśród tego tłoku nikt na nich nie zważał, przecisnęli się przez tłum ciekawych, który się u drzwi gromadził... Karól nie wiedział już jak szedł, zimny pot oblewał mu skronie, strach serce ogarniał... a jednak jeszcze tłumaczył sobie natarczywość Poremby, jego łzawe oczy tém, że starych... nie godziło się tak nagłém ukazaniem się przerazić...
Znać listów jego niepoodbierali... i nikt się powrotu nie spodziewał.


Tak znaleźli się przecisnąwszy w dziedzińcu i milcząc szli, mijając wozy gwarne gości, aż do ciemnéj oficyny, stojącéj na uboczu w czarnych drzewach. Tu słowiki tylko nuciły pustkom...
Rotmistrz Poremba nie poprowadził go do dawnego swojego mieszkania, ale do malutkiéj narożnéj izdebki, dawniéj niezamieszkałego składu starych sprzętów... Teraz z jednego do drugiego a coraz lichszego spychany mieszkania... tu się znać dostał stary rezydent, sprzęt złamany, nimby go wyrzucono na podwórze lub wywieziono na cmentarz...
Po świeżych woniach nocy majowéj, wiało z tego kąta stęchlizną nędzy, starości i śmierci... Całym sprzętem dworzanina na łasce, gracyalisty... było łóżko pokryte wełnianą kołdrą starganą i pusta niezamknięta skrzynia... nie było jéj po co zamykać... Na stołku drewnianym stał dzbanek, w kącie oparta o mur wyszczerbiona misa... Na stole mały łojowy ogarek zapalił Poremba... potém jedyne siedzenie starłszy połą, w milczeniu podsunął je Karolowi.
Stali, patrzeli na siebie łzy połykając, i ust nie śmiejąc otworzyć. — Ten pytać się obawiał, ów nie chciał począć opowiadania... płakał tylko i coraz łzę ocierał...
Nie był to już dawny ów rotmistrz... wesół, wygadany, rubaszny rezydent, najedzony i swobodny... pewien że go zawsze powitają uśmiechem... ale okruch człowieka o głodzie oczekującego śmierci... lękający się, aby go na śmiecie nie wyrzucono dla lokajskiéj fantazyi.
Gdy Karola zobaczył i poznał, stał w sieni w szaréj kapocie ze sługami zmięszany... czyhając, by dostać może z niemi razem szklankę kwaśnego piwa...


— Na Boga, kochany rotmistrzu, zawołał wreszcie Karol, ocierając pot z czoła, a może łzę z oka — dla czego mnie wstrzymałeś? po coś mnie tu przyprowadził?
Co się tam dzieje? jaka to uczta? co to za ludzie?
— Pan więc nic a nic nie wiesz? grobowo, powoli — spoglądając nań z obawą, zapytał Poremba... Jak to? pan... nic nie wiesz?
— Ale ja powracam z drugiego świata? rzekł Karol — ja się spieszyłem, pędziłem, leciałem... nikogom nie widział, nie mówiłem z nikim... nie wiem nic...
— Nic? zawołał rotmistrz łamiąc ręce — on nic nie wie?
Głowa mu ciężko na piersi opadła.
— Ale mówże co się stało? krzyczał przerażony Karol...
Na to pytanie, — długie tylko milczenie grobowe złowrogo mu odpowiedziało... Stary dworak, przyjaciel rodziny i domu... powoli zsunął się na podłogę, ukląkł, zasłonił oczy, płakał i modlił się, ręce złożywszy... Była to wskazówka dla Karola, że i on powinien był rozpocząć od modlitwy za umarłych, że śmierć — przeszła tędy.
Ozwał się w nim wszakże w chwili grozy żołnierz, nawykły liczyć się z mogiłą... zbliżył się i rzekł:
— Rotmistrzu, druhu stary, jam wojak jak i ty... nie oszczędzaj mnie, nie dziel téj goryczy na krople, jeśli ją mam wypić — podaj całą... Zabije mnie! mniejsza o życie... Mów! kogo mi z nich zabraknie?
— Wszystkich!! wszystkich, — ponuro, sucho, wstając odparł Poremba — słyszysz mnie pan i rozumiesz... wszystkich... Tak, nie ma tu nikogo z tych, których zostawiłeś... śmierć kosiła i dokosiła zagona do szczętu?... A kto żyw został, tego jak mnie trudno poznać...
— Dziad? spytał Karol...
— Dziad, ojciec, matka... mówił rotmistrz — wszyscy poszli tam, zkąd nikt nie powraca... na cmentarz! Dziad i matka żyli najdłużéj... Matka zasnęła ostatnia, płakała na was czekając... nie doczekawszy... umarła...
Karol stał długo milczący...
— A ona? spytał nieśmiało, cicho, prawie wyrzucając sobie, że czynił to pytanie, a ona... Ewa?
— Ewa! Ewa! odpowiedział rotmistrz podnosząc na niego oczy posępne — zwyczajnie Ewa... panie... Poszła za mąż za dalekiego krewniaka waszego, dla imienia... za pana Wacława Plutę...
Wy — byliście dla nas już umarli... Myśleli wszyscy, głoszono u nas za najpewniejsze, iż okręt co was wiózł do Ameryki, rozbił się gdzieś w czasie burzy pod San Domingo... i że tylko pan Pułaski się uratował... Opłakaliśmy was... pogrzebli... Oni się modlili... i poumierali...
Karol sparł głowę na dłoniach i zapłakał...
— A! trzeba mi było umrzeć raczéj tam, niż na ten cmentarz powracać... rzekł w duchu.
Cios był za silny, za gwałtowny, by go zabił — obalił tylko na chwilę i odurzył, życie wróciło... ale rażone tym paraliżem powolnym serca, co niszczy, nęka, rozchodzi się po człowieku... jak trucizna i codzień mu odejmuje po troszę siły, po resztce wiary.......


— Wszyscy poumierali! Ewa poszła za mąż.. snuło się po głowie wygnańca...
W progu ojcowizny nie było go komu powitać... ostatni niedobitek śmierci, obcy człek podał dłoń widmu, niewcześnie wyszłego z grobu...
Nie było po co wracać do tańcującego dworu.
Karol milczał, milczał i rotmistrz, bo powiedział już wszystko...
— Cóż to za uczta? co za tany? spytał z boleścią, słuchając dolatującéj go muzyki tanecznej, Karol... a sercem witając starego znajomego słowika, co w tych samych śpiewał krzakach... jak przed laty.
— U nas, u nas to teraz rzecz zwyczajna... codzienna! odparł rotmistrz z goryczą... bawim się! bawim. Pan Wacław bawić się lubi... Pani Wacławowa nauczyła się do męża stosować... Dla niéj to może zagłusza głos grobów... Może potrzebuje oszaleć trochę, aby zapomnieć, że nie jest tak szczęśliwą, jak się spodziewała.
Z goryczą Karol podstąpiwszy do okna, uśmiechnął się, patrząc na światła rzęsiste... przez które cieniami przesuwały mu się strojne tańczące pary... jak przejrzyste duchy...
— Otóż co mnie czekało w ukrzyżowanéj ojczyznie! zawołał rękami tuląc czoło rozpalone. Swawola! A! przyszedłem niepotrzebnie, opłakany, pogrzebiony, pochowany, natrętny. Na ojcowiznie, gdziem lata przeżył dziecinne, miejsca dla mnie nie ma... grób tylko na cmentarzu! Po co wstawać z umarłych!!
Domyślił się Karol tego, czego mu rotmistrz nie śmiał dopowiedzieć...
Tak, na cmentarzu w Skale stał w istocie postawiony przez matkę grobowiec z imieniem Karola, z pamiątką drogiego syna, z prośbą o modlitwę za duszę rozbitka, którego ocean pochłonął...
W tym grobie — w istocie dziś leżał pogrzebiony duch Karola... po cóż ciało wracało do życia??


— Co tu począć? co tu radzić? mruczał rotmistrz Poremba, chodząc po izdebce cichéj... O mój Boże! Dobrze, że choć ten żyje... że plemie poczciwe nie wyginęło do szczętu. Czegoż ja się głupi durzę i szaleję? Toć Bogu za to dziękować.
Karol zapytał po chwili:
— Powiedz mi... więc Ewa... Ewa dobrowolnie poszła za niego... za tego Wacława... ona?
— Alboż... co? spytał Poremba zdumiony, który nic się nie zdawał domyślać...
— Ale ja ją kochałem... a ona... ona...
— Ona kochała pana Wacława... to pewna... przerwał rotmistrz... Jejmość się nasza do ostatku przeciwiła temu, jakby miała złe przeczucia... ale w końcu, gdy panna Ewelina leżała u nóg jéj, aby ją wydano za Wacława... musiało się stać jak chciała...
I ma, dodał rotmistrz... czego sobie życzyła...
Starego, zdrętwiałego rotmistrza gorycz téj chwili poić się zdawała i rozmarzać... chodził wielkiemi krokami po izdebce, tłukąc się po niéj jak w klatce... lice mu płonęło, łzy ciekły z oczów, mówił coraz żywiéj i goręcéj.
— Oj nie będę ci już taił... bo się nie godzi i nie potrzeba... bo to jest przez samego Boga wyznaczona uroczysta chwila... przybyłeś pan nie na groby tylko... grób rzecz święta... a po za nim nadzieja... ale na urągowisko grobom.
Dawnoż to przysypaliśmy ostatnią garścią piasku naszą dobrodziejkę? Ledwie kilkanaście upłynęło miesięcy, jak pobożną panią ludzie tam niezbożni wpędzili... aby waszego nie doczekała powrotu, a już szaleje i weseli się dwór, który być powinien w żałobie do dziś po świętéj nieboszczce...
Alboś pan nie znał waszego krewniaka Wacława, albo też znałeś go mało. Nie bardzo się tu on pokazywać lubił za waszych czasów, bo nie miał co robić... Dopiero im chętka przyszła wśliznąć się tu... późniéj, gdy sobie rozgłosem o śmierci waszéj drogę utorowali... wozili gazetki i listy, aż was zabili nareszcie... Pole tedy stało puste... przyjechali siać, aby zbierać. Ojciec pierwszy za tą wieścią poszedł na tamten świat, zabity, milczący... położył głowę nie narzekając, aby drugim serca nie odejmować. Dziad jeszcze stał na kresach modląc się, głuchy, zmartwiały... ale i on na ostatek zachwiał się... Jednego ranka długo się nie budził, nie wołał, aż weszliśmy zobaczyć, co się dzieje, znaleźliśmy go... jak myślicie?
Klęczącym ze złożonemi rękami przed obrazem Matki Boskiéj, głowa tylko zsunęła mu się na stare dłonie i tak usnął na modlitwie.
Została tedy jedna matka z wypłakanemi oczyma... łzy jéj wzrok odjęły, oślepła... Wodziła ją panna Ewelina... na nią spłynęła wszystka miłość świętéj pani i wszelkie nadzieje...
Zjawił się w porę pstry ptaszek z warszawskich klatek ze słodkim swym śpiewem... w klatkach dużo pono pierza zostawił, ale szczebiotania się nauczył za to.
Łatwo mu przyszło opanować serca kobiece, piękny, dowcipny, wesoły, zręczny pochlebca, w sercu kobiety nigdy być próżno nie może, ledwie żal nieco przytępiony, przychodzi pragnienie... Stara Jejmość choć ślepa nie chciała pana Wacława... czuła w nim marnotrawcę, bezdusznego a chytrego szaleńca... ale cóż! dziecko chciało, dziecko opanował! płakała, do nóg padała, o jedyne szczęście prosząc... a już dziś ona wie, jaka ją dola czeka. Nie długo potrzeba było czekać odczarowania, przyszło niemal nazajutrz po ślubie... A teraz... dorzucił rotmistrz rozpaczliwie... nie... Skała już nie wasza i Ewa nie wasza...
Mówił, Karol go już nie słuchał... gorzało w nim i paliło się.
Obudził się żołnierz, nawykły do walki... mimo zaklęć rotmistrza przerażonego, który go chciał powstrzymać, poszedł z płomieniem w oczach wprost do dworu...


Przez tłum służby ściśnięty u drzwi od sieni otwartych i zaglądający ciekawie, przebił się podróżny, którego nikt nie poznawał, ale nikt wstrzymywać nie śmiał. Choć w sukni odartéj, miał rycerską i pańską postawę, w chodzie tym czuć było, że po ojców stąpał ziemi. Nawet dla owéj ciżby widzialny błyszczał na jego skroni wieniec bohatera, który nieraz śmierci się urągał... W tym przybyszu idącym tak śmiało, rozpychającym ludzi, zdradzało coś, że miał prawo stanąć na tym progu i wykrzykiem bolu przerwać tę oszalałą wesołość. — Wesele! wesele to na grobach nieporosłych, na mogilnéj ziemi ucisku!! Jakże się ono wydawało wygnańcowi, co marzył o żałobnych szatach ojczyzny pokutnicy!!
Z naszemi nieszczęściami razem poczęły się te dziwne szały, którym końca niema do dziś dnia.
Kiedyż się u nas nie bawiono na każdéj stypie narodowéj? Im straszniejsze dotykają nas klęski, tém namiętności, żądza, dzikie pragnienie upojenia rosną jeszcze i dwoją się na szyderstwo.. Rzekłbyś, że tańcując w łańcuchach, próbujemy zręczności jak kuglarze, rzekłbyś że ziemia żałoby mówi nieubłaganemu przeznaczeniu przez usta dzieci oszalałych —
— Oto mnie chłoszczesz, a nie zwyciężysz, otom krwawa, a śpiewam, raniona jestem stokroć, a skaczę.. otom w łachmanach, a sypię złotem.. i sierota, wdowa po ojcu, mężu i dzieciach.. Sprawiam uczty pijane.. żyję!!!
W wielkich kataklyzmach ludzkości te szały są znamieniem ślepoty i poniżenia człowieka — ale przychodzą nieuchronnie jakby protest błazeński w przeddnie bitw, w rocznice rzezi.. aż brzmią więzienia śpiewem i otchłanie muzyką i w pląsy idą skazani pod szubienicami..
Wiara to czy zwątpienie, rozum czy głupota? opatrzność daje więc szał, i aby ulżyć rozpaczy., katy poklaskują z równym ofiarom w bezumem...
Gdy na placu rewolucyi w Paryżu padały głowy.. Paryż balował w sukniach przezroczystych z jutrzejszemi ofiarami gilotyny.. Gdy na sejmie w Grodnie podpisywano wyrok śmierci na Polskę, córki jéj szły w objęciach jenerałów moskiewskich tańczyć na krwawém pobojowisku walki wiekowéj.. A dziś? — nie mówmy!
Niejednego męża w Sybirze żona uśmiecha się, idąc w pląsy z kałmukiem, co go biczował!
Plunąć by potrzeba na ziemię, gdyby Bóg na nią z góry nie patrzał i nie rachował wszystkiego....


Rozstąpił się tłum przed dziwna ową postacią.. Karol szedł, rozpychał ludzi, a przekroczywszy próg sali.. założył ręce na piersi.. skrzyżował je.. uśmiechając się — stanął. —
Pośrodkiem sali szedł polski taniec, nie ów, co poważnie, powoli zimną jeszcze rozpoczyna zabawę, ledwie nie uroczystym marszem.. niby powracających z boju rycerzy.. ale może ostatni pijany, końcowy.. mężczyzni z kielichami w dłoni, kobiety w rumieńcach znużenia i rozmarzenia pół omdlałe a drżące. W ustach mężczyzn okrzyki, ręce, w których szarpie się bijąca krew, ledwie utrzymają drobne tanecznic dłonie.. polski wije się jak wąż po sali i zawraca i idzie i skończyć niechce i nie umie się już pomieścić w ciasnych ścianach dworu.. Zachciewa mu się wybiedz drzwiami obszedłszy komnatę, wyskoczyć bodaj oknem do ogrodu, zabrać muzykę i ruszyć héj.. w świat.. parami.. powitać noc majową pod cieniem drzew rozwoniałych, lub brzaski poranka i brylantowe łzy rosy na kwiatach...
Tak szedł długim wężem ów polski..
Gdy pierwsza para już się do progu zbliżyła, gdy niecierpliwy tancerz wołał — Z drogi! — na natręta aby daléj ruszyć z tanem w świat.. gdy goniący go tancerze cisną się i kupią.. niespodziewaną wstrzymani zaporą.. — milczenie straszne jak śmierć wionęło po ucztujących.. stanęli wryci..
Na przedzie szła gospodyni domu z uśmiechem na ustach a łzą w oku, starościna Ewelina z panem szambelanem Parysem; za nią gospodarz piękny jak Antinous mrużył oczkami do wojewodziny Potockiéj.. daléj był tłum niepośledni, wszystko wielmożne i jasne, urodzone wysoko, gdzieniegdzie na piersiach błyszczała wstęga i gwiazda.. a we wszystkich oczach radość i ochota.. Hu! ha!
Niebieskie, łzawe oczy Eweliny podniosły się do góry, utkwiły w twarzy nieznanéj a znajoméj.. zaszły mgłą, krzyk się dał słyszeć.. mdły, słaby.. gospodyni schyliła się na ramię tancerza swego.. posłoniła.. pobladła jak trup.. i upadła...
Wszystkich oczy strzeliły razem na to widmo...
Na progu stał Karol z założonemi na piersiach rękami i śmiał się dziko i szydersko...
Jeszcze raz krzyk ostry, urwany jakby z piersi konającego rozległ się i przerwał muzykę... Ustały skrzypki, gwar i szmery... milczenie... potem szept cichy... a w progu wciąż stoi to widmo blade, i patrzy a patrzy dziko.
Któż to jest!? co to znaczy!? wołają... Gospodarz wyrwał się od wojewodzinéj przelękłéj, przypadł gniewny, rozwścieczony.
— Co to za włóczęga? zawołał podnosząc pięść — kto go tu wpuścił? cóż za jeden...!? Służba! precz mi z nim!
— Cicho! Ja ci powiem chyba precz... precz przybłędo z cudzego gniazda, odkrzyknął Karól z dumą i gniewem... Jestem Karol Pluta... dom to mój, jestem na ojcowskim progu... a ty!?
To mówiąc, tyłem się do fircyka odwrócił i już nań nie patrzał, pokłonił się oblegającym go do koła, którzy się z uszanowaniem rozstępowali.
— Jestem Karol Pluta! powtórzył donośnym głosem...
Tych wyrazów dosyć było...
Tak się zakończył ów do zbytku wesoły wieczór w Skale, w rocznicę ślubu Starosty... Ewelina otwarłszy oczy... długo słowa wyrzec nie mogła... Goście przerażeni, poczęli się spiesznie wysuwać wołając o konie... pijana służba biegła do powozów... kto mógł uchodził przed widmem i domem, który ono nawiedziło. —
W godzinę potem dwór był pusty... w dziedzińcu tylko na brzask śpiewały głośniéj jeszcze słowiki... Ewelina leżała chora... Wacław miotał się po pokoju... a na stołku w oficynie z głową w dłoniach siedział Karol sam zadumany... pół żywy...
W progu stał rotmistrz i płakał a drzemał razem...


Wstał nareszcie ranek złocisty... oprzytomnieli z nim ludzie... chora zwlekła się z pościeli do kolebki dziecka.
Starosta głęboko rozmyślał; nie był to człowiek, któregoby jedno uderzenie w piersi dobiło, pierś miał stalową, a serce... dawno umarłe.
Pojmował on, że w podobnych okolicznościach byłby prawie tak samo sobie postąpił, ale Amerykanina miał za nadto dobrze wychowanego człowieka, by się do położenia zastosować nie umiał... rachował na jego rycerskiego ducha i wspaniałomyślność żołnierską, iż się da lada czém zaspokoić i odprawić... Na ostatek Wacław domyślał się coś w jego sercu dla Ewusi, bo w dawném mieszkaniu Karola widział jéj cyfry na oknie i ścianach... nie rozpaczał więc cale, poszedł na palcach do żony... Ewa była blada, drżąca, strwożona...
— Słuchaj Starościno, rzekł z uśmiechem, ja wiem, że on się kochał w tobie... Cóż mi tam!! Teraz pani jedna możesz go ugłaskać i ułagodzić, tego lwa amerykańskiego, aby nas wyrzuciwszy ztąd precz, z torbami nie puścił... Ja zamknę oczy, uszy, wszystko od pani zależy... bądź czułą, bądź bardzo czułą... wspomnienia młodości są drogie...
Wskazał na kolebkę dziecięcia.
— Przyszłość twojego dziecka może dziś zależy od słodkiego uśmiechu, od czułego ściśnienia ręki... dodał... a co do mnie... proszę być pewną, że tego za złe nie wezmę...
Kobieta spojrzała na niego, wzdrygnęła się milcząca i pochyliła ku dziecięciu. Starosta śmiał się ruszając ramionami, był dobréj Stanisławowskiéj szkoły...
— Rozumiesz mnie pani — mruknął — będę ślepym i głuchym... Bądź co bądź Skały mu oddać nie możemy... bo nie mamy już nic prócz téj... odłużonéj Skały...
Słyszy pani?
Ewelina zdawała się nic nie widzieć i nie słyszeć, płakała nad losem dziecięcia, nad swoim i nad nikczemnością tego człowieka, który po chwili ruszywszy ramionami pogardliwie, rzucił drzwiami i wyszedł —


Wacław jak Karol był dziecięciem wieku... ale nie rodzili się bliźniętami... były to dwa sprzeczne duchy na jednych wykołysane rękach... aby pamięć braterskiéj nienawiści Abla i Kaima nie wygasała na ziemi.
Karol przedstawiał w sobie, co odradzający się wiek miał męztwa, cnoty i szlachetności, Wacław, co konająca epoka miała zgnilizny, egoizmu i niewiary. W Karolu wszystko było prawdą, serce otworem, w Wacławie wszystko udaniem, pychą, dowcipem, szyderstwem w piersi zamknietéj... a pustéj. Karol dałby był życie za miłość świętą, dla przekonań, za ludzi... za swobodę i ojczyznę. Wacław wszystkich by chętnie poświęcił sobie, wydrwiwał tych nawet, których niby kochał, bo mu na coś byli potrzebni... pogańsko powtarzając: Carpe diem.
Ale Karol był szorstki, niemal dziki... często milczący i niezbadany, gdy Wacław zawsze słodki, serdeczny, miły, wciskający się gwałtem do serca, smaczny jak ocukrowana trucizna i pozornie otwarty.
Pod powierzchownością Antinousa krył się charakter Nerona, nawykłego uśmiechem zbywać najtrudniejsze życia zadania... bo wiedział, że chytrością i podstępem je złamie. Zręczny, zabiegliwy... myślał o sobie, sprowadzał wszystko do własnego interesu, świat dlań był w nim — reszta zdawała mu się stworzona na służbę u pieszczonego Wacia.
Oczarował on zrazu Ewelinę — chociaż serce matki go przeczuło... Woń jakaś zdradzała węża, wzdrygała się, ilekroć do niéj przybliżał.. Potém na chwilę umiał ją rozbroić... a instynkt wracał i ostrzegał, że pod tą maską kryła się poczwara.
Wacław, jak większa część ludzi tego wieku, lubił żyć, a na ołtarzu życia rozpasanego, świat, ojczyznę, ludzi, żonę, wiarę, poczciwość by był spalił. Dla niego Moskale byli ludźmi przyzwoitymi i przyjemnymi wielce, bo lubili hulać i pić umieli, nie gardził Niemcami za stołem... ledwie wiedział, że nosił polskie imie i do jakiego narodu należał...
Miał wszystkie namiętności a żadnego hamulca, oprócz pewnego poszanowania form świata...
Ewelina go pokochała, olśnił ją dowcipem, pięknością, oczarował słowy, oszukał pozorami namiętnéj miłości... ale złudzenie jéj trwało krótko... Zaledwie odeszli od ołtarza... poznała go... przestraszyła się... odrętwiała... Prosiła Boga, aby to było omyłką, ale z każdym dniem spadały z niego obsłony... żywy dla obcych... dla niéj coraz zimniejszym stawał się trupem.
Ocuciła się jednego dnia w objęciach potwory, któréj lękała się tylko, bo kochać jéj nie mogła... bo wzgarda wstąpiła w serce... ale musiała być posłuszną i iść okuta łańcuchem, bo była matką. —
Pomiędzy nią a nim miłość zgasła prędko, został z jednéj strony przestrach i obrzydzenie, z drugiéj obojętność szyderska...
Wacławowi téż nie szło bynajmniéj o żonę, ani o dziecię... tylko o Skałę...


W sercu Karola stara miłość wstała wskrzeszona... rozbudziła się raczéj, bo nigdy kochać jéj nie przestał. Obraz jéj poszedł z nim i powrócił. — Ze łzawych oczów Eweliny wyczytał, że nie była szczęśliwą... a pragnął, aby choć ona jedna wzięła dziedzictwo szczęścia po umarłych...
Gdy Wacław uprzejmy, serdeczny, uniżony aż do spodlenia, przyszedł wyciągając mu dłoń, tuląc go do serca, prosząc o przebaczenie, widział w nim już nie przywłaszczyciela, ale męża téj... którą pragnął widzieć spokojną i szczęśliwą...
Chwilami nawet Wacław mu się wydawał miłym, obałamucał go szczerością udaną... to co o nim mówił rotmistrz, gotów był posądzić o przesadę... Skwaszony biedny starzec, wszystko mógł widzieć czarno...
Karol chciał być omamionym i mamić się dawał... pragnął, by ofiar tyle na coś się przecież przydały, a do nowych był gotowym...
Poremba patrząc na ich stosunek, na nagłe ułagodzenie Karola — słupiał, nie rozumiał nic — lecz po cóż miał już usta otwierać? Poszedł do swéj izdebki, siadł i powiedział sobie, że się już światu na nic nie przydał.
We dworze obchodzono uroczyście powrót amerykańskiego bohatera, towarzysza Pułaskiego... i Lafayetta. Wacław wysilał się na przyjęcia, na okazy czułości, na pochlebstwa, sądząc, że niemi kupi prostodusznego żołnierza. Ewelina szła jak ofiara, gdzie kazano, milcząca i zrezygnowana... oczy jéj patrzały niekiedy na Karola z jakiemś politowaniem... usta nie śmiały się odezwać. Nie umiała kłamać, a prawda była tak gorzką... i los dziecka... i przyszłość cała... i groźby męża... milczeć kazały. —
Drugiego czy trzeciego dnia Karol już mówił w duchu do siebie: —
— Po co mi ta ziemia? na co to mienie? dla czego mam im pokój zakłucać? Nie muszęż ja dziś, jutro, gdy się bęben odezwie, iść znowu walczyć dla zakonu miłości ojczyzny, w którym ślubowałem...? Czyż cmentarz i groby nie pozostaną mojemi na zawsze? któż mi tam płakać i modlić się zabroni?
Milczał wszakże Karol... Wacław go podbić usiłował, ale się jeszcze lękał; z obu stron badano się wzajemnie, ostrożnie...
Starosta wiedział jedno, iż mu się w życiu nigdy nie zdarzyło być odepchniętym, jeśli kogo pozyskać sobie postanowił... Karol mówił sobie i powtarzał, że nie ma innéj przyszłości, prócz walki i szczęścia innego nad — odrodzenie ojczyzny. —
Któż wie, co myślała Ewa? chodziła jak nieprzytomna, była nieszczęśliwą, ale patrzała w kolebkę, z któréj się uśmiechała nadzieja... na Karola z boleścią, na Wacława ze strachem.. Obawiała się wszystkiego odeń, bo wiedziała, że go największa podłość nie ustraszy. —
Wacław niepoczciwie rachował, że w dwojgu dawnych kochankach odezwie się miłość ich dziecinna, a on na niéj skorzysta...
Ustępował więc z drogi, uśmiechając się szydersko, udając, że nic nie widzi, a pragnąc napróżno dopatrzeć się czegoś. Życzył serdecznie prawie, aby go zdradzono, bo by przez to stał się panem żony i zawadzającego krewniaka.
Ale ta rachuba na nikczemném pojęciu namiętności oparta, zawiodła go. Inaczéj sobie wyobrażał Karola, człowiekiem słabym i do siebie podobnym, inaczéj Ewę, próżną, namiętną i płochym niewiastom wielkiego świata równą.
Tylko przyjacielskiemi objawy uczuć dla Karola, który takiéj chytrości przypuścić nie umiał, całkiem go potrafił uwieść i rozbroić. Karol miał go już za stworzenie poczciwe, ale słabe... Strona ohydna tego charakteru pozostała dlań zakrytą.
Napróżno czasem rotmistrz wieczorami, po cichu, (bo się lękał podsłuchania) usiłował Karola objaśnić, uczynić ostrożniejszym i zerwać z jego oczów zasłonę; tułacz ściskał go, dziękował mu i uśmiechając się — zamykał rozmowę.
— Kochany Porembo! nie mam ci tego za złe, iż tak czarno widzisz wszystko i tak surowo sądzisz o ludziach... byłeś i jesteś nieszczęśliwym. Lecz wierzaj mi... ludzie złemi bywają a nie ; nikt nie może być zepsutym ostatecznie, ani cnotliwym idealnie... słabi jesteśmy.
— Gdybyż tylko słabi, mości dobrodzieju! wzdychał rotmistrz... dajmy już temu pokój, pan jesteś za uczciwy, abyś ten brud zrozumiał... ja to tylko mówię z obowiązku, boć strzeżonego Pan Bóg strzeże.
I tak się zwykle rozmowy ich kończyły.


Przyjmowano bohatera uroczyście. Wacław nie zrozumiał serdeczności objawionéj inaczéj, tylko biesiadą, kielichem, przy tłumie świadków, w gwarze pijanym... Na urodziny więc Karola, które jakoś wkrótce przypadły, sproszono gości z najdalszego sąsiedztwa... ile ich dwór mógł pomieścić. Wacław spodziewał się pod wpływem rozczulenia, jakie miała wywołać biesiada huczna, przy pomocy zręcznych przyjaciół swych wymódz na Karolu zrzeczenie się spadku po rodzicach. Nie domyślał się, że Karol już był w duszy postanowił odstąpić Skały.
Orle jego oko, zajrzawszy w głąb żywota tych dwojga na pozór szczęśliwych małżonków, przeczuwało co najmniéj prędką majątkowa ruinę, czuło despotyzm mężowski, który w każdéj chwili mógł Ewę zmusić do ofiar... chciał więc swych praw wyrzec się na dziecię... aby majątek ocalić. — Tego nie przewidywał Wacław... ani się mógł opierać. —
Aż do tego dnia, pomimo zabiegów nader zręcznych Starosty, który żonę z Karolem zbliżyć pragnął, samych ich zostawiał, zmuszał niejako do długich rozmów, a Ewę burczał za jéj obojętność i niezręczność; Karol się do niéj poufaléj nie zbliżył.
Był nadto czystym, szlachetnym, kochał zbyt szczerze i święcie, aby szukał kradzionego, upadlającego, choćby chwilowo anielskiego szczęścia.
Najczęściéj zszedłszy się z sobą, spoglądali, przemówili kilka słów obojętnych i rozbiegali umyślnie, unikając dłuższéj rozmowy. Ewa nie śmiała i nie mogła mówić, bo by musiała kłamać, on — nie umiał ani być chłodnym, ani udawać obojętność długo. Samo ułożenie postaci już go wiele kosztowało, a usta utrzymać na wodzy... było mu tak trudno.
Dnie Karolowi upływały na wędrówkach po tym dworze, w którym święte ślady dziada, ojca, matki pozacierało lekceważenie; Karól odgrzebywał z pod gruzów tę Pompeję młodości i napawał się goryczą, myśląc o drogich zmarłych swoich. —
Wacław próżno do jego serca kołatał, budził w nim politowanie tylko, byli z sobą grzecznie a zimno, ale nie otwarła się pierś tułacza, dla tego szczebiotliwego stworzenia innych wyobrażeń i świata. Z Porembą tylko chadzali na długich gawędach, rotmistrz płakiwał, starość dała mu temperament łzawy, Karol wzdychał. Rzadko usposobienie weselsze rozjaśniło im lice.
Niektórzy starzy przyjaciele rodziny, na wieść o powrocie Karola zbiegali się do Skały... im także boleśnie było widzieć to miejsce, gdzie niegdyś owe orle gniazdo leżało, obrócone na klatkę wróbli rozpustnych.
Na wielką ową uroczystość urodzin Karola mimo odpraszań jego i wymówek wezwano całe sąsiedztwo, dalsi goście w wigilią już zjeżdżać się zaczęli..
Wacław głównie rachował na pośrednictwo krewnego swego pana kasztelana..., człeka wytartego w świecie, z gębą wyparzoną, a uczciwością prawniczą, która umie zawsze obrócić sprawę wszelką, jak wypada z interesu, — a potém łataną zgodę zalać kieliszkiem, toastem i zapieczętować uściskami... Kasztelan uchodził za sławnego pojednawcę. Potrzeba było kończyć co rychléj, aby wpływ starych przyjaciół rodziny Karola nie podziałał nań i nie zmusił go do upomnienia się o Skałę... Na Ewę też jak najsilniéj naległ mąż, aby dawnego swego miłośnika ujęła i zaklęła na przyszłość swego dziecięcia, by ich nie gubił.
Najwięcéj zawsze jeszcze licząc na żonę, sam ją prawie rzucając w objęcia Karola, zmusił do ostatniéj rozmowy... Wprowadził do ogrodu, odstąpił samych i zmięszanych rzucił w tém miejscu właśnie, gdzie niegdyś matka swém przybyciem przerwała wyznanie Karola. Oboje stali pomięszani i milczący. Karol ze zwykłą sobie powagą rycerza przywiązywał do tych wspomnień prawie religijne poszanowanie; były to czyste i święte uczucia... przypominał sobie czas miejsce — wzruszyło go, że ich tu los po latach tylu w tak różném położeniu — sprowadził znowu. Ewa oczy miała łzawe, a była jak zawsze onym posągiem milczenia, co duszę kryje w marmurze...
— O mój Boże! zawołał nareszcie Karol pod wrażeniem przypomnień... jakże losy nasze zmieniły się dziwnie od tych lat, kiedyśmy tu w tém miejscu się żegnali? Przypominasz pani sobie?
— Pamiętam, odpowiedziała cicho Ewa, ten wieczór, gdyś mi pan tu oznajmił, że wyjeżdżasz.
— Od tego wieczora, mówił Karol wzruszony — Bóg świadek, w sercu mojém nic się nie zmieniło, nazbierało się tylko goryczy — piołuny porosły na grobach.
— A! gdybym przynajmniéj was, dodał, którą dziś siostrą nazwać tylko mogę, widział szczęśliwą...?
Ewa na niego oczy podniosła, w oczach tych stały łzy, to była odpowiedź cała... Obejrzała się potém bojaźliwie... jakby podsłuchaną być lękała.
— Jestem szczęśliwą... wyrzekła z łkaniem w głosie... niedosłyszanym prawie cichym szmerem... jestem szczęśliwą... mam dziecię, mam nadzieję...
— Tak, masz siostro przyszłość — dodał Karól — a moja cała się zamyka w téj myśli, bym dożył jeszcze chwili, w któréj do oswobodzenia ojczyzny będę się mógł przyłożyć... To powód, mówił usiłując nadać wyrazom jakiś ton obojętności i przymuszonego wesela — że się nie chcę wiązać niczém, ani gospodarstwem, ani mieniem... ani zbytniem przywiązaniem do zagonu i roli... do miejsc, w których bym miękł i rozłzawiać się musiał... Pobyt w Skale byłby mi niezdrowym... kończył spoglądając na Ewę, która drżała... dla tego proszę cię siostro, oświadcz odemnie mężowi... iż Skały odstąpię dla waszego dziecięcia... da mi tylko tyle, bym nie umarł z głodu... co zechce i jak mu będzie dogodniéj... Bylebym miał o czém przeżyć oczekiwanie i dotrwać do chwili, gdy w szable zadzwonią... Tutaj... w Skale nazbyt by mi się krwawiło serce, wyżyć bym nie potrafił...
Powiedział to, jakby ich o łaskę prosił. Ewa zrozumiała dobrze, iż czyniąc wielką ofiarę, nie chciał nawet ukazać, że ją zrobił, wzięła go za ręce i z uczuciem, z przejęciem, ze łzami schyliła się, aby te rycerskie ucałować dłonie, upokorzona szlachetnością jego...
Jakże małym wydawał się jéj Wacław przy tym człowieku!
Chwila to była straszna dla wojaka, co przeciw kulom szedł śmiało... gdy uczuł usta jéj dotykające ręki i dwie łzy gorące, które na nią upadły. Zmieszał się, nogi pod nim zadrgały, chciał upaść przed nią na kolana, pochwycić ją, uścisnąć... uciec... ale męzka poczciwa dusza zwyciężyła straszna pokusę... Pochylił się tylko drżący, pocałował ją w rękę i odskoczył, oczy zakrywając dłoniami.
Nie widział nic, świat mu zaszedł ciemnością... największą ofiarę spełnił, odepchnął ją w chwili, gdy życie by był dał za ten uścisk, który mu się przebłagiwająco... narzucał.
Poczciwy rycerz starych czasów szanował małżeństwo, czystość istoty, którą ukochał, jéj spokój — chciał sam z téj próby ognia wynijść białym i nieskalanym...
— Ewo, siostro — rzekł poważnie — bądź szczęśliwa... dotrwamy oboje w próbie życia... do końca... jak poczciwe dzieci tego świętego gniazda powinny. Wiem co ty cierpisz... ty czujesz co ja mam w piersi... Bóg sprawiedliwy. Jeśli ci kiedy dłoń przyjaciela stanie się potrzebną... ozwij się do mnie... przybędę... to jedno o co cię proszę... W chwili ciężkiéj, od któréj niech Bóg cię uchowa... masz brata, co życie da za ciebie... Jeśli ty lub dziecię twoje zapotrzebujecie obrońcy — przeciw komukolwiek bądź... macie go i mieć będziecie we mnie...
A teraz, rzekł — chodźmy...
Ewa spojrzała nań z za łez, szczęśliwsza...
— A! tyś wielki! tyś święty! zawołała po cichu... jam ciebie była niegodną...
Za krzakami stojący Wacław ruszył ramionami...


Przyszli tak już z przerwaną rozmową pod ganek dworu...
Tu siedząc za stołem z butelkami węgrzyna, przygotował się kasztelan na uwikłanie i skonwinkowanie Karola swą wymową, sofizmatami, argumentami... ani on, ani Wacław nie wiedzieli, nie domyślali się, że owo wielkie zadanie samo w sercu poczciwego człowieka już się ofiarą rozwiązało.
Stary wyga, kasztelan postrzegł od razu, iż miał do czynienia nie z pospolitym człowiekiem, na któregoby lada jakie starczyły sidła... Od dwóch słów poczuł, iż to mur nie do przebicia, jeśli się sam dobrowolnie nie otworzy.
Wacław w ogrodzie nie dosłyszał nic... przypatrzył się tylko nieméj scenie między Ewą a bratem; zostawiwszy więc Karola w rękach pana kasztelana, pobiegł za żoną, aby się co rychléj dowiedzieć co zrobiła... Ale Ewa poruszona do głębi, odepchnęła go zimném milczeniem. Chlubić się tém łatwém zwycięztwem znajdowała ohydném; obudziło się w niéj uczucie szlachetne... wahała się, czy może przyjąć ofiarę Karola... Ona teraz chciała sprobować ubóstwa, pracy — skosztować tego szczęścia dumnego, jakie daje dobrowolne poświęcenie...
Mąż widząc ją smutną, nie mogąc wymódz na niéj słowa, nagniewał się, ruszył ramionami i wychodząc splunął, rzucając jéj wzgardliwe połajanie...


Tymczasem Wacław po swojemu osaczał nieprzyjaciela, zastawiał sidła, gromadził swoich adherentów, zabiegał... a Karol, który to wszystko widział, śmiał się w duszy. Głaskano go jak dzikie zwierzę, którego gniew był straszny... patrzano mu w oczy, chwytano wyrazy, aby z nich coś wnioskować... gubiono się w domysłach, Karol milczał. —
Pomiędzy przybyłemi gośćmi jedno z pocześniejszych miejsc teraz zajmował w Skale dawny pokorny w niéj rezydent, garbus ów, komornik Krzywaczyński, którego dziwne losu zrządzenie nagle po wyjeździe Karola dźwignęło z ubóstwa i wyniosło na dostojeństwo jakiegoś podkomorzego...
Krzywaczyński, który poróżniwszy się z całą swoją rodziną, jadł łaskawy chléb Plutów, nieustannie i tu waśniąc się ze wszystkiemi... starając a nie mogąc ożenić... otrzymał wcale niespodzianie znaczne dobra po siostrze zmarłéj bezdzietnie.
Ta zmiana szczęśliwa losu nie wieleby może odmieniła człowieka, gdyby wkrótce potém przeszło sześćdziesiątletni garbus nie ożenił się...
Szczęśliwe pożycia domowe, majątek, z nim zawsze idąca względność i szacunek ludzi, którzy wprzódy nielitościwie się z nim obchodzili, o tyle wpłynęły na podkomorzego, iż złośliwość i dowcip uczyniły znośnemi... Otwarło się w nim długo zamknięte serce... Pamięć pobytu w domu Plutów była mu drogą, a wdzięczność dla rodziny nieograniczoną... ale wzgarda dla Wacława i niechęć dla niego równie silną... Z tą się bynajmniéj nie taił.
Nie bywał on nigdy w Skale, zaproszony wszakże przyjechał dla Karola... Chciał on w początku ściągnąć go do siebie, ofiarował mu dom swój, majątek, usługi... ale żołnierz z serdeczném podziękowaniem odrzucił wszystko...
Podkomorzy przyjechał aby, jak mówił, dopilnować sprawy...
— To człowiek szlachetny jak mało, mówił głośno — a ma do czynienia z łotrem... nie dam go pokrzywdzić, bo się tam gotuje jakieś łajdactwo... Jeśli złe nieuniknione, bo to człek zręczny i ma po sobie cała zgraję pieczeniarzy... no, to im przynajmniéj prawdą w oczy plunę, abym na sumieniu nie miał, żem puścił grabież i krzywdę milczeniem...
Z takiem postanowieniem przybył garbus do Skały... milczący, zimny, ale straszny. Wszyscy, nawet kasztelan, języka niepowstrzymanego obawiali się... to téż sadzono go na pierwszém miejscu, a skakano niezmiernie, aby sobie pozyskać. Ale to były próżne zabiegi, bo Krzywaczyńskiego pochlebstwa niecierpliwiły, nie jednały... spluwał, gdy mu grzeczności prawiono, przypominając sobie te czasy, gdy ubogi odpychany był i wyśmiewany nielitościwie. Teraz on czuł się w obowiązku nie litowania nad nikim...
Zobaczywszy powracającego z ogrodu Karola podkomorzy wstał zaraz, pilno mu było rozmówić się z nim poufnie, wziął go pod rękę i nazad wprowadził w cienistą ulicę...
— Dobrodzieju mój, rzekł — bądź ze mną szczérym, jako ze starym sługą domu waszego... Staję uzbrojony na obronę waszą, choćby do szabel przyjść miało... Powiedzcie mi... co zamierzacie... kto tu pan? co ma być daléj? Juściż odbierzecie Skałę?
Nie ma dziwu, że rodzina mając was za umarłego, oddała majątek temu przybłędzie, urwiszowi z pozwoleniem... którego dla imienia za dziecko przybrano... a który, między nami mówiąc, już część cudzéj fortuny przemachał... ależ pan jesteś prawym dziedzicem... pozostaje im tylko związać manatki i ruszyć sobie w świat szczęśliwie...
— Kochany podkomorzy, odpowiedział uśmiechając się Karol, raczcie mnie cierpliwie posłuchać... ja się na to z mojego stanowiska zapatruję inaczéj. Wstępując do konfederacyi, uczyniłem ślub walczenia za ojczyznę i wiarę do śmierci... Jest to téż jakby ślub zakonny, który zrywa wszystkie węzły ziemskie... Bóg je sam zresztą wolą swoją potargał... Postawiła mi matka grobowiec na cmentarzu, i ja się téż za cywilnie umarłego uważam... Zatém nie dziedziczę, nie chcę nic...
— Ale byś chyba oszalał! zawołał rozpaczliwie podkomorzy... to fantazya dzika i dla kogo... dla tego, z pozwoleniem, trutnia, który jutro to przepuści.
— Majątek oddam dziecięciu Ewy! rzekł Karol.
Podkomorzy spojrzał nań.
— Czekaj pan, nie spiesz się, namyśl, odpowiedział, młody jesteś, ożenić się możesz i powinieneś... fortuna dziadowska, rzecz święta, rzucać się nią nie godzi... to fideikomis a nie dorobkowiczowskie mienie...
— Moja fortuna, odparł Karol zimno — to ta szabla saracenka, którą mi dziad oddał... téj nie odstąpię nikomu.
— Ale jéj nie rychło użyjesz — przerwał podkomorzy...
— Bóg jeden wie tylko, kiedy nas powoła znowu... ja nie mam prawa schodzić z placówki do końca, muszę stać pogotowiu! Co się tyczy Skały, kochany stary przyjacielu, rzecz postanowiona... a ja jestem uparty...
Podkomorzy za rękę go pochwycił gwałtownie.
— Panie Karolu... zlituj się! tak się nie godzi...
— Oddaję dziecku nie Wacławowi...
— Wszystko to jedno, jeżeli Skała nie będzie waszą, człowiek ten wychowa następcę na obraz i podobieństwo swoje... A tobie, tobie dziedzicowi prawemu iść w świat o kiju.
— O szabli — przerwał uśmiechając się Karol... to rzecz nieuchronna, nie zmienna, postanowiona.
Krzywaczyński ręce załamał...
— Żebyż tego byli warci! mruknął... ale mówże, co jak... myślisz... jużci o żebraninie, na rezydencyą nie pójdziesz...! Jabym ci własnego odstąpił domu.
— Znajdę kąt... odparł Karól... Rodzice oddali Skałę im, niech ona przy ich dziecięciu zostanie, pogrobową wolę szanuję. Bóg chciał widocznie, bym niczem związanym nie był... Dadzą mi co... zechcą, co można, abym skromnie miał z czego wyżyć... pójdę, zaszyję się gdzieś w kąt, w lasy, będę czekać chwil lepszych, z nadzieją, że prędzéj, późniéj dzwon na trwogę uderzy... Saracenkę powieszę nad łóżkiem... ja i ona będziemy gotowi!!
Podkomorzy westchnął.
— Zaklinam cię, rzekł, namyśl się... abyś potém nie żałował... to... farmazon!
— Ale nie jemu wszakże oddaję Skałę, tylko synowi Ewy... rzekł Karol, a to, kochany podkomorzy, tak jakby się już stało, nieodwołane postanowienie. O to was tylko proszę, jeśli można, — widzę, że kasztelana wysadził Wacław do traktowania ze mną téj sprawy — oszczędźcie mi przykréj gadaniny, bądźcie moim pośrednikiem pełnomocnym... Nie wymagajcie od nich wiele... co można... bylebym miał za co wziąć dzierzawę gdzieś, żeby pod cudzym dachem nie mieszkać... Spuszczam się na was zupełnie...
— Wolałbym, żebyście do tego kogo innego wybrali, rzekł podkomorzy, nie wiem, jak wykrztuszę to zrzeczenie przeciw przekonaniu... Gdyby mieli kroplę wstydu, tego by ani wymagali, ani przyjęli...
— Kochany podkomorzy, stało się, a od ciebie teraz zależy wytargować dla mnie chleba, choćby suchego kawałek...
Ścisnął go za rękę.
— Jeśli ty się nie podejmiesz... będzie gorzéj — dodał.
— A jużciż muszę, nie ma rady... odpowiedział Krzywaczyński — ale wolałbym żydowi w piecu palić, niż z niemi do czynienia mieć w téj sprawie.


Nazajutrz obchodzono świetnie urodziny Karola, ale jego czoło dnia tego chmurniejsze było, niż poprzednich... Niecierpliwiła go ta uczta, goście, tłum ciekawy, użyty wreszcie środek ten pozyskania sobie serca, uwłaczający temu, którego miał ująć. Uśmiechał się gorzko z tego sposobu ad captandam benevolcatiam, wymyślonego. Przy obiedzie posadzony koło Ewy... siedział, jak widmo nieme, bo patrzał na tych, których mu tu brakło, na cienie dziada, matki, ojca i dawnéj swéj Ewusi z rumieńcem na twarzy i włosami zaplecionemi na ramionach. Na próżno Wacław na wesołość się wysilał, podsycać się ją starał mnogiemi kielichami, prosił gości, aby nie dali zadumywać się solenizantowi... im więcéj oni szaleli, tém Karol posępniejszy był, ponurszy, czarniejszy.
Pod koniec obiadu wszyscy doń przyszli z kielichami...
— Zdrowie! zdrowie! niech żyje nasz amerykański bohater, przyjaciel Pułaskiego... przyszły wódz... zdrowie pana Karola...
— Nie!! zagrzmiał powstając silnym głosem wyzwany — nie, panowie... Na całéj Polsce, jak szeroka... pić się zdrowia i toastów wznosić nie godzi... póki z pohańbienia, ucisku i kajdan się nie podźwigniemy... Dziś wesołość jest zbrodnią, kielich trucizną, uczta każda stypą! myśmy sieroty w żałobie... matkę nam wprzódy z grobu podnieść potrzeba... Nie pijcie zdrowia złamanego człowieka... ale niech żyje — Polska! pierwsze, ostatnie i jedyne zdrowie...
Cisza jak mak siał, długa, ciężka przeszła po tym kielichu.
Wacław był zawstydzony, uczta przerwana, gorączkowa wesołość płochych ludzi obumarła... lecz serca poczciwe jakieś poczciwe ogarnęło wesele... z grobu wionęło na nich nadzieją. Starzy otarli łzy, wszyscy usiedli w milczeniu, Krzywaczyński za kolano go uścisnął.
— Z przeproszeniem dostojnego naszego rycerza, rzekł, powoli podnosząc się a raczéj kielich do góry wyniósłszy, bo sam ze swoim garbem ledwie nad stół wychodził — za pozwoleniem, ja mimo protestacyi wnoszę jeszcze jeden toast... nasz uroczysty, wielki, zamykający każdą ucztę przypomnieniem obowiązku:
Kochajmy się!
Tak... ale kochajmy się miłością pobożną dzieci... złóżmy na ołtarzu niesnaski, swary, miłości własne, urazy... bądźmy braćmi dla obrony matki... dla pracy ku ojczyźnie!
A wreszcie weseléj zakończył podkomorzy, kochajmy się, choćby dla tego, że ktoż nas kochać będzie; jeśli sami się tego nie podejmiemy, ani moskal, ani niemiec, ani turek...
Poklaśnięto toastami i tak prędzéj, niż rachowano, skończyła się biesiada.
Krotochwilni goście Wacława poczuli, że konfederata z tego poważnego, godnego tonu, jakim przemówił, sprowadzić nie zdołają. Starosta, któremu się nie powiodło, widocznie był chmurny, obawiał się...
Nie rozmarszczył się, aż nazajutrz dopiero, gdy Krzywaczyński dawszy ten dzień rozmysłom, poszedł do Kasztelana i objawił mu, że jest upoważniony do poufnego naradzenia się z nim o układy i odstąpienie Skały.
Kasztelan, który nie wiedział, jak zagaić interesa, porwał się i uściskał garbusa, oświadczając gotowość i zgodę na wszystko.. Krzywaczyński zręcznie bardzo wystawiwszy wielkość ofiary, żądał od przeciwnéj strony warunków. Kasztelan chciał wybadać wprzód, co téż oni żądać mogą. Z przebiegłością dwóch starych lisów, obsypując się grzecznościami, potnieli do południa, — nie mogąc nic wyssać z siebie. Wacław naglądał z dala nie mięszając się, bo mu kasztelan zakazał.
Przyszło nareszcie do tego, że podkomorzy oświadczył, iż Karol Skałę odstępuje synowi pani Wacławowéj. Napróżno kasztelan przedstawić się starał, iż to uwłaczało staroście, starościnie, że krzyżowało ich interesa.. Krzywaczyński dołożył Verbum nobile, iż inaczéj być nie może. Przyszli następnie do oznaczenia summy odstępnego, a tu znowu oświadczył uroczyście umocowany, iż ta gotówką natychmiast przy sporządzeniu aktu zapłaconą być musi. Drugi ten orzech do zgryzienia ciężki, gdy się nie dał zgnieść, ni odrzucić, przystano i na to.
Garbus rzekł na ostatku: Sądząc z tego, jak pan kasztelan ostro stajesz w obronie swego krewnego, możnaby myśleć, że istotnie obrabiamy tu interes sporny... Interesu zaś nie ma żadnego, czynimy ofiarę dobrowolną, warunki nasze przyjmiecie — dobrze, nie? jak wola... Dla tego to przypominam, dodał — iż o odstępne targować się nie myślę wcale... dacie je, przyjmiemy, nie możecie, zostaniemy przy Skale...
Tak zastraszony pan kasztelan, uściskał znowu podkomorzego, począł od przedstawienia mu nader ciężkich czasów, prosił o wyrozumiałość... zmiękczał... ale wreszcie, gdy summa wcale nie przesadzona, stu tysięcy złotych wyrzeczoną została... choć mruczał, przystać na nią musiał.
Zgodzono się na wszystko... znaleźli krewni kredyt dla jak najspieszniejszego spłacenia Karolowi... i formalny akt ustępstwa na syna Starosty podpisanym został. Tułacz wymówił tylko dla siebie portrety familijne, kilka pamiątek po dziadusiu, ojcu i matce, trochę koni ze stadniny, trochę rupieci starych, pordzewiałych od łez i potu... misiurek i zbroi.
Wacław pozbywał się tego niepotrzebnego mu sprzętu z uśmiechem człowieka, który lepszą cząstkę przy sobie zatrzymuje... oddawał wszystko chętnie, byle Skała przy nim została.
Gdy tak ułożyło się wszystko, Karol oświadczył, iż wyjedzie natychmiast; Krzywaczyński prawie u nóg mu leżąc wymógł, że u niego wziął dzierzawą majątek na Wołyniu, w Łuckim powiecie, w którym on od czasu, jak go po siostrze odziedziczył — nie był ni razu. Karol ułożywszy się z nim, pragnął co najrychléj oddalić się z tych miejsc, zerwać ze wspomnieniami, rozpocząć życie czynne, surowe... zakonnika — rycerza na czatach... pragnął pożegnać Ewę i nie patrzeć dłużéj na uśmiechniętego Wacława...
Starosta był do ostatka grzeczny, ale od podpisania aktu miewał pewną minkę szyderską, protektorską... która żołnierzowi nie smakowała.


Nieśmiejąc ani sobie, ani kasztelanowi przypisywać tak szczęśliwego końca wypadków, nie będąc pewnym czy to był winien żonie, nieumiejąc sobie wytłómaczyć Karola, Wacław radby się go był już pozbyć z domu. Powinszowania dobrych przyjaciół dziwiących się, iż tak cudownie wyrwać mu się udało z niebezpieczeństwa.. napełniły go jakąś goryczą i niecierpliwiły. — Był prawie upokorzony.
Nadeszła wigilia wyjazdu. —
Karol wszedł do rotmistrza Poremby, który wzdychał, drepcząc po swéj izdebce. —
— No, stary druhu, rzekł — a cóż to, się nie domyślasz nic? widzę, że ani się zabierasz pakować! Może ci brak sił, ochoty i determinacyi, aby siąść na wóz i jechać ze mną do Sarnowa?
Rotmistrz rozczulony przypadł mu do kolan.
— A! mój ty dobry, anielski Karolku — pozwól mi się tak nazwać na ten raz... czyż ty byś chciał wziąć sobie na kark takiego niedołęgę.. a wyrwać mnie z tego.. piekła?
— Widzisz, po to przychodzę, abym cię gwałtem ztąd porwał...
— A! Bóg że ci zapłać! ręce do nieba podnosząc, zawołał Poremba i zalewając się łzami — dobroczyńcą jesteś.. a ja ci.. długo już ciężarem nie będę...
Po téj radości wybuchu, stanął rotmistrz zadumany..
— Jadę, jadę, rzekł wpół sam do siebie — chociaż.. tyle to się tu lat przebyło! człek wrosnął.. ciężko się wyrwać... ale z wami! na kraj świata!
I znowu za kolana uścisnął Karola. — Widać było, że walczył z sobą, chwytał swe ubogie łachmany stare, poczynał pakować i znowu porzucał. Przypomniał sobie, że buty były u szewca, że mu ktoś winien dwa złote.. a doma go niema.. drapał się w głowę. Karol uśmiechając się, ofiarował nowe buty i spłatę za wierzyciela.
— Ale bo to.. widzisz panie, mówił rotmistrz.. tu by już należało stare kości położyć.. a ja wam będę ciężarem. Gdzie mi już jaka nadzieja zaświta!! co mi po kilku dniach swobodniejszych, kiedy je rdza tęsknoty jeść będzie..
Przewidując te walki Karol, nieodszedł dopóki stanowczo go nie skłonił do wyboru.
— Kochany rotmistrzu, dokończył, kiedy ja mogę opuścić Skałę, powinieneś i ty to, choćby dla mnie uczynić, aby mi mniéj tęskno było.. będziemy ją sobie w Sarnowie wzajem przypominali.
Wieczorem przyszło pożegnać Wacława. Odwiódł go Karol na stronę, przybierając postawę surową a poważną. —
— Kochany kuzynie, rzekł — pochlebiam sobie, żeście mnie już trochę poznali. Sposobność mieliście ku temu. — Mam do was prośbę jedną.. Oddaję wam Ewę w opiekę.. starajcie się by była szczęśliwą.. jestem jéj bratem, zastępuję rodziców i rodzinę całą.. Prawa czuwania nad jéj losem nie wyrzekłem się i nie wyrzekę.. Pomnijcie.. że mogę was kiedyś spytać o rachunek.
Starosta zmięszał się i oburzył nieco.
— Ale zkądże wątpliwość o jéj szczęściu, a o mojém przywiązaniu powzięliście? zapytał.
— Nie wątpię dotąd ani o jedném, ani o drugiém.. spełniam tylko obowiązek, prosząc byście czuwali nad sobą i nad nią..
— Masz mnie więc za potrzebującego nauki moralnéj? kochany kuzynie! szydersko spytał Wacław.
— Zdaje mi się, że każdemu z nas się ona przydać może...
Wacław niewiedząc już jak z tego wynijść, w żart musiał obrócić surową naukę i przełknął ją, udając że nie rozumie.
Karol poszedł do Ewy.
— Jutro jadę, rzekł do niéj głośno — nie żegnam was, kochana siostro, mówię tylko — do widzenia.. Wyście mi zostali jedną z rodziny i najdroższą.. czuwać będę nad tobą i nad tą kolebką.. serce moje poczuje z daleka, jeśli tu będę potrzebny...
Wziął jéj rękę drzącą i pocałował z uszanowaniem.
Ewa wzruszona także schyliła się do kolebki, wyjęła z niéj małego Tadzia i milcząc podała go Karolowi..
— Pobłogosław!..
— W imię wszystkich naszych.. dziada, ojca, matki.. zmarłych, a żyjących w niebiesiech błogosławię go.. niech rośnie na pociechę twoją, na sławę imienia, na cześć Polski, na służbę ojczyzny...
Pocałował dziecię w czoło..
Skłonił się i wyszedł szybko...


Krótką noc czerwcową przemarzył, chodząc upiorem po dworze i starym ogrodzie.. nabierał sił, poił się wspomnieniami...
O brzasku już konie były gotowe, wozy zaprzężone po żołniersku na oznaczoną godzinę... tylko rotmistrz jeszcze wahał się, oczekując na te nieszczęśliwe buty, z któremi mu się rozstać żal było. Wszyscy dziecinniejem na starość? — Karol z suchém okiem usiadł na szpaka, który mu jego pierwszego konia przypominał.. karawana potoczyła się drogą w milczeniu. —
Na opakowanym wozie, oglądając się jeszcze na dwór, siedział rotmistrz Poremba, ocierał łzy i trochę się może gniewał na Karola, że go ztąd gwałtem niemal porywał.
Droga prowadziła wedle Kościoła i cmentarza.. dzwoniono właśnie na mszą ranną zamówioną umyślnie, żałobną..
Zdziwił się Karol, gdy wszedłszy na cmentarz, postrzegł na nim Ewę, która go wyprzedziła i modliła się u grobowca matki.. był jéj wdzięcznym za tę odwagę i dowód przyjaźni. Razem milczący weszli do otwartego kościołka.. Xiądz wyszedł w czarnym ornacie.. Odprawił mszą za duszę wszystkich drogich umarłych, Ewa płakała.. Karol kamieniał z żalu.. Teraz tak mu się zdawało trudném, straszném opuścić osieroconą Skałę, zostawując w niéj biedną kobietę na pastwę człowieka bez sumienia.!! Widać było, jak to rozstanie i ją przejmowało trwogą..
Wyszli nareszcie... razem... obeszli groby, klękając na każdéj mogile, a Karol znalazł i swój pomnik, który mu postawiła matka.
— Nie zrzucajcie go, rzekł prosząc — niech on tu czeka na mnie, będzie on dla mnie nauką i przypomnieniem, żem umarł dla świata, a żyć tylko powinienem dla świętych obowiązków.
Obszedł tę marmurową, strzaskaną kolumnę, przeczytał napis, popatrzył na szable i godła wojskowe, wyryte na niéj, łza mu się zakręciła w oku.. Ewa szlochała..
— Nie żegnam was, nie żegnam, odezwał się, zmagając na siły Karol — wrócę, tu pewnie, kiedy? jak? to Bóg wie.. ale powrócę.. zachowajcie mi pamięć dobrą i nauczcie Tadzia, aby i on choć trochę mnie kochał..
Ewa rzuciła mu się na szyję.. on uścisnął jéj rękę, koń rżał.. trzeba było jechać — w świat!


Majętność Sarnów, którą był Karol zadzierżawił od Krzywaczyńskiego, należała do tych zapadłych kątów Polesi wołyńskich, w których naówczas nikt prawie żyć i mieszkać nie chciał.. tak trudno tu było starczyć sobie i zaludnić pustynię, pozbawioną niemal wszelkich żywszych stosunków z resztą kraju. Ale miała ona urok wielki dla skołatanego, jak Karol człowieka; — puszcze te przypominały mu Amerykę; lasy, błota, piaski, cisza.. Kraj dziewiczy wyzywał do pracy.. Mało jeszcze szlachty mieszkało wówczas na poleskich majątkach, które po większéj części należały do rozległych dóbr i fortun książęcych.
Były to majętności rozległe, prawie całe lasami porosłe, z mało jeszcze wydartemi polami; rolnictwo ledwie starczyło na potrzeby miejscowe, dochód główny po staremu stanowiły barcie, osypy, wyroby lasów i wypalanie potaszów.. Grunt téż na pagórkach uprawnych nie był żyzny, a niziny urodzajniejsze co wiosna prawie podtapiało. Siano jarzyny na ługach, które egipskiemi wywdzięczały się urodzajami, ale rzadkiego roku nie zabrały ich świętojańskie wody. —
Wieśniak był raczéj rękodzielnikiem niż rolnym gospodarzem, nawykł do korzystania z boru, wyrabiał koła, płozy, bednarzył, siedział za krosnami robiąc płótno i sukna. Życie szło sobie wolno, opieszale, trochę dziko.. ale wygodnie i nie głodno.. Często na rozległości tysiąców włók, okrytych sosnami i dęby niebotycznemi, przerzniętych rzekami spławnemi i mnóstwem strumieni leśnych, nie było więcéj nad jednę wielką, starożytną osadę, przy pogańskiém jeszcze drzemiącą horodyszczu.. Gdzieniegdzie tylko u brzegów puszcz, świeższe kolonije mazurów, do wyrobku klepki, belek i wypału potaszów ściągnięte, zwolna trzebiły niedostępne gęstwiny..
Zwierza było wiecéj niż ludzi. Łosie czasem zapędzały się pod wioski.. a wilcy zimą chodzili stadami; borsuk i ryś pstry nie był osobliwością.. Wieśniak nawet miał tu łowy królewskie, bo tak znał ostępy, jamy, gniazda i łożyska niedźwiedzie i lisie chody i cietrzewie toki, iż sobie szedł do boru jak do spiżarni. —
A chciało mu się nową postawić chatę, dobierał sobie takiego drzewa, jakiego nie widywano i w Gdańsku.. Obalonéj sosny, jak zwierzęcia zdechłego, niktby nawet i na opał nie ruszył.
Tak wyglądał ów Sarnów zadzierżawiony tanio przez Karola, bo podkomorzy nic prawie z niego nie miewał prócz suszonych grzybów i marynowanych rydzów.
Było to niegdyś zamczysko, ale z niego wały tylko pozostały, a wśród nich mieścił się teraz dwór odwieczny, drewniany, pono jakieś myśliwskie schronienie dawnych panów Sanguszków; w ostatnim wieku opuszczony i podupadły.
Gospodarstwo nie lepiéj od domostwa wyglądało.. wszystko było zaniedbane, bezpańskie.. Gdy z wiekowego zaspania przyszło się ludziom otrząsnąć pod czynniejszym kierunkiem żołnierskiéj dłoni, z razu się zafrasowali i wylękli..
Sądzili że te nowości ich pogubią, tłumaczyli mu się, iż u nich od ojców praojców zawsze tak bywało.. On im wmawiał łagodnie, że dawniéj wszędzie było inaczéj, a teraz musiało się przecież na lepsze odmienić.. Trudno było wyrwać ich z tego życia wlokącego się żółwio, jednostajnie i nędznie. Karol wszakże postanowił być odrodzicielem téj pustyni, czynność jego pobudziła nowe i niespodziane prądy do koła.
Kraj był dziewiczy, pełen bogactw nie tkniętych, brakło mu człowieka myśli i pracy.. Drzemało to wieki, a ze snu wieków przebudzić nie łatwo, często klęsk potrzeba, ażeby wstrząsłszy do głębi, życie tchnęły w obumarłe ciało.
Żołnierz wszakże jest najlepszym pijonierem, a rolnikiem, gdy chwilowo złożywszy oręż na sochę go zamieni — potrzeba zajęcia, karności, do któréj nawykł, wdrożenie do pracy ciężkiéj tworzą zeń doskonałego gospodarza. Karol wprędce przełamał niechęci, pozyskał serca ludzi i począł przetwarzać Sarnów.. Ale zamknął się w nim i zasklepił oddzieliwszy od ludzi i świata.
Wiódł życie prawdziwie samotnicze, które starał się nieco na sposób i wzór dawnego w Skale urządzić.. Powtarzał tu wszystko, co mógł naśladować ze starego gniazda..
Poubierał odnowiony dwór w przywiezione sprzęty stare; ustroił sobie pokój jeden jakby dziadowski i zrobił zeń komnatę dziadów, bo tu zawiesił wizerunki zabrane w Skale... Miał też kaplicę naprzeciw okna i ogród stary z lipami...
Wieczorem łudził się niejakiem podobieństwem do ogrodu w Skale, tylko tu rzeka szeroka Słucz, oblewała wały starego zamczyska i opasywała sady. Poza nią widać było sine mury lasów, któremi świat się ten kończył... Karol mógł tu o wszystkiem zapomnieć, nigdy klasztor żaden ciszą uroczystszą nie odgrodził się od reszty ludzi...


Na jedno tylko nastawiał ucha niecierpliwie pustelnik, czy gdzie nie szczęknie szabla... czy na kresach nie zawołają ochotnika — do broni! czy ojczyzna nie ozwie się do dzieci: — Przyszedł czas! wstańcie. —
Ale to były lata wielkich przygotowań, przełomu, wewnetrznéj pracy ku lepszéj, jak się zdawało — przyszłości — spływały one niby wróżąc jasną na niebie jutrzenkę.
Moskiewskie jarzmo mniéj się jakoś czuć dawało, wysiliwszy się na sejmie Ponińskiego na pogwałcenie narodu — pozwoliło mu odetchnąć nieco, czy téż moskiewska polityka niezmienna zawsze sama wytchnienia potrzebowała.. — Była to i dla Moskwy dziejowa chwila wielkiego znaczenia, w któréj się jéj przyszłość rozstrzygała.
W Polsce od Baru i od pierwszego podziału stan ducha a umysłów zwiastował odrodzenie... Było tak dotąd, iż każdy upadek i klęska podnosiły nas moralnie, i bieda będzie, kiedy inaczéj się stanie. Okrutny ucisk... obudził z obojętnego letargu, rośli ludzie i charaktery, gorzała we wszystkich żądza podźwignięcia się z upadku i upokorzenia. Lepsza też przyszłość zdawała się zwiastować wszędzie, a serca poczciwe nad przygotowaniem jéj pracowały.
Ale ta praca około przyszłości łatwą nie była. — Polska stała szerokiem więzieniem strzeżoném przez trzech niespokojnych kluczników, pilnujących najmniejszego skinienia, drgnięcia tego ciała, które co najrychléj trupem widzieć chcieli.


W tych to latach rozpoczęło się powolne przetwarzanie staréj Polski wśród najmniéj sprzyjających mu warunków. Z konfederacyą Barską runęła bezpowrotnie Polska szlachecka, rycerska, poetyczna, wyjątkowe nieodżałowanego wdzięku i powagi zjawisko, które już istnieć nie mogło o białym dniu nowych dziejów, wśród całkiem zmienionego świata... Rycerz stary zadumany, zakuty w zbroję, ani się opatrzył, jak go towarzysze opuścili, jak się sam jeden pozostał... na mogile, z któréj wyżyny poglądał jeszcze ku przeszłości.
Istnienie téj szlacheckiéj rzeczypospolitéj, któréj Pułascy byli ostatniém uosobieniem — stawało się niemożliwe.
Stare formy życia opierały się próżno temu prawu odrodzenia, przeszłość kruszyła się, pękała, gmach rysował, nie pomagały podpory, trzeba było z ruin wznosić nowy.
Nieunikniona walka wewnętrzna przypadła nieszczęśliwie na chwilę właśnie, gdy Polska całych sił potrzebowała do oparcia się z zewnątrz zagrażającemu niebezpieczeństwu. — W tem przesileniu wewnętrzném jątrzyły się umysły. Ojcowie stawali przeciwko dzieci, bracia przeciw sobie... kolebki przeciw grobom. Jak w każdéj walce zajadłość boju pchała na krańce. Z jednéj strony występowały średniowieczne upiory trzymające się ślepo trumny zbutwiałéj — z drugiéj roznamiętnieni utopiści tracący ziemię z pod stóp i pamięć położenia. Jedni chcieli Polski staréj, jaką była od wieków, jak ją wieki stworzyły po woli, drudzy Polski całkiem nowéj, która by zerwała ze wspomnieniami przeszłości nawet, — wyszłéj na świat z tygla Alberta Wielkiego bez ojca i matki...
Zapominali jedni i drudzy, że ani przyszłości dla mogił wyrzekać się nie godzi, ani dla jutra zaprzeć tego wczora, co mu było ojcem.


Gdyby nie boleść, którą ta epoka napawa, jakże zajmującym byłby obraz lat, które dzielą sejm Ponińskiego od cztéroletniego sejmu!! od Targowicy i powstania Kościuszki. — Ta walka organiczna, wewnętrzna, na któréj krańcach stoją takie postacie, jak Rejtan i Korsak z jednéj, Kościuszko, Dąbrowski, Madaliński, Kopeć z drugiéj strony.. w któréj środku wyrastają ludzie, jak Ignacy Potocki, Zamojski, Małachowski. Co za śliczna dziejów karta!!
W sejmie Ponińskiego naród okryty sromem, zwyciężony, co gorzéj zbezczeszcony, upadły mimo heroicznych protestacyi — podnosi się, dźwiga i z obliczém krwią jeszcze i błotem obryzganém poczyna prace odrodzenia.
Wszystko, co w nim pozostało poczciwego, szuka trudu, pragnie ofiary, gotowe na męczeństwo.. bada drogi, znajduje je instynktem lub mylnemi się obłąkiwa, sądząc, że wiodą do celu. Nie zbywa téż na poświęcaniach, na heroizmach nawet najtrudniejszych dla charakteru narodowego, bo powolnych — codziennych, nieocenionych i niedostrzeżonych. Szlachta poczuwa się już osamotnioną i wyciąga chętną dłoń do reszty narodu.. gdzieniegdzie ślepi krzyczą ze strachu o kieszenie, miłość własna upomina się przywilejów, ale przewodzcy idą daléj, a prąd wieku łódź ich niesie.


Wśród tego zamętu, który zdaje się embryonem nowego świata polskiego, król pozostaje zawsze, czém był od początku; istotą obudzającą litość swą słabością, miotaną, gdzie wiatr powieje, nie pewną nigdy, co począć, rzucającą się na wsze strony, usiłująca przejednać wszystko, a nie zaspokajającą — nikogo. Straszny dramat tego wdowiego życia dokonywa się pod nieubłaganym losu naciskiem. —
W chwilach pokoju król rośnie na Augusta, na Ludwika, na złotego monarchę złocistego wieku literatury — w godzinach zawikłań spada na Sardanapala teatralnego, szychowego, bez uczucia godności, bez odwagi i siły do ofiary.
I żyć nie umie i umrzeć nie chce — Moskwa acz zrazu nieco zręczniéj i skryciéj — pozostaje na swém stanowisku zwierza zaczajonego na pastwę.. którą postanowiła pochłonąć. Wszystkie środki są dla niéj dobre. Wszyscy ludzie w jéj rękach obracają się na narzędzia bezduszne równie gwałtowny Repnin, jak słodkawy Sievers. Zmuszona do podziału, odgadnięta, schwycona za słowo — podzieliwszy się tém, co sama chwycić mogła.. widzi błąd popełniony, ale i fatalność nieuniknioną tego politycznego błędu. Czego by była doczekała, wyczekując?? zagadka..
Im ciężar moskiewskiego wpływu silniéj się daje czuć nieszczęśliwéj Polsce — tém stara nienawiść braterska rośnie. Nawet ludzie najściślejszemi węzły podłości połączeni z nią — zachowują na dnie duszy to skryte uczucie.. obrzydzenia.. Moskwa też instynktowo podejrzewa w kupionych sprzymierzeńcach nieprzyjaciół.


Na pozór Polska się krzepi, oddycha, zdaje się, że przesilenie ostatnie zamknęło nieszczęść epokę; ale niewidome więzy krępują wszystkie jéj ruchy.. Moskwa zaczajona siedzi w jéj łonie i czuwa. Obok, przez ścianę od niéj tajna zmowa nie śpi także.. stoją ludzie na czatach w téj bajecznéj odzieży co ich niewidzialnemi czyni.
Jak Moskwa tai się i kłamie, tak naród — stami lat nawykły do jawności, do głoszenia prawdy, do swobody — uczy się nareszcie od niéj skrytości i fałszu.
Niekiedy pod gwałtowniejszym naciskiem wybuchnie uczucie, piorunem wyleci słowo.. protestujemy!.. i znowu milczenie grobowe.. wśród którego powolnie siecią zmów związuje się kraj w imieniu wspólnego interesu... żywota..
Te zmowy nie mają form, nie są związkiem, rodzą się same, ich znakiem rumieniec, spojrzenie, drgnięcie dłoni lub szczęk szabli.. bez słów się rozumieją.. nie znając czują braćmi.
Ale stróże pilni stoją na podsłuchach.. całą drabiną aż do tronu.. i na nim z bagnetem wartuje żołnierz moskiewski — a gdy nie mogą siłą złamać — kupują sumienia, poją ludzi grzechem, szczepią im jad zepsucia, trują całe pokolenia, fałszują myśli.. byle celu dopięli. Na wszystkie środki protoplasta Machijavel pozwolił.
Jest to polityka machijavelsko-barbarzyńska, zdumiewająca naiwnością swego zepsucia, od początku do końca opierająca się na najbezecniejszéj zasadzie korzystania ze wszystkiego złego, którego nasienie jest w każdym człowieku.
Nigdy téż Moskale nie odwołują się do szlachetnych uczuć, w imie których potępieni by być musieli, ale pożytkują ze słabości, rozwijają złe, podpomagają zepsuciu, czując w niém sprzymierzeńca.. zabijają pokolenia, aby się pożywić trupami.
Jakikolwiek sąd wyda w końcu téj walki dotąd nieprzewalczonéj historya, nie przebaczy ona nawet zwyciężcom — zbrodni obrazy moralności ludzkiéj, zaparcia wszelkiéj poczciwości.
Pojedyńczych ludzi rozgrzeszyć można, niepodobna uniewinnić narodu, który na chorągwi wywiesił gwałt i fałsz.. aby się uzyskanemi za ich pomocą chlubił zwycięztwy. Zwycięztwo siły zwierzęcéj ma w sobie coś upokarzającego, lecz daje się jeszcze tłumaczyć wolą Boską, która do celu swojego idzie drogami niezbadanemi — a zwycięztwo fałszu prowadzi do atheizmu, gdy je z logiką szatańską bezsumienne otrzyma zepsucie.
Moskwa rachowała i rachuje tylko na nikczemności ludzkie, nigdy na cnoty; — płaci, przekupuje, zrywa węzły rodzinne, podsyca próżniactwo, podżega rozpustę, upaja, aby pijanych łatwiéj związała. Czemże są Atylli najazdy i tatarskie pożogi przy tém systematyczném, nieubłaganém, cichém niszczeniu w zarodkach najpiękniejszych darów Bożych..?


Karol poglądał na to zdala, wzrokiem starzejącego filozofa.. Życie dlań niemiało uroku, było obowiązkiem, zadaniem do spełnienia, tęsknotą. Na progu utraciwszy wszystko żywe, karmił się wspomnieniami, żył w świecie umarłych.
Z szerszego widnokręgu polskiego rzadko dochodziły go wieści, które przyjmował obojętnie, czekając jednéj, ostatniéj — dzwonu na trwogę. Wielki ów dzwon wieżowy milczał..
Od Skały rzadko téż przyszła wiadomość — czasem chyba Krzywaczyński coś zagadkowego napisał, jakby martwić nie chciał, a pocieszyć nie miał czém..
Stał się tedy z musu, z powinności, z niemożności zrobienia czém inném — rolnikiem. A oddawszy się roli, trudowi koło niéj i życiu prostemu, na którego utrzymanie ledwie tyle potrzebował co parobek, niewiedząc sam jak w prędce przysporzył majętności i znalazł się prawie bogatym z tego grosza, który był wyniósł odrzekając się ojcowizny.
Grosz ten pobłogosławiony z niebios, rósł jakby czarodziejsko w rękach..
W chwili, gdy się czteroletni sejm rozpoczynał, Karol niemyśląc wcale o zbogaceniu się, najmniéj troszcząc się o to, został niemal z musu, na usilne prośby Krzywaczyńskiego, który majątku chciał się pozbyć — dziedzicem Sarnowa. Majętność ta, dzięki jego staraniom, z najlichszéj stała się kwitnącą; ludność wzrosła, założono na trzebieżach parę nowych folwarków, pokopano rowy, osuszono łąki, uporządkowano lasy — dwór wyglądał weseléj, stado i konie liczyły się do najpiękniejszych na Wołyniu, który przecie obñtował w stadniny.
Karol zamknięty, zawsze trwał w postanowieniu unikania ludzi, świata i zawarcia jakichkolwiek stosunków mogących związać przyszłość; chciał być wolnym na każde zawołanie, a ufał że Polska nie zniesie teraźniejszego bytu swojego i o dawna swobodę się upomni. —
W tém oczekiwaniu czegoś nieokreślonego trwał nieporuszony, niedając się ani powołać do urzędu, ani zmusić, jak wielu chciało — do ożenienia — patrząc na Saracenkę wiszącą na ścianie, odpowiadał z uśmiechem. — To żona moja, innéj mieć nie będę — téj przysiągłem...


Chociaż podkomorzy Krzywaczyński w każdym liśćie swoim coś o Skale donieść czuł się w obowiązku... starodawnym sposobem umiał tak pisać, że nigdy go dobrze zrozumieć nie było można.. Z tych enigmatycznych wyrażeń domyślać się tylko godziło, że nie było się czém pocieszyć. Wacław dojadał majątku żony, opuszczając nieszczęśliwą z dziecięciem na wsi, nie troszcząc się wcale o wychowanie chłopca, a sam dokazując po Warszawie. Przybywał tylko czasem, gdy już nigdzie niemogąc pieniędzy pożyczyć, miał nadzieję wymódz je od żony. — Na ostatek mówiono, że wyczerpany, zrujnowany poszedł z innemi godnemi towarzyszami na żołd ambassady, która go posyłała z różnemi poleceniami po kraju. Ewa opuszczona nie skarżyła się, nie dawała znaku życia, a cała oddała się wychowaniu dziecięcia. Karol będąc szczegółowie uwiadomiony o tém, kilka razy przez ręce podkomorzego, przesłał dla Tadzia pamiątki, które mu do nauki posłużyć mogły; ale wprost ani pisać, ani zgłaszać się nie śmiał. —
Tak bohater nasz starzał powoli — ale starość spodziewana, oczekiwana, opóźniała się; liczył lata a nie czuł ich i nie widział na sobie; czerstwe siły, młodość serca, życie ostre mimo pracy utrzymywały go niezmienionym. Nie pragnął on tego życia, bo się już po niém niewiele spodziewał, a życie twardo go się jąwszy, trzymało.. W téj pustyni lata upływały jak miesiące, dni jak chwile, z niepochwyconą szybkością. Dzień do dnia był podobny, różnicy między niemi dostrzedz było trudno i pamięcią się w nich połapać.
W sercu i na twarzy Karol pozostał niemal młodzieńcem... takim, jak ze Skały wyruszył, ale też nie szukał przygód, wzruszeń, wypadków i nie szafował uczuciami... Sam on dziwił się, widząc starzejących, gdy w sobie czuł, że zestarzeć nie mógł. Umysł też zachował świeżość dawną... a serce całą żywość lat pierwszych...


Już prawie dziesiątek lat dobiegał od przybycia jego do Sarnowa. Dzień był jakoś jesienny, pochmurny, smętny... Szeroki krajobraz poleski przybrał barwy ponure, oprócz jaskrawo-zieleniejących pół na zimę zasianych, wszystko było szare, zżółkłe, obumarłe...
To usypianie natury, przed którém cywilizowana społeczność ucieka i kryje się w murach miast, na wsi jest jakby — straszném memento mori, odśpiewywaném człowiekowi; aby o śmierci nie zapominał. Najsilniejsza dusza wzdryga się, na ten obraz opustoszenia i nicości.
Niebo okryte tumanami bez barwy, ziemia spłowiała, łodygami suchemi najeżona, drzewa jak skelety obnażone... wody zastygłe, — błoto zgęsłe... brak stworzeń wszelkich... stada kruków i dzikiego zwierza obejmujące panowanie na tym mogilniku szarym — oddech powietrza, wycie burzy, wszystko to usposabia do smutku, do rozpaczy prawie. Słońce ledwie się rzadko ukaże, nocy nieskończone — często dzień cały jest tylko mrokiem jakimś, w którym za mgłami fantastyczne obrazy śmierci migają.
Takiego to dnia jesieni, gdy około trzeciéj z południa zmierzchać już zaczynało, a wiatr ciężki napędzał obłoki, wlokąc je nizko opadłe nad ziemią; Karol zsiadał właśnie z konia przed dworem, wróciwszy z przejażdżki gospodarskiéj, gdy za sobą we wrotach ujrzał kogoś... co mu się dziwnym wydał żebrakiem...
Stojący w ganku właśnie, okulawiały nieco, dla jednéj nogi nabrzękłéj, Rotmistrz Poremba, który wyszedł na spotkanie Karola, spojrzawszy na tę wlokącą się postać, ruszył ramionami i wąsami niespokojnie. Był już biedak podejrzliwy bardzo na starość.
— Hm! co to za indywiduum? co to może być? mruknął pod nosem. Karol i on stali wyczekując, aż podróżny coraz żywiéj idąc, zbliżył się do samego ganku.
Oryginalny jego strój i postać mogły w istocie obudzić nieufność rotmistrza, wyglądał bowiem, jakby z innego przybywał świata. Pod spodem miał na sobie podartą i zmiętą odzież krojem cudzoziemskim, wcale do podróży niewygodną, fraczek, spodeńki do kolan, pończochy, trzewiki i skórzane kamasze. Na to klimat go znać zmusił wdziać prostą, szarą, chłopską, kupioną gdzieś na drodze przechodzoną siermięgę, w ręku trzymał kij. Twarz przychodnia nie była stara, ale zbladła, zwiędła, znękana... a oczy jakby obłąkane... Wyraz boleści ją przejmował.
Popatrzał na stojących i lice mu się zaczęło rozjaśniać.
— A! panie! panie, czyż to pan mnie nie poznaje? zawołał, zrzucając kapelusz i wyciągając ręce..
Karola głos ten dopiero ocucił.
— Staszek! na Boga! tyżeś to? krzyknął rzucając się ku niemu..
— A! to ja, kochany paniczu, to ja!. i padł mu do nóg na wschodkach biedny włóczęga.. którego tak złamała nędza i tułactwo..
— Zkądże? jak?
Chciał odpowiedzieć biedak, ale z radości wielkiéj, przykląkłszy; słaby już będąc.. zatoczył się i obalił.. Karol pospieszył chwytając go w silne ramiona.. Chódźże, chódź!
Zbiegli się ludzie dworscy, zaniesiono Staszka na łóżko wygodne.. jakby owego syna marnotrawnego, powracającego do rodzicielskiego domu. U rodziców pewnie czulszémby sercem nie mógł być przyjęty.. biedny człowiek...


Los Staszka był losem wielu podobnych jemu tułaczów, co na tę wędrówkę nie wzięli z sobą wielkiéj potęgi ducha i zasobów serdecznych...
Gdy Karol z Paryża miał już·odpłynąć do Ameryki, Stachowi zabrakło jakoś odwagi, ochoty, sam pan nie doradzał mu tak dalekiéj podróży.. Został więc w Paryżu zrazu pod opieką kilku panów polskich, do których dworów, jeszcze licznych, chętnie go przyjmowano. Zmienił tak panów kilku, aż to służebnictwo mu się sprzykrzyło.. Grosza był uzbierał trochę, myślał że we Francyi, wydającéj mu się jakoś wesołą i łatwą do życia, wśród ludzi na pozór życzliwych i gościnnych — osiedli się, zapomniawszy staréj, matki — ojczyzny.
Czarne też oczy ładnéj dziewczyny przytrzymały go nad Sekwaną.. Dziewczę to było istną paryżanką żywą, dowcipną, zręczną, wygadaną a bez.. serca, choć z tak szczęśliwym temperamentem, że gdy chciała płakać, mogła na zawołanie. Był to dar, którego jéj wiele zazdrościło rówieśnic.. Urodziła się na komedyjantkę.. To téż Staszka uwikłała tak, iż się dla niéj wyuczył po francuzku, przebrał po francuzku i gotów był zostać francuzem.. Kazała mu się z sobą ożenić — choć była ubogą i miała familią — Stach bez namysłu poszedł do ołtarza. —
Był to tylko prolog dramatu.
Założyli mały sklepik na przedmieściu ś. Antoniego, handelek szedł wcale nie źle, ale jejmość się stroiła nadto.. a dziecię pól i wsi tęsknić zaczęło i blednąć w tych murach, w tym niezrozumiałym szumie.. Kraj, który z razu nie wydawał mu się obcym, co chwila mniéj stawał się swoim.. brakło mu z razu rzeczy nie wielu, potém — wszystkiego. Tak to zawsze na cudzéj ziemi; na chwilę człek do niéj przystaje, potém otwierają mu się oczy serca, i wszystko go od macochy odpycha.. Pierwsze dni łatwe, ale gorzkie — ostatnie.
Po miodowych miesiącach, latach młodszych, które ozłacała miłość, umiejętnie podsycana przez paryżankę — nastąpiła rzeczywistość naga, biedna, przykra.
Staszek z kochanka przeszedł powoli na wyrobnika, dziewczę z czułéj małżonki na swarliwą gosposię, która dniem i nocą nie dawała pokoju, a potrzebowała się kłócić z temperamentu i zwyczaju. Życie ze słodkiego marzenia stało się męczarnią — krótkie téż powodzenie początkowe przebrało się; klęski i niedostatek poszły za niem. Pierwsza mała strata otworzyła drzwi.. ruina nie potrzebowała długiego czasu. Im Staszek wysilał się bardziéj na powetowanie, tém szybciéj szedł do zguby.
Z przekupnia trzeba było pójść na prostego parobka.. Młoda żona zaczęła mu się bezwstydnie bałamucić z innemi, on kochał ją i płakał biedaczysko.. Gdy jéj wyrzucał niewiarę, zakrzyczała go, zatupała nogami, w końcu rozszlochała się, omdlała, a Staszek sobie gburowstwo swoje wyrzucał. Wieczorem jejmość śmiała się z téj prostoty. Istne piekło rozgościło się w domu...
Jednego roku potém, w ślad po sobie dwoje dziatek, któremi się Stach cieszył, umarły ze szkarłatyny, zostali sami, — matka się upamiętała i płakała, on na nowo mocniéj jeszcze do niéj przywiązywał. Nędza się zwiększała, żona schła i wreszcie poszła za dziatkami do grobu.. Nie była ona złą, ale płochą uczyniło ją wychowanie i przykłady..
Staszek zostawszy sam, coraz bardziéj stęskniony, złamany, pożałował kraju i postanowił powrócić.. Jednego dnia opuścił Paryż bez grosza, o kiju i powlókł się do domu.
O żebranym niemal chlebie przeszedłszy Europę, dobił się tak do Skały, ale tu zastał pustynię.. Ani twarzy znajoméj, ani człowieka życzliwego.. Matka dawno poszła na mogiłki, chatę nawet młynarzową rozebrano.. Staszek siadł koło rumowiska pieca, który pozostał na wygonie i kilka dni tam przepłakał.
Chciał zamieszkać na wsi, nie było przylgnąć do kogo.. wziął więc kij znowu i postanowił dowlec się do swego panicza z posiłkiem otrzymanym od podkomorzego.
Tego rozbitka nawet ciepłe serce Karola odżywić nie mogło. Był to wygnaniec, co straciwszy ojczyznę, nabył tylko nieuleczonéj tęsknoty i nigdzie się już przyswoić, nigdzie osiedzieć nie mógł. Serce ciągnęło go raz tam, gdzie cierpiał, to znowu gdzie był szczęśliwy. Obyczajem stał się obcy ziemi swojéj, język sobie złamał, nie mówił żadnym poczciwie, a prawdę rzekłszy — skosztowawszy wiele, do niczego nie był zdolny. Z tego niepokoju życia wyniósł potrzebę ruchu i zmiany, która mu w niczém długo wytrwać nie dawała.. To czego dziś najgoręcéj pragnął, jutro stawało się wstrętliwém i nieznośném.
I tam zkąd przyszedł, i tu gdzie powrócił, ludzie jego, on ludzi zrozumieć nie mógł.
Jakby choroba jakaś jadła nieszczęśliwego, wszędzie mu domieszywając jadu i trucizny.
Młody jeszcze czuł się starcem, przeżywszy wiele, w nic nie ufał.. słowem była to resztka człowieka, którego chyba trud, surowy mus, powaga zwierzchnia wyleczyć by mogły.
Nie rychło nawet zdrowe powietrze Sarnowa i cisza pustyń siły mu przywrócić potrafiły. Karol zajmował się nim jak przyjacielem, czuł bowiem, że część przynajmniéj losów nieszczęśliwego miał na swém sumieniu. Wziął się więc troskliwie do trudnego zadania leczenia téj choréj duszy.


Otóż na jakich zajęciach płynęło to życie w Sarnowie; rozmowa z rotmistrzem zestarzałym, zdziecinniałym niemal, ze Staszkiem, który był obałamucony i zwichnięty, gospodarka, książki, las, łowy, lud prosty.. a przedewszystkiém, wyczekiwanie owéj wielkiéj, spodziewanéj godziny.
Ileż to pokoleń aż do grobowéj deski nastawia ucha na dźwięk ten.. którego nie usłyszy nigdy.. iluż to starców niechce umierać nie ujrzawszy ojczyzny, czekają jéj jak Symeon.. i mówią wnukom po cichu.. —
O! nie! nie umrę póki Polski nie będzie.. jeszcze ja ją ujrzę na starym tronie — zwycięzką!
W sercu każdego Polaka brzmi ta nuta — ojczyzny, do zgonu.. Niewierzym w śmierć bo oczy każdego chcą i spodziewają się ujrzeć Polskę straconą.
Każda wieść z daleka coś dla téj Polski przynosi.. Czy się co ruszy na wschodzie, czy zaszumi od zachodu, czy zakłóci na północy — wszędzie widzimy symptomata późnéj, ale dla nas nieuchronnej sprawiedliwości Bożéj.
Tą nadzieją, karmią poczciwych.. Żył Karol — choć z niéj sceptycznie uśmiechali się faworyci cesarzowéj — bo tém żyły naówczas pokolenia począwszy od upadku wszystkie i gdyby nie ta otucha, możeby żyć i przeżyć niepotrafiły nieszczęść ojczyzny. —
Dzieciom w kolebce szeptały matki. — Ty Polski dożyjesz.. starcy uderzając w kielichy płakali mrucząc.. O! my ją jeszcze zobaczym; młodzież ostrzyła szable mówiąc. — My za nią walczyć będziemy. Choćby zginąć było raz ujrzeć jéj sztandar zwycięski. —
Sto lat! sto lat nadziei wśród tego moskiewskiego piekła, a zielony liść jéj, niezwiędły chowa z nas każdy na piersi, żywiąc go ciepłem serca.. kryjąc jak skarb — ostatni. —
Po wyczekiwaniach długich, posłyszał Karol — o podróży Stanisława Augusta do Kaniowa. Smutna to była wieść, król jechał się modlić do carowéj aby go nie odarła z ostatniego ziemi kawałka. Naród w nim czuł się upokorzonym.. Polska przez jego usta żebrała życia, zamiast się go dobijać. — Potém otworzył się jakby w nagrodę ów sejm wiekopomny, a razem z nim serce Karola otwarło się nadziei, radości.. Chciał rzucić sochę, wejść do wojska.. posłyszał o Kościuszce, że porzuciwszy Amerykę, miał wstąpić do wojsk polskich..
Pragnął go zobaczyć... ale dziwnie składały się okoliczności, iż goniąc za nim, nie mógł się z nim spotkać nigdzie. Napisał wreszcie i otrzymał odpowiedź, która zamiast zachęcać go, aby wstąpił do wojska, radziła mu to na późniéj odroczyć... List Kościuszki był smutny jakby rozczarowany i więcéj spodziewający się od jutra. Karol więc pozostał na wsi.


Gdy Warszawa okrzykiwała króla z narodem, — naród z królem, a pani Kossakowska dowcipnie protestując, dodawała — póki z narodem — gdy wszystko drzało radością odrodzenia... carowa poprzysięgała zgubę niewdzięcznéj Polsce która śmiała chcieć się jéj wymknąć z dłoni... wraz z królem, który poprzysięgłe wypowiadał posłuszeństwo. Dla niéj był on jeszcze za mało posłusznym.
Przeciwko téj Polsce nowéj, którą tworzyła Ustawa majowa, Moskwa z chytrą przebiegłością szatana stawiła zrodzone pod jéj opieką stronnictwa ślepych lub kupionych, które szło powołując się na stare prawa Rzeczypospolitéj... a gotowało jéj zagładę. — Ironija losów nie mogła nic potworniejszego wymyślić nad targowicki spisek wywieszający swobodę na chorągwi, nad którą wetknięto orła carowéj, co jéj miał pilnować. —
Po krótkich dniach nadziei, tryumfów, zwycięztw... kraj budził się w objęciach niewoli nowéj, a obrożę wkładały mu ręce braci tłumacząc że była koroną.
I poczęły się dwie pokuty znowu... wśród których szaleli najzepsutsi z narodu przewodząc mu bagnetami Moskwy... bezwstydnie... Król, który był niedawno z narodem, poszedł potem z Targowicą, nawykły zawsze iść, gdzie go prowadzono... bo nigdy na własną wolę zebrać się nie umiał...
Żelazna ręka losu krwawo legła na piersi rozdartéj Polski, jakby już jéj zgon zapowiadała, ale pod jéj naciskiem zakipiały serca oburzeniem... zginąć lub odzyskać swobodę. — Los z ironiją powtórzył echem: — Zginąć.



KSIĘGA II.

1794.

Wielkie nadzieje 1791 roku już w następnym zabite zostały. Karol, który pomimo listu Kościuszki wybierał się już przyłączyć do partyi ukraińskiéj, usłyszał o cofaniu się jéj nagłém pod Warszawę... Biło mu serce żalem na wieść o bitwie pod Zielińcami; na świetne zwycięztwo pod Dubienką, koń i rynsztunek był gotowym, szło o to, jak się przebić przez zezwalające kraj moskiewskie siły. — Następne wypadki zmusiły go do wyczekiwania, chwilowa przemoc oburzała, ale teraz mocniéj jeszcze wierzył, iż godzina czynu wkrótce musi uderzyć. — Zrozumiał dobrze, iż Kościuszko opuszczający służbę, długo bezczynnym nie mógł pozostać; wychodził on z szeregów, którym hetmaniła Targowica, aby się do innych zaciągnąć.
Nowa konfederacya w tak ścisłéj będąca przyjaźni z Moskwą, nie mogła złudzić nikogo i sama się już łudzić przestała, odbierając rozkazy, które dążyły do zupełnego rozbrojenia Polski.. aby słaba, bezbronna, związana poszła bez oporu na pastwę. —
Każdy dzień przynosił jakaś gorycz nową, upokorzenie, pogłoskę, która puszczona umyślnie, jakby przelatywała Polskę, dręcząc oczekiwaniem zła, wprzódy nim ono nadeszło. Naówczas jednak więcéj niż dziś najwyższe złe zdawało się zwiastować kres niedoli i przesilenie losu. — Najgorzéj — najlepiéj! mówiono pocieszając się po cichu.
Zamęt ów, panowanie ludzi bez czoła i sumienia, podejrzanych lub oszalałych mogłoż trwać długo?
To się musi przesilić! szeptano. Kara Boża ustąpi przed miłosierdziem Jego..
Karol z razu mówił jak inni, czekał z wszystkimi zmiany, na ostatek dłużéj już wytrwać nie mógł.
Coraz gorsze wieści wprawiły go w rozpacz prawie, domyślał się pod niemi innéj prawdy nad tę, którą znał i widział, chciał się przekonać z blizka, czy w istocie na wieki, a przynajmniéj na wiek jego.. potrzeba się było wyrzec nadziei.
Człowiek ten zamknięty długo w ciszy lasów, zgięty nad zagonem, obudził się jednego ranka z gwałtowném pragnieniem wybieżenia w świat, dla dojścia prawdy.


Rotmistrz Poremba, który już włóczył się tylko o kiju ze swéj izdebki do jadalni, a czasem na ławkę w ganku, zdziwił się, gdy mu przy wieczerzy zapowiedział Karól niespodzianie, że wyjechać będzie musiał..
Wyjechać! w głowie się pomieścić nie mogło staremu, bo Karol niekiedy do kościoła, rzadziéj do miasteczka, a ledwie w rok raz w sąsiedztwo mógł się wybrać, daléj zaś od lat kilkunastu nie wyjrzał nigdy, ani okazał chęci, wydobycia się za poleskie lasy i błota.
Z razu Poremba nic nie zrozumiał, myślał, że to będzie kilkagodzinna wycieczka i zapytał. —
— Wszakże pan na noc powróci?
Karol się uśmiechnął.
— Niewiem ani kiedy, ani jak wrócę, rzekł.
— Więc — dokąd?? niespokojnie przerwał Poremba — dokądże?
— Ba! rzekł gospodarz.. szczerze ci powiem, że ściśle wziąwszy, niewiem nawet dokąd jadę...
Rotmistrz patrzał nań, nie rozumiał, ale mocno był zafrasowany..
— Pojmiesz mnie łatwo, kochany rotmistrzu, odezwał się, gdy zostali sami. Czas wielki przekonać się nareszcie, czyśmy bezpowrotnie zginęli lub nie, czy żyć i czekać warto, lub schylić głowę pod rózgą przeznaczenia, a gotować się do.. mogiły.
Strasznie, strasznie dotąd spełniają się nam przepowiednie księdza Marka.. ale może téż Bóg da się nareszcie przebłagać cierpieniem.
Jadę, mój rotmistrzu — po język, jak mówiono niegdyś — jadę po nadzieję lub.. po rozpacz.. Czuję, że jeszcze mógłbym się na coś przydać ojczyźnie, żem jeszcze zdrów, że Saracenką władnę — alem już na krańcu siły i niecierpliwszy jestem, bo długo czekać nie mogę. Dość wyczekiwałem i dożyłem zawodów.. zobaczę oczyma własnemi co się święci. —
— Ale mój dobrodzieju — odpowiedział rotmistrz załamując ręce — gdyby tak trochę dawniéj — nie mówię... świtało coś, a dziś! Targowiczanie górę wzięli, moskale kraj cały opanowali, gdzie tu i pomyśleć o czém!
Karol się uśmiechnął.
— To prawda, rzekł, ale ty wiesz, że naszą wiarą odwieczną było — im gorzéj, tém lepiéj. Dziś już tak źle jest, tak sromotnie, że się chyba naród do rozpaczliwéj walki teraz lub nigdy nie przebudzi. Czuję... nie wiem, czy to godzina zwycięstwa lub ostatecznego upadku... ale ona nadchodzi, zwiastuje wszystko nadchodzącą... jadę! Rotmistrz zamilkł nie śmiejąc się sprzeciwiać, westchnął... Karol kazał przygotować do podróży.
Stach, który probował już leśniczowstwa, ekonomstwa, rzemiosła i handlu... zażądał towarzyszyć Karolowi... Ten odmówić mu nie śmiał, jak się nie odmawia choremu, któremu już nic zaszkodzić nie może.


Droga instynktowo wiodła Karola ku staremu gniazdu, ku Skale i Krakowu... zdawało mu się raz wyjeżdżając, że dla niego innéj nie ma na świecie. — Przejeżdżali kraj wszędzie wartami moskiewskiemi zastawiony. Gdzie niegdzie resztka wojska swojego osaczona, uszczuplona, wynędzniała, milcząca a posępna, czekać się zdawała wyroku przewidywanego, który ją miał zniszczyć do reszty.
Bystre Karola oko, które dawno nie patrzało na kraj, tylko z cichego poleskiego kąta, gdzie nic nie dochodziło prócz niezrozumiałych jęków, postrzegło w całéj nagości położenie skrępowanéj, przygotowywanéj na ostateczne rozćwiertowanie Polski. Serce mu się rozdarło widokiem téj nędzy, którą milcząc heroicznie znosiła.
Po okrzykach ognistych trzeciego Maja głucha nastąpiła cisza.. Znaczenie jéj nikogo omylić nie mogło, wrzało pod tą zdrętwiałą skorupą. Z Polski staréj, o któréj przywrócenie niby skonfederowali się ludzie bez mózgów lub bez sumienia, zostało tylko imie w Targowickiém błocie zwalane.. Ze wszystkich oczów błyskały chwilami płomienie zemsty, milczące usta mówić się zdawały — Jest Bóg! czekajmy!
Żołdactwo moskiewskie nad opanowanym zdradą krajem stało w ponurym niepokoju, obawiając się, czując w powietrzu sycylijskie nieszpory.
Nie można się było łudzić — chwila była zwiastująca wysiłek rozpaczliwy — srom i męka dosięgły granic... Karol nareszcie przywlókł się do Skały... konie stanęły u bramy cmentarzowéj, poszedł pomodlić się na groby... Spojrzał ztąd na dwór, na ogród, targnęło go tam serce... jechać czy nie?
— Po co? odpowiedział sobie w duchu — nie! było by to słabością, dziś mniéj niż kiedy słabym się być godzi.
Stach błagał go oczyma, ruszał z niecierpliwości ramionami... Karol kazał zwrócić do Krakowa...


Na każdym kroku spotykali wspomnienia — to Staszek się wzdrygnął i westchnął — to Karol spojrzał i łza zakręciła mu się w oku... Gdzie były te czasy, kiedy się tu zwijało z koniem i strzelbą a myślą wesołą!
Nieśmieli nic mówić do siebie, ale tak się dobrze rozumieli...
Nade drogą stało karczmisko stare u granicy skalskich dóbr, gospoda zajezdna nasza, jakich dziś już w zapadłych kątach chyba szukać potrzeba... Rzadko do niéj wprawdzie szlachcic zajeżdżał ongi, bo miał zawsze albo we dworze krewniaka, lub na probostwie chętną gościnę u księdza... trafiało się przecie, że mu się nowego kontusza brać nie chciało, lub że był w sporze i waśni z krewnemi, czasem się więc wóz i do gospody zatoczyć musiał.
Było miejsca dosyć, dla szlachcica, dla wieśniaka, na bryki furmańskie, a choćby na cały oddział kawaleryi. Żyd naturalnie gospodarzył tu, szynkował, cierpiał, aby na życie zarobić; cięższéj doli nad tę, w czasach gdy szlachta była rozhukana, pojąć trudno.
Gospoda stara była jak świat... podpierano ją, przestawiano częściami, przesypywano ściany, dociosywano słupy, ale wyglądała zawsze, jak przed wieki, gdy może była obrad gminy i schadzek ludu stolicą... Szeroka, ogromna, z wysokim dachem, na pół w słupach i galeryi, w środku istna arka Noego. Koń żydowski biedką, fura ze szkapami chłopskiemi, osiodłany podjezdek szlachecki, bachmat z siodłem paradném, krowa gospodyni, kozy gospodarza, gęsi, kaczki, bachury i pieszczone ciele filozofujące w zagrodzie, mieściło się tu wszystko, nie licząc wróbli, których seciny gnieździły się w dachu i jaskółek oblepiających rzędem poddasze. Gospoda taka była sama sobie całym maleńkim światem, musiała podróżnemu dostarczyć wszystko począwszy od napoju i jadła aż do osi i koła, ćwieka i młota, wreszcie politycznych i handlowych wiadomości. Była ona w dodatku przeprzęgiem owéj tajemniczéj poczty żydowskiéj, która kraj w szersz i wzdłuż przerzynała we wszystkich kierunkach. — Życia tu czasem więcéj bywało, niż we dworze, a w posuchę posyłano go zaczerpnąć do arendarza, bo na tym przesmyku każdy coś fałszu i coś prawdy przejeżdżając zostawił.
Nie chciał zajeżdżać do dworu Karól, ale konie zmęczone zmusiły go tu wypocząć, same one wwiozły w otwarte wrota. Karol pamiętał, że tu żył i zmarł ów poczciwy Abraham, który w chwili odjazdu jego udając kapitalistę, przyniósł na drogę macierzyńskie dukaty. Teraz starego już dawno nie było na świecie, syn nie młody także nastąpiwszy po nim gospodarzył, bo karczmy, jak królestwa z łaski Bożéj, szły z pokolenia w pokolenie, dziedzictwem. Pan miał prawo elekcyi, ale go rzadko używał..
Młodszy Abraham był wykapany ojciec nieboszczyk, z rozumu i z serca podobny doń jak dwie krople wody. Człek milczący, smętny, noszący swą dolę jak przystało Izraelowi z pokorą.. szanując niezłomna wolę Bożą.
Z Karolem nie widzieli się już kilka lat dziesiątków, nie dziw, że gdy wszedł do izby, w któréj dosyć było luda — nie chcąc się dać poznać — Abraham pokłonił mu się zrazu jarmułką jak obcemu. —
Ale skłoniwszy się i zmierzywszy go oczyma, stanął wryty i wpatrywał się. — Pomyślał. — Chyba znajomy! odpowiedział sobie — nie może być, i odszedł. Wrócił i przyglądał się jeszcze, odchodził, niecierpliwił się że coś w téj twarzy wyczytał, a nie był swego pewny.. Miałże by to być pan Karol? Ale gdzieżby on znowu w starém swojém dziedzictwie do żyda i karczmy zajechał? —
Spytał po cichu Stacha — kto jedzie? Stach potrząsł głową i ruszył ramionami nie odpowiadając nic, bo takie miał rozkazy.. żyd powrócił do Karola, był niespokojny.
— Z przeproszeniem jasnego pana, zaczął. W tém nagle w oczach mu się rozjaśniło i chwyciwszy go za kolana, krzyknął.
— A! tyś nasz panicz!!
Karol mu podał rękę. —
— Cicho, rzekł, nie panicz, nie pan, ale stary przyjaciel... Jakżeś to mnie poznał? jak?
— Albo ja wiem! serce mi uderzyło. Przypomnieliście mi starego pana..
Abraham powiódł go do bokówki, do izby paradnéj, gdzie stały w szafie księgi zakonu, gdzie w dnie świąteczne rodzina zasiadała około stołu przy siedmioramiennym świeczniku. Tu nie było jeszcze dosyć pięknego i dobrego miejsca dla tak wielkiego gościa, nic godnego przyjęcia dawnego dziedzica.. dzień powszedni! Ani szczupaka szabasowego, ani pieczonéj gęsi, ani bułki świeżéj. Cóż robić! na znak gospodarza stara Abrahamowa i młode pokolenie po przywitaniu serdeczém zajęło się kuchnią..
Karol smutny był, lecz dziwnie wzruszony, on, co nie miał tu rodziny, w tych biednych wygnańcach znajdował serca wspomnieniom wierne a życzliwe..
Spytał naprzód o Ewę.. Abraham potrząsnął smutnie głową. — Święta to pani, rzekł, ale téż nieszczęśliwa! Siedzi tu opuszczona z dzieckiem, czasem się musi o kawałek chleba zatroszczyć.. gdy jemu.. pasztety w Warszawie jeść trzeba!.. Żyd z ohydą się wzdrygnął, ręką rzucił i zamilkł.


Długo potém mówili po cichu.. naprzód o wszystkiém co się działo w Skale, potém o sąsiadach, o obcych, a na ostatek.. o kraju. Żyd obejrzał się do koła ostrożnie, byli sami, wyszedł jeszcze za drzwi niby za interesem do żony, obejrzał wszędzie, czy kogo na podsłuchach nie ma, kazał chłopcu pilnować i wrócił z posępném tajemniczém obliczém. —
— Co pan się masz zapierać przedemną, rzekł — ja wiem dokąd pan jechać musi.. tam, gdzie teraz wszyscy jadą poczciwi.. do Saksonii, do Drezna...
Kiwnął głową.
— Nie potrzebuje się pan taić przedemną... ja tam téż byłem od kogoś posyłamy do pana Potockiego.. do P... Kościuszka!
Ostatnie imie wymówił co cichu, przymrużył oczy i dodał na ucho. —
— Ja wiem wszystko!!
— Ale ja, daje ci słowo, dotąd nic nie wiem, rzekł Pluta.. jadę za tém umyślnie, aby dostać języka.. Czułem tylko sercem z daleka, że coś robić się musi..
Żyd za kolana go znowu pochwycił, oko mu się rozjaśniło.
— Jeśli tak, to dobrze pan trafił — odezwał się — ja nie wiem wszystkiego.. ale.. wiem o wszystkiém.. No! już dosyć złego, dosyć pohańbienia było, poczciwi ludzie myślą jak kraj ratować, zbierają się, radzą.. Tak być daléj nie może. Trzeba jak śmiecie wymieść tę szarańczę moskiewską, która kraj objada.. trzeba, żeby my raz u siebie w domu panami byli, a nikt nam tu nie przewodził?
Co ja mam mówić! dodał, pan to już wiesz!
— Więc się coś czyni? spytał Karol z zapałem chwytając żyda za ramiona.. Mów mi, wskaż! gdzie? pójdę ich szukać.. nie mogę dłużéj zostać bezczynnym, może téż przydam się na co?
— Ale cicho — przestrzegł żyd — cicho! tu ściany uszy mają, a ludzie długie języki.. Moskal téż nie śpi.. Jedno panu powiem, niech pan jedzie do Saksonii, do Drezna.. tam musi być pan Kościuszek.. tam wszyscy ludzie poczciwi.. tam radzą..
Tak najważniejszą dla siebie wiadomość powziął Karol od — żyda! uradował się widząc, że go przeczucia nie myliły, że kraj w istocie gotował się jarzmo otrząsnąć.. Szło tylko teraz o to, dokąd jechać aby się do ludzi czynu przybliżyć. —
Rada Abrahama zdawała się zdrową, wiedział on oprócz tego, że Krakowianie zjeżdżali się potajemnie do Pińczowa, że jenerał Wodzicki był jednym z najczynniejszych, i że po Galicyi krążyły tajemnicze postacie, zbierające wiadomości o położeniu wojsk i t. p.
Na tych naradach zmierzchać zaczęło, Karol nie był jeszcze pewnym, jak ma postąpić i do kogo się udać; serce go jednak do Kościuszki ciągnęło. Noc zbliżająca się, dała Abrahamowi powód do zatrzymania go gwałtem w gospodzie. Trudno téż było ruszyć bez Stacha, a ten korzystając z popasu, poleciał do wioski, nie spytawszy nawet o pozwolenie. Nie miał już tu nikogo, chciał jednak zobaczyć ziemię, drzewa, płoty,chaty...te miejsca, gdzie dziecięciem płakiwał. Dziś te łzy, jakże mu się zdawały słodkiemi...
Rozmowa z żydem przeciągnęła się do późna, a rozmysły z sobą, noc całą. Brało się na brzask, gdy konie stanęły przed gospodą. Karol myślał jeszcze, co pocznie, wreszcie mimo dosyć dalekiéj drogi postanowił szukać Kościuszki. Abraham zaręczał, że go znajdzie w Saskiéj stolicy.


Podróże naówczas nie były ani łatwe, ani miłe, ani pospieszne. Kto, jak Karol jechał z sercem bijącém, temu się wlokło śmiertelnie. Koń zakulał, rozkuł się, bryka popsuła, drogę zmylono, błoto opóźniało, w kraju nieznanym co chwila pytać było trzeba. Wiekiem się téż wydało dobijanie do téj Saskiéj stolicy.
Dawne jéj z krajem polskim stosunki od śmierci Augusta III. już były zerwane na pozór, ale nałóg pozostał, przyzwyczajenie ciągnęło, jakaś wiara niezasłużona w tę dynastyą przywiązywała do niéj, chciano w niéj widzieć przyszłych królów nowéj Polski. Nigdy téż w Dreznie na Polakach nie zbywało: wypędzeni tu się tulili, uciekający szukali przytułku, zmordowani odpoczynku. —
Jeszcze to miasto naówczas nie było tém, czém w ostatnich czasach napływ cudzoziemców je stworzył. Kupiło się ono całe niemal około zamku elektorskiego, który ze swą wieżycą i kościołem panował stosunkowo nie wielkiéj kupce okazalszych domostw. Poza dwa rynki, Stary i Nowy, ulicę zamkową i kilka szerszych, zabudowanych kamienicami, daléj już tylko drobne domki i obszerne ciągnęły się ogrody. To, co dziś wcielono do miasta, dobrze opodal za niém było odsunięte.
Schludnie to wyglądało jak dzisiaj, ale raczéj królewską rezydencyją niż stolicą państwa nazwać się mogło... Część znaczną ludności składali jeszcze Serbowie, na przedmieściach mówiono po wendyjsku... dziś już tu śladu niema tych dawnych Drażdan mieszkańców.
W gospodzie na zamkowéj ulicy nieopodal od bramy Jerzego, która nazywała się polską gospodą i miała jeszcze wywieszonego Orła Białego, zatrzymał się wreszcie Karol znużony i niecierpliwy. Zeskoczywszy z bryki, wchodził już na próg jéj, gdy się minął z mężczyzną, obwiniętym chustką, w czapce nasuniętéj na oczy, którego nie mógł poznać, bo twarzy prawie nie dostrzegł. Ten zwrócił się nagle ku niemu i pochwycił go za rękę.
— Miły Boże! Tyś Pluta? nieprawdaź? Już miał Karol wyrzec imie Kościuszki głośno, gdy ten położywszy palce na ustach i zmarszczywszy czoło rzekł mu: Nie mów mego nazwiska! Szukają, mnie, w téj chwili uciekać muszę... Saksonija może mnie nie wydać, ale i wydać mnie może. Uciekam do Lipska, gdzie mniéj będę na oku...
— Kiedy?
— Natychmiast...
— Jenerale, na miłość Bożą! — jam umyślnie do was tu przybył z drugiego końca świata... muszę z tobą pomówić...
— Chodź ze mną, ja tu pozostać nie mogę, odparł Kościuszko, uchodząc szybko.
Ledwie mając czas, konie i rzeczy swe porzuciwszy, nakazać Staszkowi około nich pilność Pluta, musiał już iść za jenerałem, który się niecierpliwił... pospieszyli oba pieszo za bramę Jerzego pod kościół, ku staremu, naówczas jedynemu na Elbie mostowi.
Wiatr acz już wiosenny ale mroźny smagał ich po twarzach... Elba kry niosła... pusto i cicho było na wybrzeżu.


— Panie Jenerale, chciał rozpocząć Pluta, ale Kościuszko mu przerwał nagle:
— Zkad mogłeś wiedzieć, że mnie tu znajdziesz?
— Dowiedziałem się o tém przypadkiem, odpowiedział Karol, mogę powiedzieć, żem się tego więcéj domyślał niż był pewnym. Jechałem z Wołynia czując, że się coś gotować musi... oto wam przywożę ręce silne jeszcze... grosza, ile go mam... sił, na jakie stanie... i życia, ile mi Bóg przeznaczył... Bierzcie i rozporządzajcie.
Kościuszko go uścisnął.
— Znać człowieka, co był w szkole Washingtona! zawołał... a! zmuszeni podobno będziemy — dodał — ruszyć się, czy w porę, Bóg to wie; mojém zdaniem zawcześnie, ale dłużéj czekać niepodobna, wytrwać nie można. Naradzamy się w istocie jak rozpocząć, ale Moskale i Niemcy już zwietrzyli robotę i mnie tu ścigają... a w kraju innych. Trzeba będzie, bądź co bądź, niedojrzały wybuch przyspieszyć, inaczéj wojsko rozbroją, a ono jest nasieniem powstania...
— A więc jeśli robota jest, gorąco zawołał Pluta — zlitujcie się jenerale, znacie mnie, ufacie może, zużytkujecie...
— Nie lękaj się o to... będziemy wszyscy mieli roboty dosyć, bo każdy musi stać za dziesięciu...
Ja dłużéj tu w Dreźnie zostać nie mogę, czekają na mnie w Lipsku... gdzie bezpieczniejsi trochę jesteśmy. Tam więc przybyć musisz... Zgłosisz się do mnie do gospody pod murzynkiem, mało znanego kąta... gdzie i ja i nasi będą... tam pogadamy dłużéj... Nie mam chwili do stracenia, bo wiem że mnie szpiegują, a nie myślę się dać wziąć... Przybywaj więc... Ja most przejdę pieszo, a na Nowém Mieście konie na mnie czekają.
Tak ledwie przybywszy do Drezna, tegoż samego dnia nad wieczór ruszył Karol w pogoń za Kościuszką do Lipska, dokąd oba prawie jednocześnie nazajutrz dopiero wieczorem po rozbitych drogach nadążyć mogli.
Umieściwszy się w pierwszéj lepszéj gospodzie, Karol pobiegł na wyznaczone mu miejsce pod murzynka. — Była to w istocie dziura czarna wśród najbrudniejszego domostw steku; ale gospodarzem domu był żyd z Polski, a u niego wszyscy jak u siebie, spokojni wchodzili i wychodzili pewni, że ich nie zdradzi.
Nocą już wszedł Pluta do izby licho oświeconéj, w któréj otoczonego kilku nieznajomymi sobie ludźmi, zastał jenerała Kościuszkę.
Żwawa już toczyła się rozmowa...
Z niéj dopiero dowiedział się Karol, że w Polsce wszystko było pogotowiu do powstania, że tą razą nie szlachta, nie pospolite ruszenie, nie konfederacya, ale samo wojsko z ludem i mieszczaństwem rozpoczynać miało.
Po tym jednym znaku łacno było rozeznać, jak niezmierna różnica dzieliła wszystkie usiłowania dawniejsze obrony kraju od teraźniejszego. Rozpoczynała się widocznie epoka nowa, podnosiła się Polska młoda, odrodzona, cała... którą chrzest trzeciego Maja wprowadził na świat... Nie wyłączano szlachty, ale réj już nie do niéj należał. —
Zdaniem Kościuszki naród nie był jeszcze należycie przygotowany do ogólnego powstania, ale niecierpliwość z rozpaczonych wojsk, które rozpuszczać nakazano, gorączka niektórych patryotów — nagliły. — Szło o to, ażeby reszty sił zbrojnych nie zagarnęli Moskale.
Postanowiono rozpocząć od opanowania Krakowa, do którego plan jeszcze w Listopadzie roku przeszłego był osnuty przez Wodzickiego, lecz do skutku, mimo usilnych jego starań, przyjść nie mógł. Wznawiano teraz pomysł i spodziewano się łatwo wyprzeć nieliczną moskiewską załogę.
Na to hasło miały się wszędzie poruszyć wojska, wypowiadając posłuszeństwo hetmanom narzuconym, miał powstać kraj cały, massami...
Kościuszko rachował wiele na miasta, że rozpoczną, na lud wiejski, że pójdzie za niemi, na wszystkie klasy narodu, na wspólne działanie całego kraju, który — niestety — może znał jeszcze za mało...
Łudzili się dojrzałością mas i on i wielu innych — polityczne ich wykształcenie nie przychodzi ani łatwo ani bezpłatnie... okupić je potrzeba pracą, zawodami, ofiarami, błędami nawet, które najwięcéj uczą.
Kołłątaj liczył na — potęgę grozy rewolucyjnéj, Potocki na miłość ojczyzny, inni na nienawiść do Moskali... Kościuszko na świętość sprawy... Wybicki mówił Zakrzewskiemu... — Zginiem! to przynajmniéj nie przeżyjemy ojczyzny!


— „Słyszałeś cośmy mówili, wiesz jak rzeczy stoją, rzekł Kościuszko do Pluty, gdy Prozor, Dmóchowski i inni towarzysze narady się porozchodzili. — Nie mamy czasu do stracenia — nie byłem zdania, aby tak rączo i pospiesznie przystąpić do wielkiego dzieła, chciałem więcéj zasobów, lepszego przygotowania umysłów, ale wojsku zagraża rozpuszczenie lub ohydna niewola; żołnierz nie wytrzyma.. Lada dzień gdzieś coś samo wybuchnąć może. Madaliński niecierpliwi się i najpewniéj nie czekając na nas rozpocznie — zostawić ich tak i na sztych wydać nie podobna. Trzeba więc, ażeby się wszystkie siły ściągały, szczególniéj te, które stojąc na kresach, najłatwiéj odcięte i pochłonięte być mogą.
Ofiarowałeś mi z posługą, przyjmuję. — Pojedziesz odemnie do brygady Słomińskiego, do Kopcia. Nie sądź, ażebyś małą lub łatwą miał drogę przed sobą. Brygada Słomińskiego stoi gdzieś między Żytomierzem a Kijowem — a mnie ją tu w Krakowskie przywieść potrzeba, mimo porozstawianych pułków moskiewskich na drodze.
Ruszysz do Kopcia i dasz mu stanowczy ordynans, bądź co bądź niech się przerzyna przez Moskali i zdąża nad Bug, gdzie już swoich zastanie.. Z niemi razem pociągną do głównego obozu.. dowiedzą się gdzie on naówczas będzie. Kopeć wie już o wszystkiem i pewnie się do tego sposobi. — Zawieź mu odemnie pozdrowienie braterskie i obyście z nim razem cało wrócili!!
Pluta chciał coś odpowiedzieć, żal mu było opuszczać Kościuszkę, przedzierać się znowu posłańcem, kiedy już rycerzem być pragnął.. ale rozkaz wodza.. ale ważność sprawy! Zamilkł.
Kościuszko postrzegł smutek na jego czole. — Co ci jest? spytał.
— Jenerale, otwarcie rzekł Pluta.. ruszę dziś jeszcze jeśli rozkażesz, ale wyznaję, że wolałbym milszy obowiązek dzielenia z tobą niebezpieczeństwa..
— Kochany towarzyszu, odezwał się Kościuszko — wszędzie byś mi się przydał to pewna.. ale ja tu, do roboty znajdę prędzéj ludzi, a tam do téj niebezpiecznéj misyi niemam nikogo.. Trzeba ze szpon Moskwy ratować okruchy wojska naszego.. nie tyle idzie może o ludzi, co o sławę żołnierza polskiego..
— Będę ci posłusznym, a że chwile drogie, jutro więc dodnia wyruszę z Lipska i najprostszemi drogami na Wołyń podążę.
Noc już była późna, rozstali się dwaj towarzysze, ledwie mając czas kilka słowy przypomnieć sobie amerykańskie przygody. —
Karol po długim swym wypoczynku w Sarnowie, pchnięty teraz został z trudném poselstwem na drugi kraniec Polski.


Leniwo przychodziła wiosna, chociaż ją już w powiewie powietrza czuć było, drzewa stały jeszcze jakby głuche na cieplejsze słońca promienie.. a kwiatek gdzieniegdzie wychyliwszy główkę z ziemi mdlał zmrożony rosą poranka.. Bociany już były przyleciały i wychudłe, u ciepłych krynic szukały pożywienia; jaskółki kręciły się w obłokach, skowronek ś. Agnieszki dzwonił na wielką uroczystość zmartwychwstania — a ziemia stała wciąż jeszcze na pół odziana kożuchem lodu i śronów obnażając się powoli.. Sen zimy jeszcze ją trzymał w powiciu.
Ranki téż były zimowe a zimne, choć dnie czasem ciepłe, a w południe przypiekało. — Wszystko zwiastowało, że nagle potém jak za odkryciem zasłony.. pękną wezbrane liście i młodą szatą odkryją się lasy zaspane..
Na Rusi w chłodnych puszczach, w których splecione gęszcze nie łatwo się ciepłe wciskają promienie, — jeszcze było głucho, — ale w umysłach drżało przeczucie innego zmartwychwstania, i innéj wiosny. Zwiastowała się ona wszędzie, choć pochwycić nie było podobna jak i czém.. Coś o niéj mówiło, jakby głos z nieba.
Mimo czujności Moskali jak prąd elektryczny wieści przebiegały z matki Polski przez rozstawione straże, przez mury więzienne; przynosili je klucznicy i stróże turmowi; mimo połapanych wysłańców szły posłuchy z wiatrami; mimo wyrwanych w Sybir spokojnych obywateli, których poczciwość czyniła podejrzanymi — bracia ich w ciszy sposobili się do nowéj pracy. — Nikt tego przekonania nie wpajał, nikt nie siał idei, a rodziła się wszędzie jedna. — Tak trwać nie może.. tak pozostać Bóg nie pozwoli...
Ktoś w wydrążonéj osi wracając z Gdańska, przywiózł wielkopolską gazetę, gdzieindziéj przekradła się wieść z pątnikiem idącym do miejsc świętych; inny przewiózł ja w zaciśniętych ustach, choć z moskiewskiemi jenerałami ucztował.. Gotujące się powstanie w Polsce na całym obszarze jéj dawnym.. rozpłomieniało wszystkich.
Moskwa podwajała czujność, ale nie mogła pochwycić nic — prócz ludzi niewinnych dla grozy..
Reszty wojsk polskich, które oderznięto od kraju w okolicach Kijowa i Żytomierza, już niemal siłą do moskiewskich wcielone były. Wzdrygały się na ten nowy gwałt serca, oburzały umysły, ale milczeć nakazywała ostrożność.
Kniaź Dołhoruki w imieniu Najjaśniejszéj Monarchini złote wojskowym obiecywał góry, żołnierz od tych gór wszakże rad był do płaskich nizin Polski powrócić...
Ale jak było zewsząd strzeżonéj garstce przerznąć się przez tylekroć silniejsze szeregi?
Nie jeden kordon ale dziesięć różnych pasem tych niewolników jeszcze noszących imie wojska polskiego i mundur rzeczypospolitéj dzieliło od ojczyzny. Moskwa postępowała ostrożnie, pragnąc uniknąć wybuchów. Codzień ściskano zastęp, który opasywał massami garść naszych żołnierzy.. aby przyparłszy ich, rozbroić, a rozproszonych wcielić w trzodę kałmuków lub pognać na Sybirskie lody. Starszyznę tymczasem ujmowano grzecznością i obietnicami nagrody..
Trwoga w wojsku i w kraju większa codzień ogarniała umysły, prześladowanie wywołane wypadkami w Polsce, obawą wybuchów nowych, wzrastało. Porywano ze spokojnych dworów duchowieństwo, biskupów, księży, szlachtę, sekwestrowano dobra.. palono wioski. Moskwa jak zawsze tak naówczas nie znała innéj broni na zniewolenie sobie serc nad terroryzm i grozę..
Bądź mi druhem — lub zabiję!
Uległy gwałtowi temu tylko dusze bojaźliwsze długą trwogą złamane.
Brygada Słomińskiego, do któréj wysłany był Karol, rozlokowana w pośród wojsk moskiewskich w Kijowskiém już była osaczoną. Sam Słomiński zdawał się ujętym. Siedząc w Łabuniu przez grzecznych moskali głaskany i pojony, wydawał im swoich, tłumacząc się może przed sobą, iż ich nie uratuje inaczéj.


Wśród tego straconego już dla ojczyzny żołnierza, który posępnie oczekiwał rozbrojenia, był przecie człowiek mężnego serca, który widział możność ratowania siebie i braci. — Człowiekiem tym był Kopeć.
Około niego gromadzili się sprzysięgli, na niego patrzał żołnierz, jak na zbawcę.
Kopeć był mężnym, energicznym, upartym w wykonaniu raz powziętéj myśli, ale w potrzebie stawał się skrytym, a z pozoru wcale nie obudzał podejrzeń, tak wyglądał potulno..
Miano go u góry za człowieka spokojnego, zrezygnowanego, posłusznego i brygadier Słomiński ujęty już przez Dołhorukiego, sam mu zlecił objechanie brygady, ujecie jéj obietnicami, aby cała przeszła w służbę wspaniałomyślnéj monarchini, Semiramidy północy..
Nieszczęśliwego żołnierza, który już prawie nie miał ojczyzny, chciano tak kupić jak kupowano posłów, jak opłacano szpiegów, jak frymaczono sumieniami. W sercu żołnierzy wszakże płonęła szlachetniejsza iskra, która mu się zbezcześcić nie dała.
Gdy tak jedni go starali się ująć obietnicami, drudzy powolnie opasywali, by zastraszyć i siłą zmusić do posłuszeństwa, Kopeć użył objazdu wojska na to, by mu dodać ducha i odebrać od niego przysięgę.
Powolny, milczący, nie sprzeciwiając się Słomińskiemu, kłaniając się jenerałom moskiewskim, którym w języku monarchini raporta już podawać był zmuszony, nocami zbierał do siebie oficerów i śmiały plan wyrwania się z téj żelaznéj obręczy moskiewskiéj nakreślił.
Przyjęli go wszyscy.. rozpoczęto wykonanie.
W chwili, gdy po zapadłych lasach polesia Kijowskiego z rozkazu Kopcia pieczono chleby, suszono je, przysposabiano prowianty i w zakątkach niedostrzeżonych Moskalom gotowano się już do wyprawy, przybył Karol po raz pierwszy, aby do niéj przynaglić. Przejazd jego jako obywatela miejscowego nie zwrócił zbytnio uwagi, chociaż podróż po kraju łatwą ani bezpieczną nie była. Dość z twarzy obudzić podejrzenie lub niepodobać się było sotnikowi kozackiemu, aby pojechać na Syberyą. Pluta wszakże uniknął szczęśliwie niebezpieczeństwa, stawił się w porze, ordynans oddał i powrócił do Sarnowa, aby wyekwipowawszy się po żołniersku, stanąć pod chorągwią. Z nią razem miał się późniéj dostać do Kościuszki. W kilka dni pożegnawszy majora, który narzekał na opuchłe nogi, a płakał, że na koń już siąść nie może, Pluta pospieszył znowu w okolice Uszomierza, gdzie szeroko rozłożona była brygada Słomińskiego..


Podróżując po większéj części nocami — nad rankiem dnia jednego wczesnéj wiosny, przypominającéj mu pierwszą wyprawę, przybył Karol już po raz drugi do Kopcia.
Przyspieszył ten powrót odebrawszy przez zaufanego kupca wiadomość z Krakowa i żądanie jak największego pospiechu.
Kopeć stał umyślnie z główną kwaterą swoją we wsi odległéj od traktów, otoczonéj zewsząd głuchemi bory, tu bowiem mniéj był na oku.
Rzuciwszy brykę z końmi w żydowskiéj gospodzie, pieszo pobiegł Karol do Brygadyera.
Ale w kwaterze były pustki; znalazł wszystko jakby do wymarszu gotowe, ludzi zajętych ostatecznemi przygotowaniami do drogi.. Kopcia samego nie było. Nikt mu zrazu powiedzieć nie chciał czy nie umiał, gdzieby go szukać potrzeba.
Dopiero w godzinę dobrą, nadbiegł adjutant i szepnął mu, że go z sobą zabierze.. ale tak jakby tylko na polowanie. Wzięli więc z sobą strzelby i pieszo ze psem poszli powoli ku błotom..
Dopiero gdy się dobrze ode wsi oddalili, młody człowiek odwrócił się do Karola.
— Kochany panie, rzekł, nie dziwuj się, śmiesznéj może ostrożności naszéj; Moskwa już coś zwietrzyła, szpiegów do koła pełno.. musimy czuwać, aby się z ich szpon wyrwać.. Tutaj ani wieśniaka, ani żyda pewnym być nie można..
— Dobrze i ja wiem o tém, odezwał się Karol, bom się tu ledwie dostał, tak po wsiach nawet pilnują podróżnych... a po gościńcach co dnia spotkasz kibitki z kozakami, które na Sybir gdzieś naszych wywożą. Liczba porwanych już ogromna, a są to najpoważniejsi w kraju ludzie: Pauszowie, Dubrawski, Opat Kulikowski, którego gęba tyle biedy narobiła, Bohusze, Ochoccy, Sołtan, Horodyński... powleczeni już w Sybir... Na innych też skóra drży, po lasach się chowają...
— Więc się i nam nie zdziwicie, mówił oficer, ani panu Brygadyerowi, że skrycie jest zmuszony robić wszystko. Kopeć jest ztąd o milę na potaszowych górach... Tu u skraju lasu znajdziemy w gęstwinie parę osiodłanych koni, które stoją zawsze na potrzebę, dosiądziemy ich i dostaniemy się do niego.
W istocie około chaty a raczéj budy leśniczéj, do któréj doszli manowcami, w szałasie z gałęzi, u żłobu z płótna na żerdziach spartego, stały konie z siodłami, adjutant ruszył przodem ścieżyną wskazując drogę wcale nie wygodną, miejscami ledwie znaczną, pozawalaną kłodami, porzniętą brodami i strumykami bez mostków... Niema to jak owe lasy Polesia, gdy się skryć potrzeba... jedni tylko poleszucy wytropić tu potrafią, obcy się zbłąkać musi i strach go ogarnie. Lasy to jeszcze dziewicze, gdzie Pan Bóg gospodarzy, a ludzie mu psują.
Wkrótce z za pni wyniosłych drzew ukazała się zieleniejąca już łączka, a na niéj tabor ludzi i koni, całe góry worów i kotłów, beczułek i koszów, sprzętu wszelkiego i zapasów.
Były to owe tajemne magazyny Kopcia, który sam pośród nich się uwijał, obliczając, ile żołnierz udźwignąć może bez zbytniego obciążenia. W kubłach potaszowych wysuszone chleby tłuczono i pakowano w wory, rozdzielano sól, przelewano gorzałkę, ładowano regimentowe bryki i stosy siekier, motyk i drągów sposobiono na pochód, którego niebezpieczeństwa przewidzieć można było, ale trudno odgadnąć, czém się one zwyciężyć dadzą.
Wśród tych przyborów dorywczych, partyzanckich, brygadyer sam się krzątał, rozporządzając wszystkiém, chodził z cicha, mustrując ludzi, wydając rozkazy, niepokojąc się tém, aby żołnierzowi, co niósł życie dla ojczyzny, nie zbrakło go czém podsycić. Wojsko, które się tak mozolnie przerzynać miało, nie mogło za sobą ciągnąć wozów i taborów, jak najwięcéj kłaść musiano na żołnierza.
Ujrzawszy przybywającego Karola Kopeć, podbiegł ku niemu.
— A no, co nam przynosicie? spytał.
— Naprzód siebie, ale to nie wiele warto, rzekł Pluta, potém wieści wcale nie dobre. Moskale są zawiadomieni o wszystkiém i pogotowiu, szpiegi im znać doniosły. Obsyłają się już, ażeby nas otoczyć, a drogi poprzecinać — prawdę rzekłszy, albo dziś lub jutro wymaszerować koniecznością, późniéj już być może niepodobieństwem krok uczynić... Kopeć ręką wskazał na wozy, i przygotowania.
— Jesteśmy téż w gotowości choćby na dziś, gdyby brygada tylko równie była gotową do połączenia się z nami za Uszomierzem.
— Nie dosyć tego, com powiedział, dodał Karol — Szeremetyew z Żytomierza wysłać już miał księcia Gorczakowa z azowskim pułkiem piechoty i kozakami... aby was i oddział cały pochwycić.
— A nie wiecie którędy? spytał Kopeć.
— Na trakt od Żytomierza ku Uszomierzowi idący — rzekł Karol.
— No! na to damy rady! odparł brygadyer uśmiechając się.
Odwiódł Plutę na stronę.
— Szeremetyewa znam, tchórzem podszyty, ozwał się po cichu, wojska téż nie ma wiele. Jest na niego sposób. Wstrzymam się tylko dzień jeden i poplątam im szyki.
Jest chorych ludzi kilkudziesięciu, broni połamanéj dosyć, rupieci nie zdatnych do zbytku... naładujemy niemi co najwięcéj wozów i puścimy tabor tą drogą, którą ja właśnie iść nie myślę... Obałamucić się muszą. Co wy na to?
— Słucham i podziwiam przytomność umysłu kochanego Brygadyera — rzekł Karol.
— Gdyby nam pan Bóg jeszcze dał jakiego szpiega... dodał Kopeć.. co dziś lub jutro nieochybnie nastąpić musi.. dopełniłbym reszty obmyślanego stratagematu... który mi chodzi po głowie. Puszczę mu bąka, że mamy zamiar na Żytomierz uderzyć.. wprawdzie nie miało by to sensu.. ale moskal gotów zawsze uwierzyć w nierozważne zuchwalstwo polskie.. będzie musiał siły swe skupić, a my.. my się tymczasem przemkniemy.
— Brygadyerze, przerwał uśmiechając się Pluta.. czy się też da wziąć na tak gruby fortel?
— Da się.. rzekł Kopeć.. znam go.. zresztą sprobować i tego muszę, bo innéj rady nie mam.
To mówiąc Brygadyer wydał rozkazy ostatnie dla taboru, wysłał ludzi do rozsypanéj brygady, i nie okazując najmniejszego niepokoju, dosiadł konia by razem z Karolem do kwatery powrócić. Przewidział dobrze, iż użytym fortelem Szeremetyewa związać potrafi i drogę sobie z pośrodka nieprzyjaciół otworzyć.


Tegoż wieczora jak przewidywał, Kopeć wykonał drugą część swego planu; powiodło mu się w tém niespodzianie. Siedzieli w jego kwaterze wiejskiéj przy misie krupniku z pół-gęską, gdy oznajmiono bogatego kupca z Żytomierza.. pragnącego panu Brygadyerowi się pokłonić.
Żyd ten znany był ze swych stosunków pokątnych z Szeremetyewem. Jak w Polsce i na Litwie często wśród izraelitów trafiali się najgorliwsi patryoci, tak na Rusi często między niemi sługi swe powolne znajdowała Moskwa. Zinberg należał do nich, chociaż w towarzystwie obywateli udawał gorącego patriotę polskiego.. ale, ale Szeremetyew oddał mu tak zwany podrad wojskowy, — dostarczenie krup i mąki.
Kopeć uradował się wielce przybyciem człowieka, którego znał jako szpiega, ale chciał na ten raz przyjąć jakby się jego roli nie domyślał. Poproszono natychmiast Zinberga do izby, Brygadyer kazał nawet podać stołek, ale żyd mimo nalegań usiąść nie chciał, stanął przy drzwiach z ręką jedną za pasem, drugą głaszcząc brodę; niespokojnie rzucał oczyma po kątach, nie wiedział jak będzie przyjęty...
— Zkądże to kupiec jedzie? spytał Kopeć, choć dobrze wiedział że musiał być wprost przysłany z Żytomierza.. podpomagał sam do kłamstwa.
— Jadę... jadę z Łabunia... bo ja tu u pp. Nowowiejskich las kupuję... Przywożę panu ukłony od X. Dołhorukiego, od p. Brygadyera... ode wszystkich... A cóż tu u jaśnie pana słychać?
— Ale ba! u nas tu nie jedno słychać, o czém nie trzeba gadać! rzekł Kopeć.
— Jakto przedemną! dlaczego?
— Przed waćpanem.. ba! ba! i wać pan zdradzić gotoweś, choćby ze strachu.
— A nie! ja! zdradzić... przerwał kupiec — ja? czy JPan może mnie o to posądzać?
— E! e! nie wiem jaki z Waćpana polak... a wątpię żebyś był wielki patryota...
— Ja? Zinberg się zmieszał — proszę mnie téj krzywdy nie czynić... czemużbym nie miał być patryotą... czy to u mnie moskale mało pieniędzy nabrali!
Kopeć się uśmiechnął, argument był w istocie przekonywający.
— O! u nas, panie Zinberg... słychać różne rzeczy! począł brygadyer umyślnie, WPan wiesz że w Polsce rewolucya, że cały kraj na nogach, moskali precz baby pędzą miotłami... no, nam też tak z założonemi rękami stać nie wypada.. lada dzień się kopniemy wprost do WPana z wizytą do Żytomierza... miasto dobyć fraszka... a Szeremetyewa w szlafroku złapiemy...
— A! a! co pan żartuje! zawołał żyd łamiąc ręce, to nie może być!
— O nie żarty panie Zinberg, to musi być kiedy ja wam powiadam pod Cherimem... wszystko ukartowano... zamawiam sobie u jegomości kwaterę... Ruszajmy szybko nim się Szeremetyew opatrzy, miasto ogarniemy... sam on nam to ułatwił wyprawiając Gorczakowa...
— No — a zkądże pan wie że wyprawił Gorczakowa? pytał żyd zdumiony.
— O ja muszę wiedzieć wszystko, rzekł Kopeć z uśmiechem...
Żyd był tak jakoś skłopotany, zaniepokojony, że nie mogąc na razie przyjść do słowa westchnął tylko.
— Nu — rzekł po chwili — panowie w tych rzeczach macie więcéj rozumu odemnie — ja się na tém nie rozumiem... ale mnie by się zdawało, że to bardzo niebezpieczna sprawa.
— Na wojnie nie ma nic bezpiecznego, odparł Kopeć — gdzie drwa rąbią, tam trzaski padają, to darmo... kto śmiały, ten górą!
— No — a potém? co daléj? zapytał żyd — choćby i Żytomierz wziąść? kiedy z Kijowa Moskale nadciągną i odbiorą?
— Alboż my to na nich czekać będziemy! zawołał brygadyer, zabierzemy kassy, broń, amunicyą i pociągniemy gdzie... gdzie wypadnie.
Na tém jakby się opamiętawszy umilkł Kopeć, który udawał dla większego prawdopodobieństwa nieco podchmielonego. Zinberg najzupełniéj mu uwierzył, widać było po jego twarzy strapienie wielkie i zakłopotanie. Rozmowa nie szła, piekło już kupca odejść co rychléj z tą podchwyconą wiadomością — lękał się tylko podejrzenia. Postał więc jeszcze chwilę, pogawędził o rzeczach obojętnych, potém pożegnał i kopnął co żywo do karczmy. Nie mógł sam natychmiast nocą wyjechać, bo by się domyślano czegoś z pospiechu, wyprawił więc małą karteczkę po żydowsku napisaną do syna i oklep powiozła ją poczta pantoflowa do Żytomierza. Oznajmywał w niéj, aby się miano na ostrożności od napadu na Żytomierz.


Teraz już niemal wszystko było w gotowości do wymarszu... żołnierze odebrali furaż, bagaże niepotrzebne poszły zmylić pogoń na żytomierski gościniec... Chociaż nazajutrz dopiero o południu wyjść miano, nikt się wszakże spać nie kładł téj nocy, każdy miał najwiecéj do roboty na ostatku. A że obawiano się zdrady i napadu, konie stały posiodłane, starszyzna nie zrzuciła sukni... noc przeszła na opowiadaniach o starych dziejach, na domysłach, co się tam w Polsce działo z Kościuszką.
Drugich jeszcze posłańców pchnięto do szeroko porozstawianych oddziałów, wskazując punkt zborny w wiosce za Uszomierzem, dokąd cała brygada nieodmiennie zgromadzić się miała.
Tymczasem co godzina niemal nadbiegał ktoś z groźną wieścią coraz nową; przynosili je szczególniéj mazurowie osiedli w tych lasach; szpiegi wcześnie przez Kopcia do koła porozstawiane, wreszcie przyjaciele, znajomi i miłością ojczyzny natchnione obywatylstwo kijowskie.
Potwierdzało się zewsząd, że Moskwa już była uwiadomiona o wymarszu Madalińskiego w prowincye do Prus zabrane, — o powstaniu narodowém ogłoszoném w Krakowie, — że w Warszawie Igelstrom zaniepokojony był wielce postawą ludności i wojska... rozkazy téż wszędzie były jak najsurowsze, aby rozpierzchłym wojskom dążącym pod sztandary narodowe drogę przecinać i rozbrajać.
Można się więc było spodziewać, że ten pochód z siłą stosunkowo nie wielką, mający do przebycia znaczną przestrzeń kraju, krwawym i trudnym być musi...
Kopeć nie łudził się wcale, lecz wolał zginąć z tą garścią, niż zdać się na łaskę Moskwy. W ostateczności postanowił w duszy, zająć mocne stanowisko i bić się do upadłego.
W cichości, z twarzami posępnemi około południa zebrali się wszyscy do pochodu przy kwaterze Kopcia. Tłumy wieśniaczego ludu i szlachty drobnéj żegnały ich życzeniami i błogosławieństwy. Wszędzie, gdzie stał żołnierz polski, umiał on sobie zaskarbić serca i zjednać przyjaciół.
Droga, którą iść mieli ku Uszomierzowi, w razie napadu nie była bezpieczną, wiodła ona przez zwykłe, wązkie groble, moczary, trzęsawice i gęstwiny. Jedno malenkie działko polowe, mogło wstrzymać i zdziesiątkować. Szczęściem, dla Moskali głębiny te całkiem były niedostępne, ważyć się zapuszczać tu nie mogli. — Wiosenne roztopy szególniéj dla wozów, bez których całkowicie się obejść nie było podobna, ciężkie były do przebycia. Rozmakającą dopiero po zimowych mrozach ziemię gdzieniegdzie bezdenne przerzynały kałuże.
Ale trudów i niebezpieczeństw nagrodą była nadzieja ujrzenia czarodziejskiéj chorągwi z orłem białym... gdzieś tam już ona nad obozem powiewała w Krakowskiém.


Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy na dany znak podniosły się proporce, odkryły głowy, i przodem jadący starzec, konfederat Barski, zanucił Boga rodzicę...
Karolowi łzy się z oczów rzuciły.. przypomniał sobie starego Skibę, Pułaskiego, pierwsze dni swojéj wyprawy... tych rycerzy Maryi, którzy dziś wydawali się ludźmi ze starego poematu!
I tu żołnierz tamtemu był podobien, duch go ożywiał prawie ten samy, pieśni nucono jedne, a przecież gdy w duszy porównał te dwie epoki; owych konfederatów swoich do dzisiejszych towarzyszów, uczuł, że czas od 1769 do 1794.. nie darmo upłynął.
W tej ćwierci wieku zaszły zmiany w pojęciach, obyczajach, ludziach, większe może niż przez sto lat poprzednich...
Szlachecki obóz ów Barskich żołnierzy wcale nie podobien był do dzisiejszego... tu stali obok siebie ludzie wszystkich klas narodu porównani i zbratani... żołnierze nowego wieku... których prawdziwym przedstawicielem nie mógł być kto inny jak Kościuszko...
Karolowi jednak śnił się Bar jak ostatni poemat polski... widział ich ze skrzydłami u bark... a po nad szeregiem w powietrzu... unoszącą się Bogarodzicę...
Szli tak milczący, modląc się kto mógł a umiał... aż Amen zabrzmiało... pieśń się skończyła... Żołnierze przykryli głowy, gwarzyli po cichu... Karola mimowolnie oblegały wspomnienia.
— Miły Boże, odezwał się do Kopcia... co się to z tym świętym mężem stało, który nam Barszczanom błogosławił!
— Z kim? spytał Kopeć.
— Z naszym świętem księdzem Markiem.
— Chcesz mówić zapewne z księdzem Odelgiewiczem? spytał uśmiechając się Brygadyer.
— Nie wiem jego nazwiska, dla mnie to zawsze nasz ksiądz Marek... natchniony prorok... odrzekł Pluta...
— Otóż to rzecz szczególna, przerwał Kopeć, że trafem mamy go na naszéj drodze...
— Jakto? żyje? jest tu? podchwycił Pluta... na naszéj drodze! Panie! zawołał — zlituj się, mów, ja go widzieć muszę!
— X. Marek zesłany tu właśnie mieszka w Uszomierzu...
— A my na Uszomierz idziemy! zawołał Pluta.. prawdziwe zrządzenie Boże... palec Boski! on mi błogosławił gdym z Pułaskim szedł do Ameryki..
— I gdyby nie spóźniona pora, mógłby nam pobłogosławić znowu, ale my około drugiéj z północy przez Uszomierz przechodzić będziemy, dodał Kopeć.. rozpatrując się po niebie i zegarku...
— To ręka Opatrzności! powtarzał Karol w uniesieniu... Brygadyerze, co wy zrobicie ja nie wiem, ale że ja... wcisnę się, weprę, rzucę do stóp świętego męża po błogosławieństwo... że ja widzieć, go muszę... to tak pewno... jak że mnie żywym widzisz...
Kopeć się zamyślił chwilę.
— Aleśmy to nie bezbożnicy przecie... rzekł — jeśli pan masz pokój świętemu starcowi zakłócić, toć wszyscy go poprosimy niech i nam pobłogosławi... [1]


Od téj chwili Karól nie miał spokoju, marzył tylko o X. Marku śród nocnego pochodu, którego żaden wypadek nie utrudnił. Oddział mający miejscowych przewodników, znający dobrze kraj, nad rankiem w istocie przedarłszy się przez lasy, ujrzał nad brzegiem Uszy rozłożoną mieścinę. Ciemnawo było jeszcze, księżyc zapadał za czarne bory... Osada stara, na pół z gliny i chrustu sklejona na pół z drzewa, taka jakie w głębi tych krajów opisywał Herodot jeszcze, spała przytulona do ziemi... snem porannym, ledwie gdzie w chacie na doświtkę zapalono łuczynę,.. kolumna wojska w cichości poczęła przeciągać długą błotnistą ulicą wiodącą do rynku ostawionego trochę pokaźniejszemi domostwy.
Z dala widać było nizki klasztorek i wieżyczkę kościoła rysującą się ciemno na niebie jasném.
Karol opowiedziawszy się Kopciowi, spiął konia i poleciał przodem. Serce mu biło uczuciem młodém, ale i strachem jakimś i grozą, jakby się zbliżał do świątyni, do arki, w któréj mieszkał Pan.
Wziął tylko z sobą jednego Staszka, któremu dał konia u furty potrzymać, a sam przeżegnawszy się, zadzwonił z lekka.
Zdumiał się wszakże, gdy spodziewając się czekać, ujrzał natychmiast otwierające się drzwi, jakby niewidzialną odparte dłonią... Wszedł i w mroku ujrzał na progu braciszka w czarnym habicie, który zamknąwszy, już go do klasztoru nie pytając nawet, wyprzedzał.
— Mój ojcze, odezwał się Pluta zdziwiony, wstrzymując się — ja... pragnąłbym widzieć się z X. Markiem....
— To téż was do niego prowadzę, odpowiedział braciszek...
— A... jakże wiecie? przebąknął Karol stając.
— O. Marek chory, od dawna już nie wstaje z łóżka, ale godzin temu kilka, gdy się do chóru zbierano, przysłał po mnie i powiedział mi, żebym u furty pilnował, że tu ktoś do niego przyjdzie... Rozkazał mi, abym was do jego celi natychmiast prowadził.
Karola strach przejął większy jeszcze, ale razem jakaś otucha.
— Chory... spytał cicho.
— Chory, nie wstaje, dodał braciszek... ale duchem mocny mąż święty... choć na ciele słaby. Już musiał posłyszeć dzwonek u furty, bo po całych nocach modli się spać nie mogąc, chodźmy...
Pluta słowa już przemówić nie mógł, a przewodnik prowadził go ciasnym korytarzykiem klasztorku, pokląkłszy przed krucyfixem, u którego stóp lampa się paliła. Ciemne krużganki ciszą nocną obwiane, osłonione mrokiem, wydawały się posępnie, jak groby. Gdzieniegdzie ze ściany wyglądała na czarném tle blada twarz obrazu, a światło zachodzącego księżyca pasem białym wdzierało się do wnętrza.
U małych drzwiczek celi stanęli, braciszek zapukał z lekka... głos odpowiedział ze środka...
— W Imie Boże!
Karol wszedł i ośmielony stanął przy progu.
Celka była szczupła, nizka, uboga... z jedném okienkiem za kratą... Na tapczanie okrytym płaskim siennikiem, spoczywał w habicie mąż święty, z siwą długą brodą, z obnażoną głową, ręce z różańcem złożone trzymał na piersi. Stopy nagie nieruchome, trupio i bezwładnie wyglądały wyciągnięte z pod wązkiéj szaréj kołderki sukiennéj. Podobniejszy był do bladych zwłok, niż do żywego człowieka, oczy miał powiekami osłonięte, usta wpadłe. Obok niego w głowach na klęczniku stał krucyfiks, wisiał obraz Matki Boskiéj, a pod nim paliła się lampka... Niżéj leżała głowa trupia i książka. W kacie dzbanek z wodą i misa, prosty stołek i stół od siekiery ociosany, wiejski, w pośrodku.
Gdy Karol wszedł, zakonnik powoli spokojnie podniósł nań powieki i w milczeniu długo mu się przypatrywał... nie okazując najmniejszego zadziwienia.
— Ojcze mój — ośmielił się nareszcie odezwać Pluta... przebacz mi, że chorego, nocną porą budzę i niepokoję... ale ojcze mój... nie dla samego siebie to czynię, i nie płocho... oto idzie na obronę Polski garść żołnierza, wyrwana schyzmie ze starym sztandarem, jam Barski żołnierz, serca tych, co Bar pomną, proszą cię a błagają błogosławieństwa!! błogosławieństwa, mój ojcze!
X. Marek wpoił w niego długie wejrzenie.
— A to ty! z Częstochowy! ty coś tam był z Pułaskim... z poczciwym Kazimierzem moim... Kości rycerza w piasku bez krzyża na niepoświęconéj ziemi, a ciebie ocaliła prawica Boża, abyś bił się jeszcze... Tak! wiem! idziesz się bić... i ty i drudzy... ale Bóg wie, czy nam już i bić się wolno, czy tylko posypawszy głowy popiołem, płakać nad Jerozolimą naszą...
Zamilkł a potém dodał: —
— Jam już nie ten którym był... nie to naczynie w które Bóg wlał ducha swego, a wylał zeń, bo go nie było godném... próżne dziś skorupy, śmierć się opóźnia... ale Bóg tak chce bym odpokutował... wola Jego...
On też dozwolił a nakazał abym jeszcze raz błogosławił tym co zwyciężyć... nie będą mogli... a pobłogosławię jak on natchnie i każe. Alem nie duży, nie wstanę już o swéj sile... a nim wyjdę, pomodlić się muszę, by wezwać Ducha Świętego... boć sam nędzny jestem i niemy... a nie wiem cobym wam powiedział.
Rękę mi dajcie...
Karol podbiegł co prędzéj do łoża... Złamany wiekiem mąż dźwignął się z trudnością; zdawało się, że w tym wysiłku kości się pogruchoczą tak się powolnie zginały... podniósł się wreszcie i gdy padł u klęcznika głowę na nim składając, ujrzał Karol dyscyplinę która zsunęła się na ziemię.
Modlił się tak zatopiony w Bogu, długo, Karol poklęknął u drzwi...
Gdy zwolna podniósł głowę, okiem pełném łez spojrzał na Karola jakby znowu wzywał jego pomocy, gdyż o swéj sile wstać nie mógł. Przystąpili razem z braciszkiem, który oczekiwał także u drzwi przemkniętych w korytarzu...
— Weźcie mnie pod ręce obie, rzekł... tak się powłokę przy pomocy waszéj... dojdę jeszcze i na łoże moje powrócę... Ale Bóg zamknął usta moje i nie dał mi rzec do was tylko dwa słowa... ostatnie.
Tak zawieszony na ramionach Karola i braciszka furtyana, wyszedł zwolna starzec, rozkawszawszy aby mu święconą wodę, kropidło i stułę do wrót przyniesiono. Rozbudzonych kilku księży szło za niemi.
Raz jeszcze pokląkł i modlił się przed krucyfiksem w korytarzu...
Brzask dnia wiosennego różowił niebo na wschodzie, gdy po nad mur opasujący cmentarz klasztorny wszedłszy po wschodkach z towarzyszami, zjawił się starzec siwobrody... wojsko stało szeregami do koła rynku, odkryły si głowy... anioł ciszy przeleciał... wszystkich oczy podniosły się ku temu zjawisku, każdy uczuł święty dreszcz i jakby nowe razem męztwo wstępujące weń... X. Marek patrzał... milczał jeszcze, w tém jakby z jednéj piersi dobyła się chórem prośba...
— Błogosław! błogosław!
X. Marek zdawał się modlić, patrzał zdrętwiały na tę garść ludzi u stóp swoich i płakał... Gdyby jaśniejszy był dzień, widzieliby wszyscy dwa strumienie łez długie, które na białą spływały mu brodę.. Pod ręce trzymali go akolici... ujął nareszcie w dłoń kropidło, przeżegnał tłum i pokropił raz, przeżegnał drugi i trzeci... z bezsilnéj ręki wypadło kropidło... naówczas obie dłonie podniosłszy do nieba, oczy w niebo... natchniony mąż... stał jeszcze milcząc na modlitwie....
Cisza.... wśród któréj tylko szczebiot budzących się w drzewach ptasząt słychać było, cisza trwała długo jeszcze. Zdawało się, że z ust zamarłych słowo wyjść nie może, że niebo odmawia przez nie błogosławieństwa.
Strwożyły się serca...
Wtém nagle potężnym głosem zawołał, jakby z wysiłkiem, dobywając go z piersi X. Marek. — Idźcie w Imię Boże — a wynijdziecie!!
To rzekłszy, pochylił się, padł na kolana, i mur go zakrył przed ich oczyma.
Żołnierze pozsiadali z koni, przejęci, wzruszeni, i obróciwszy się w stronę kościoła, modlili się po cichu...
Starca milczącego, z którego już słowa dobyć nie było można, odprowadzono do celi... szedł ledwie, tak go ta krótka chwila złamała. Trąbka dała się słyszeć w rynku...
Na koń!!
I oddział w milczeniu skierował się daléj w lasy. —


Sprawdziły się prorocze słowa X. Marka. Brygada Kopcia istnym cudem przebiła się przez wołyńską ziemię, to wyślizgując nieprzyjacielowi, to zuchwale nastawiając mu czoła, omijając go, napadając niespodzianie, uchodząc nocami, manowcami, gościńcami, na których się jéj nie spodziewano.
Przeprawa przez Słucz w okolicach Korca, pod Ostrogiem, przez Annopol... u Kozina, godne są, by je w dziejach naszych zapisano. Kopeć winien był niezmiernéj przytomności umysłu i energii swéj, że się prawie bez straty dobił z brygadą do Bugu, wzmocniony kilką zabranemi oddziałami po drodze —
Pochód ten gorączkowy, przyspieszony wśród kraju, którego najmniejszy grodek, grobla, wzgórza osadzone były załogami moskiewskiemi, do wściekłości niemal doprowadził nieprzyjaciela. Kopeć i jego towarzysze do ostatniego żołnierza dali dowody nietylko męztwa, ale przezorności i czujności, trafności w wyborze środków niezmiernéj. Odwrót ten pełen niebezpieczeństw, mniéj głośny nad inne czyny, może od wielu słynnych walk był trudniejszym.
Kopeć z pokorą i prostotą nie chlubiąc się, skupione kilkotysiączne wojsko i dział kilka zdał doprowadziwszy, razem z sobą pod komendą jenerała Granowskiego.
Lecz X. Marek powiedział im:
— Idźcie, a wynijdziecie... a nie rzekł —
— Idźcie, a zwyciężycie!!


Początki powstania tak wszędzie niemal były pomyślne, iż to powodzenie samo zastraszać mogło... Nigdyśmy tyle szczęścia nie mieli. —
Zdawało się już, iż niedole Polski się skończyły, że inne a świetniejsze czeka ją przeznaczenie... Wiodło się po myśli w krakowskiem, na Litwie... wszędzie — serca otwierały nadziei nie przewidując tragicznego końca...
Dnia 24 Marca obudził się Kraków, niespodzianie dowiadując, że w rynku pod Sukiennicami u ratusza stało wojsko polskie.. przysięgając za ojczyznę walczyć i zginąć... Kościuszko i Wodzicki byli na jego czele...
Dniem przedtém, jakby ostrzeżeni Moskale wynieśli się z miasta, a dowódzca ich Łykoszyn zabrał, uchodząc do ostatnich swych rupieci...
Gniewało to Wodzickiego, że mu zawczasu nie oznajmiono, ale nikt o zamiarze tego wycofania się nie wiedział.
Mieszczaństwo, szczególniéj starszyzna mało było wtajemniczone w sprawę, lecz całém sercem się jéj oddało. Panowie Radni tylko przelękli się z razu trochę, gdy ich powołano do ratusza, i jakby ze snu zbudzono, zapraszając do przysięgi i podpisów.
Młodzież przecie już tego rana wystąpiła w barwach i godłach narodowych.
Kościuszko i Wodzicki przysięgli narodowi, naród przysiągł sam sobie, iż ojczyzny do ostatniéj kropli krwi bronić będzie. Umrzeć lub zwyciężyć! wołano w rynku, a radość była wielka w ludzie, a strach opanował garstkę trwożliwych..
Z rynku jenerał Kościuszko szedł na ratusz i począł obrońca swobody amerykańskiéj od słów:
— Mości panowie, w obronie ojczyzny równość u mnie popłaca... dla tego żyd, chłop, szlachcic, ksiądz, mieszczanin w równym są u mnie szacunku...
Cały Kościuszko maluje się w tych wyrazach — i cały przebieg czasu, dzielący Bar od Krakowa...
W nich się mieści duch powstania, one są jego hasłem, tłumacza po tém postępowanie Kościuszki, uwielbienie jednych, niechęć drugich, wiarę, jaką w nim miano i nieufność, jaką skrycie obudzał w pewnych ludziach..
Dla wrogów były one już jakobinizmu dowodem — dla poczciwych wtórowały tylko wielkiéj ustawie majowéj..
Lecz — mówmy prawdę, ani do téj ustawy, ani do tych wyrazów, z będących wyznaniem wiary młodéj Polski cały jeszcze naród nie dorósł...

` W kilku piersiach poczciwych rozwinął się ten kwiat wiosenny, ogół potrzebował do niego rozwinąć się, skrzepnąć, dojrzewać. —

Zdawało się, że miłość ojczyzny dojrzałość przyspieszyć potrafi...
Wyrazy te wszakże zrodziły Głowackich, Berków, siermiężne pułki Kosynijerów.. Kilińskiego, Morawskiego.. tylu innych!
W ślad za Kościuszki odezwą zabrzmiała owa pieśń..

Dalej chłopcy, daléj żywo...
Otwiera się dla nas żniwo...

którą dopiero inna, późniejsza stawszy się hasłem narodu.. w pamięci wnuków zatarła.


Wieść o akcie powstania narodowego ogłoszonym w Krakowie, mimo straży dobiegła do Warszawy.. I tu nie panowie i szlachta sama, ale z Działyńskim razem Kiliński, Kapostas, Meyer, Sierakowski... pierwsi rozbudzili lud i mężném sercem postanowili dobijać się wolności. —
Już w początkach, gdy się ruch umysłów zburzonych objawiać począł, a serca nabrzmiewały zemstą — Igelstrom poczuł się za słabym, aby mógł utrzymać w Polsce.. gdyby powstała cała.. prosił o posiłki u carowéj... zgromiła go Katarzyna, znajdując, że samo jéj imie dość jest groźne, by zuchwałe targnięcie się powstrzymało. Igelstrom uwierzył nieomylnéj i pozostał posłuszny.. starając się być.. strasznym...
W powietrzu błyskawicami i pioruny latały groźby.. obijające się kiedy niekiedy o uszy moskali — ale terroryzm ich miał wszystko pokonać i zgnębić.
Przyspieszono rozkazy rozpuszczenia wojska; głucha wieść nie darmo biła na trwogę, że arsenał, broń, działa, prochy chcą zabrać moskale, by potém, gdy zrozpaczonéj dłoni niewolnik nie będzie miał czém uzbroić.. zgnieść buntowników!.
Rada ta wyszła od Pistora... ale Igelstrom jeszcze usłuchać jéj nie chciał... Codzień wzrastała trwoga moskali z wieściami o pierwszych szczęśliwych walkach Kościuszki. Chciano na hańbę ostatnią szczątków wojsk użyć, zmusić je, by wspólnie z Moskwą szły na naród dobijający się wyzwolenia...
Przykład z czasów konfederacyi Barskiéj... ośmielał.. jednak odkładano z dnia na dzień, tak bratnia walka nawet zdrajcom zdawała się ohydną.
Rozkazy Igelstroma spełniali hetmani moskiewskiego autoramentu.... jak mogli; pół wojsk kazano rozpuścić; pół wcielić w szeregi nieprzyjacielskie i pierś przeciw piersi Polaków na Polaków wystawić.
Król nic nie miał przeciwko temu, bo Igelstrom był wszechmocnym..
Ale w przeddzień spełnienia téj szkarady, uderzyły dzwony wielko-czwartkowe i działa w Arsenale.. Tłumy ruszyły się oblegać Igelstróma naprzód.. który spał snem sprawiedliwego, gdy go pierwsze wystrzały zbudziły.. W pierwéj, nim bronić się zaczął, poseł wspaniałomyślnéj monarchini palił dowody nikczemości, które popełnił.. Jakież to krwawe, a czarne musiały być karty tych dziejów tajemnych, kiedy je Moskwa, co się nie wstydzi niczego, która cynizmem urąga Bogu — sama sromała się tych aktów procesu zostawić światu!
Na odgłos pierwszych wystrzałów.. Król strwożony posłał po swoją gwardyą konną i ułanów.. nie wierzył temu poczciwemu ludowi stolicy, który majestat szanował, choć króla nie — kochał...
W obawie o życie i bezpieczeństwo.. zszedł aż w dziedziniec, prosząc warty, aby go nie odstępowała....
W kilka chwil potém, gdy jeszcze stał w tłumie, łamiąc ręce na głos téj burzy wściekłéj, która wrzała po mieście — już ta sama warta szła by się połączyć z walczącymi..
Nieszczęśliwy, opuszczony.. zaparł im drogę sobą, głosem i rękami usiłując powstrzymać... stanęli.. na ich czele chłopiec młody...
— Najjaśniejszy Panie, iść musimy, gdzie honor nas wzywa!
— Honor wasz i obowiązek stać przy mnie! krzyknął Poniatowski..
W tém strzały huknęły na Miodowéj, około domu Igelstroma.. króla potrącono.. wojsko wybiegło...
Ta scena maluje dobrze położenie króla... uczucia, jakie miano dla niego; oprócz rodziny, żywéj duszy nie zostało przy nim.. Ale też nikt namiętnie nie porwał się przeciw namaszczonemu.. Była to obojętność wzgardliwa, boleśniejsza może, niż nienawiść.. było to uznanie jego nicości..
Nazajutrz wieczorem... moskala nie było w Warszawie..
Cisza w ulicach, trwoga w zamku, na ratuszu Zakrzewski i Mokronoski.. na czele ludu — szewc Kiliński...


Na odgłos dzwonów Warszawskich budzi się Wilno, gdzie hetmanił jenerał moskiewski, a Arsenijew naśladował Igelstroma. Tam jeden człowiek z garścią mężnych towarzyszów broni napada odwach, opanowuje wodza i żołnierzy, działa i amunicyą, w kilku godzinach bez krwi przelewu chwyta nieprzyjaciół i zdrajców przerażonych... Hetman schwycony w łóżku, poszedł na szubienicę w pikowym szlafroku. Odgłos tego tryumfu rozchodzi się po kraju jak ogień w suchym lesie, Litwa, stara siostrzyca, wstaje cała i woła dzieci do broni.. Na chwilę zdawać się może, iż Moskwa cofnie się przed objawiającém się tak zgodnie oburzeniem narodu i poczuje hańbę gwałtu po uczuciu, które zrodziło...
Ale to chwila mściwych rozmysłów tylko.. wyrok jéj spełnić się musi. —
Z zajadłością barbarzyńca chce zwyciężyć, choćby wiekowym sromem przypłaciła tryumf, choćby tysiące ludzi spędzonych ze stepów życie zań dało. Trupami zawalić Polskę, ale ją zdobyć potrzeba.
Któż wie, jakby się rozstrzygnęła ta walka, gdyby tylko na polu bitwy, z orężem w dłoni się toczyła?
Na nieszczęście wszystko zbierać, skupiać się i nieprzyjacielowi czas do gromadzenia się dać trzeba.. A wewnątrz kraju stokroć niebezpieczniejszy poczyna się toczyć spór o zbawienie ojczyzny, każdy ją chce ratować inaczéj.. Zmysł zdrowy i prawość Kościuszki walczy z rozdraźnionym jakobinizmem Kołłątaja, który nie znajdując jakobinów, tworzyć ich musi a nie może, szukając natchnienia i wzorów we Francyi; walczą patryotyzmy, tchórzostwa, poświęcenia bezsilne.. X. Józef krzywo patrzy na wodza naczelnego, który był jego podkomendnym.. Król się dąsa, że go za nic nie mają i upokorzony nurtuje przez swoich w obozach; P. Kiliński nie rad, że szlachta zasiada w radzie, po troszę spiskuje, ale przez poczciwość i zacność cofa się, ilekroć go wiodą za daleko. —
Szanuje on majestat króla J.M... choć w króla nie wierzy. Radziby go Mejer i Mikorski wystrychnąć na trybuna.. ale w majstrze żywie duch staropolski.. gdy się wpatrzy w ojczyznę, widzi jasno...
Zakrzewski musi się ścierać z Konopką, Zajączek zazdrości Dąbrowskiemu, Madaliński daje spartański przykład ofiary z siebie — ale cierpi.. któż potrafi głębiéj zajrzeć we wnętrza téj chwili stanowczéj, pełne nierozwikłanych tajemnic!! Jest tam i niemiecki zakwas i moskiewska podżoga i patryotyzm fałeszny obok najszczerszego i zdrada co wygląda na poświęcenie i ofiara, którą by można wziąć za zdradę!
Wielka jedność narodu objawiona w pierwszych dniach na rynku Krakowa — rozbryzguje się i rozstrzela w rozmysłach.. Każdy powoli wyjął siebie z ciała Rzpltéj i odszukał swą indywidualność — każdy myśli, że sam tylko zbawić może Polskę.. a nieprzyjaciela widzi w tym, co ją na swoją rękę chce ocalić...
Moskwa plwa w twarz narodowi jakobinizmem a z cicha do zbytków pobudza.. Niewidome ręce pchają, nieznane głosy buntują lud do mściwych gwałtów.. Ile razy jedna kropla krwi popłynie.. opamiętywa się tłum i pokutuje.. Szatan go popchnął.


Nieszczęśliwym zbiegiem dat powstanie narodu schodzi się z rewolucyą Francyi, chociaż z nią niema najmniejszego związku. Nie mieliśmy potrzeby zdobywania praw człowieka, swobód obywatelskich, bo one u nas dawno istniały; nie potrzebowaliśmy walczyć z innym despotyzmem prócz moskiewskiego; uchwała majowa wpisała w księgę prawa i dziejów uznanie tego, czego jeszcze Francya głodna, dobijała się gilotyną...
Posługiwało to Moskwie i jéj sprzymierzeńcom do ohydzenia Polski, na któréj licu wskazywali odbłysk łuny paryzkiéj.. pętało powstanie, które musiało być do zbytku łagodném i słabém, aby nie dać się nawet posądzać o konwulsye...
Polska katolicka, szlachecka, ludowa (bo gdzież lud łagodniejszy i poczciwszy) wygląda za granicami we frygijskiéj czapce, na szaloną podpalaczkę,.. sąd na zdrajców okrzykują trybunałem rewolucyjnym, Kołłątaja Robespierrem in spe., sam Kościuszko kto wie za kogo uchodzi na zamku, u X. Józefa i Poniatowskich kliki... po cichu mówią już, że musi być dysydentem, krok jeszcze a gotowi go uczynić ateuszem...
Najsmutniejszą rolę gra ów król przerażony, którego zaraz w początku popchnięto w podwórzu własnego zamku... a teraz pchają na wsze strony... Wczorajszy przyjaciel zohydzonéj targowicy, teraz w kościele S. Krzyża wśród kazania głośno się zaklina, że idzie z narodem?
Czy przy mszy X. Prymasa wywołał kto te uroczyste oświadczenia? Być może, ale komedja z kazalnicy i tronu odegrana, najmniejszego nie zrobiła wrażenia...
Nikt nie słuchał... i nie dano nawet... Brawo...


Co żyje bieży do szańców na Pragę... z pieśnią, z rydlem, z uśmiechem... Przykład dali krakowscy mieszczanie wprzódy, chociaż p. Filip Lichocki, stuliwszy oczy, wziął pierwszy raz w prezydenckie ręce łopatę... ale musiał, bo p. Kubecki kupiec go wyprzedził... Wzdrygali się może w początku honoratiores od tego, ale nikt się nie wymówił od służenia ojczyźnie łopatą gdy nie mógł szablą. — Potém stało się to rozrywką, zabawą, zapałem, namiętnością. Szły tłumy z muzyką na okopy, panie w aksamitach i mieszczanki w kartonach, ichmoście z jatek rzeżniczych i z pałaców... Nie tyle się tam ziemi co serc bratnich zsypało w jedną kupę.
Więc i sam Król JMość jechał się przypatrywać téj zgodzie, i X. Prymas jéj błogosławić; oba aby się też ludowi pokazać i coś zyskać choćby jeden okrzyk czuły... ale nikt i głowy ku nim nie zwrócił — A ilekroć Królowi JMości podobało się z miasta wyruszyć na przejażdżkę, niepokój szerzył się natychmiast... W powietrzu było to poczucie, że radby był uciec od najukochańszego ludu w objęcia mniéj rozhukanych przyjaciół.... Przysięga u S. Krzyża po tylu innych, nie znalazła wiary, nie zapisała się nawet w pamięci... Ale téż tyle ich było! Z króla ucieczką — któż wie losy wojny! — miasto byłoby uważane jako osie gniazdo rewolucyi, czekałby go może los Oczakowa i Izmaiłowa....
Miasto wiec strzegło go jako zakładnika... Król jedzie, towarzyszą mu pp. mieszczanie, opóźnia się nieco, szukają go zgubionego.
Na sam ś. Stanisław, ów dzień królewski, nikt nie pamiętał o królu Stanisławie... na zamku pusto było i głucho, kilka osób z rodziny i kilka wiernych przyjaciołek... posępnie... cicho. Nikt nie przyszedł z czołobitników zapalonych z podchlebstwy, nikt z oracyą od oratorów, nikt z odą od poetów; dopiero p. Zakrzewski przypomniawszy sobie uroczystość, wyprawił z Ratusza p. Wybickiego we fraczku... z komplementem dosyć suchym... ale trzeba było i za to podziękować...
Słońce wstało wesołe, jasne, majowe, ciepłe... i lud posypał się jak zwykle do szańców na Pragę.
Król z okien zamkowych patrzał na ten rój narodu, który mu już nic nie życzył, bo się nic od niego nie spodziewał.
Obawiano się tylko, aby Moskwa zakładnika nie pochwyciła... i nie kazała mu jakiéj konfederacyi błogosławić.
W dzień świętego patrona, król znudzony chciał się choć przejażdżką rozerwać i któż wie? może ucieczka była na myśli, nimby tłum upojony ją postrzegł; może ci, którym szło o to, aby lud podburzyć, aby go zakrwawić, rewolucyą uczynić, ohydną a groźną — użyli tego pozoru do wywołania wściekłości.
Zaledwie Król był na Pradze, po ulicach gromem rozbiegła się wieść:
— Król uszedł! Moskwa i Prusaki idą! zdrada! Rzeź grozi! kto żyw do broni...
Była to iskra na prochy...
Uderzono w dzwony na trwogę, jak pamiętnego owego ranka wielkiego tygodnia; tłumy się kupią. Postacie jakieś nieznane, dziwne, przelatują ulicami, rzucając słowy jak iskrami... jak podpałą... — Zdrada! zemsta!!
Lud zawsze gotów do niewiary, bo ileż razy zdradzono — buchnął. — Do broni! do zbrojowni...
Dzieci chwytają za broń, bo silniejsze ręce poszły z łopatami na okopy, kobiety lecą do dział... Ten okrzyk trwogi, ten głos dzwonów żałobny... pożarny... dolatuje do szańców... Tłum z łopatami rzuca się z powrotem do miasta, dusi się na moście, przelewa ulicami. Sam nie wie dokąd bieży i po co... Najróżnorodniejsze wieści krążą, zamęt, trwoga, a wśród téj mętnéj wody tu i owdzie buchnie pierś jakaś okrzykiem tajemniczym...
— Zemsta! zdrada! zdrajców na szubienicę.
Inni wołają:
Króla nie ma... król uszedł...
Tłumy opasują zamek, oblegają podwórze, wpadają na wschody, odrywają drzwi... niektórzy dotarli aż do sypialni... do gabinetu króla...
Króla w istocie nie ma nigdzie... król znikł! król zdradził!..
Z wrzawy, jak morski szum, groźniéj znowu wołają zemstą... trwoga paniczna rośnie, rozpacz bezrozumna się wzmaga, wściekłość wybucha. Już słowami nikt nie powstrzyma tego tłumu, ani go opamięta rozumem... wybiegł z brzegów jak fala... a co pochłonie... to trupem wyrzuci.
Wszędzie zapierają wrota, gromadzą kamień i wrzątek, nabijają strzelby, ciągną działa, lonty górą... w ulicach kobiety z bronią, dzieci z szablami... latają strzały i krzyki...
Ale gdzież nieprzyjaciel? gdzie zdrajca?
Króla nareszcie znaleziono, schwytano raczéj... jedzie blady i wylękły, niby Ludwik XVI. z Varennes... Zawrócono mu konie, lud go wziął we dwa ścieśnione szeregi, jedzie powoli, jakby szedł drogą na Golgotę, a wargi drżące chcą się uśmiechać, ręka drząca się kłania, i serce to bije młotem, to staje, jakby je mróz ścisnął.
— Niech żyje król! wołają jedni.
— Niech król nie ucieka! dodają drudzy.
Rzucają mu tak w uszy, miłość dla majestatu, a niewiarę dla niego.
— Niech nie ucieka! na wszystkie tony powtarzają aż do wrót, aż do progu... aż do wnętrza tego zamku, który lepsze dnie widział, ale nigdy straszniejszych... Nareszcie osłabły, sam prawie skrył się i upadł bezwładny...


Co innego po zakątach miasta. Tam nic nie wiedzą o królu, o ucieczce i powrocie, tam mówią o Moskwie i Prusaku, tam wszyscy zdradzili... tam rzeź grozi winnym i niewinnym, a rozpacz bucha płomieniem szeroko.
— Zdrada! zdrajcy! powtarzają jacyś ludzie biegając... I wyłamują wrota i szukają ofiar...
Otóż słowo téj ciemnéj zagadki...
Potrzeba może było w oczach świata zmusić lud, ten lud spokojny a wesoły, do tragedyi paryzkich, do pomazania się i pokosztowania krwi... aby powiedzieć można: — Te szubienice są gilotynami, ten lud to sankuloty, ci wodzowie to Dantony... to Robespierry... to sprzymierzeńcy Jakobinów; wiec słusznie w pień wyrznąć wszystkich...
Cały wieczór, całą tę noc kipi Warszawa, uśpić i uspokoić się nie może — pragnie, a napojoną być musi krwią.
Tak tam zawyrokowano, gdzie się to układało.
O brzasku już stają trzy szubienice białe, przed ratuszem jedna, pod Bernardynami druga, na Krakowskiém trzecia... A na nich napisy...

Kara na zdrajców ojczyzny.

Ale któż po troszę téj nieszczęśliwéj ojczyzny nie zdradzał? począwszy od JMKs. Prymasa aż do Najjaśniejszego Pana, od hetmana do protokulisty? Kogo tu powieszą, a raczéj kogo nie powieszą?
Na ratuszu frasunek wielki, bo już lud sam wlecze ofiary... Zakrzewski z Wybickim ratują powagę rządu... i pochwyconych... osądzono przynajmniéj na szubienicę...
Idą kozły ofiarne, siedemdziesięcioletni hetman, starzec bezsilny... niesiony w krześle pod szubienicę... Ankwicz z Zabiełłą, którzy się kłaniają ludowi tak grzecznie, jak się Moskalom kłaniali, a lud plwa i pokazuje im pięści.
Ankwicz rusza ramionami... Źle wychowani ludzie!
Naostatek ciągną fijoletowego Biskupa, który woła do tłumów apellując.
— Jeżeli ja? czemuż nie inni także? czemu nie wszyscy? jest nas wielu! Jeślim brał od Moskwy pieniądze, bralić i drudzy...
Trupa z krzesła zdjęto i powieszono... elegant z kapeluszem krzyczał i bronił się rozpaczliwie, nieprzyzwoicie, lud go zahuczał swym rykiem.
Ankwicz niecierpliwił się czekając. — Słyszał go poczciwy Kiliński mówiącego przed sądem, — Boże potężny! miło mi pójść na tę śmierć haniebną, kiedy ojczyzna powstaje... i płakał... a gdy go już wiedziono, Kiliński krzyczał przebaczenia, ale mu przyjaciele jego usta zamknęli. Ankwicz wszedł na rusztowanie, zażywając tabaki raz jeszcze, poprosił kata, aby sam sobie mógł na szyję stryczek założyć wygodnie i tabakierkę oddał katowi... na pamiątkę, że miał w ręku... marszałka koronnego!! Gilotyna uczyła umierać, a wielkie serca rosną i w małych ludziach przed śmierci obliczem...
Kiliński płakał serdecznie...
Straszne to były sceny téj zemsty ludowéj, zemsty, któréj pragnienie wczoraj w żadném sercu nie postało, którą mu podrzucono, jak truciznę, a noc ją czarna wypielęgnowała.
Zawisły trupy na szubienicach... lud ostyga, cichnie, srom okrył czoła, litość wstąpiła do serc, upojenie się rozchodzi... Jedni winę zrzucają na drugich...
Któż winien? kto winien?
To wiekuista zagadka.
Teraz otrzeźwieni wszyscyby chcieli się obmyć. Ludzie, co wołali śmierci i zemsty... skryli się pod ziemię, nie ma ich, znikli.
Lud mówi: to sługus X. Kołłątaja, ten bezwąsy Konopka, który z okseftu przemawiał pod ratuszem do tłumów.
— Nie, to lokaj Ankwicza, oponują drudzy, który wśród zamętu chciał mu ułatwić ucieczkę.
— Nie, wołają inni — król się obawiał sądu i kary... wzbudzono popłoch, aby mógł uciec bezpieczniéj, wszak zawrócono go z drogi.
Surowo zapobieżono, aby podobne sceny nie ponawiały się... za późno... Król z okien zamku patrzał na szubienice, na których wieszano przyjaciół, niedawno z pod boku jego wziętych i mówił pewnie w duchu.
— Jeślić oni winni? cóż ja?
Oni dziś... mnie czeka może jutro...
W tych godzinach trwogi, upokorzenia, — osamotnienia przeżył tysiące lat piekła... Któż wie, może odbolał za winy swoje?
Bóg przeważy..


Za ciężkie brzemię włożono na barki człowieka, który mógł był dowodzić Amerykanom, a nie podołał Polakom. Dano mu spuściznę grzechów wiekowych ogromną, na ramiona cnotliwe, ofiarne, nie nawykłe do takich ciężarów — naród nieszczęściami rozszalały, umysły w samotnych dniach niedoli rozpaczą wzdęte, serca wylękłe i podejrzliwe... szlachta z tradycyami panowania i samowoli, lud jeszcze nie wykuty z opieki, mieszczan z sercem poczciwém, ale zaledwie przecierających oczy wiekami zaspane. Dano mu towarzyszów ruchliwych, zabiegłych, zwinnych, z których każdy prostotę spartańską Kościuszki szanował, bił czołem prawości, ale miał się za stokroć mądrzejszego, bo trochę chytrzeć potrafił... W tém otoczeniu niektórzy więcéj widzieli, niż było, więcéj mówili, niż myśleli, drudzy nie dostrzegali tego, co ich mijało o krok.
Naczelnik w swéj naiwności poczciwéj, w swéj siermiędze i cnocie, nie mógł podołać tym koryfeuszom, którzy poddawali mu się ochotnie dla tego, że opanować go mieli łatwo, lub że oprzeć się nie mogli, a słuchając jedli zazdrością...
Wszystko to przecie rosło z miłości ojczyzny, spotęgowanéj do szału.
Gdy Kościuszko w obozie leżał na słomie, lud z szablą szedł a rąbał, gdy chłopów zbierał, żydów zachęcał, mieszczan ściskał, szlachcie się kłaniał, drudzy mędrkowali. X. Kołłątaj także wierzył w massy, których jeszcze na świecie nie było. — Król i camarilla rachowali na jakiś frymark i zgodę... a kilka szabli poczciwych o wyrąbaniu się ze sromu... lub bohaterskiéj śmierci.
Około wodza codzień gwarzyło sto głosów różnych na tony odmienne, on milczał i wzdychał, a jeśli się odezwał, mówił: — Bijmy się...
Jako żołnierz na placu boju byłby po amerykańsku podołał, jako naczelnik narodu był za słabym, za skromnym w obec rozumów na szczudłach, które go otaczały, a raczéj oplątywały.
Stał téż w obozie, a bolał.
Mógłże mąż prawy, jasnéj myśli, ducha Franklinowskiego, odgadnąć nawet wszystkie intrygi, ambicye, ogryzające kostki po cichu i usiłujące wybić się na wierzch, — on co wyobrażał sobie, że świat się składał z Washingtonów i Jeffersonów, on co Polskę tak kochał, że w niéj widział same ideały?
A przez te ideały przeszła już edukacya moskiewska i niemieckie intrygi... złoto, trwoga, pochlebstwo, szały powietrza, co zalatywało z nad Sekwany, wypiętnowały się na nich.
Gdy w Warszawie cicho parły i nurtowały tworzące się stronnictwa i kółka, — Kościuszko szedł i bił się.
Zwyciężał, cofał się, padał i podnosił, ale walczył, cała Polska miotała się ku niemu, wyciągając ręce...
Imie wodza było solą w oku tym, co się za większych mieli nad niego, a radzi byli choć na pięć minut zyskać miłość, jaką on miał u narodu.
W radzie Narodowéj, Potocki Ignacy wziął trud, — Zakrzewski kłopot, a worek X. Kołłątaj.


Tymczasem obok Moskwy stawały dla przywrócenia porządku Prusy i Austrya, którą pomówiono o współczucie, wyparła się go i miłosierdzia czekano, — zkąd wiatr powieje, — Moskwa zbierała się nie mogąc zebrać na nowo siły, naród potężniał poświęceniem, ręce szły do okopów, srebra do mennicy, młodzież do obozów.
Poniatowski zawsze stał w tém upokarzającém odosobnieniu, na boku, jak zrzucone z ołtarza bożyszcze, któremu zostało drewniane berło i papierowa korona... ludzie mijali go nie widząc, ledwie stara baba przechodząc przyklękła.
Milczeli coś i mieszczanie, bo im szeptano — Wyście się pokrwawili, a panowie szlachta siadła nad wami w radzie.. górą..
Ale jakże nie miała być górą, kiedy wśród Kilińskich, Morawskich a Sierakowskich serca a poczciwości było do zbytku.. ale prostoty dziecięcéj — (nie mówiąc jaśniéj) — więcéj jeszcze..
Podżegano i szlachetnego Kilińskiego — ale ten potrząsnął tylko ręką, i poszedł z czeladzią na pole bitwy.
Czas upływał — cisza była jak przed burzą straszna, każda godzina upływająca zwiększała niebezpieczeństwo, wewnętrzny rozstrój się mnożył, a z zewnątrz pędziły chmury. —
Kraków padł.. wieść o zajęciu Krakowa gromem przeleciała Polskę.. Wzięto starą stolicę... w rynku, na którym przysięgano obronę ojczyzny, stali teraz żołnierze pruscy, a pan Filip Lichocki tryumfował. —
Przypisano nieszczęście zdradzie, a ten wyraz palący posłużył znowu tym, co z powstania rzeź i chaos zrobić chcieli.
Z ponad tłumu widać chłopięcą twarz Konopki — Wszystko złe ze zdrady.. wszystko złe z pobłażania.. woła młokos — nie ma kompromisu z występkiem i nie powinno być litości dla zdrajców!
Na żal gorący rzucił płocho żarzewiem!.. Słowo jego leci, rozognia się, mnoży, podwaja, rozpłomienia, tysiąc ust powtarza — nie ma litości dla zdrajców..
Tragedya dziewiątego Maja odgrywa się powtórnie 28 Czerwca.. ale ohydniéj, okrutniéj, szaleniéj jeszcze.
Wściekłości tłumów nic powstrzymać nie może — Kraków stracony! zemsty woła.. Napróżno Zakrzewski rozkrzyżowuje się we drzwiach więzień i woła: —
— Mnie powieście!!
Lud, co go szanuje, dziś nie słucha.. łamią się drzwi, wloką ludzie nieznani, chwytają po drodze niewinnych, których czyjś palec ukazał, a gdy brak stryczków, wieszają na furmańskim batogu.
Omylili się tylko ci, co rachowali, że zburzoną ulicą naród pociągną... że na szubieniczném drzewie zrąb rewolucyjny założą — Kościuszko stanął twardo... siedmiu sprawców obwieszono.. Konopka wskazany na wygnanie.. Dla czego taka łaska? pytają po cichu.. Był kanclarzystą Kołłątaja..
Któż tam dziś zbada prawdę.. Szło zrazu lepiéj na Litwie, nawet Kurlandya przypomniała stare braterstwo, żołnierz bił się wszędzie po polsku — ale w gnieździe, zkąd miały płynąć pokój zgoda i siła — rzygał rozstrój i swar...
Na zamku odzyskiwano przytomność i powagę... a coś tam szyto pokątnie. Im słabszy był naród, tem partya królewska mocniejsza.
Tam krzywiono się na pana Kościuszkę, ruszano ramionami na jego zwycięztwa, i już wypatrywano chwili, by się zaofiarować do pośrednictwa..
Kościuszkę jedni parli do surowości, drudzy ciągnęli do pobłażania, prawy mąż stał zawsze w pośrodku, a czasu pożogi, nie ten mocen, kto się średziny trzyma.. trzeba być może na skraju.
Z okien zamkowych już widać sprzymierzeńców, owych krzewicieli porządku, a przyjaciół serdecznych Polski, co ją chcą uratować od Jakobinów.. Warszawa oblężona — jeszcze chwila może, a poddać się będzie musiała.. Król JMość Pruski radzi z dobrego serca, aby nie zwlekać, bo potém być może za późno, chciałby miłościwie uratować i zagarnąć Warszawę.. aby jéj ci grubijanie moskiewscy nie wzięli..
Z zamku słychać działa... a nocą chodzą posłańcy do ks. Prymasa, i od Prymasa gdzieś za miasto..
List króla JM. Pruskiego wart choć odpowiedzi.. podpisał się bratem, czy kuzynem.


Nocy Sierpniowéj z jedenastego na dwunasty — chociaż straż miejska nad królem czuwała, wysunął się niepostrzeżony i poszedł do ks. Prymasa.
Nie powoli ich obu szły sprawy..
Radowano się na zamku i w książęcym dworze iż pruskie działa, taktyka i mądrość niemiecka, pokonają łatwo tłum zbierany po kątach i chatach. Któż wie: — niespodziany jednak przybył obrońca.. Moskal nie chciał, żeby mu kto kraj, stolicę, rzeź i rabunek wziął z przed niego.. Koso na siebie patrzano.. Kość została w pośrodku. Tymczasem to zbiegowisko ludu, któremu dowodzili Madaliński, Dąbrowski, Zajączek, Kościuszko miało czas pokazać, że coś umie i coś może.
Ludziom, którzy Jakobińskie gniazdo wziąść chcieli.. nie wiodło się..
Ks. Prymas,zawsze głowa familijnéj rady, człek rozumu wielkiego.. a przezorny, nie przewidując, aby się przyjaciele podąsać mieli o Warszawę, już z królem JM. Pruskim listował. Układano się wcześnie.. Czaty ostatni list schwyciły.. Królowi doniesiono o tém z obozu. —
Mogło jutro stać się z Prymasem, co niedawno spotkało Massalskiego, Kossakowskiego, Ankwicza i Zabiełłę.. Szło o sławę rodu.. który nie dawno jeszcze dostał szlachectwo, księztwo, koronę, kolligacye, a o którym źli ludzie szeptali cicho, że ze rdzy mojżeszowéj nie tak dawno chrztem został obmyty. —
Prymas siedział milczący u stołu, gdy mu króla oznajmiono.. król wszedł, jakby niósł wyrok.. blady, strwożony..
Spojrzeli na siebie.. Stanisław z palca zdjął pierścień i podał go w milczeniu bratu.
— Czas przyszedł — rzekł.
Prymas podniósł głowę.
— Co się stało?
List wasz schwytano.. Jutro być może za późno... Nie czekaj, aż tłum zawre i przyjdzie po ciebie chciwy zemstą.. a z tobą imie nasze zwala w błocie ulicznym..
— Tak — lepsza śmierć niż hańba, rzekł Prymas, ujmując pierścień — Niewdzięczni..
Białe ich drżące ręce ujęły się i ścisnęły, oczy łzawe patrzały milcząco.
— A ja — ja! rzekł Król — śmierć ci przenosić muszę... O! przeznaczenie...
— Przeznaczenie... skończyć kapłanowi samobójstwem i trucizną... któż wie co ciebie czeka?
— Zostaw mi połowę... jutro — szepnął Król i mnie być może potrzebna... los Ludwika...
— Poniatowscy! Poniatowscy grabarzami ojczyzny! zawołał Prymas... fatum! — Bóg osądzi! znałem ja kraj i ludzi... wiedziałem że nie obronim się przeciwko trzem... ratować chciałem... nie mogłem... całych nas gdyby wzięła Moskwa... nie przełknęła by pewnie, zdławiłaby się swą pastwą... pokrajano w kawały aby zżuć i spożyć... Sąd Boży.. Fatum....
I spuścił głowę zadumany...
— Tak, dodał po chwili — ratować trzeba imię, gdy czci nie można...
Uścisnęli się płacząc...
— Twoje ręce za słabe by wodze utrzymać... rzekł Prymas... ażeby wytknąć drogę... Chcieli ratować wszystko i wszystko utracą! Za silny nieład nami miotał... niosły konie w przepaście... i zaniosły...
Król milcząc przykląkł przed nim... płakał.
— W śmiertelnéj godzinie... bracie... pobłogosław mi... umrzesz męczennikiem...
— Umrę zbiegiem z placu na którym zwycieżyć nie umiałem.
I powtórzył po cichu — Fatum! Fatum!
Ręce zarzucili sobie na szyję i z uścisku swego wyrwać się nie mogli... Prymas odepchnął go, z bladym pół uśmiechem spojrzał na zegar... dochodziła północ...
Szmer i wrzawa płynęły ulicą — król bladł i załamał ręce...
— Któż wie! idą już może! oprawcy.
— Idź! rzekł mu Prymas... idź... zostaw mnie... Rzymianie skonać mając, togą osłaniali twarz... aby żywych oczy nie oglądały tajemnic zgonu... idź!
I wziął pierścień...
Król wyszedł ledwie trzymając się na nogach...
Nazajutrz uderzono w dzwony — miasto dowiedziało się, że X. Prymas zmarł w nocy.


Żałoba i nędza były na zamku... Król jałmużnę dawał łyżkami i talerzami srebrnemi ze stołu... które zostały od tych, co poszły do mennicy — czuł on, że panowanie jego się kończy a Polska dobije tylko bohaterskiéj śmierci.
Odstąpienie Prusaków było wyrokiem rzezi moskiewskiéj i moskiewskiego resztek zaboru... Moskwa lwią część miała wydzielić sobie, a drugim rzucić co łaska... Darto już na papierze ostatki Rzeczypospolitéj, nim krwią oblaną, zagarnąć ją miano.
Po kraju, gdzie stąpiły Carowéj wojska, uczyły się rzezi, do ostatniéj sceny tragedyi, żołdacy wprawiali się w mordowanie bezbronnych... było to ich hulanką i zabawą...
Nic już nie mogli pomódz chłopi, co Polską krew w sobie poczuwszy szli z kosami i śpiewami za Kościuszką, ani Berek i Aronowicz, ani pułkownik Kiliński... były to pieczęcie zgody, położone na mogile. —
Moskwa już zewsząd ciągnęła, siły swe skupiając nad Wisłą ku Warszawie... polskie wojska za głosem wodza kupiły się na wielkie pole bitwy przyszłéj — Kościuszko czuł, że oręż musi sprawę rozstrzygnąć, a wyczekiwanie ją podkopuje. Wojna i czyn same mogły umysły do jedności sprowadzić. Bezrząd z każdym dniem się powiększał, — trzeba było wszystko stawić na kartę.
Dni wesela i nadziei przeszły, dumami okrywały się czoła, tajono klęski, ale serca biły niespokojnie... Otucha była tylko w ostatecznym wysiłku.


Cicho i potajemnie prawie wymknął się Kościuszko na wieśniaczéj furze pod Maciejowice; co było najznaczniejszego w narodzie, z nim na to pole ciągnęło... ale krucy nad półkami lecieli.
Stał nad Wisłą stary dwór, który już Moskale zbezcześcili; na ścianach wizerunki mężów z lepszych czasów, których kozacka spisa pokłuła... stara Wisła szemrała w dali... po nad brzegiem jak okiem sięgnąć, żołnierstwo moskiewskie się zbiegło i stało opancerzowując wzgórza... ta sama trzoda łupieżców co szła z Czyngis-Hanami... mrówie ludzkie bez serca ludzkiego.
Naprzeciw niéj garść polskich dzieci smętnych, odartych, zbiedzonych, zwątlonych znojem, zwątpiałych... trzyma ich przy życiu nie chleb ojczyzny ale jéj miłość — o głodzie.
Patrzą na ziemię czarną i mówią sobie: — Legniemy tu... za nią... tu będą termopyle nasze... grób we krwi... wspomnienie w przyszłości... Nie powie matka sierota, że nie było komu ginąć za nią.
I śmieją się usta żałobnym uśmiechem... Kościuszko biega z zapałem, ustawując szeregi, Niemcewicz wzdycha i mówi: — zwyciężym, Kniażewicz ufa w wygraną... Sierakowski, Fischer, Kopeć, zbiegli się tu wszyscy — aby walczyć.
Na kopcu nad rzeką stał u dworu Maciejowickiego i Karol... a spoglądał.. serce mu się długo ściśnięte zbolałe — otwarło rozrosło, tchnął dopiero...
— A! bić się! bić się będziemy! rzekł z zapałem... bić się!
Od owych dni przeprawy z Kopciem targał się biedny po obozach, to z szablą w dłoni, to z rozkazami biegając po krakowskiém, do Warszawy, w Poznańskie. Gdzie było potrzeba bezwarunkowego poświęcenia, posługiwano się nim, gdzie groziło niebezpieczeństwo, ofiarował się i napraszał. Kościuszko chciał mu dać dowództwo, nie przyjął. —
Poczciwe jego serce bolało teraz więcéj, niż inne, bo bystre oko głębiéj od innych widziało...
I on mówił z drugimi o zwycięztwie przyszłém, chciał je wmówić sobie, ale w duszy nie miał tego błogiego uczucia, co je poprzedza i zapewnia.
Wszyscy w przededniu boju powtarzali tak krzepiąc się — zwyciężym! przemożemy!! a wewnątrz jakiś głos tajemny wróżył: — Legniemy...
Smętnemi, łzawemi oczyma patrzeli na siebie, w milczeniu ściskały się dłonie, nie chcąc wyznać, że się żegnają. Niemcewicz niewierząc w jutro, pierścień z rycerzem starożytnym pożyczał do jutra Potockiemu. Kościuszko słał jeszcze nocą po Ponińskiego, choć wiedział pewnie, że Poniński nie nadąży... Są fatalności imion i przeznaczeń...
Któż zmrużył oko téj nocy na obozowisku?
Noc październikowa długa była i czarna, ciszę przerywał wiatr jesienny, świszczący w uszach urągowiskiem... Przynosił on zdala szczęk broni i jęk ziemi, jakby chodem tysiąców ludzi przygniecionéj... stopami tłuszczy spędzonéj z Azyi, aby się włamała w szpichrz Europy.
Nareszcie dzień szarzeć zaczynał... Karol czuł się niezdrowym i sen go nie brał, nie zmrużył oka i przestał lub przeleżał tę noc na wzgórku, otulony płaszczem, patrząc na dwór, w którego oknach świeciło. Co moment nadbiegali tam jacyś posłańcy, a każdy z sobą coś złego przynosił, ci, co nic nie nieśli, jeszcze sieli trwogę.
Powoli brało się na brzask, Moskale szli już i ogarniali garść naszych wojaków w milczeniu zabierając stanowiska. Wśród mglistych mroków lśniły całe linie bagnetów.
Błysło, kłęby dymu potoczyły się po ziemi, potężne kule przerznęły chmurny widnokrąg i z trzaskiem łamać poczęły oddalone drzewa... walka otwierała się majestatycznie.
Ze dniem jasnym na wszystkich punktach bój zawrzał rozpaczliwy, zajadły. Małe działka polskie grały także...................
Któż tę walkę z losem opisać potrafi — nie z nieprzyjacielem, bitwa to była z przeznaczeniem. Zaczęła się jakby pół zwycięztwem, skończyła rzezią. Grad kul działowych przerzedzał coraz szeregi, rozrywał ziemię, obalał ludzi i konie, granaty trzaskały, dzieląc śmiercią do koła. Nikt przecie nie zadrżał prócz tych, co poszli bez ducha; wielkie serca czuły, uśmiechały się pełnéj chwały mogile, pełnéj rozkoszy śmierci.
Morituri te salutant o patria! Wołali czekając kolei, otoczeni trupami.
Kościuszko obryzgany krwią, okryty ziemią, którą ciskały kartacze... stał, patrzał, czoło mu się zaciągało obłokiem.
Pułk Działyńskiego — spartanie! cały jak stał murem, tak padł szereg przy szeregu... nie ustąpiwszy krokiem. Położył się, świadcząc o męztwie i poświęceniu polskich dzieci.
Pole wyściełało się trupami, niedobitki rozpraszać zaczynały... Wódz poczuł w sobie żołnierza i z szablą poleciał w zamęt bitwy, w war bojowy... zwyciężyć lub zginąć... Do koła otaczał go szczupły, ostatni zastęp jazdy... z nim razem rzucił się na tłumy...
O piątéj wieczorem wszystko było skończone... na noszach z gałęzi naprędce splecionych kozacy w tryumfie nieśli oblanego krwią człowieka do Fersena... miał on już dość porąbanych gości na Maciejowskim dworze... Kościuszko ranę miał w głowie, trzy pchnięcia w piersi... ledwie odrobinę niepotrzebnego już życia... twarz zsiniałą śmierć już oblokła całunem.
Z nim w więzy dostali się Kopeć, Kniaziewicz, Niemcewicz, Sierakowski, Fiszer, Kamiński, Zejdlic.


Karol z innemi razem walczył do ostatniéj godziny... ranny w pierś legł martwym, nieprzytomnym na pobojowisku.
Nim noc nadeszła chłodna, już na tym placu zasłanym tysiącem bohaterskich zwłok zjawiły się harpije z pijanym szałem szukające łupu... i nasycenia zemsty barbarzyńskiéj widokiem poległych..
Dzicz ta od beczek z wódką rzuciła się na łupież cmentarną, zawodząc pieśń bluźnierczą... porozpalano ogniska, zdawali się gotować na ucztę Kannibalów... pijani kładli się na umarłych.., pół przytomni odzierali trupy... niektórzy wiekuisty powtarzając dramat, grali z sobą o zdarte z ofiar szmaty...
Gdzieniegdzie wśród tych pokosów śmierci jęknęła jeszcze pierś... i zgruchotała ją kolba...drgnęła ręka z szablą... i obciął ją wesoły żołdak... ostatki życia wyzionęło pobojowisko.
We dworze około Fersena (w karmazynowym płaszczyku, dezabilu purpurowym zwycięzcy) gorzało tryumfem i weselem. Wszystkie okna płonęły, rozsyłano kuryerów na wsze strony, poeci tworzyli najpoddanniejsze raporta dla monarchini. Tormansow, Chruszczów, Denisów, Engelman, każdy po troszę przyznawali sobie zwycięztwo, ale najstarszy rangą... część lwią zabrał dla siebie...
Odarty z odzieży, nagi, Karol po długiém omdleniu ocucił się jękiem... Do koła noc była, w dali gdzieś świeciły ognie i migały cienie, — rżały konie i rżeli ludzie pijani... a wiatr wył... Pod nim, przy nim, na nogach jego usłano było trupami... kulami, kawałami ciał poszarpanych. Moskwa i Polacy bratersko spali w objęciach śmierci... nad nim już cisza i spokój sądu Bożego się rozpościerała, przez rozdarte chmury patrzały gwiazdy wiekuiste.
Karol poczuł w sobie życie i z boleścią obudził się do niego. Po co żyć było? — Czy ocalić resztki żywota, czy położyć się trupem z trupami na dobrowolne skonanie... Moskale tryumfowali, śmiech i krzyki ich dobiegały aż tu ode dworu... i wyły radością zwierzęcą. Kupy łupów nagromadzone leżały stosami, oprawcy zwlekali resztę... niekiedy ze ściśnionemi pięściami rzucili się na siebie tłukąc o znaleziony węzełek i kij ich uspakajał...
Karol widział to, słyszał... domyślał się z wrzawy; pod nim stała kałuża krwi ludzkiéj, zastygłéj a gęstéj... okropność tego obrazu... zamknęła mu oczy — chciał umrzeć. Ale krew z ran zaskrzepłych uchodzić przestała, życie wracało... usta spalone pragnęły napoju... westchnął i myślał że skona... ręką ran dotknął... i uczuł siłę... Chłód nocy go rozbudzał, wiatr smagający obnażonego rzeźwił... zdawał się nakazywać... Wstań i żyj!...
Z północy ogniska gasnąć poczęły, krzyki cichły powoli, pijani spali jak umarli... Karol sprobował zwlec się, był nagim, cały we krwi, bezsilnym — ale na nogach się trzymał... sprobował iść... padł i powstał... skurczone członki ożyły... gorączka zastępowała siłę... czołgając się z trupa na trupa... wlokąc na rękach... namacał rzucony płaszcz żołnierski, który mu dawała opatrzność chcąca ocalić...
Narzucił tę odzież... podparł się kolbą złamanego karabina... mógł iść...
Nad pobojowiskiem krucy latali już stadami, na wsi psy przerażone wyły dziko...
Ten chór zwierzęcy, płaczliwy, straszny, mniéj przerażał, niż wycie pijanych.. czuć było w psach miłosierdzie nad losami człowieka...
Tuż był las i krzaki podruzgotane... kulami, Karol dobił się do brzegu zarośli.. ale i tu jeszcze ziemia cala była usłana zwłokami ludzkiemi, — każda gałąź osłaniała trupa.
Instynkt zbawczy bezmyślnie wiódł go w las coraz głębiéj.. czuł, że gdy nadchodzący dzień zastanie go zdala od pobojowiska, bezpieczniejszym będzie. I szedł, czołgał się, wlókł, padał, spoczywał, konał, odzywał... Po głowie, jakby żelazną ściśniętéj obręczą, myśli przelatywały czarne... złote.. szare.. ze skarbnicy całego życia.. Ameryka.. Bar, Pułaski, Kościuszko.. Skała.. Ewa.. Wiosna młodości i wieczór powrotu.. Sarnów.. i ks. Marek..
Po cóż żyć, gdy Polska nie żyje? powtarzał w duchu..
Nad rankiem już ujrzał w lesie daleko porozpalane ognie.. mieliżby to być moskale?
Przyczołgał się bliżéj..
Tabor to był nie moskiewski, smutny jakiś, wygnańczy; starcy, kobiety, dzieci otaczali milcząc gasnące ognisk popioły.. W około leżał ubogi sprzęt ocalony, tuliły się owieczki i bydło wychudłe, siedziały psy z siercią najeżoną, kiedy niekiedy jęk żałobny wyrwał się z piersi, lub dziecię zapłakało boleśnie.. a śpiew matki uśpić je próbował...
Była to ludność Oronnego, którą płomienie w lasy wegnały.. Oni także stracili ojcowiznę stare chaty, w których umierali dziadowie i porodziły się niemowlęta.. płakali.
Przypomniał sobie Karol, że wioskę oni sami spalić byli zmuszeni przed bitwą, aby się w niéj nie dać usadowić moskalom. — Mógłże się zbliżyć żołnierz ranny do rozżalonych wieśniaków.. opłakujących popioły?..
Zawahał się.. ale śmierć przestała mu być straszną.. a pragnął, pragnął choćby kropli wody.. Spijał ją z liści wilgotnych, leżących na ziemi, z małych kałużek po lesie... a pragnienie zwiększało się coraz... Chciał zresztą ludzi, choćby w nich miał znaleść nieprzyjaciół..
Powstał więc i wszedł w krąg tych starców, niewiast, dzieci siedzący ze spuszczonemi głowami, z pół snem na oczach.. Nikt nie spojrzał nań nawet. Przesunął się i padł przy ogniu, tracąc przytomności..
Sił mu nie stało, tylko do téj mety.


Po dziesiątym Października... trzeci Listopada.. żałobne dziejów naszych daty. Rzeź Pragi. —
W sercach istot z ludzkiém obliczem, co łupili i rozgrabiali nieszczęśliwą ziemię naszą — nigdy, nigdzie nie obudziło się szlachetniejsze uczucie.. Nawet wśród mordów i krwi nie poczuli się oni ludźmi. Tryumf, co innych uszlachetnia, ich dzikszemi czynił jeszcze.. była to zawsze tłuszcza tatarska skórą zwierzęcą okryta i z sercem zwierzęcém, krwi pragnącém.. urągającem męczarni.
Jednego przykładu miłosierdzia ze strony Moskwy nie znajdziesz w tych bojach..
Suworów, który zna swego żołnierza, wie, że znękany musi się upić mordem i łupieżą, musi pohulać, aby mógł daléj prowadzić tę wojnę, któréj świeci, jako cel.. chciwość i bydlęce szały. Tym bohaterom dla orzeźwienia potrzeba rzezi, jak innym miłosierdzia do życia.
Wielki wódz mści się za świętą Carową swoją, którą bezbożni buntownicy śmieli na sejmie nazywać zbyt poufałemi imiony..
Więc krew popłynie rzeką.. płyną na jéj falach dzieci z łona matek wyprute, niewiasty poprzebijane spisami, starzy bez głów, ćwierci porąbane mięsa ludzkiego.. na stosach trupow laurem uwieńczony Suworów.. przywróci porządek w Polsce...
Na tém pobojowisku bezbronnych padli z orężem w dłoni, ostatni wodzowie, Jasiński, Korsak, Kwaśniewski.. Paweł Grabowski.
Tak zamknął się krwawego naszego dramatu akt nie ostatni... z powstaniem runął tron i rzeczpospolita. Stanisław August przestał być królem... a żył...
Patrzał na konanie narodu, płakał, — zostawała mu miłość sztuki... długi, pensya gracyalisty bez służby i przyjemny pobyt w Petersburgu, gdzie tyle było pięknych obrazów, w Polsce złupionych.
Carowa nie chciała go wszakże przypuścić przed zagniewane oblicze... Spotkanie byłoby ambarasujące... Tron Poniatowskiego postawiono w ciemnéj garderóbce dla pamiątki, gdzieżby był wygnaniec usiadł, gdyby go zawołano? Czekać musiał, aż monarchini umarła — na jego tronie.


W dziejach nowszych nie ma żaden naród krwawszéj karty, ale krew to jeszcze purpura — nie ma błotnistszéj i czarniejszéj.
Gdyby kosztem tym, jakim Moskwa okupiła Polskę, świat zdobyć innym ofiarowano; — przez tyle intryg nikczemnych, zdrad, przekupstw, gwałtów i fałszu — cofnęli by się od zdobyczy tak haniebnéj... po któréj niezmyta zostaje plama...
Moskwa do dziś dnia... to biblijny Kain, którego każda chwila pyta: —
— Coś uczynił z bratem? gdzie brat twój?
To Lady Macbeth, co umywa ręce krwią zbroczone, a odmyć ich nie może i nie odmyje nigdy, bo sąd świata co dzień będzie straszniejszy, a sąd Boży... wlicza każdą godzinę...
Od 1794 do 1864, siedemdziesiąt lat Kainowskiego pastwienia się nad Ablem.
Ale Kain biblijny... to zabójca brata w uniesieniu i gniewie, a Kain dziejowy... zimno, rozmyślnie, powoli, podkrada się we śnie, pęta, przykłada usta do łona i ssie życie, pije krew, a śmiejąc się, czeka aż ostygnie trup.
Ale wypić tego żywota nie potrafi nigdy, a krew go bratnia — otruje.



KSIĘGA III.

W kraju i na obczyźnie.

Upadający od cięcia szabli kozackiéj, ze trzema śpisami w piersi Kościuszko — pragnął umrzeć, ale nie wyrzekł tych świętokradzkich wyrazów

Finis Poloniae!

które mu w usta włożyli i kładną ci, co pragnęli a żądają jak najrychléj oglądać zgon Ablowy — Finis Poloniae — było ostatnim ciosem Kaina, co chciał w téj piersi przebitéj nieznaleść życia.
Polska zabita pod Maciejowicami, zbluzgana krwią na Pradze — żyła! — podniósł się duch jéj z ziemi w szatach męczeńskich aby walczył, a wiecznie zabójcę swego budził ze snu pieśnią...
— Jeszcze Polska nie zginęła!
Razem prawie z tym kainowskim Finis Poloniae — rozległ się okrzyk na całéj ziemi rozproszonych od Sybiru i Kamczatki po Sekwanę, Adryatyk, Mincio i Bosforu wody — Jeszcze Polska nie zginęła..
Żyła — ale się poczynały dnie pokuty stoletniéj, dnie żałoby i rozproszenia.
Szli na wsze strony tułacze, co na ojczyznę swą w kajdanach, we krwi, patrzeć nie mogli.
I stokroć liczniejsze niż po Barze, stokroć uroczystsze, gorętsze, spójniejsze — stało się tułactwo.
Wypadkiem było pierwsze — rozmysłem i planem stało się drugie. — Szli ludzie żebracy do narodów i stawali pode drzwiami ich, wołając:
— Obudźcie się, oto jeden z braci waszéj na gościncu napadnięty został i okryty ranami.. Azali nie pójdziecie go ratować i bronić? Zbrodnia się stała w dzień biały!
A obcy drzwi uchyliwszy odpowiadali im:
— Dość mamy swoich niebezpieczeństw i troski... abyśmy w cudzą mieszali się sprawę! Zbójcy mocni są.. Idźcie, albowiem nie pomożemy wam...
I rzucali kawałem chleba lub westchnieniem.
Tak tułactwo polskie stało się koniecznością, głosem Bożym powołującym ku sprawiedliwości, skupiło się, zorganizowało, uprawniło. —
Albowiem ci, co wychodzili, nie szli broniąc głowy swéj, ale prawa ludzkiego, rzucali rodzinę, spokój, mienie, wszystko co kochali, a biegli wołać o pomstę, o pomoc i pracować w pogardzie, w upokorzeniu, — odpychani, nędzni, zgłodnieli — dla ojczyzny.
A kto plwa na tułactwo polskie, bo mu spokojnie usnąć nie daje, bo go budzi do czynu, a dzwoni w uszy, ojczyzną i obowiązkiem go nęka — winien jest zdrady, albowiem plwa na ducha ojców, co się przelał w ofiarników nowych.
Tułactwo niczém jest, jeno ofiarą, a jeśli nią nie jest... występkiem.
Kto je czyni włóczęgą bezmyślną, ten świętokradztwa winien — ale w szeregach najświętszych rycerzy są wyrzutki, a na placu męczeństwa w dniach próby słabną najmocniejsi.
Nikt dla siebie nie skazuje się na torby żebracze, na smagania szyderstwy, na potrącania ohydne, na pośmiewisko i nędzę, a kto się wywlókł jako cygan — odrzutek...
A ta falanga, co z arką zakonu wystąpiła ze zburzonéj i splugawionéj swiątyni — niech będzie poszanowaną.


Z ostatniém rozbiciem poczęło się drugie, wielkie rozproszenie, a tułactwo.
Król poszedł wygnany do Grodna... poszli jeńcy w więzach i łachmanach na Sybir, do Kamczatki, w Kazamaty Petersburgskie, na długą niewolę turemną... Kościuszko, Niemcewicz, Fischer, Kopeć, Kniażewicz... tysiące...
A kto jeszcze był wolen, a kochał ojczyznę, ten Bogi na piersi zawiesiwszy, powlókł się na cztery strony świata... wołać do narodów o pomstę...
A narody litość miały, ale rąk nie miały.
I uczynił je Bóg głuchemi, aż do dnia Sądu Jego, gdy wyrzecze im:
— Usłyszcie!


Gdzież nie ma rozproszonych?
W kamczadala skórze chodzi jeden wódz nad lodowatem morzem... drugi przez kraty patrzy na Newę, inni nie widzą słońca, rzuceni w lochy, tamtych badają jak złoczyńców...
Nie są to jeńcy wojenni — to buntownicy przeciw najjaśniejszéj monarchini.
U brzegów Adryatyku na placu przed Dożów pałacem chodzi ich kupka zadumanych... tłum ciekawy za niemi. Wenecya nie przeczuwa, że ci tułacze są dla niéj przepowiednią losu dzieci, które żebrać będą lata długie na wygnaniu. — Hodie mihi — cras tibi.
Inni posiadali u brzegów Bosforu. Turek ich żywi litością i strawą, a pociesza... wolą Bożą...
Na górach Szwecyi błąkają się rozbitki... i Szwed im rękę wyciąga, ale to już nie owa żelazna dłoń Karolów i Gustawów, nie ta to Szwecya co światu była groźną... siostra to Polski w utrapieniu, ograbiona i wylękła.
Ci co daleko od ziemi swéj odejść nie mieli siły, skupili się u brzegów Elby — tu ich zimne, ostrożne, ciche wita współczucie. Sasi zachowali pamięć strat dla Polski poniesionych, a grzechów swych względem niéj zapomnieli. Przytułek dali i strzechę... Augusta silnego potomstwo codzień jest słabsze.
Reszta ciśnie się do Paryża...
Paryż to Rzeczpospolita, to — mówią, siostra Polski po wolności i duchu — to przyjaciółka stara... Idąc każdy wygnaniec czyta, a powtarza sobie owo w konwencyi uroczyście wyrzeczone słowo: — Pomoc uciśnionym narodom!
Miałożby ono być tak marném, jak słowa traktatów, jak przysięgi królów, jak przymierza państw? Obmyta krwią Francya, nie byłażby nowym narodem, ale starą wybarwiczkowaną zalotnicą, która miłość kłamie?
— Nie! zbyt głośną hymn swobody nucono na brzegach Sekwany i opłacono ją drogo... Francya stoi na ruinach przeszłości z pochodnią jutra i orężem zwycięzkim... nadzieja w niéj.


Są w losach naszéj ziemi i cuda, przed któremi duch korzyć się musi i ironije losu, których szyderstwo upokarza.. imiona, ludzie, czyny schodzą się i zestawiają, jakby czasem szatan był reżysserem na scenie.
Król oddaje Polskę za pensyą, a pensyą obraca na wygódki pieszczone... synowiec królewskiego kuchmistrza tymczasem... zabitą Polskę idzie ratować... sam jeden prawie wśród tego kataklyzmu, co wszystko pochłonął, nie tracąc głowy ni nadziei...
Gdy na tronach siedzący stróże prawa, sprawiedliwości wykonawcy, dopuszczają w oczach swych zarzezać męczennicę.. gdy jéj dzieci rodzone leżą jeszcze głową w popiele.. obcy.. mali, drobni ludzie, imion nieznanych — biorą stronę upadłéj.. ślubują sobie jéj sprawę.. imiona Tremo, Barsa, De la Roch’a, Verninac’a, Parendier, Caillard’a.. dość przypomnieć...
Gdy Rzeczpospolita francuzka państwo potężne ideą nową, pełne współczucia dla Polski, czekać jéj każe — lepszéj zręczności, pogodniejszéj chwili — około posiłkowania krzątają się.. kto? tacy, którym brak kawałka chleba częstokroć.. Dla nich możliwość, konieczność odbudowania Polski jest tak widoczną, iż zdaje im się.. dość rękę podnieść, by się.. to spełniło —
Dla tych, co się już podzielili zdobyczą.. rzeczy zdają się skończone.. zapieczętowali grób i postawili przy nimi straże, aby trzeciego dnia nie powstała z martwych. — Bardzo im się téż prostém i naturalném zdaje, aby wielcy mężowie, obrońcy Polski, ludzie serca i duszy mężnéj — otarłszy łzy, wybrali sobie drugą matkę... Madalinskiemu, Kościuszce, Dąbrowskiemu, łaska monarchów,.. (w ich pojęciu litość) otwiera wrota do nowéj służby... Jak lokajom po śmierci pana proponują wdzianie nowéj liberyi.. z sutszemi galonami.
Dąbrowski odpowiada wielce łaskawemu nań królowi pruskiemu: —
— Chętnie przyjmę służbę W. K. Mości, ale z trzydziestą tysiącami moich współziomków.. dla odzyskania Polski. —


Jak z rozbitego mrowiska.., rozpryśli się na wsze strony ludzie z jedną myślą... matkę ratować!
Nikt wówczas poczciw nie wierzył, nie przypuszczał, ażeby tak rozszarpaną pozostać miała... oprócz, oprócz może króla jednego...
Kuchmistrz Tremo gotował w Grodnie wyborne obiady dla N. Pana i starego Repnina, który lepsze czasy pamiętał i wykwintniejsze biesiady na zamku — a synowiec jego Elijasz Tremo latał po Europie myśląc że i kraj z letargu obudzi i sprzymierzeńców mu wyszuka!
Uratowawszy życie, które mu było ciężarem Karól staraniem naprzód wieśniaków, co się nad nim ulitowali, potem okolicznych obywateli, pod ich opieką, z domu do domu przewożony, zdołał się nareście okryty ranami, przekraść do Warszawy.
Tu zaledwie nieco przyszedłszy do siebie, zmuszony był uchodzić znowu przed tryumfującą Moskwą... nie czując się bezpiecznym po kapitulacyi miasta, gdy wszystkich aż do bohaterskiego Ignacego Potockiego, który się oddał w ręce Suwarowa, wywożono w głąb Moskwy... musiał się ucieczką ratować.
Osłabły jeszcze, ledwie żyw na prostym wózku wieśniaczym, sam jeden, bo Stach mu gdzieś z oczów zginął pod Maciejowicami — kazał się wieść w Krakowskie. Chciał tam umierać przynajmniéj gdzie się urodził, gdzie już gotowy stał nań czekając grobowiec... Nie wiedział ani o Ewy, ani o mężu jéj i dziecięcia losach, nie myślał zakłócać im spokoju... pragnął się tylko dostać do tego kąta... gdzieś, o chaty, choćby do karczmy poczciwego Abrahama, któryby mu nie odmówił przytułku i tapczana do skonania.
Droga to była... długa i ciężka, pełna niebezpieczeństw co chwila się odnawiających, dla krążących po kraju oddziałów, od których napaści i okrucieństwa nic zasłonić nie mogło. W tym stanie ducha, opuszczenie, samotność, nędza.... trwoga nie o życie ale o nowe męczarnie... podwajały chorobę, wprawiały w nieustającą gorączkę. Mózg zamieszkiwały mary wyobraźni, wspomnienia boleśne... dnie stawały się wiekami.. chłód, głód i słabość zdawały się co chwila zrywać nić życia... a jednak serce biło i śmierć nie przychodziła.
Do Sarnowa już dla samego oddalenia i prześladowania nie podobna było myśleć się dostać; wedle wszelkiego podobieństwa majętność albo już była zasekwestrowana lub ją to w prędce czekało. Obyczajem moskiewskim majątek jest zawsze najłakomszą zdobyczą. Chciwość rzuca się nań najpierwéj nie w interesie państwa ale dla zdzierstwa pojedyńczych łupiezców. Ludzie, co pracować nie umieli nigdy... żywią się jak drapieżne zwierzęta.. gotowém. Nie było innego przytułku dla Karola nad ten rodzinny kąt, który nie był już jego... lub przyjacielski dom Podkomorzego Krzywaczyńskiego. Ciągnął się więc tak słaby, ranny, smutny, na łasce Bożéj, z jednym wieśniakiem woźnicą, który okrywszy go płaszczem i słomą, wiózł jakby nie żywy ładunek... Nie mogąc siedzieć Karol, leżał zdawszy losy na Opatrzność która mogła go każdéj godziny oddać w ręce nieprzyjaciół — albo cudownie ocalić.... Dość było spotkać kozaków... aby rannego spisami zakłuli. Dzięki baczności człowieka, który znał dobrze drogi boczne manowce, a wiózł go nocami i rankami — na gościńcach nie spotkali nikogo i w kilka dni przywlekli się do Skały.... Wóz wprost w otwartą gospodę się zatoczył.
Gdy na ręku wieśniaka sparty, niepodobny do siebie, zbladły okrutną krwi utratą, zestarzały nieszczęściem, przybity męczarnią podróży — ukazał się Abrahamowi w progu... żyd załamał ręce i rozpłakał się... Nie dając mu chwili pozostać w pierwszéj izbie pełnéj ludu i gwaru, gospodarz poprowadził go do alkierza... a tu usadowiwszy... załamał ręce i milcząc patrzał na biednego...
— Mój dobry panie! także ci to wracać tu przyszło — po raz drugi!
— Co Bóg dał, przyjmuje z ręki Jego, rzekł Karol, odzyskując nieco siły... chciałbym... spocząć tylko u ciebie i... dostać się do podkomorzego...
— Do podkomorzego! powtórzył żyd trzęsąc głową smutnie... jego już od kilku miesięcy nie ma na świecie... a jejmość... pan jéj nie znasz...
— Jakto!? umarł!?
— Umarł... dodał Abraham... ale dla czegoż pan nie chcesz do dworu? U mnie... a! z serca bym ugościł Was... ależ to gospoda na trakcie... Włóczą si oddziały wojska, marudery, szpiegi... ani wygody, ani spokoju... Ale czemuż nie dworu? powtórzył żyd natarczywie.
— Bo nie mogę... nie mogę! odparł Karol posępnie... na łasce tego człowieka być — nie chcę...
— Jakiego człowieka! zawołał Abraham... chyba pan nic nie wiesz... Nasza pani od roku jest wdową... Ona was tak oglądać pragnie, tak wspomina... posyłała po was, dowiadywała się, napróżno. Jéj jedyna nadzieja w was... Ona potrzebuje waszéj opieki... ona oczy wypatrzała za wami...
Karol zdziwiony, podniósł głowę.
— Byćże to może?
— A! panie! tak jest! dla niéj to będzie szczęście...
Pluta nic już nie odpowiedział, pomyślał tylko, że dziwnie składały się losy jego...
Wieczór był późny, gdy o kuli, o kiju, w sukni odartéj, zszarzanéj, upadły na duchu, wszedł powoli Karol na próg wdowiego domu...
Dwór sam był do niepoznania zmieniony i fantazyą właściciela, który go chciał upiękniać i ruiną, co go w pustkę obróciła,
Ta mięszanina jakiejś niesmacznéj wytworności, która czasu nie miała się rozpostrzeć, i opustoszenia, co się tak szybko czuć daje na dziele ręki ludzkiéj — uderzała boleśnie.
Jeszcze nieskończono restauracyi i złoceń, sztukateryi i tynkowanych kolumn, a już z pod opadłych gipsów, skelety żeber... wyglądały...
Wdowa zajmowała część ledwie dworu, którego połowa pokojów jeszcze rusztowań nierozebranych pełna i na pół pozrywanych posadzek stała z pozamykanemi okiennicami, nie palona, nie mieszkalna... Kupy gruzu, kawały drzewa stosy słomy... porastała pleśń wilgotna...
Z tłumu sług nadto licznego, został stary kredencerz zgarbiony, i dwie niedołężne kobiety.
Ubogo, więcéj niż ubogo, nędznie było w Skale, a Abraham wzdychając, szeptał na ucho, że i tu jeszcze długi spokojnie zasnąć nie dawały. Pan Starosta do końca życia pełniąc sumiennie zadanie swoje, usiłował dojeść i zmarnować grosza ostatek, aby po nim nic nikomu nie zostało.
Na wieść o przybyciu Karola, wybiegła... raczéj wywlokła się biedna kobieta, w sukni czarnéj, wynędzniała, zestarzała, zgięta, z piersią wklęsłą, z włosem siwiejącym prawie... Za rękę trzymała wyrostka... bladego i wystraszonego jak ona... Chłopię tuliło się bojaźliwie do macierzy na widok tego żebraka, kaleki... co je niegdyś w kolebce pobłogosławił. —
Z twarzy tych dwóch istot, z tła tego obrazu wyczytać było można całą historyą nieszczęśliwego domu...
Z twarzy chłopięcia roztropnéj, ożywionéj, ale znękanéj, patrzała życia ciekawość, i ogień z chorobliwie ognistych strzelał oczów. Samotność, sieroctwo... straszne młodości piastunki!
Wszystko troje z tym kaleką złamanym w boju... przedstawiali wizerunek ówczesnéj Polski... wdowa, sierota i żołnierz o kuli.
Nie licząc tych, co unieśli życie na obczyznę, z tego się ona składała... po Maciejowicach i Pradze.
Wdowa żywo ręce obie wyciągnęła do Karola...
— O mój Boże! jakżem modliła się, by was odzyskać i zobaczyć! ale takżem się to ja was widzieć spodziewała...
— Chwalmy Boga, nawet gdy krzyże zsyła, odparł Karol... jeszczeć to szczęście siostro, że się widzimy... jam wstał z umarłych... na pobojowisku Maciejowskiém, a jeśli żyję, to cudem...
— A! bądź że pozdrowiony w tym domu, w twoim domu — zawołała płacząc wdowa. Wierz mi, iż jesteś dla mnie, jakby zesłańcem Bożym, najmilszym gościem, nie gościem! bracie... ale panem...
Łzy mieli w oczach oboje... Tadzio nieśmiało powoli przybliżył się do Karola... tyle nasłuchał się o nim, ale tak zupełnie inaczéj go sobie wyobrażał!


Szczęściem jakiemś poszanowany był wypadkami od restauratorów pokój pułkownika dziadowski z widokiem na kaplicę... Przez pustą salę ścieżka wśród łomów wiodła do niego... Karol wybrał go dla siebie. — Przypomniało mu się ostatnie pożegnanie z dziadem i oddawanie Saracenki.
Historya szabli aż do końca była cudowną.
Karol stracił ją był razem z przytomnością i czuciem pod Maciejowicami. Gdy ze snu, który już ostatnim być sądził, przebudził się i zwlec usiłował z pośrodka trupów, napróżno szabli lub choćby jéj szczątka szukał do koła siebie. Znać nieprzyjaciel wydarł mu ją z garści zdrętwiałéj, która nosiła ślady wysiłku i poszarpania. Opłakał tę stratę... i przybył do Warszawy...
Jednego ranka, gdy przed podróżą chciał sobie kupić ubogą odzież cieplejszą, wprowadzono do niego przekupnia. Miał on z sobą mnóstwo łachmanów i rupieci, lasek, a nawet szabli... Jakież było zdziwienie Karola, gdy w obłoconéj, brudnéj i niepoczesnéj broni, rzuconéj na ziemię, dostrzegł swój skarb... Saracenkę! Myślał z razu, że go myliły oczy, dobył główni... znalazł na niéj napis... z bijącém sercem trzymał ją w rękach... wlepiwszy wejrzenie... przekupień sądząc z milczenia, że nie przypadło do smaku, zachwalać począł, a nie odbierając odpowiedzi, pospieszył się z zażądaniem tak nizkiéj ceny.... iż Karol równie odzyskanie jak samo kupno za cud wyraźny uważać począł!
Jakim sposobem szabla ta z rąk jakiegoś obozowego ciury, dostała się aż do Warszawy, jakim trafem właśnie do niego przyniesioną została? Karol nie pojmował, ale widział w tém jakby rękę Opatrzności.
Wypadek ten stał się dla Karola dobrodziejstwem, wywarł nań wpływ zbawienny, wrócił mu jakąś nadzieję. Nie był on wcale przesądnym, nie wyobrażał sobie, aby na szczególne względy Opatrzności zasłużył, przecież trudno w tém było nie widzieć woli Bożéj, łaski Jego, trudno nie usłyszeć głosu mówiącego... żyj... kiedyś jéj jeszcze użyjesz na kraju obronę.
Była to otucha, nadzieja, siła nowa... i Karol podźwignął się więcéj tym cudem niż pomocą lekarzy.
Saracence pobłogosławionéj przez dziada zawdzięczał powrót do życia... w duszy świtało jakąś jutrzenką... co zapaść nie dawała w czarną noc zwątpienia. Jak niegdyś w przeddzień ucieczki do konfederacyi widział w odzyskaniu utraconéj pamiątki... opiekę nad sobą.
Jak ostatnią relikwią przeszłości przycisnął ją do serca i ukrytą przywiózł do Skały.
Tu — w pokoju dziadowskim, po latach tylu, po tylu przygodach... znalazł w ścianę wbity ten sam ćwiek, na którym niegdyś szabla przy łóżku półkownika wisiała. Ludzie się do mogił pokładli, zardzewiały kawałek żelaza tkwił na swojém miejscu w ścianie...


Po kilku tygodniach wypoczynku, Karol nieco odżył Skałą. — Było to teraz schronienie ciche, smętne, ubogie, ale dla niego jedyne może, co duszę leczyło siłą zaczerpniętą w przeszłości...
Los Ewy i jéj syna, którym się teraz czuł istotnie potrzebnym, przywiązywał go też do życia.
Dziecię było nad wiek swój roztropne, pełne gorączkowéj ciekawości do nauki, dojrzewające jakby owoc na słońcu, co jeszcze nie doszedł miary, a już się rumieni i złoci.
Z twarzy był podobnym do matki, ale podobieństwo nie rysy stanowiły, raczéj wyraz jakiś niepochwycony, ust i oczów...
A matka! — owo dziewcze anielskie, jakże okrutnie, przedwcześnie zwarzona była i zwiędła. — Zawiedzona w sercu, stęskniona, wylękła, biedna kobieta umiała teraz tylko modlić się i płakać. — Pozostał jéj jeden Bóg w niebie, a na ziemi nikt prócz dorastającego Tadzia, którego sama wychowała, wypielęgnowała, wyuczyła. Była mu ojcem, matką, nauczycielem i niańką, przyjacielem i mentorem.
Z choroby, z pracy czy z niedoli, Ewa przeszła w stan nieustającéj trwogi, i gdy nie miała czego się lękać, wyobraźnią tworzyła sobie obawy... weszły one w potrzebę téj duszy drżącéj... Łzy i postrach wyczerpywały jéj życie i trzymały przy nim... gorączka była jéj siłą. Karol musiał sam na duchu się dźwignąć, zmężnieć i ukrzepić, ażeby tę biedną kobietę przywołać do życia i odkarmić odwagą. — Pomiędzy nim a nią — z dawnego stosunku, z téj miłości czułéj, którą on żył tak długo — pozostało przywiązanie braterskie, gorące — ale poszanowania pełne...
Karol kochał ją nieszczęśliwą z siwiejącym włosem, może silniéj niż gdy mu się zjawiła w aureoli puklów złocistych — ale miłość tę krył w sobie głęboko i przed samym sobą. Nie godziło mu się o nią upomnieć u wdowy, dla téj resztki życia, któréj czuł w sobie zbyt mało, by z niego mógł uczynić ofiarę, komu innemu prócz matce jedynéj.


W obawie, aby kto nie wydał rannego pod Maciejowicami zbiega, niebezpiecznie było używać z miasta lekarza... Kraków zajmowali niemcy. Abraham podjął się sprowadzić zręcznego felczera z Pińczowa, za którego uczciwość zaręczał. Staruszek ten nie budząc podejrzeń, mógł przybyć do Skały, gdyż go tam często na wieś bierano, a doświadczonym był w leczeniu ran na których nigdy w Polsce nie zbywało.
Sam Karol z amerykańskiéj jeszcze wyprawy wyniósł doświadczenie które się teraz bardzo przydało...
Wprędcie też z pomocą staruszka, przy troskliwości Ewy... kaleka się dźwignął i odżył po trosze.
Rany się goiły i zabliźniały szybko... ale ta rana wielka, zadana upadkiem kraju, nie rychło krwią płynąć przestała. Zmuszony żyć a męstwem zasilać, Karol wymógł na sobie pozór zdrowia i życia, chwilami wszakże wracało znękanie i cierpienie aż do łez... Tadzio często zastawszy go samego w pokoju dziada, nie mógł zrozumieć dlaczego stryjcio miał uśmiech na ustach i razem łzy na powiekach... Matka mu też tego wytłomaczyć nie umiała, choć lepiéj stan ten rozumiała nad innych...
Część znaczniejszą dnia Tadeusz spędzał z Karolem... Ewa się modliła, on czytał z nim, chodził, uczył go jeździć konno, bawił się i przywiązał się do niego jak do własnego dziecka... Tadzio go kochał jak ojca...


Wszystko się powoli stracone odzyskiwało; za zgubioną Saracenką przybył i Staszek. Instynkt go przyprowadził do Skały, bo o losie Karola nie wiedział...
Wzięty on został na placu boju pod Maciejowicami w niewolę przy części bagażów, którą nieprzyjaciel w pół dniu zagarnął; odarty do koszuli jak wszyscy, posiekany, nagi, w łachmanach starego kożucha danego mu z litości, popędzony był z kupą innych żołnierzy i starszyzny na Sybir.
Całe gromady tych nieszczęśliwych brańców marły naówczas z zimna i głodu po gościńcach ku Wołdze wiodących...
Mówią że lud moskiewski litościwym jest, ale żołnierz co z niego wychodzi, wychowany jest, by nie znał miłosierdzia. Nigdzie bezlitośniéj nie obchodzą się z niewolnikami, nigdzie oni nie są celem takiego znęcania się, urągowiska i szyderstwa... Starszyzna nie tylko nie powstrzymuje nieludzkiego katowania, ale do niego podżega...
Stach pędzony tak z drugimi pod strażą kozaków, których największą zabawką było więźniów okładać nahajkami lub spisami kłuć w drodze — znajdował się już za Bugiem, gdy na jednym noclegu mroźnym pijane warty się pospały. Niewolnicy znajdowali się w szopie pokrytéj słomą, któréj ściany nie były wysokie; tuż blisko szumiał las sosnowy. Kilku zrozpaczonych wydarłszy strzechę, wdrapało się do góry, spuściło po cichu i rzuciło w lasy. Stach był między nimi.
Późno opatrzyła się straż i puściła w pogoń na wszystkie strony; niektórych schwytano zmarzłych i zasieczono pałkami dla zbawiennego przykładu. Stach wbiwszy się w gęste zarośla, widział w koło siebie snujących się żołnierzy, ale szczęśliwie uszedł ich oka. Wyczekawszy o głodzie noc i dzień, wyszedł późniéj z kryjówki i od wioski do wioski przekradał się powoli, wypłacając ludziom za chleb posługą, rąbaniem drew, i t. p. Często zgłodniały przemarzły, chory — jakimś cudem uszedłszy oddziałów, krążących po drogach, w żebraczéj odzieży... przedarł się nareszcie do Skały...
Jemu też w kolebce palec losu napisał na czole.
— Będziesz sierotą i tułaczem...


Z Sarnowa nie było żadnéj wieści, Karol ani mógł ani chciał tam powracać, listy nie dochodziły, kogoś wysłać potrzeba było... Abraham opatrzywszy się w paszport moskiewski, (sowicie opłacony) podjął się jechać na Wołyń. Wiózł on z sobą listy do Żytomierza, do umocowanego prawnika naglące o sprzedaż majątku, z którego choć część chciał Karol ocalić, jeśli nie dla siebie to dla wdowy i Tadzia. Marzyło mu się też jeszcze o Saracence... Słyszał że byli ludzie, którzy się rozbiegli po wszechświecie szukając pomocy ojczyźnie; przebąkiwano, że Francya poda nam dłoń bratnią, że gdzieś nad Sekwaną zbiorą się polscy żołnierze... Głuche te wieści ożywiły Karola, kręcił wąsa i mruczał po cichu...
— Pójdę jeszcze!
I spoglądał na Saracenkę swoją.
— Przysięgłem do ostatka walczyć i dotrzymam ślubu... niech się tylko bęben odezwie — resztę krwi poniosę...
Na próżno Ewa czasem usłyszawszy podobną mowę, usiłowała go przekonać, że obowiązków swych dla kraju dopełnił, że młodsi pójdą go zastąpić... Karol nie spierając się milkł... ale widać było, że stał przy swojém.
Ile razy się z tém odezwał, Tadzio mu szeptał na ucho, prostując się.
— Pojdziemy razem, stryjaszku, bo ja samego nie puszczę!!
To prawdopodobieństwo jakiéjś nowéj wyprawy przynaglało też Karola do sprzedaży majątku i zebrania grosza... zdawało się, że głośnéj nie grając roli w ostatnich wypadkach, mógł ujść nie postrzeżony od grabieży Sarnowa... Ale pospieszyć było potrzeba, aby się Moskwa nie opatrzyła. — Polecał więc Karol sprzedać za co bądź, wyłączając tylko Rotmistrza i pamiątki niegdyś wywiezione ze Skały, które chciał zostawić Tadeuszowi. Cieszył się, że one nazad pod tęż starą swą strzechę powrócą.
Wyjechał żyd i długo nie było go widać z powrotem... listów z poczty ani się było można spodziewać, bo one były w ręku moskiewskiém.
Brakło więc wiadomości o losach posłańca i podróży celu; gdy nareście jednego szabasowego wieczora dano znać do dworu, że Abraham powrócił, ale ponieważ gwiazdy już były na niebie wdział naprzód obrzędowy strój i pobożnie stanął do modlitwy.
Nazajutrz więc dopiero odebrał Karol listy i pieniądze. — Sarnów został sprzedany jednemu z sąsiadów, ani źle ani dobrze; kupiec całą summę dał gotówką, o co właśnie chodziło. Nie chciał się podjąć Abraham przewiezienia jéj, wziął tylko część, resztę zaś przesłano przez Warszawę. — Pamiątki miano późniéj gdy się kraj uspokoi wyprawić do Skały...
Rotmistrz Poremba w czasie rewolucyi jeszcze zgryzłszy się straszliwą wieścią o pragskiéj rzezi, położył się powtarzając — trzeba umierać, nie ma po co żyć — i w istocie umarł.
W ten sposób Karol był uratowany, mógł do czasu pozostać w Skale nie stając się ciężarem wdowie, owszem spiesząc dla niéj z pomocą. Odetchnął swobodniéj, pilniejsze długi natychmiast popłacone zostały, Tadzio dostał konia, siodło i książki do nauki.
Czuł to Karol, że przynosząc im trochę grosza i pracę swoją, mógł wyratować Ewę i Tadziowi przyszłość zapewnić... ale potrzeba się było wyrzec ślubów... obowiązków, i tego co karmią duszy było od młodości.
Czasy to były jeszcze... w których stare pokolenie szlacheckie z tradycyi czuło się powołaném do ofiar dla ojczyzny bezbrzeżnych... póki życia, póty poświęcenia. Nikt, że coś uczynił nie uwalniał się od robienia więcéj, dopóki tylko sił stało... Karol téż nie pojmował aby mógł ocalony, spokojnie sobie orać ten zagon, ekonomować i siedzieć u komina, gdy drudzy szli na trud i walkę... w chwili gdy kraj jęczał skuty, gdy niewola dojmowała i upokarzała.
Jak tylko przyszedł do zdrowia, nasłuchiwał co się działo, był jak na czatach nieustannych...
Każdy odgłos, plotka niedorzeczna, wypadek jakiś, co mógł Europą wstrząsnąć... drażniły go, nie dawały usnąć spokojnie... chodził, rwał się, zdejmował Saracenkę ze ściany i probował dłoni.
Dłoń odzyskiwała siłę... Héj! mówił uśmiechając się do siebie...
Jeszczem duż! jeszczeby się poszło gdyby zawołali.
Ale z dala od rozproszonych nie dochodziły go nawet pewne od nich wieści, nic oprócz głuchych pogadanek o kupkach rozproszonych po Wołoszczyznie, w Wenecyi, w Stambule, — o Polakach którzy w Hotelu Diesbach kupili się i naradzali, ściągali ku sobie ludzi wpływu, kobiety serca, nic sami, nic przez nich i przez nie uradzić nie mogąc...
Nazwiska wielu z tych ludzi dobréj woli, znane były Karolowi, o innych zasłyszał dopiero; ale i jemu zdało się prawie niepodobieństwem, aby z wygnania garstka tułaczów zdołała dźwignąć tę, któréj tysiące dłoni i serc uratować nie mogły... Szukał on wśród nich imienia wielkiego męża jasnego, coby mógł stanąć na czele rozproszonych i... znaleźć go nie umiał. Ani Michał Ogiński, ani Starosta Szczerzecki, ani Sołtyk i Prozor, mimo znanego patryotyzmu... nie mieli téj siły, co pociąga narody, co apostołuje i nawraca... a szło o wielki cud, o przebudzenie ze snu samolubstwa i pomstę na gwałcicieli prawa narodów...


Tak upływały dnie w Skale, Karol przyszedłszy do zdrowia, już prawie obył się myślą zostania piastunem Tadeusza, jego opiekunem, przyjacielem, nauczycielem, przysposobienia w nim krajowi zastępcy, żołnierza, obrońcy.
Wszystkie nadzieje złożył on w nim, a Tadeusz dał im świetnie się rozwinąć; była to natura rycerska, szlachetna, gorąca, niecierpliwa do czynu i przepojona od kolebki macierzyńską pieśnią o Polsce męczeńskiéj. Karol znajdował w nim lepiéj niż odrodzonego samego siebie, bo istotę pełniejszą jeszcze, a uczuciem potężniejszą. Wychowanie kobiece, wcześniéj, prędzéj dało się otworzyć duszy, jak się kwiat od ciepłego otwiera oddechu... Tadeusz nad wiek rozwinięty, dojrzały w towarzystwie stryja czerpał te niezbędne wskazówki do znajomości świata i ludzi, bez których młodość rzadko gorzkich unika zawodów. Oba byli z sobą w stosunku prawie braterskim, gdyż Karól zbliżyć go do siebie usiłował, zwracając do zupełnéj otwartości i poufałości — a Tadeusz skłonnym był serdecznie pokochać stryja... Teraz stał on się dla niego wyrocznią.
Kilka miesięcy przebytych z nim z chłopięcia wydobyły mężczyznę...
Wrzące w nim uczucie miłości dla kraju, zmuszało Karola ukrywać i swe nadzieje i plany; Tadeusza bowiem powstrzymywać musiał co chwila i wskazywać mu, że nie dosyć się było poświęcić ochotnie, lecz skutecznie...
Karol wreście otrzymał od niego słowo i zaręczenie, że bez jego wiadomości nie rzuci się na oślep i czekać będzie aż stryj mu... porę wskaże.
Gdy wychowanie to moralne Tadeusza zaprzątało wyłącznie prawie Karola, jednego wieczora przyniósł Abraham tajemniczy list nie podpisany, wręczony mu z poleceniem aby go natychmiast odniósł do dworu i oddał samemu Plucie. Szczęściem Tadzio się był oddalił chwilowo, a Karol żyda odprawił i zakazał mu o tém wspominać, tak, że list pozostał tajemnicą. Wzywano go w nim aby natychmiast dla pilnéj sprawy krajowéj do Krakowa przybywał. W karteczce wskazano mu iż żebrak we Floryańskiéj bramie stojący z krucyfiksem na szyi, przy oddaniu mu jałmużny — w imie Floryana... powie gdzie się stawić należy....
Chociaż pismo było bez podpisu, Karol pełen zaufania, czując że szło o sprawę kraju, nie zawahał się nawet z wyjazdem. Szło mu tylko o to, aby się w domu celu jego nie domyślano...
Jednéj nie tracąc chwili, rozgrzany tą myślą, że się coś przygotowuje, i że on potrzebnym tam być może... Karol wszedł do pokoju Ewy, oznajmując jéj, iż kontrakt o dostawę zboża zmusza go pospieszać do Krakowa. Dosyć niezręcznie naplątał jakoś nieuniknionych konieczności wyjazdu, zbyt gorąco brał do serca zbożowy interes, ażeby podejrzeń siostry i młodego chłopca nie obudził... Nigdy go jeszcze tak ożywionym nie widzieli... ale nie śmieli posądzić o udanie... Ewa prosiła tylko, aby się nazbyt interesem tak małéj wagi nie gryzł i nie martwił.
Tadeusz przeczuł bardziéj niż zgadł jakąś tajemnicę, lecz badać nie śmiał, przykro mu się tylko zrobiło, że stryj nie miał w nim dosyć zaufania, aby mu ją powierzyć.
Karol nie zdradziwszy się, pożegnał co prędzéj wdowę, ucałował Tadzia, powierzając mu dom i gospodarstwo i tysiące pilnych wskazując zajęć, rankiem kazał zaprządz konie i co rychłéj pospieszył do staréj stolicy....


Było to jakoś pierwszych dni Stycznia 1796 roku; Karol nie doczekawszy się święta Trzech Króli biegł do Krakowa już naówczas będącego w ręku Austryaków. Potrzeba było nadzwyczajnych ostrożności ażeby oczów nie zwracać na siebie; bo chociaż imie Polski znikło, widmo jéj ścigano wszędzie.
Mrokiem posępnego dnia zimowego wjeżdżając w Floryańską bramę, Karol spostrzegł dziadka spartego na kiju z krzyżem mosiężnym na piersi, pochylił się do niego z sanek dając mu jałmużnę w imie św. Floryana... i odebrał w zamian w uścisku ręki karteczkę. Konie zaledwie zwolniwszy kroku, ruszyły na rozkaz daléj... zajechano do gospody, która oddawna służyła Skale. Dziedzictwem u nas szły tak wszelkie stosunki. Tu dopiero Karol wyczytał na kartce adres domu pani L... i termin na tenże wieczór oznaczony... Ledwie czas przebrać się było, i przebiedz uliczkami bocznemi do owéj w rynku kamienicy.
Serce mu biło, gdy wszedłszy do nie wielkiéj sklepionéj izby od podwórza, wskazanéj przez milczącą sługę starą, znalazł tam już zgromadzonych znanych sobie z poczciwego do ojczyzny przywiązania Leszczyńskiego, (gospodarza domu) Grzymałę, Raciborowskiego, Nowowiejskiego i kilku innych obywateli. Na boku rozmawiał przystojny arystokratycznych rysów twarzy, fizyonomii wyrazistéj mężczyzna średniego wieku z Waleryanem Dzieduszyckim. Zapoznano go z Karolem zowiąc Janem Riedel... a choć łacno było odgadnąć, że imie to ukrywało jakąś znakomitość zbyt głośną... Pluta udał że się nic nie domyśla... Twarz ta nie była mu obcą... ale do niéj pewnego imienia przywiązać nie umiał.
Riedel samem obéjściem się z Dzieduszyckim, zdradzał swe incognito, czuć w nim było wielkiego pana... słuchano go z uszanowaniem, zdawał się być wysłanym tu umyślnie i stanowił oś, około któréj obrady się obracały.
Wszyscy aż do tego bezimiennego gościa, który Riedlem nazywał się, tylko dla tego, iż się jakoś przecie nazywać było potrzeba — przywitali starego żołnierza, towarzysza broni Pułaskiego i Kościuszki z uczuciem serdeczném... Podwajały je rany na polu Maciejowickiem otrzymane... wszedłszy na gorącą rozmowę, Karol zaledwie przywitawszy zebranych, cofnął się, nie chcąc jéj przerywać. Ale co chwila otwierały się drzwi po nim, ktoś nowy wsuwał się... szeptano po cichu, czekając zagajenia ogólnego rozpraw...
Nie rychło po cząstkowych obradach ścisnęło się kółko przy panu Riedlu i Dzieduszyckim; pan Waleryan głos podniósł pierwszy. Czuć w nim było wzruszenie wielkie, — w Polsce która chorowała na retorykę, od tak dawna publiczniéj nikt się już nie odzywał!
— Panowie a współobywatele, rzekł — ciężki cios spotkał ojczyznę naszą, ale w Bogu wszechmogącym nadzieja, że on będzie tylko próbą miłości dzieci dla matki... Nie ścierpi Opatrzność, ażeby krzywda tak wielka spełnić się miała bezkarnie, aby grabież i gwałt niesłychany pozostał nie pomszczonym.
Otóż przynosimy wam wieści dobre. Oswobodzony naród francuzki chce nam podać dłoń pomocną; Rzeczpospolita siostra, przyrzeka zająć się losem naszym czynniéj i śmieléj, niż niegdyś Francya Ludwików.. Ale potrzeba, ażeby naród sam dał wprzódy znak życia; aby gotując się do uzbrojenia i potargania więzów, jawnie światu dowiódł jakimś uroczystym aktem, że żyje. Zawiązanie się starym obyczajem konfederacyi i urzędowy jéj charakter, jéj protest jest nieodbicie potrzebnym, Ziemia, w któréj leży stara stolica rzeczypospolitéj, gdzie akt powstania narodu ogłosił najpierwéj Kościuszko, pierwsza i dziś powinna rękę przyłożyć do dzieła.
Mówił, słuchali go wszyscy w milczeniu poważném, obéjrzał się po przytomnych, twarze były zasępione i smętne, ale nikt z obawy niebezpieczeństwa, nie sprzeciwił mu się... zgoda była powszechną.
W tem Riedel przerwał żywo głos zabierając.
— Dyrektoryat teraźniejszy stojący na czele rządów we Francyi przyrzekł i dał nam dowody, iż szczerze sprzyja naszéj sprawie... posłowie rzeczypospolitéj, ajenci jéj w Wenecyji, w Konstantynopolu, w Berlinie troszczą się i opiekują losem naszych wygnańców, uważając ich jakby za dzieci Francyi. Ich pośrednictwu winniśmy zawiązek wktótce urosnąć obiecującego legijonu na Wołoszczyznie. Konstanty Stammaty choć nie jest urzędownie umocowany ku temu.. daje nam niewątpliwe współczucia oznaki...
Lecz rzeczpospolita francuzka nie może się ujmować za tymi, którzy sami oznaki życia nie dadzą, kilku wygnańców nie może mówić w imieniu kraju, nie mając umocowania od niego.. Tém pełnomocnictwem będzie akt, do którego podpisania was wzywamy, szczędząc o ile możności osoby i chroniąc je od odpowiedzialności. —
Taki był wstęp narad, które skończyły się w prędcę ułożeniem aktu konfederacyi, natychmiast podpisanego przez przytomnych obywateli ziemi krakowskiéj.
Wiedzieli oni dobrze wszyscy, że życie i mienie stawią — związując się pod czujném okiem zaboru, jako obywatele rzeczypospolitéj ku jéj obronie, nikt przecież z siebie nie odmówił ofiary.
— Mościpanowie a bracia, rzekł nakoniec Dzieduszycki — wielu poszalało z rozpaczy, — wielu sobie popodrzynało gardła, wielu — jak Wojewoda Sieradzki (Walewski) woła dziś, pijąc na zalanie pamięci — Panie Boże, nie daruję ci, że tak Polskę prześladujesz! — ale to wszystko — nic potém.. Rzecz to nie męzka rozpaczać, śmiercią ojczyznie nie dopomożemy, proces z Panem Bogiem daremny... trzeba czynów! trzeba pracy! trzeba ofiary! Bądźmy do nich wszyscy gotowi a ojczyzna wstanie z mogiły!
— Do ostatniéj krwi kropli i do ostatniego grosza.. gotowiśmy! zawołał Grzymała...
Podpomogli mu inni. —
Karol ze łzą w oku akt konfederacyi podpisał, jako stary ziemianin krakowski, ale rzuciwszy pióro, odezwał się do Grzymały: — -
— Wszystko to dobrze mości dobrodzieju, tylkom ja tu nie na swejém bodaj miejscu... Od pierwszéj młodości byłem żołnierzem, służyć ojczyznie radą nie moja rzecz — bom nie polityk, ani mieniem, bo mi go maluczko zostało... szabląm gotów! Raczcie mi powiedzieć, gdzie mam z nią iść — choć dzisiaj... Krew moja do sprawy należy...
— O tém dowiecie się od drugich swojego czasu, rzekł śmiejąc się nieco z gorliwego pospiechu Grzymała. Dziś jeszcze w saméj Polsce wojska zbierać i pomyśleć nie można... trzeba serca i ludzi przysposabiać, aby na dany znak byli pogotowiu, a zewnątrz przybywającą siłę poparli... Myślą jest wielu najgorliwszych patryotów skupić, co tylko do oręża zdatne na Wołoszech lub we Włoszech; z tym legionem wtargnąć do kraju... a ten ma być na skinienie gotowym...
— A więc iść! iść! przerwał Karol... na Wołoszę... do Włoch! gdzie każecie natychmiast. Jeśli to życie nasze poświadcza, iść nie tracąc chwili.
Dzieduszycki go objął ściskając...
— Bez gorączki! rzekł... gorączka nas gubi... tyś stary żołnierz barski, dajże przykład karności i słuchaj ordynansu...
— Kto da go? spytał Karol markotno...
— Nie obawiaj się — odparł p. Waleryan, przyjdzie on... i powoła...
— Pamiętajcież! dodał Pluta, a nie zwłóczcie... bo jeśli ów ordynans nie nadejdzie... a dusza nie strzyma... pójdę gdzie oczy poniosą na szczęk oręża!
Kiedy drudzy na wygnaniu pracują a cierpią, nam téż tu pod pierzyną nie leżeć.
— Mój Boże! jakiś ty szczęśliwy! westchnął ściskając go Leszczyński — włos mu siwieje, a w sercu zawsze lat dwadzieścia cztéry, jak gdy do konfederacyi wychodził!
Karol niemal zawstydzony tą pochwałą, spuścił oczy i zamilkł...


Powracając z téj wycieczki do Krakowa, Karol spotkał na drodze już konno naprzeciw wybiegłego Tadzia, który się o niego niepokoił... i codzień po kilka razy puszczał gościńcem ku Krakowu... w ganku powitała go radośnie Ewa... Z wejrzeń syna i matki czytał obawę... zdawało się, iż się go już z powrotem niespodziewali... Patrzano mu w oczy badająco, trwożliwie, — ale Karol o wszystkiem zamilczeć musiał. —
Pobożne to kłamstwo wszakże, człowiekowi nienawykłemu doń, nawet w obec Ewy i Tadeusza powieść się nie mogło... czuli oni, że ich zwodził, że coś w sobie ukrywał, i że im lada chwila wymknąć się może.
Ewa płakała w obawie stracenia ostatniego opiekuna swego dziecięcia, drżała aby się jéj ten odzyskany, tak cudownie przyjaciel, nie wyśliznął i nie poniósł ostatka życia na niepewne losy... Tadzio myślał tylko o tém, ażeby towarzyszyć stryjowi... gryzł się upokorzony tem, że go jeszcze za dziecko uważano, że nic nie wiedział. W duszy poprzysiągł on sobie, jeśli Karol wyjdzie, pójść za nim... choć na koniec świata..
Nie zwierzał się z tém matce, choć oczy jéj nawykłe badać syna, do głębi w jego duszy czytały... Podwójnym więc niepokojem i obawą drżało biedne jéj serce sieroce... i płakała a modliła się, modliła się a płakała, aby Bóg od niéj ten cios odwrócić raczył. —
Jakkolwiek zaprzątniony już przygotowaniem do wyprawy dalekiéj, do któréj tylko czekał skinienia, Karol dojrzał co się działo z Ewą i jéj synem... postrzegł niespokój, przeczuł łatwo co zrodzić go mogło...
Przekonywał się codzień, iż tak ich rzucić, nie rzekłszy słowa — nie może. —
Z każdym dniem wyjazd zdawał się bliższym, potrzeba było serce otworzyć, walkę stoczyć... i niewykradając się, jak niegdyś, wyruszyć, matkę powierzając synowi, syna matce...
Dotąd przedmiotu tego nie tykali, choć wszystkim on stał nieustannie na myśli... nareszcie jednego wieczora wszedł Karol do pokoju wdowy i znalazłszy ją we łzach przy klęczniku, wzruszoną, zbolałą na siłach upadłą... uczuł że godzina ciężkich wyznań wybiła.
— Kochana siostro, rzekł — nie śmiem badać tajemnicy łez twoich, ona do ciebie i Boga należy... któż dziś zresztą z najtwardszem sercem nie płacze? ale gdy patrzę na nie, pytam się mimowolnie siebie czybym ich ofiarą jaką otrzeć nie mógł? powiedz mi, wyznaj, bądź szczerą...
Ewa ocierając łzy usiadła przy nim, ujęła jego rękę i przycisnęła ją do ust...
— Mój bracie, mój przyjacielu, rzekła... wiem że nie poskąpiłbyś ofiary... ale nie śmiem za wiele wymagać od ciebie... Łzy moje... to owoc całego nieszczęśliwego życia... wspomnień, zawodów... możeby jednak oschły, gdybym o Tadeusza, jego przyszłość... o ten dom spokojną być mogła, który ty z pustki uczyniłeś znośnym... który żyje i opiera się na tobie! — Ale czasy są jak przed burzą... cisza przerażająca.. w niéj serce czyta trwogę, samo jutro się zdaje przepaścią...
Nikt mi nic nie mówił, przecież odgadłam ja wiele... coś się gotuje, uczynisz że ty ofiarę dla sieroty i wdowy byś życie całe oddawszy ojczyznie, resztę jego dla nich poświęcił? Wówczas źródło tych łez wyschnie i ja odżyć jeszcze potrafię... od twéj podróży do Krakowa, kochany bracie... marzę, iż wyjeżdżasz, uciekasz od nas, porzucisz nas samych... Uspokój mnie, proszę cię... błagam...
Karól głowę spuszczoną na piersi podniósł, w męzkim oku jego, które zwrócił na biedną kobietę, błyskała jakby łzy spalonéj resztka...
— Zmuszasz mnie, rzekł powoli... — do ciężkich i bolesnych wyznań, siostro droga... ja kłamać nie umiem wszystko... wszystko ci dziś powiedzieć muszę, choćbym cię miał zasmucić.
Zacznę od tego, co dawno pogrzebione leży na dnie serca... Od młodości ślubowałem poświęcenie się dla ojczyzny... uczyniłem to z wiedzą, z przekonaniem i chcę uroczystéj przysięgi dotrzymać... Nie należę do siebie, do rodziny, należę do krwawych zwłok macierzy... Gdyby co mnie z téj drogi sprowadzić było mogło, to pewnie przywiązanie do ciebie... w tym dniu, gdym Skałę opuszczał na zawsze, a serce mi się za tobą... jak dziś jeszcze rozdzierało... ale mi brzmiały w uszach dziadowskie słowa... że Plutowie jedném pokoleniem zadłużyli się ojczyznie, że naszego rodu sławą było ginąć na placu boju... Nie mógłem dla szczęścia własnego poświęcić obowiązku, straciłem je... odbolałem moją i twoją dolę... ale nie czuję się jeszcze wyzwolonym ze służby, rozwiązanym z wiekuistego ślubu...
Tak jest, siostro kochana... ludzie pracują dla kraju, gdy mnie powołają — pójdę.
Spojrzał na Ewę, która chustką twarz zakrywszy, tłumiła łkanie i jęk...
— A! nielitościwy bracie, zawołała rzucając rękę na dłoń jego... więc chcesz, byśmy tu bez ciebie marnie zginęli! Powtarzam ci, my żyjemy tobą! poniesiesz dla téj ojczyzny nie siebie jednego ale mnie... i to dziecię... to dziecię, na którém wszystkie moje nadzieje!
Życie moje, to już dogasające płomię... lecz Tadeusz... ja go znam, jeśli ty pójdziesz, nic go nie wstrzyma, uczucie obowiązku tego równie jest silne w jego sercu, jak w twojém... A czyż on dorósł do walki? do obozu? do niebezpieczeństw?...
I Ewa znowu łkać poczęła...
Powoli zsunęła się na kolana przed nim, głowę złożyła na jego rękach i łkając wołała:
— Ulituj się nademną! ulituj... mój bracie... jam tak biedna! tę życia resztkę mi daruj...
— A! gdyby to było w méj mocy! zawołał poruszony żołnierz stary — siostro... nie potrzebowała byś modlić się tak przedemną i w rozpacz mnie wprawiać. Ale tyś Polka i ty zrozumiesz to słowo wielkie — ojczyzna! tyś chrześcianka i wiesz co znaczy — przysięga! tyś kobieta i czujesz, co cześć żołnierska! Nie każ mi być wiarołomcą i winnym zdrady...
Ewa podniosła się powoli, załamała ręce, stanęła boleści pełna i na pół skamieniała.
— To wyrok śmierci na mnie, rzekła, ale go zniosę w imię tych świętości, które szanować nawykłam... Karolu... ocal mi syna! a Bóg mi ciebie ocali... Wymodlę twój powrót u Niego! ty, wstrzymaj to dziecię, rozkaż mu... Ulituj się nad — matką.
— Zrobię co każesz, odpowiedział Karol, nigdy téż nie namawiałem Tadeusza na wyjście... ani bym na nie pozwolił. — Jest za młodym, jest tobie potrzebnym... wątpię, ażeby się ośmielił... Mówił co?
— Nic mi nie mówił, alem w oczach jego czytała — zawołała Ewa... powtarza ciągle, żeś ty dla niego przykładem...
Jak ty gotów jest ujść nocą z rodzicielskiego domu... pamięta otem, że w jego wieku odbyłeś swą pierwszą wyprawę.. Karolu! bracie, zaklinam cię, powstrzymaj go, zwiąż przysięgą... ja umrę jeśli go stracę... w życiu nie miałam pociechy prócz tego dziecięcia, byłoby to próbą ciężką, nad siły, zlituj się...
— Nie lękaj się, nie lękaj, rzekł Karol, całując drżące jéj ręce... Tadeusz musi mi być posłusznym...
— A ty! spytała Ewa... a ty? nie daszże się skruszyć.
— Biedna kusicielko! szepnął stary ze łzą w oku... nie opieraj się przeznaczeniu... zostaw mnie losom moim! — Ja pójdę, ja muszę, użyteczny czy nie, poniosę szablę na stanowisko, któremum się ślubował. Nadziei mam nie wiele przecież... gdzie wszyscy w imie jéj, tam i ja być muszę.
— I znikniesz mi znowu, opiekunie mój, a Skałę zostawisz pustkowiem...
Karol westchnął, obawiał się już zmięknąć, ścisnął jéj rękę i wybiegł milczący.


Nazajutrz potrzeba się było z Tadziem rozprawić — czuł Pluta, że mu to nie przyjdzie łatwo. Stawił się na jego miejscu i nie wiedział czyby był głosu matki czy stryja posłuchał.
Właśnie go zastał młody chłopak nad Saracenką zadumanego ze śpiewką konfederacką na ustach.
— A Stryjaszku! zawołał, łapię cię na uczynku... śni ci się Bar znowu, przypatrujesz się staréj szabelce... coś się święci... coś się święci, a mnie, jako młodemu dudkowi nic nawet wiedzieć nie wolno.
Karol go do piersi przycisnął, powoli szablę na miejscu wieszając, rzekł:
— Słuchajże, tym razem będę z tobą mówić poważnie, jak z dorosłym mężczyzną, złóż gorączkę na chwilę, jeśli możesz... i przyjmij słowo moje do serca.
Co byś o mnie powiedział chłopcze, gdyby się co robiło, do czegobym ja ze starém mojém doświadczeniem żołnierskiem był potrzebny... gdyby mnie wołano... a ja nie stanął?
— Jakto! nie stanął! to nie może być, buchnął Tadeusz, nie nazywałbyś się Plutą i nie byłbyś sobą!
— Dobrze mówisz — potwierdził Karol... to nie może być!
— Więc się coś robi! spytał z iskrzącemi oczyma młody chłopak rzucając się na stryja — mów co si robi!
— Tak, przyspasabia się... odparł Karol.
— I ty pójdziesz? podchwycił Tadeusz.
— Naturalnie, gdy zawołają, pójdę,..
— A ja! a ja! krzyknął młodzieniec.
— A ty — zostaniesz, rzekł zimno Pluta.
— Nie! jeśli ty pójdziesz, i ja pójdę... na to ci przy....
— Stój! nie rwij mi się, póki ci nie dokończę... bo ja tobie przysięgam, że ty mi się ztąd nie ruszysz....
Tadeuszowi zaiskrzyły się oczy, usta zaciął, płomień gniewu buchnął wejrzeniem.
— Nie rozumiem — zawołał... mam te lata w których ty bez zezwolenia rodziców, wyszedłeś na kraju obronę... mam serce, czuję się silnym... obowiązek woła.... w domu nie zostanę...
— Zostaniesz... zimno powtórzył Karol.
— Jakaż siła mnie wstrzymać może.?. gwałtownie przerwał Tadzio... prawie do gniewu rozdrażniony.
— Obowiązek względem matki i.... wyraźny rozkaz tych co w imie ojczyzny tak dobrze mną, jak i tobą rozporządzać mają prawo.
Ostatnie wyrazy nieco uśmierzyły Tadeusza, słuchał już mniéj sierdzisty i rozżarzony.
— Siadaj i słuchaj spokojnie, dodał Pluta. Nie potrzebuję cię ostrzegać, że to co ci mówię, jest tajemnicą świętą, że zdradzić ją płochością, słowem, niecierpliwością byłoby sprzeniewierzyć się téj ojczyźnie, któréj tak służyć pragniesz.
Legiony polskie ze starych żołnierzy formują się za granicą, pod opieką Francyi. One stanowią jednę część pracy narodowéj, pierwszą, może mniéj nawet ważną nad tę, która na was pozostających w kraju przypada. Rozumiesz, iż legiony te na to tylko służyć mają, aby gotowe kadry siły zbrojnéj i organizacyą militarną przyniosły Polsce spętanéj.
Na tych co pozostaną tu, leży obowiązek przygotowania Polski do powstania, gdy my wkroczymy ze sztandarami Francyi i wskrzeszonym orłem naszym. Nie wolno nikomu rwać się naprzód, każdy powinien to czynić co mu nakazują... i iść na stanowisko sobie wyznaczone. Tyś młody, a zatem musisz i powinieneś pozostać, sposobiąc ludzi, magazyny, pieniądze.
Tadeusz patrzał mu w oczy jakby chciał z nich wyczytać, czy to co mówi jest prawdą...
— Więc mi wyjść nie wolno? zapytał.
— Jeśli istotnie chcesz należeć do tych co posłuszeństwo poprzysięgli krajowi, musisz spełnić rozkazy... i pozostać w miejscu...
— Tak! z założonemi rękami, kiedy drudzy bić się będą! zawołał Tadeusz....
— Przepraszam cię, niebezpieczeństwo wasze, gdy wam spiskować, przygotowywać się, naradzać, gromadzić przyjdzie, może większem się okaże niż tych co tam uzbrojeni staną...
— A dlaczegoż wy idziecie? zapytał Tadeusz.
— Dla tego, że tam gdzie wojsko organizować, sztyftować, z niczego tworzyć przyjdzie, ty mój młodzieńcze nie zdałbyś się na nic, a ja stary żołnierz... jestem potrzebny... Tadeuszowi łza dziecinna zakręciła się w oku, ruszył ramionami, zamilkł, ale czuć było, że się przekonać jeszcze nie dał.
— Zostawiam ciebie pod rozkazami starszyzny województwa, która rozporządzi, co masz do czynienia, dodał Karol powoli. Zgłosisz się do Leszczyńskiego i Grzymały, jeśli oni cię pierwsi nie wezwą... ale z nazwiskami, mój Tadziu! pamiętaj... ostrożnie! to co ci powierzam jest tajemnicą najwięszéj wagi, rachuję na twą dojrzałość.
Tadzia to nieco ułagodziło.., przyszedł stryja uścisnąć.
— O mój dobry kochany opiekunie, zawołał; na jakąż ty mię wystawiasz próbę!
— Służyć ojczyźnie, kochany Tadziu, nie każdy umie, choćby nie jeden pragnął. Żadna to sztuka porwać się samopas i zrobić to, co człowiekowi do smaku i do serca przypada... prawdziwe poświęcenie jest pokorne i ciche, wytrwałe, nie szuka ono zaspokojenia fantazyi, ale karne i posłuszne stawi się pod rozkazy starszyzny. Rozumiem bardzo dobrze, dodał, iżby ci przyjemniejszym być mogło pójść się rąbać — ale jeśli tu użyteczniéjszym podwójnie być możesz; obu matkom twoim? jeśli tu nie jeden ale dwa razem równie wielkie spełnisz obowiązki?
Tadeusz spoważniał.
— Słuchaj stryju — a jeśli się oni do mnie nie zgłoszą?
— Ty zgłosisz się do nich, rzekł Karol.... Ja także do starszyzny należę, i nie jako stryj, ale jako naczelnik rozkazuję ci trwać na tem stanowisku... daję ci słowo na to... uroczyste, że gdy na naszéj ziemi bić się przyjdzie, wstrzymywać cię nie będę...
Tadzio porwał jego rękę i począł ją całować....
— Naówczas, — dorzucił Karol, ja już pewnie inwalid złożę w twoje młode dłonie Saracenkę starą z błogosławieństwem... pocałuję cię w czoło... i powiem jak mówili starzy nasi:
Usque ad finem!



KSIĘGA IV.

Jeszcze Polska nie zginęła!

Jednego dnia letniego 1796 roku odebrawszy nareszcie oczekiwaną od dawna wiadomość, iż legiony we Włoszech przychodzą do skutku pod wodzą Henryka Dąbrowskiego, jednego z tych których wsławiła kampania 1794. Karol nic nie mówiąc nikomu, przysposobił się do wyjazdu. Ewa i syn jéj uspokojeni nieco przeciągnięciem wyprawy, nie domyślali się wcale, że konfederat znowu miał ruszyć w pole... Spóźniona nieco doszła go wieść, gdy już mnóstwo innych z różnych stron Polski pospieszało pod sztandary z orłem białym, przedzierając się z największemi niebezpieczeństwy do Francyi... zwyciezkiéj i groźnéj nieprzyjaciołom...
Kto wie czy ten wyjazd ze Skały, z męzką rozwagą, z zimną krwią i poświęceniem serdeczném podjęty, nie kosztował Karola więcéj, niż pierwsze jego ciche wykradzenie się pełne świetnych nadziei. —
Szedł teraz wielekroć zawiedziony, znękany, obowiązkowi posłuszny, lepiéj znając trudności tego zadania, o które już tyle rozbiło się poświęceń... prawie pewien, że na ten próg już nie wróci. — Ale Polska wołała!
Nie chciał on im i sobie pożegnaniami krwawić serca, utaił boleść, skłamał uśmiech, aby nie obudzić podejrzeń, dał Ewie dobranoc jak codzień, pozwolił Tadeuszowi długo w noc siedzieć na gawędce u siebie, nie zdradził się niczem... nie widać było przygotowań do drogi, a jednak o świcie, gdy wszyscy jeszcze spali, zdjął saracenkę z gwoździa, i pieszo się wyśliznął za dwór do gospody Abrahama, gdzie na niego już zamówione konie czekały....
Nazajutrz rano nie domyślano się ucieczki, bo Karol przebąknął, że może wyjdzie na polowanie, czekano go cierpliwie z wieczerzą... i gdy już noc była, strwożony Tadeusz wbiegł do jego mieszkania. Spojrzał na ścianę, nie było saracenki... na stole dwa listy leżały, do Ewy jeden, do Tadeusza drugi, przypominający mu obowiązki...
Smutny jak grób stał się znowu dwór w Skale...


Któż zliczy tych lat ofiary i kto je oceni? Na odgłos głuchy, że gdzieś tam powiała chorągiew polska... rzucali ludzie rodziny, majątki, groby... co mieli najdroższego... i przedzierali się spiesząc do tego zawiązku mścicieli... Nie wstrzymały ich łzy, nie powściągnęła trwoga, choć niebezpieczeństwa były wielkie... Na téj drodze stały więzienia, nędza... dla wielu grób... Niektórzy nie mogąc inaczéj, przedzierać się musieli przez Turcyą, aby się dostać do wybrzeżów Srodziemnego morza, pod groźbą niewoli, gdyby okręt wiozący wpadł w ręce Anglików, lub barbaresków Korsarzy.
Często bez grosza, o głodzie, żebraczo, z niecierpliwością trawiącą jak gorączka, szedł dobrowolny tułacz, niosąc dłonie swoje i krew... tam! tam! gdzie matka wołała.
A w pośród idących pielgrzymio na ten głos wdowi, iluż niosło z sobą nadzieję, jak wielu zwątpienie i rozpacz i pragnienie tylko przelania krwi na świadectwo wiary... Młodzi, starzy... słabi, jakby ze snu przebudzeni wołaniem: — Do broni! wstawali i szli... ci których już za umarłych miano... Pustoszały ławy szkolne, nikli gospodarze, ze dworów słudzy;... starzy żołnierze, co już walczyli, biegli, aby walczyć jeszcze, ci, co nie dorośli do broni, chwytali ją, aby dowieść, że dźwigać już byli godni. Takich chwil uroczystych zmartwychwstania na duchu, ileż to już krwawo zamkniętych liczy Polska!
Mogą szydzić z nas wrogowie nasi, ale sam na sam z sumieniem, powie z nich każdy; — Naród to był bohaterski ofiarą... i żyć godzien.


Swoją miłością ojczyzny mierzyli wychodźcy świat i ludzi. Spadkobiercy narodu chrześciańskiego, katolickiego jako żaden inny, to jest powszechnego — czuli się zawsze braćmi całego Bożego świata. Dopóki Polska żyła, przybłędy ze wsząd, z nędzą na czole, z bólem w ustach znajdowali tu zawsze bratnią gościnę i serca.... choćby boleść była kłamana a nędza nie prawdziwa; — zdawało się teraz tym poczciwym, dziecinnéj wiary wygnańcom, że się mogą powołać na to braterstwo, które pełnili; że w imie jego odzywając się, znajdą współczucie u wszystkich, dłoń pomocną, krwi ofiarę... przytułek... braci!!
Niestety! pod powłoką chrześcijańską świata miała czas po cichu wylęgnąć się nowa nauka, wiara nowa, a zasadą jéj była nie ofiara siebie dla wszystkich, ale poświęcenie wszystkich sobie. Z nasienia egoizmu filozoficznie przygotowanego do siejby skutecznéj, powoli już plon wschodzić poczynał...
Ludzie się jeszcze karmić nim nieco wstydzili — ale jak mogli zepsuci... wygodnéj nauki nie przyjąć?
Dziś — to co było wstydliwém wczora... stało się przyzwoitém i rozsądném — dziwiono by się, gdyby kto jeszcze chciał się rządzić uczuciem i rwał do ofiary... każdy u siebie i każdy dla siebie! — co nam do ludzi, co ludziom do nas....
Wielka społeczność chrześciańska rozbiegła się na małe gromadki, na drobne kółka, w nich jednostki coraz się wydzielają odrębniéj... a to, co ma się stać łupem śmierci... już gnije...


Przy ślepym heroizmie dzieci Polski czekać musiały zawody i klęski... Oni szli jak ten coby na łowy przeciwko dzikiemu zwierzęciu kroczył bezbronny, z uśmiechem odsłaniając piersi, otwierając lwu ramiona....
Legiony! myśl ta, któréj dziś trudno odszukać, którą przyznają różnym, aby nie oddać jednemu — zrodziła się w sercach wszystkich.... ten co pierwszy wyrzekł ją, był tłumaczem pragnień, popędu ogólnego... legiony wykłuwały się wszędzie, gdzie kupka wygnańców się zeszła... Nie wolno im było zbroić się i stać na czatach w kraju, biegli gdzie stopa ziemi wolniejszéj — błysnęła....
Ale pierwsze zawiązki legii na Wołoszczyznie, w Turcyi rozbiły się o niecierpliwość własną i o czujne, nurtujące wszędzie, Moskwy intrygi.... Za każdym z tych apostołów, co szli nawracać narody, sunął się szpieg płatny, aby śledził jego kroki... Ogiński w Konstantynopolu podawał z tysiącznemi ostrożnościami noty posłowi Francyi, które nim go doszły, już w kopii miała ambasada moskiewska.... Wschód już naówczas osnuty był tą siecią tajemniczą, która dziś Turcyą niemal bezbronną, oddaje w ręce staréj nieprzyjaciołki.... chciwéj spadkobierstwa po chorym... człowieku... choćby miał wyzdrowieć jeszcze. — Jeśli nie umrze — dobiją. —
Tu nic garść Polaków i kilku ajentów Francyi uczynić nie mogło. Tam, gdzie powiewały sztandary rzeczypospolitéj, jéj orły zwycięzkie, wszystkie leciały oczy i nadzieje...
Francya wolna zdawała się piastunką nowéj ery, głosiła prawa człowieka i prawa narodów — obiecywała pomoc przeciw uciskowi i gwałtom... niosła swobody ludom i wielkiém swém posłannictwem zagrzana szła zwycięzko obalając ruiny, zatykając na nich chorągiew odrodzenia... Pod jéj laury chroniło się wychodztwo polskie, wzywając do spełnienia obietnic.


Przelawszy strumienie krwi, ochłonąwszy z dni szału i upojenia, Francya wracała do normalnego żywota, zatrzymując zasady i idee, które ukrzepić ją miały; wyrastali z ludu wodzowie zwycięzcy, z ziemi wychodzić się zdawały owe tłumy bose, głodne, ale niezwyciężone, walczące z zapałem, przed którym wszystko pierzchało.
We Włoszech objawiał się światu ów jenijusz wodza, który tak potężnie wpłynąć miał na jego losy — dwudziestosiedmioletni Bonaparte.
Dziecię rewolucyi wiodło jéj zastępy zwycięzkie, dokazując cudów, urok jego imienia rósł z każdą chwilą, z każdém piorunowém zwycięztwem, na czole zamyśloném palec Boży już mu wypisał przyszłość całą — wielkość, bohaterstwo, pychę, upadek, męczeństwo...
Z nim razem walczyli już w armii włoskiéj Polacy: Sułkowski, towarzysz jego szkólny z Brienne, Strzałkowski i zawcześnie zgasły Puhała... Nieznanych sobie Polaków wygnańców Włosi jako ludzi wolnych i miłujących wolność witali bratersko: Gli nomini liberi sono fratelli!
Pod lazurowém niebem Italii miała odrosnąć Polska...


Pluta przedarłszy się do Saksonii, znalazł tam już kilku ziomków, jak on dążących do Włoch na odgłos legionów; ponad nimi unosiło się imie Henryka Dąbrowskiego... Wszystko, co żyło z rozbitków wojska narodowego, leciało pod orły zwycięskie, w nadziei, że z niemi do kraju powróci. Z Drezna do Paryża, przez Niemcy rozdraźnione przeciwko Francyi, droga była niebezpieczną, posądzano każdego o szpiegostwo, chwytano podejrzanych z paszportami niemieckiemi, pod różnemi pozory biedni żołnierze przekradać się musieli jak złoczyńcy.
Tak naówczas Tremo podróżując dla sprawy legionów, które jego żarliwość stworzyła w myśl powszechną, musiał się przezywać Rejmontem i nie raz lokajską przywdziać liberyą, tak Ogiński zmieniał nazwiska, mianując się Dzieduszyckim, Riedel’em i nie wiem wielu imionami pożyczanemi, starając się przekształcić twarz, którą listy gończe po Galicyi ścigały. Wśród owego zaprzątnienia wojną, niebezpieczeństwy przy dosyć jeszcze dobrodusznéj policyi, którą lada czém ująć było można i lada pozorem pokonać... wygnańcy ci w większéj części uchodzili szczęśliwie, choć z twarzy ich baczniejsze oko mogło od razu wyczytać, czém byli... Pasport bohaterstwa, i poświęcenia mieli w oczach i na licu; nie jedząc, nie pijąc, nie śpiąc, nie czując chłodu, nie słysząc wrzawy, co ich otaczała, szli niezmordowani, lekceważąc wszystko w tém rozgorzeniu namiętności, które nic czuć nie daje nad wielki cel... u drogi końca.
Razem z innymi pod panowaniem uczucia, którém odżywał, szedł Karol Pluta — w gronie dobrych towarzyszów, wczoraj poznanych, jutro już przyjaciół serdecznych, tak wielka miłość wszystkie spajała serca. W drodze... dzielono się groszem, wspierano wzajemnie, ratowano, napędzano wstrzymanych ubóstwem, obalonych chorobą, byle więcéj rąk przynieść téj legii, która zdawała się już w ich oczach zastępem wybawicieli...
A była to kupka rozbitków mężnych, których nie państwa, nie rządy, ale kilku poczciwców, jak de la Roche, jak Bonneau co znał Moskwę przez niewolę, jak Caillard, Stammaty i Verninac, wspierali. —
Współczucie tych kilku zwiększało złudzenie; chciano w nich widzieć przedstawicieli ogółu, oszukiwano się wiarą, iż nieszczęścia Polski, heroizm jéj dzieci do miłosierdzia pobudzą.
Rzeczpospolita francuzka tymczasem z każdym dniem stawała się rozumniejszą i chłodniejszą — wstydziła się jeszcze otwarcie ruszyć ramionami, nieśmiała pozywających ją o spełnienie obietnic odprawić z niczém, — i przybytek ów rąk domagających się broni, słała do Włoch na linią bojową...
Dla niéj było to... — chair à canon tylko... dobrodusznie rzucająca się w ręce jak baran na ofiarę... pozbywano się bohaterów, — ułatwiając im zgon bohaterski.
Gdy po raz pierwszy przedstawili się młodemu wodzowi wojsk Rzeczypospolitéj, starzy dowódzcy polscy, jenerałowie Dąbrowski i Wojczyński, przyszły Cezar przyjął ich siedząc w sposób dosyć lekceważący... zapytał jakie stopnie zajmowali w wojsku Kościuszki, i za jenerała lejtnanta ofiarował w legiach stopień kapitana Dąbrowskiemu, a za Jenerał majora Wojczyńskiemu porucznikostwo. Trzeba było to znieść z pokorą i lepszego dobić się szacunku. Jakoż Bonaparte zapewne lepiéj oświadomiony, oświadczył się późniéj z tém współczuciem dla Polski, które miał dla niéj, ilekroć mu ono do czego posługiwać mogło: mówił o heroicznych synach tego narodu... o jego nieszczęściach, i zgodził się aby szli boso i o głodzie walczyć na chwałę francuzkiego oręża....


Potrzeba było tysiąc przewalczyć trudności i znieść zwłoki nieuchronne, zwolna przez Niemcy posuwając się ku brzegom Renu... w ostatku Karol znalazł się na ziemi wolnéj i pospieszył do Paryża. Tu zastał głównych twórców projektu legionowego i przyjacioł Polski, w najżywszych uniesieniach w najświetniejszych nadziejach... przysięgano że Francya pomści się za Polskę, że ją odbuduje i wskrzesi, że orły Rzeczypospolitéj owdowiałego orła naszego zawiodą w tryumfie nad Wisłę.
Pluta przybył w dosyć liczném towarzystwie, ale dwóch z niego znużonych zachorowało śmiertelnie... inni ledwie się dowlokłszy rozproszyli.... Został więc sam z nieodproszonym Stachem, którego wlec musiał z sobą, bo mu się ze łzami w oczach prosił i modlił do Francyi, wczoraj przeklętéj, dziś pożądanéj. Dolegające rany stare zmusiły Plutę wstrzymać się dla wypoczynku w Paryżu; jeszcze po uwolnieniu z jarzma terroryzmu, szalejącego i bawiącego się przy odgłosie tryumfów wojsk rzeczypospolitéj.
W kilka dni po przyjeździe do stolicy Stach, który poszedł odwiedzić krewnych swéj pierwszéj żony, powrócił w dobrym humorze... prawdę rzekłszy aż do zbytku wesołym; wyprosił się zaraz powtórnie i znowu i jeszcze... znikł aż na ostatku zwlókł się z dosyć żałosną miną przyznając, że nie czuje się dosyć silnym, aby nową i ciężką przedsiębrać kampanją, ale że myśli zostać w Paryżu i... ledwie wykrztusił biedny! ożenić się raz jeszcze, probując szczęścia.
Karol nie mogąc parsknąć śmiechem, ruszył ramionami, spojrzał na Stacha z politowaniem.
Nieszczęśliwa ofiara stała błagająco patrząc na dawnego swojego pana.... Karol nie chciał mu nic mówić, wiedział, że odradzając podrażni, a ulitował się w duszy słabéj istocie, czepiającéj się resztek szczęścia, zawieszonego na nici pajączéj... nad przepaścią...
— Idź z Bogiem, dodał w końcu....
Stach przypadł mu do kolan spowiadając się ze wszystkiego. Ta nowa pani była kuzynką Babety i bardzo, bardzo do niéj podobna... ale daleko milszą i lepszą... znał ją i lubił dziecięciem... ofiarowała mu się sama...
Stary skołatany włóczęga jeszcze raz probował, kusił losy!... Rozstali się.


Dnie biegły zbyt szybko dla Karola, dowiedział się on od X. Ogińskiego, że legije już się formowały, Włochy przyjęły je w służbę swoją, dozwolono im kolory i oznaki narodowe zachować... naostatek, że Dąbrowski uskarżał się na brak oficerów.
Bonapartego gwiazda (już ją upatrzono w niebiosach) jenijusz (już weń wierzono na ziemi) szczęście na ostatek (którém się zasłaniała zazdrość) zdawały się torować drogę legijom naszym przez rozbitą Austryą ku Polsce... młody wódz szedł niemal dzień każdy znacząc tryumfem, rzeczpospolite rosły pod jego stopami... cispadańska, transpadańska... zdawały się zapowiadać coraz nowe, na które się dzielić miała Europa. Szczęśliwe walki z dowódzcami najsłynniéjszymi, z Arcy-księciem Karolem na nowo rozpoczęte, z tryumfy nowemi, otwierały głąb Austryi zwycięzkim orłom rzeczypospolitéj.
Dąbrowski marzył już, układał, wyznaczał drogi, któremi jego korpus Polski, zwiększający się codziennie zbiegami i niewolnikami, płynącemi zewsząd rozbitki — przedrze się przez kraje słowiańskie Kroacyą, Transylwanią, Węgry i wpadnie do Galicyi. Zaręczano mu, że prowincya ta gotową była, ujrzawszy żołnierza i chorągwie polskie, powstać jako jeden człowiek... Za nią, za nią iskrą elektryczną zbudzona, ruszyłaby się Polska cała...
Na odgłos tych nadziei, którą wieść olbrzymiła, Karol leciał, rzuciwszy chorych i opóźnionych — do Mantui... Szczęśliwym trafem ułatwiono mu przejazd do armii z oficerem francuzkiem, wiozącym depesze od Dyrektóryatu... do główno-dowodzącego... Tak bez spoczynku lecąc, z zimy zachodu przerzucony został na ciepłą wiosnę południa... Na jednym Alp stoku leżały jeszcze śniegi, wiało mrozem, na drugim kwitło młodością, nadzieją, zielenią; odetchnął tém powietrzem piersią całą, i poczuł się także odmłodzonym. Zapomniał o ranach i znużeniu... Ale dostawszy się do Mantui, Pluta nie znalazł już tam Dąbrowskiego; w dniu 6 Kwietnia 1797 roku, odebrawszy rozkaz wyjścia do Palma-Nuova... cały legion wyruszył... całe siły polskie miały się tam zgromadzić.
W Mantui już kilku przypóźnionych ze łzami w oczach, a żarem w słowie mówiło mu po cichu, iż wyjście to nagłe nic innego nie znaczyło tylko przyjęcie planu Jenerała Dąbrowskiego przez Bonapartego... legije miały się przedzierać do Polski!
Do Polski! powtarzali wszyscy, a oczy ich pływały we łzach radości, i dłonie się ściskały.... Do Polski! idziem do Polski! powtarzali sobie wszyscy... Starano się miarkować uniesienia, lecz radość była nie do opisania, zapał dochodził do szału.... Nie było chwili do stracenia, z Mantui w ślad za legiją puścił się Karol do Palma Nuowa, i dogonił nazajutrz o jeden marsz tylko oddalonego Szefa Dembowskiego.
Natychmiast zameldował mu się stary żołnierz ochotnikiem, chociaż nie znany osobiście, miał za sobą towarzystwo broni Pułaskiego i Kościuszki. Szef i wszyscy przyjęli go otwartemi rękami, ale zostawiono pomieszczenie go w kadrach Jenerałowi Dąbrowskiemu...
Pluta nie żądał nic więcéj, tylko by jako grenadier mógł towarzyszyć oddziałom i wesoło poszedł naprzód... Rozgrzało mu się serce od bicia serc tylu jedną myślą złączonych... Do Polski! powtarzano — do Polski!!


Widok, jaki naówczas przedstawiały legijony, zachwycającym był dla serca polskiego, ale smutnym dla oczów, któreby bohaterów i przyszłych wybawicieli w innym stanie oglądać pragnęły. Wprawdzie wojska rzeczypospolitéj francuzkiéj o niewiele może lepiéj wyglądały, — lecz Polacy nędzni byli, wybledli i odarci. Karolowi mimowolnie przypomniała się Ameryka i pierwszy obóz żołnierzy nowego świata pod Wilmingtown. Ale ta nędza była tak wesoła, te wiarusy tak ochoczo śpiewały mimo głodu!
Chociaż część legii zdobyła się na mundury, już je trudy wojenne poszarpały, reszta z wojskowa odziana, fantastycznie, napróżno starała się o jednostajną fizyognomią, broń ochotników i stan ich dojść do tego ideału nie dozwalały. Przy wielu mundurach brakło obówia, zastępowały je płótno, sznury, kawałki skóry i szczątki trzewików. Nie lepiéj było z bielizną, którą przy pierwszym strumieniu prano, a suszono na grzbiecie. Dodajmy że tak ubrany, a raczéj oszarpany żołnierz często bywał bez chleba, prawie zawsze bez mięsa, rzadko miał czystą wodę za napój... a w większéj części utrzymywał się o własnym, z domu przyniesionym groszu, gdyż na żołd długo czekać i smutnie się go upominać było potrzeba.
Ale ci biedni marzyli: że szli do Polski! do Polski! tam gdzie rodzinne stare szumiały lasy i szeptały strumienie i maiły się piołunami groby ojcowskie... a nad głowami mieli cudne niebo włoskie i oddychali tém powietrzem, które samo żywi i poi... radość nadawała tym twarzom wyschłym, tym pooranym czołom wyraz nadziemskiéj błogości...
W kilku kociołkach, zawieszonych nad ogniskiem z suchych gałęzi winnych warzył się ów sławny, tradycyjny żołnierski rosół z zęba od brony... ale wesołe śpiewy i żarty towarzyszyły kuchni anachoretów, mówiono o ojczyźnie, spotykali się niespodzianie ludzie i wspomnienia, cała Polska siedziała tu w osobie swych dzieci od Dniepru do Wisły i Baltyku zbiegłych nad Adryą... po odrobinę nadziei.
Czasem w rozmowie ozwał się głos nowy, potoczyło się słowo... obudził ktoś z drugiego grona i dwóch starych przyjaciół, krewnych rzucało się sobie w ramiona: — Ty tu? — ty tu? mój Boże! Zkąd? jak?
I płakano i ściskano się... a głodu zapominano. A każda gawędka kończyła się słowy: — Idziemy do Polski!
W pochodzie z Mantui wiara w to, że legiony przez Węgry do Galicyi wkroczyć mają, ustaliła się powszechna, każda chwila ją wzmacniała, radość powszechna, zaraźliwa, ożywiła wszystkich od prostego ciury do starszyzny. Wierzono w Dąbrowskiego wpływ, a on pierwszy osnuł ten plan przyjęty przez Bonapartego...
Około małéj mieściny Palma-Nuowa w najpiękniejszy dzień włoskiéj wiosny już skwarnéj, pod pogodném niebem, przy słońcu rozpromienioném i jasném — blizko pięciu tysięcy wychodźców dobrowolnych ściskało się, winszowało sobie, śpiewało i płakało. Wszyscy uważali tę Palmę nową za proroczą przepowiednią zwycięztwa, które ich w dalszym pochodzie ku ojczyźnie czekało.
Wyglądano tylko wieści ostatecznéj, stanowczéj od kwatery głównéj armii, która była w Karyntyi. Bonaparte znajdował się pomiędzy Sant-Veit i Friesach... Nikt naówczas nie przewidywał, że młody wódz, niemal przerażony swém szczęściem i łatwemi tryumfy, podpisywał już ów pięciodniowy rozejm, który był wstępem do mającego się zawrzeć pokoju... pokoju z Austryą, który w zarodzie wszystkie niszczył nadzieje.
Nazajutrz po tym dniu radosnego rozłożenia obozu pad Palma-Nuova... gdy wszyscy spodziewali się rozkazu do wymarszu i posuwania się w głąb kraju. — Bonaparte punkta wstępne pokoju podpisywał w Leoben.
Zabójcza ta wieść, która śmiertelny cios zadać miała legiom polskim, przyszła na to wesołe obozowisko.


Karol zrazu niedowierzający, wreszcie dał się upoić téj radości, która go otaczała do koła, nadzieja jest zaraźliwą, jak wszystkie uczucia.
Z chłodniejszą przyszedł rozwagą, zawiedziony więc nieufny, bronił się marzeniom z obawy nowego zawodu, ale mógłże się oprzeć chórowi tych serc tysiąca bijących na nutę jednę? uśmiechom jaśniejącym weselem... szałowi, który opanowywał tłumy i rósł, spotęgowywał z każdą chwilą?
Tchnienie młodości i wiary owiało go znowu, jak gdy na siwym leciał do konfederatów... zakręciły mu się łzy, gdy usłyszał tę nieśmiertelną piosnkę, w któréj jest cała historya legionów: Jeszcze Polska nie zginęła!
Obóz cały brzmiał nią jedną, a przedstawiał obraz, którego pęzel ani pióro odtworzyć nie potrafią...
Obozowisko to było dzieci narodu wyprobowanego największą klęską, jaka lud z ręki Bożéj spotkać może — utratą ojczyzny — otrzymujących nagle z niebios nadzieję niespodzianą. Cóż dziwnego, że stare, szronem przypruszone zawracały się głowy...?
Cała Polska, jak rzekliśmy już, przedstawiała się w téj różnolitéj, a jednym duchem ożywionéj massie... wielcy panowie w prostych kurtach żołnierskich, prości ludzie od pługa w epoletach krwią zarobionych; chłopi, żydzi, stare wojaki i młodzież bez wąsa zbiegła ze szkół; seminarzyści wczorajsi... któż zliczy?
Niejeden Sybirak, co już wygnania skosztował, niejeden wygnaniec, co już po polsku nie umiał... znaleźli się w tych szeregach...
Wszystkie odcienia mowy, obyczaju, twarzy, plemion polskiéj ziemi, ocierały się o siebie, Tatar litewski, stary a wierny druh i sprzymierzeniec, Rusin z nad Dniepru, szlachcic z Białéj Rusi, Mazur twardy z pod ciemnéj gwiazdy, Wielkopolanie, Prusaki, Kaszuby, Szlązaki, Żmudzini i Litwa, Kurlandczycy i Liwy... W każdym zakątku staréj Polski znalazł się ktoś poczciwy, co poszedł w imie swojéj ziemi na bohaterski bój...
Nadzieja łączyła wszystkich, podawali sobie ręce, wrzało, krzyczało, śmiało się, wyśpiewywało obozowisko, dzieląc się nędzną strawą, przyprawną... weselem serdeczném... Tłuczono spleśniałe suchary, spijano wino skwaśniałe; łatano mundury odarte, zszywano bóty poszarpane... zawiązywano rany świeże... i cieszono się jedném... Idziemy, idziemy do Polski...
W staréj katedrze miasteczka kilku posiwiałych barszczan uklękło się modlić, przepojonych weselem, prosząc Boga, by odwrócił od nich nowy kielich goryczy...


Kościół był odwieczny, mroczny, ciemny w południe, milczący... z dala od obozu i miasteczka dochodził doń gwar wesoły tego ludzkiego mrówia, co się u stóp wzgórza rozłożyło...
Jedna lampa paliła się przed starym giottowskim obrazem N. Panny, z twarzą smętną i litościwą... przypominającą Częstochowską Bogarodzicę...
U stóp ołtarza na klęczkach, po dwóch stronach, modliło się dwóch żołnierzy, z siwiejącemi głowami...
Modlitwa ich szła do téj Matki Miłosierdzia, do któréj od dzieciństwa zwracać się byli nawykli... Nie dla siebie i nie za siebie słali prośby do Orędowniczki; u ołtarza przytomnym jak we śnie był kraj, młodość, dom, rodzina żywych i umarłych... I modlitwa ona serdeczna tężała na wargach, a myśl leciała na szare pola nasze i... płakała u mogił dziadowskich... To znowu wracała szeptem cichym i snuła się nicią złotą ku niebiosom.
W kościele nie było nikogo, pusto i smutno... klęczeli tak długo... aż wstał jeden i drugi, spojrzeli na siebie... podali sobie dłonie choć nieznani... Oba mieli wiek prawie jeden i twarz spracowaną trudem długim, którą mrok kościoła okrył bladością; a smutkiem wspomnienia modlitewne.
I wyszli tak na próg nie mówiąc nic... aż gdy stanęli na jakimś głazie grobowym za kruchtą, spojrzeli sobie w oczy znowu...
— Bracie, odezwał się jeden — Bóg widzi, myśmy się już gdzieś widzieli na świecie, nie obcy jesteśmy sobie... tyś...
— Jestem Karol Pluta, rzekł drugi, niegdyś konfederat Barski, potém towarzysz Pułaskiego w Ameryce...
— O mój Boże, tyś Pluta, przerwał drugi, ja jestem Darewski... i ja w barskiéj byłem potrzebie... ale mogliżeśmy się poznać? tyle lat.
— I tyle strat i tyle żałoby... dodał Karol... a no dziś! wskazał ręką na obóz pod miasteczkiem, który z góry jak na dłoni widać było... a no dziś... świecą nam nadzieje!
Darewski spojrzał nań i ręką zamiast ku obozowi, zwrócił do posępnego wnętrza kościoła.
— Tam — rzekł, a nie tu... przyjacielu a towarzyszu — szepnął biorąc go pod rękę i z wolna ciągnąc napowrót do obozu... nam sobie dwom tylko powiedzieć to wolno, bo serca nie odbierzemy mówiąc prawdę... nikt, nikt nie myśli o biednéj Polsce, prócz jéj dzieci! Nie łudźmy się, ale ufajmy Bogu...
Na pierwszy odgłos o legionach przyszedłem, przynosząc im garść kości starych na posługę... ale mi widok ich częściéj krwawi piersi, niż napełnia nadzieją... Na tych polach walki, obcéj nam, często wstrętliwéj, gdzie chrześcianie i katolicy obok ateuszów z katolikami, jak my, walczyć musimy... niesiem świadectwo wierności ojczyznie... nic więcéj
Trzeba było legii, aby przeciw śmierci zaprotestowały, lecz zginą tysiące, zmarnieją poświęcenia, dorobim się tylko łachmana sławy może, któréj nam dzieje zaprzeczą... i mogiły pod Włoch niebem z cyprysami..
Darewski westchnął.
— Nie rozpaczam o ojczyznie, ale jéj czekam od Boga, nie od ludzi... Bogu przypomnijmy się cnotą, ludziom musimy krwią...
— Mój Boże! odezwał się Karol, są to myśli i uczucia, z któremi ja szedłem także; wyznam wam jednak, że od Mantui ogarnięty powszechnym szałem, sam sobie wyrzucać począłem niedowiarstwo moje. Widok obozu uniósł mnie, o smutku kazał zapomnieć... nakarmił...
— Należała się wam, odrzekł Darewski, ta nagroda choć chwilowa... Tak jest, wszyscy mówią, idziemy do Polski... jest jakaś wiara w to tak głęboka, że i ja jéj urokowi ulegam, ale mi coś zarazem szepce: Nie! oczy jéj nasze nie zobaczą, ta droga do niéj nie prowadzi...
Bliżéj byłem ludzi i okoliczności, co stworzyły legiony, od was, którzy dopiero przybywacie, głębiéj zajrzałem w tajemnicę tego zawiązku... Nie łudźmy się, legie zostały nam dozwolone, są tolerowane, bohaterstwem dobijają się i dobijają szacunku... lecz...
— Rzeczpospolita francuzka wyrzekła uroczyście, przerwał Karol... iż narodom uciśnionym pomoc jest winna...
— Tak, zawołał Darewski, powiedziała to w chwili gorączki, z któréj powoli ostyga... im szczęśliwszą będzie, im świetniéj tryumfującą, tém my mniéj na nią liczyć możemy... Powodzenie uczyni ją bojaźliwą, zwycięztwa zrobią ostrożną, wyczerpanie się zmusi do egoizmu... Już dziś rzeczpospolita daleko odeszła od tego kresu, na którym stojąc, świat odrodzić obiecywała... Któż przewidzi, czém skończy?
Jesteśmy w ręku Francyi narzędziem, postrachem, groźbą i pozostaniemy długo tylko... narzędziem.
Smutnie pospuszczali głowy.
— Przyszliśmy jednak oba, rzekł Karol...
— I oba dotrwamy, bo tu idzie w przekonaniu mojém, dołożył Darewski, nie o tę naszą Polskę sierocą, ale o sławę dawną oręża polskiego, o rozgłos imienia, o życia naszego świadectwo. Manifestujemy się, jak niegdyś po Grodach, ażeby przedawnienia nie dopuścić. I nie ten jeden raz, ale Bogu wiadomo tylko, ile jeszcze razy przyjdzie nam krwią pisać takie manifesta...
Żaden naród upadły nie pojął, jak my krzywdy swojéj, wszystkie one przyjęły wyrok losu czy Boga, wedle pojęć swoich, z pokorą, podległy mu i zgodziły się z przeznaczeniem. My chrześcianie protestujemy zawsze w Imię Chrystusa, bo czujemy, iż się w nas krzywda stała całemu społeczeństwu chrześciańskiemu, całéj ewangelii i płynącym z niéj prawom człowieka i narodu...
Słońce zniżało się, gdy powolnie rozmawiając tak, zbliżać się zaczęli ku obozowi... Karol stanął i patrzał...
— A! nie jest że to, rzekł — widok, któryby najzimniejszego mógł rozgrzać człowieka? tych kilka tysięcy ludzi, co porzucili wszystko i poszli tułać się, umierać, cierpieć... dla samego imienia i marzenia ojczyzny! Pomiędzy nimi od dziecka do starca, od bogacza do nędzarza... masz wszystkich... najsłynniejsze imiona i ci, co żadnych nie mają, nasze poczciwe Maćki obok Sułkowskich, Wielhórskich, Potockich... wszystka nędza i sława nasza...
Kto nam powie potém, że marzeniem jest ojczyzna, że grzechem jéj miłość, że świętokradztwem poświęcenie nasze... ten Bogu przewini, który nam w serca wpoił to uczucie...
— I niech będzie przeklęty! dodał Darewski żywo, wstrzymując się od jeszcze silniejszego wyrażenia, które miał na ustach...
A po chwilce stary wiarus, jakby go dusiło — krzyknął:
— Niech go wszyscy diabli biorą...
Karol się rozśmiał choć smutnie, rozmowa zeszła na obu przygody z Kościuszkowskiéj wojny, na towarzyszów, losy i wypadki krajowe...
Z dala coraz głośniejsza dolatywała ich wrzawa obozu.
Darewski, nim doń doszli, krzyżem w powietrzu go pobłogosławił.
— Dajże Panie Boże, odezwał się, aby, jeśli nie radość dzisiejsza, to zgoda ta i miłość, jaką żyjemy jeszcze... trwały i krzepiły się... Dla moich starych oczów już zarody tego, co w każdym człowieku siedzieć musi, a co nieszczęście rozwija — zarody waśni i nieufności... są niestety — aż nadto widoczne... Dąbrowski ma nieprzyjaciół, znajdzie ich każdy, co stopień otrzyma, co się odznaczy i wypłynie. Lada niepowodzenie i klęska... poczniemy bój z samemi sobą... quod Deus avertat!
— O! ja tak źle nie wróżę! odezwał się Karol...
— A jabym własną mą wróżbę rad odmodlić — kończył Darewski, a nie mogę... Dławi mnie ta nieunikniona przyszłość. Możeż być inaczéj z naszemi sercami, przepojonemi goryczy tylą, narażonemi na tak ciężkie próby. Bohaterami możemy być w boju, pod namiotem ludźmi znowu stać się musim... quod Deus avertat!
Tak zeszli pośród ognisk i żołnierzy, którzy siwe wąsy witali po wojskowemu... Wiara śpiewała jeszcze, a już kilka niespokojnych, smętniejszych twarzy starszyzny, przesuwało się, jakby z przeczuciem jakiegoś odczarowania i zawodu...


Po téj rozmowie, bardziéj niż kiedy, postanowił trwać w swéj myśli Karol, ażeby o żadną rangę i stopień nie dobijać się w wojsku, pozostając w niém prostym ochotnikiem a żołnierzem. Zdawało mu się, i powinien dla przykładu drugich i dla własnego sumienia wstąpić do legii, jako szeregowy... służyć o własnym koszcie i nie cisnąć się tam, gdzie był może brak zdolnych oficerów, ale nie zbywało na roszczących sobie do dowodztwa prawa.
Darewski wracając z téj przechadzki, zaprowadził go i przedstawił Dąbrowskiemu, jako towarzysza Pułaskiego i Kościuszki. — Jenerał słyszał już o jego przybyciu, wiedział o przeszłości; spotykali się téż kilkakroć przed bitwą Maciejowicką, gdy Pluta wysyłany był z rozkazami po kraju...
Przyjazd Karola, którego witał uprzejmie, stawił wszakże Dąbrowskiego w położeniu dosyć przykrém; zasługi starego żołnierza, stopień jaki zajmował, zmuszały niemal do odpowiedniego im umieszczenia w legionach... a wyższe stanowiska już wszystkie były poobsadzane... Z twarzy zakłopotanéj łatwo było wyczytać, iż nie wiedział jeszcze, co pocznie z przybyszem pożądanym, a — jak mu się zdawało — do zaspokojenia trudnym.
Prędko jednak Pluta wywiódł go z tego frasunku, oświadczając na wstępie, że przybywa z prośbą, aby mógł służyć jako prosty grenadyer... ochotnik o koszcie własnym... Lice Dąbrowskiego rozjaśniło się, odetchnął wolniéj, i serdeczniéj jeszcze uściskał poczciwego Plutę.
Dla przyzwoitości tylko sprobował się nieco jego postanowieniu sprzeciwić, lecz niezmiernie łatwo uległ stanowczemu oświadczeniu konfederata, iż żadnego stopnia nie przyjmie.
Darewski nazywał to żartobliwie dumą, Karol tłumaczył się ślubem uczynionym, Dąbrowski milczał, lecz znać było, że mu wielki ciężar z bark spadał. Codziennie biedny miał z tylą miłości własnych do walczenia, żadnéj nie mogąc zaspokoić, wszystkim zmuszony się narazić! Jakże drogim wydawał mu się ten człowiek, który z niéj dobrowolną czynił ofiarę!
Pogłoska o starym konfederacie, który stawał w szeregu grenadyerów, rozeszła si po obozie i dała naturalnie powód do rozlicznych tłumaczeń. Większość widziała w tém pewną dumę, jakby wyrzut gorzki tym, co się tak ubiegali za szlifami; jakby naukę daną młodszym, aby nie zapominali o celu i zadaniu téj falangi wybawczéj!
Karol w prostocie ducha wcale nie miał zamiaru narażenia się towarzyszom, nie domyślał się, dla czego koso nań nieco spoglądano; zyskiwał w ten sposób swobodę, odpowiadając sam za siebie tylko i w legionach pozostając, jak był starym Barskim konfederatem.


Gdy w obozie gotuje się wyprawa do Polski i wszystko brzmi nią i żyje — nagle wśród tego wesela złowrogo smutne ukazują się twarze, chmurne czoła, milczące usta, ludzie jakby z politowaniem patrzący i rezygnacyą na szczęśliwych. Ale nikt jeszcze nie śmie wyrzec słowa, co — resztę nadziei ma odebrać.
Cicho tylko starszyzna osłupiała szepce między sobą — Bonaparte zawarł pokój z Austryą.
Jeszcze nie dają jéj wiary, ale na ucho podawana wiadomość szerzy się i odbiera wesele, maluje się w obliczach, odgaduje z oczów... Gdzieniegdzie w kupki zebrani gwarzą o niéj tajemniczo oficerowie... domyślają się żołnierze... śpiewy ustają powoli... Zamieszanie i niepokój się szerzy, rośnie, wzmaga. Oficerowie biegną do dowodzącego, żołnierze wstrzymują oficerów i badają, gdzieniegdzie słychać przekleństwo i wykrzyki... i znów martwa po nich cisza...
Kwatera jenerała jak w oblężeniu, wchodzą do niéj i wybiegają, on sam jeszcze nie pewny, zaledwie się głucho o pokoju dowiedział, stoi blady, nie rozumie spełna, co to znaczyć może... Na pytania natarczywe odpowiada ruszeniem ramion i pół słowami... po tylu zwycięztwach to powstrzymanie się na pół drogi?... szemrzą... nikt sobie wytłumaczyć go nie umie.
Po obozie leci już druga wiadomość potwierdzająca pierwszą, że wojska cofać się zaczęły z posiadłości Austryi.
Po wczorajszém weselu... zamęt tém straszniejszy, tém gwałtowniejszy, iż wprost żarzące płomie zalano... Wrzawa szumi, rozpacz, gniew, przekleństwa... legioniści rzucają broń... padają bezsilni na ziemię... Lud woła — zdrada... przelękli szepcą: — Sprzedano nas! sprzedano...
I pod noc cisza grobowa... złowroga, zalega hałaśliwe wczora obozowisko. Straszna rzeczywistość zajrzała w oczy zrozpaczonym... Zginąć na obcéj ziemi i kości w niéj zostawić...
Już późno ktoś z kwatery jenerała przyniósł wieść, że Dąbrowski wybierał się do Bonapartego, stojącego w Grätzu, dla rozmówienia o dalszych legionów losach... inni przyszli, potwierdzając ją, że go odjeżdżającego widzieli.
Tak przeszła noc, a ranek oświecił blade i smutne twarze. Z dnia na dzień zmieniło się obozowisko, nadewszystko żołnierz był nie do poznania, odjęto mu siłę, ochotę, zapał, biorąc nadzieję... leżał znękany i osłabły na ziemi. Razem z innymi Karol także leżał pod murem, ze spuszczoną głową na piersi, on może mniéj czuł to przejście z zapału do rozpaczy, bo nie poślubił przesadzonych nadziei... ale boleść towarzyszów w nim się odbiła.
Milczący spoczywał tak, gdy nad sobą głos usłyszał.
— Niech będzie pochwalony!
Siwe wąsy Darewskiego zobaczył, podnosząc oczy...
— Na wieki! rzekł... Jak się macie?
Popatrzyli na siebie milczący chwilę.
— A co, szepnął cicho Darewski, aż nadto prędko ziściła się przepowiednia moja... Wiecie?
— Słyszałem...
— Pokój zawarty... zamiast do Polski, idziemy uśmierzać Włochy i fundować nowe Rzeczpospolite, które w prędce przedzierzgną się w tyleż królestw... Co wy na to?
— Wola Boża!...
— Dąbrowski pojechał do Grätzu! żołnierz upadł na duchu...
Potrzęśli głowami, podali sobie dłonie...
— A iść potrzeba, dodał stary Darewski... iść potrzeba... Usque ad finem.
Wieczorem już ani o pokoju, ani o odwrocie wojsk najmniejszéj nie było wątpliwości... a słaba, słaba nadzieja, ażeby Dąbrowski przywiózł dla legii pociechę...


Ci, co uparcie trzymali się wymarzonych nadziei, w dni kilka rzucić je przed rzeczywistością musieli, na dziś wszystko było stracone, przyszłość znowu wracała mroczna, niepewna, smutna jak była.
Mimo szemrań pojedyńczych... legia w milczeniu zwinęła się posłuszna i za rozkazem naczelnego wodza zaczęła się ku Trewizie posuwać, aby... aby nękać wolną Rzeczpospolitą, dawną przyjaciółkę staréj Polski, wielą rysami aż nazbyt do niéj podobną...
Ale ten pochód nowy jakże się wielce różni od owego weselnego z Mantui do Palma-Nuova! twarze i serca i postawy i myśli były inne. W szeregach idąc wzdychano i szemrano...
— Krwi im naszéj potrzeba!... pozbyć się tylko nas pragną!
Jeśli kilku starszyzny znowu weselszemi twarzami dodawali ochoty, żołnierz prawie wszystek szedł smutny, przybity, bezmyślny. W chwili walki rozpacz rozbudzała męztwo, a raczéj wściekłość, ale boju tego nikt nie rozumiał, nie pragnął, czuł każdy, że on do niczego nie prowadził... Zwątpienie było straszne i ogólne.
Rozdraźniony Michał Ogiński, gdy mu w Paryżu Karol de la Croix podszeptywał, aby Polska zrobiła w Galicyi powstanie, obiecując głucho poparcie Rzeczypospolitéj — odparł z gniewem, iż Francya nie o Polsce myśli, ale o własnych korzyściach, o wyzyskaniu niedoli jéj dla siebie... Toż samo powtarzało się w obozie przy kotłach co chwila...
— Francyi przydatna — tylko krew nasza! szemrali żołnierze...
Ale tym wygnańcom bez ojczyzny, którzy nie mieli dokąd powrócić, bo im dom był zaparty, nie pozostawało nic, prócz rozpaczliwéj walki bez celu i szukania śmierci w szeregach, do których się zaciągnęli.
Szli téż z uczuciem obojętności i wzgardy niemal, gdzie im iść wskazano.
A nie oszczędzano ich wcale.
Najtrudniejsze do spełnienia prace na ich część zrzucano... zwykle słano Polaków na uśmierzanie zbuntowanych miasteczek, na zburzone kupy zbrojnego ludu, na robienie wyłomów, aby niemi bezpieczniéj szedł potém żołnierz francuzki... Pomiatano nimi prawie jak najemnikiem, gdy biedacy wierzyli w to zawsze, iż krwią swą kupują ojczyznę...
W dyrektoryacie, w radach starszyzny uśmiechano się sobie ze złudzeń marzycieli... ale podkarmiano je ciągle...
Bonaparte widząc na twarzy Dąbrowskiego trwogę, zwątpienie, boleść, odprawił go temi ogólnemi wyrazy, któremi Polskę zbywają do dziś dnia... Mówił mu, że należy mieć cierpliwość, wytrwanie, że wielkie dzieła nie dokonywają się w dniach nie wielu, że gdy sprzyjające nadejdą okoliczności, Francya i t. d. i t. d.
Od końca XVIII wieku ileż to razy o nasze uszy i serca obiły się też same słowa, coraz innemi usty wygłaszane... z szyderską jednostajnością — zawsze z dobroduszną przyjmowane wiarą. Jak dzieci karmiliśmy się niemi.
Z dwóch chorób dotąd nigdyśmy uleczyć się nie mogli — massy z wiary we Francyą, mężowie stanu z ufności, iż Moskwę w pole wywiodą...


Dzieje legionów są świetną zaprawdę kartą dla polskiego oręża, ale jak bolesną dla serca polskiego... Niedołęztwo nasze polityczne posuwa się tu aż do ślepoty... heroizm żołnierza nie rozgrzesza dobroduszności wodzów.
Giną tysiące, gromadzą się nowe; nadzieje ulatują, rodzą się z nich młode... ufności nie ma końca, a Rzeczpospolita zwycięzka oddając sprawiedliwość męztwu... nagradza je — oklaskiem... Ile razy Polska chce sprawę narodową oprzeć na legionach — każą jéj iść precz i czekać...
Ta jedna karta, obóz pod Palma-Nuova, jest zmniejszonym obrazem całych dziejów legii naszych — jeden dzień nadziei przecinający długi szereg dni rozpaczy. — Wysiłki ciągną się lat kilka, wycieńczają i żywią, upór nasz równa się obojętności Francyi.
Tę drogę poświęceń daremnych wyściełamy całą grobami mężnych żołnierzy — zapłaconych gałązką wawrzynu i — zapomnieniem.
Już po zawodzie, doznanym przez zawarcie traktatu w Leoben, przybywają nowe siły, Białowiejski prowadzi tysiąc ludzi, legie organizują się na nowo...
Obok idei stworzenia siły zbrojnéj polskiéj za granicą, rodzi się druga dopełniająca ją, wskrzeszenia sejmu i władzy prawodawczéj; Polskę całą chcą na obcéj zgotować ziemi. Myśl tę kilka poczciwych serc, a zapalonych głów, przyjmuje z uniesieniem...
W pierwszéj chwili nikt nie widzi niepodobieństwa wyniesienia ojczyzny u podeszew obówia... Ojczyzny, ojczyzny im potrzeba, gorącemi sercami chcą ją odrodzić wśród obcych... Niech się zbiorą tu pod opieką sztandarów sejmu szczątki... niech w Medyolanie zasiądą na radę rozbitki izb, reprezentanci narodu... a siła ta trwogą napełni tych, co rozszarpali Polskę.
Myśl ta odżywia zamarłe legionów życie, nadaje im nowe znaczenie, nie będą osamotnione na łasce obcych...
Wojsko polskie i sejm polski!! to już tak, jak Polska cała... cały naród zwróci na nie oczy, skupi się posłuszny, i na pierwsze skinienie rzuci się, by kruszyć jarzmo niewoli.
Wybicki, Barss, Prozor, Wojczyński, Kochanowski... zelektryzowani tą myślą, poruszają się, dzielą pracą, biegną; wysłańcy spieszą do kraju, aby w nim sił zaczerpnąć...
Ale tu powtarza się właściwe naszym losom rozwiązanie... narady odbywały się głośno, powiernikami byli niemal chłopcy uliczni, zaufanie nasze nie znało granic... wieść o wysłańcach do Polski wyprzedza ich... na granicy czekają zaczajone straże... biedne ofiary idą pokutować po twierdzach, na wygnaniu, a osnute plany wpadają w zastawione sidła...
Na granicach Polski czekano już przybycia zapowiedzianych głośno ludzi, których imiona zapisane były wprzódy u policyi cudzych, nim się o nich kraj dowiedział.
W pałacu Serbelloni (Bussa) u Porta Orientale, którego portyk i facyata, wspaniałe dzieło Cantoniego, zwracają oczy szerokiemi rozmiary, Dąbrowski gotuje salę dla posiedzeń sejmu tego, którego posłowie jęczeć mają w więzach i niewoli.
Garść biednych ludzi, co marzyła o tym senacie wygnańczym, rozbija się, waśni, nie mogąc w rzeczywistość oblec myśli wielkiéj, idzie znów po świecie rozproszona na życie tułacze...
Tylko Wybicki i Dąbrowski nie tracą ducha, tylko zastępowi ofiarników nie zbywa na nowych przybyszach, ciągnących z Polski na szczęk oręża...
Ale falanga przyszłych wybawicieli wysługuje si tymczasem Francyi, idzie gdzie najtwardsze węzły bojem i krwią rozwiązywać potrzeba.
Dzisiaj uspokajają Reggio, jutro do Bolonii ich gnają, daléj do Mestre, do Wenecyi, bo i Wenecya się burzy sił resztkami.
Biją się i przypominają codzień: — Myślcie o nas! a za każdym razem uczą ich cierpliwości, zagrzewają do wytrwania... Bonaparte ma ważniejsze do spełnienia dzieła — czekajcie!
Więc daléj szeregiem do walki, a gdy śmierć przerzedzi pułki, nowi ochotnicy z umarłéj Polski przybiegną... Żołnierz pada ze znużenia i szepce ciesząc się: — Jutro!... krwią przecie u nich dosłużym się ojczyzny!


Los wszystkich był Karola losem; pochód nużący, walka bez myśli i celu, dziś rany, jutro szpital, i znowu wyprawa i nieustanna włóczęga. Walka ze zburzonym ludem, z umysłami, z wydzierającą się obcemu panowaniu i narzucanéj wolności Italią... Ani chwili spokoju, ani godziny osłody, ani kropli pociechy.
Z monotonią buletynów wojskowych powtarzają się te dzieje zawsze jedne — głód, chłód, nędza, rany, śmierć... i godzina czasem wieczorem u ogniska cichéj rozmowy o ojczyznie, lub piosnka, co serce odżywi...


Pieśń ta... nieśmiertelna rozlega się już nad Mincio, Adygą, Padem i Tybrem, zrodziła się tu ogrzana ciepłem słońcem południa i wzleciała bujać ku niebu...

Jeszcze Polska nie zginęła!

W niéj cała ofiarnéj falangi historya, cała idea... wielkość cała...
Oni walczą... bo Polska nie zginęła, by nie zginęła Polska! oni walczą, by dać świadectwo jéj życia. — Nieprzyjaciele włożyli w usta omdlewającemu pod Maciejowicami Kościuszce radośne dla siebie — Finis Poloniae... za sztandarami Francyi zwycięzkiéj, leci nasz orzeł okrwawiony z hasłem, co kłam zadaje śmierci...

Polska nie zginęła!

Żyje ona wygnanką na tułactwie, a głos ten, co nie śmie ozwać się na polskiéj ziemi, żelazne łańcuchami spięte rozbił granice i w niebiosach na trwogę bije:

Jeszcze Polska nie zginęła!

Na sto zamków zaryglowano dzieci polskie, ostawiono rubieże, duch granicy nie przeleci, słowo nie przejdzie warownych wrot... a wicher i burze przyniosły piosenkę na pociechę biednym... i z końca w koniec staréj Polski brzmi po cichu po pałacach, po chatach, na zagonie i cmentarzu... Nie zginęła...
Próżno dławią tych, co ją nucą, śpiewają w grobach umarli, przynoszą ją niemowlęta ze snów przedświata... wtórują jéj ruiny... a kat wścieka się bezsilny...
Orły lecą górą, pieśń brzmi!
O jeśli kiedy wstanie z martwych Fenixem niepokalany nasz Orzeł Biały, na pamiątkę dni niedoli, lat niewoli, przelanéj krwi, przecierpianych ran... dajmy mu na piersi krwawy znak... niech ta plama święta na piersi na wiek wieków przypomina dni... kary Bożéj i pokuty.
Orzeł męczennik niechaj krwawą nosi bliznę...


Rok upłynął od tego błysku nadziei pod Palma-Nuova.
W życiu naszego tułacza nic się nie zmieniło; przybyło mu nie dobrze zagojonych ran kilka... Był to teraz żołnierz twardy, milczący, zahartowany, na którego ustach uśmiech zjawił się rzadko, słowo z nich płynęło trudno — ale do boju szedł chłodny, nieustraszony, z odwagą niedorównaną, z okiem i instynktem starego wiarusa, co jasno widziały tam, gdzie drudzy nic dojrzeć nie mogli.
Z tylu bitw tak różnych wyniósł on to doświadczenie, które się nabywa tylko lat i krwi kosztem, przeczucie położenia, co samo nie wiedząc czemu, z oznak niedostrzeżonych ludziom nowym wie jaki los dzień czeka poczęty i czém ma zamknąć się walka.
Z tego milczącego stwardniałego wiarusa trudno było dobyć słowo, ale dowódzcy i żołnierze nawykli byli nań patrzeć i czytać na jego twarzy. Jeśli tępo szedł a ostro patrzył, sprawa się wróżyła trudną, jeśli chyżo pędził, pewne było zwycięztwo, jeśli na rozkaz wodza oglądał się jakby z powątpiewaniem, radząc mu się rozmyśleć — najstarsi nawet, najwytrawniejsi, Dąbrowski, Kniażewicz, Kosiński, Wielhórski nie pytając go, spoglądali nań, gdzie stał w szeregu jako żołnierz prosty, a twarz jego była i im nieraz radą i przestrogą... Współtowarzysze otaczali go tą czcią cichą, czynną, która przystała cnocie skromnéj.
Twarz ta, która wszystkich zwracała oczy, czarna była, spalona, wczesnemi poorana marszczkami, stara, z czołem dawno obnażonem z włosów; — przecież gorzała jakimś ogniem młodości, który życie czyste zachowało w nim cudownie.
Lacedemońska życia prostota dawała mu siłę niezmierną, wytrzymał łatwiéj niż drudzy dzień bez posiłku, kilka nocy, bez snu i spoczynku, rzadko skosztował wina, często samą wodą pragnienie koił, głód chlebem suchym.
Potęga ducha łatwém czyniła nad ciałem zwycięztwo; dziwili mu się jedni, obawiali go drudzy, młodzież starała się mu sprostać.
Różnił się wiele Karol od ludzi téj epoki i otoczenia swojego. Wszyscy niemal od żołnierza do wodza byli to ludzie poświęcenia bezbrzeżnego, zacności wielkiéj ale prostoty, naiwności, łatwowierności niemal dziecinnéj. Ze smutków do wesela, od nadziei do rozpaczy przejście dla nich było tak łatwem... iż nie jeden dzień piosnką zaczęty, jękiem się zamykał.
Było w nich to, co się spotyka w każdym żołnierzu, niosącym co dzień życie na ofiarę — łaknienie rozrywki, rozbujanie serdeczne, ochota do szałów chwilowych, wynagradzających upojeniem ciężkie żywota powszechnego trudy.
Dni też te pochodów, po za któremi nic widać nie było oprócz długiego szeregu podobnych im dni bez końca... kończyły się często hulanką, butelką, wrzawą lub temi lekkiemi miłostki wędrownemi, z których zeschły kwiatek i tęskne wspomnienie unosił wiarus w tornistrze do domu lub grobu. Karol pędził wieczory z niemi, ale milczący jak posąg Komandora, sparty gdzieś na stole, nieruchomy, podziwiając wesołe zabawy...
Żołnierz Barski był jeszcze owym zakonnym rycerzem, nawykłym iść z krzyżem do ataku, z modlitwą i pieśnią do Boga rodzicy, z sercem pobożnie wzniesienem.
Raził go ten duch który powoli owiewał szeregi, wynarodawiający nas z obyczajów powagi pełnych... milczeniem... smutkiem, surowością swoją protestował wiarus przeciw młodzieży, która francuziała.
Nie mówiąc słowa, stawał im przed oczyma jak wyrzut, jak wcielona wymówka, jak przypomnienie staréj Polski i starych dziejów, do których należał.
Ale mógłże inaczéj ich nawracać jak postawą i czynem?
Czasem znowu litość go brała i uśmiechał się swawoli niewinnéj mówiąc w duszy — Godziż się im mieć za złe, że wigilją ofiary obchodzą piosnką i weselem? A gdy chórem zanuciły bataliony pieśń Legijonów... wtorował im z całéj duszy:

Jeszcze Polska nie zginęła!


KSIĘGA V.

Rycerze ducha.

W rok po zawarciu pokoju w Leoben, legia na rozkaz wodza zbierała się w Rimini; — przeznaczeniem jéj było zająć starą stolicę świata, nieśmiertelny gród, ku któremu tylu polskich wędrowało pielgrzymów — Rzym. Dziwne przeznaczenie téj, jakby wichrem i burzą miotanéj garści ludzi...
Łatwo pojąć, z jakiemi uczuciami szły szeregi tułaczów tam, kędy od dzieciństwa myśl nawykła była, jako do stolicy chrześcijańskiego świata, do grobu apostołów — ad limina apostolorum. Pobożni synowie apostolskiéj metropolii zmieniali się w posłuszną Francyi załogę. Domyślać się téż można, dla czego polskiemu żołnierzowi powierzono gród Piotrowy. Pomiędzy wojskiem Rzeczypospolitéj, które wychował Voltaire i encyklopedyści, a polską legią, wykołysaną pieśniami kantyczkowemi, dla któréj kościelne tradycye stały się narodowemi — była przepaść, choć teraz pod jednemi walczyli chorągwiami.
Polski żołnierz milcząco znosił lekceważenie Kościoła i papieztwa, ale go one bolały i przekonań swych, a wyssanych z mlekiem podań nie zaprzedał. Jego Rzym łączył z Europą, bratał z cywilizacyą...
We Francyi despotyzm monarchii Ludwików ożeniony z Kościołem, sam Kościół i wiarę uczynił obojętną i obrzydłą — w Polsce swoboda stała na religijnych podstawach, miłowano Chrystusa, jako wybawiciela, szanowano Kościół, jako rząd Chrystusowy. Dla Francyi Messyasz był tym, z którego łaski panowali Burboni z Bastyllą; — dla Polski Chrystus, jak niegdyś we Florencyi był królem Rzeczypospolitéj, a Matka Jego królową...
Różnica téż wielka dawała się czuć w pochodzie wojsk wśród zburzonéj ludności w zbliżaniu się do miejsc świętych i kościołów. Gdzie Francuzi stawili konie, Polacy padali na kolana.
Włosi, których uczucie gorące religijne oburzało lekceważenie świętości, patrzyli na modlących się polskich żołnierzy, na klęczącą starszyznę przed obrazem N. Panny, nie rozumiejąc, jak te pobożne dzieci Północy mogły się sprzymierzyć z trzpiotowatemi republikanami, uznającymi tylko Bóstwo rozumu.
Uroczysty to był dzień, gdy część legii przybyła do Loretu. Spoczywały tu stare zdobycze obrońców chrześciaństwa, złożone w ofierze przed ołtarzem Bogarodzicy. Chorągiew Turecka z pod Wiednia i miecz Sobieskiego. Te relikwie dawnéj chwały i potęgi oddano polskiéj legii, poniosła je jako zdobycz nową.
W kościele kapłan, Polak, zanucił to błagalne — Święty Boże! którego nuta wycisnęła łzy, przypominając niedzielne dnie w wiejskich naszych modrzewiowych kościołkach.
Był to jeden z rozrzewniających epizodów pochodu; drugim stała się troska Dąbrowskiego i Kniażewicza, aby kupka naszych żołnierzy nie po żebraczemu i w łachmanach ukazała się raz pierwszy w stolicy świata...
Sami wodzowie musieli przebiegać szeregi, wybierając odartych, bosych a nadto butnych, i rozsyłając ich do innych kompanii.
Święte one ubóstwo naszego żołnierza jakże nie jednemu stało się bolesném, chciało się biedakowi do Rzymu... a boso... boso wejść było nie wolno! Pożyczano butów, zszywano i czyszczono wytarte mundury... szło o honor narodowy... dzielono się groszem.
Widok téj troski mógł prawdziwie łzy wycisnąć — z jak smutném obliczem biedni nieporatowani, spuściwszy głowę szli wyłączeni z téj falangi, która stanąć miała na kapitolu!!
Ale nareszcie mundury poczyszczono, obówie się znalazło, broń połyskiwała i twarze jaśniały; żołnierz z drżeniem serca myślał, że stanie w Rzymie!
W dzień wielki a uroczysty dla Polski, w rocznicę nie zapomnianą dnia 3 Maja, Kniażewicz na czele legii przestąpił progi grodu z ruin wiekowych złożone i trzema kolumnami zaciągnął wartę na Kapitolu!!
O dziwne losy nasze! Wzrok żołnierza szukał kopuły S. Piotra i zdał mu się snem widok jéj... powtarzał by uczuć jawę — Rzym!
Jesteśmy w Rzymie! szeptali potrącając się w szeregach nadwiślańce...
Kniażewiczowi wyznaczono kwaterę niedaleko kapitolu w Ara Coeli... tuż przed niemi były wszystkie wielkości Rzymu pamiątki... Kapitol,... Skała Tarpejska... Forum, łuki tryumfalne Cezarów i milczące olbrzymie Coloseum...
Poważnie na tę bohaterstwami i męczeństwem uświęconą ziemię wstąpili polscy żołnierze, a lud rzymski patrząc na ich przejętą modlitwę, przez nich się jednał z Francyą.
Rzym dla Polaka... był jakby ojczyzny odłamkiem, nie znany był mu pamiętnym, dzieje jego karmiły go w młodości, wiara płynąca z tąd wypełniała życie...
Na ciemnéj małéj uliczce delle Beteghe Oscure, zapomniany w pośród tysiąca bazylik i katedr, otworzył się ubogi kościołek polski dla swych dzieci... Oddano im klucze św. Stanisława...
Tu jeszcze żywiéj przypomniała się ojczyzna ale świeżo staraniem Poniatowskiego odnowiony kościołek, przypomniał razem królewskiemi godłami, tego, za którego panowania... wymazano imie nasze z karty Europy.
Na sam dzień Stanisława obchodzono narodowe święto, we własnym kościele... smutne wspomnienia niosło one z sobą... trudno łzy powstrzymać było.
Dotąd jedyną legii zdobyczą była chorągiew Sobieskiego w Lorecie i szpitalny kościołek w Rzymie. — Na progu jego wśród tłumu znaleźli się razem Darewski i Pluta, podali sobie ręce... milcząco spojrzeli tylko w oczy tęskne... a gdy po suplikacyach wyszli razem w ciasną uliczkę, siedemdziesięcioletni starzec, stłumionym głosem rzekł do Karola —
— Toć pewno pierwsza i ostatnia zdobycz nasza — szpital a kościół! Opatrzność zdaje się nam powiadać, co nas czeka, — żywot na miłosierdziu szpitalném, nadzieja jeno w modlitwie...
— A wszakże — dodał starzec łzę ocierając; dobra to chwila była u ołtarza... przeniosła nas do ojczyzny... Po ścianach napisy grobowe ludzi naszych, pod stopami popioły i groby... pod sklepieniami... Święty Boże!! Jakżem się mógł nie rozbeczeć!!


Gdy Karol twardo a wytrwale poszedłszy raz dzielić legii losy, znosił je nie szemrząc, nie dziwując się, nie narzekając i nie śmiejąc myślą sięgnąć w przyszłość, Darewski starszy, rozczarowany, a może wiekiem osłabły, choć walczył jak lew... był zawsze wszystkich nieszczęść Kassandrą — Nie miał on powiernika, któremuby chętniéj się z dolegliwych swych przewidywań zwierzył nad Karola — przychodził do niego wygadać się z tém co przed innymi dla nierozczarowywania ich, zamilczał.
Pobyt w Rzymie, będący chwilą wypoczynku zarazem się stał, a przynajmniéj groził być niebezpieczną dla legionów próbą.
Umysły znękane, serca zawiedzione, zgorzałe cierpieniem i życiem wygnańczem, wylewały się z żółcią, z podejrzeniami, z nieufnością nawet przeciw samym sobie.
Legije po cichu zaczęły się rozdzierać na partye, na przyjaznych i niechętnych dowódzcom, żołnierz szemrał odarty i głodny, przypisując winę swéj nędzy starszyźnie. Groźne twarze milczące jeszcze spotykał Dąbrowski i grono jego przyjaciół... po cichu mnożono niechęć ku niemu gotowano jakiś opór chorobliwy... Powody.. łatwo się znalazły do zarzutów, do gniewów... Znaleźli się tacy, co je podżegali... a w spoczynku nie zajęte umysły wrzały coraz wyraźniéj...
Przybycie z kraju Turskiego Władysława Jabłonowskiego i kilku innych, dodało oliwy do ognia, zwiększyło szemrania groźne, groźniejsze nasiona spisków... Wielu znowu oburzało postępowanie Francuzów którego nie jako wspólnikami stawali się Polacy... zmuszeni patrzeć na nie milcząco...
Nadużycia zwycięzców były w istocie wielkie, odzierano pałace, zabierano dzieła sztuki, w upojeniu tryumfów nie poszanowano własności prywatnéj ani publicznéj. — Zażalenia były boleśne... ale skargi nie mogły wyjść za mury Rzymu.... Dla ludzi innych wieków i obyczaju widok ten stawał się dotkliwym... Żołnierz poglądał na wyrywane z kościołów obrazy, na ogałacane domy z jakąś trwogą i powątpiewaniem...
Jednego wieczora wedle obyczaju swego przyszedł Darewski do Pluty z wiadomościami, był posępny i przygnębiony...
— Weszliśmy tu, rzekł, nie jak nam przystało, nie jako obrońcy i opiekunowie, ale z rabusiami razem, pan Bóg pobłogosławić nie może. Źle też idzie nam wszystko, żołnierz znękany, zwątpiały... zniechęcony... po kompanijach podpisują jakieś protestacye... przybyli tu coś knują... chcą Dąbrowskiego obalić jedni... drudzy pewnie jego miejsce zająć, nie wiedzą, że w nim legiją i ducha jéj zabiją... twarze posępne... przyszłość groźna...
— Szanowny towarzyszu, nadto wszystko widzicie czarno... odparł Karol.
— Bom stary... rzekł Darewski... jasne dla mnie tylko błyskawice, co sprowadzają pioruny... Trudna walka z losami...
Chcąc zapobiedz próżnowaniu a spiskom, uchwalono żołnierza nająć na żniwa w rzymskiéj kampanii. Ale wiedząż oni, co to powietrze zdradliwe téj pustyni??
Darewski przyniosłszy tę wiadomostkę, westchnął i powlókł się daléj.


Sprawdziła się ona w prędce i w sposób najnieszczęśliwszy, gdyż następstwa jéj były nad wszelkie przewidzenie smutne.
Chciano zaradzić spiskom i zniechęceniu dając za lekarstwo pracę... nie przewidziano, że to był wyrok śmierci dla większéj części skazanych na te pozornie wesołe żniwa w kampanii...
Wśród zagniłych od wieków błot Pontyńskich, dojrzewały pola bujnemi okryte urodzajami, możnaż było przypuścić, aby kraj dla rośliny żyzny, tak miał być dla człowieka śmiertelnym...?
Żołnierzowi, na wspomnienie sierpa i kosy, radowało się serce... każdy z nich był rolnikiem, złote łany mówiły mu o Polsce.
Ale w téj pustyni jakby przeklętéj za stare zbrodnie, które ją splugawiły... wszystko ma prawo żyć, buja wszystko, oprócz człowieka... Ziemia ta przesycona trupami, przejęta zgnilizną... tchnie śmiercią i mści się nią na ludziach, co ją bezcześcili... Pasterz ztąd ucieka, podróżny z trwogą przelatuje, obszary milczące.... nikt nie śmie nocy tu przebyć, aby nie tchnął zatrutém powietrzem... tylko czarne bawoły chmurne łby swe z traw podnoszą, jakby czuły, że tu królują same...
Kto podał zgubną radę, aby nieopatrznego żołnierza naszego, nawykłego bezbronnie oddychać zdrowém lasów i pól naszych powietrzem — wysłać na to cmentarzysko pozłacane kłosami? Nie wiadomo, ale rada została przyjęta, a żołnierz stając się wieśniakiem, rolnikiem, uradował się...
Radość to była krótka wszakże. — Poszli — nieśmiano obliczać nawet, ilu ich ze żniwa powróciło. —
Był jeden dzień wesołości i pracy, i jeden wieczór spoczynku przy ogniskach... pieśni domowych... każdy sobie kładnąc się na snopach, przypomniał jakąś piosenkę, gadkę... coś z młodości, coś od strzechy... Słońce krwawo zaszło na wyiskrzoném niebie...
Opar, jak mgła sina, podniósł się ponad rozpaloną ziemią... we mgłach leciał mór i końcem szat przesunął po śpiących wygnańcach... Snem twardym uśpieni czuli, jak kamień na piersi, jak obręcz żelazny na głowie, a z tych, co wczoraj legli z pieśnią... ilu wstało z jękiem!!
Malaria w nie wielu dniach położyła trupem kilkuset, inni wynędznieli, rozbiegli się powoli konać po szpitalach...
To znowu obraz straszny, tragiczny, z tego pasma czarnych przygód naszych.
Po śpiewach i weselu... po krótkim szale wspomnień — pusto w kampanii znowu... a wśród snopów użętych, żółte trupów leżą twarze...


Wspomnienia tych lat zdają się, jakby zmyśleniem poetyczném — a są zmniejszoną rzeczywistością — bo któż obliczy pojedyńczych ludzi przygody i próby powszednie, które wstydliwe okryło milczenie na wieki. —
Każdy dzień smętną przynosił niespodziankę...
Jednego z nich legia wybiegła za mury na przyjęcie nowych gości...
Gości strasznych, jak te lata pokuty.. Ludzie to byli zczernieli od słońca, z ranami poobwiązywanemi łachmanem, z bliznami ledwie zaskrzepłemi od łańcuchów na rękach, nogach i szyi... kilku kaleków, kilku starców, kilka żywotów na włosku, w ludziach od feber i głodu wyżółkłych. —
Wszyscy poszli na głos ojczyzny, na tułactwo i dla niéj cierpieli.
U bram Rzymu na grobowéj apijskiéj drodze, spotkali się żołnierze z tą garścią męczenników... i nieznajome dłonie ścisnęły się braterstwem cierpienia...
Byli to nieszczęśliwi, co z legii na Wołoszech przez Stambuł wybiegli co najprędzéj połączyć się z nowemi legionami... Dąbrowskiego.
Pierwsza lepsza łupina okrętowa, która ich przewieść tu mogła, zdała się im dobrą... poniosły ich żagle jakiegoś statku, który na morzu Śródziemném już algierscy korsarze schwytali.
Polacy dostali się w niewolę.
Pierwszą wieść o ich losie przyniósł list francuzkiego konsula z Algieru.
Potrzeba było nieszczęśliwych wykupić. Do kraju ani się o to powołać było można, ani on mógł dać ten grosz jałmużny. Obowiązek pomocy braterskiéj spadł na tych, co sami boso i o głodzie tułali się po Włoszech... Otworzyły się biedne sakiewki legionistów w Rzymie i Mantui, każdy oddał grosz ostatni... i tą jałmużną świętą odkupiono braci nieznanych...
Ubogie legiony dały wolność uboższym od siebie niewolnikom...
Na chwilę jakaż to radość dla nędzarzy tych, posłyszeć mowę, zobaczyć twarze, poczuć ciepły uścisk dłoni bratniéj... ale z drogi apijskiéj na Ara Coeli... miały czas pochmurnieć twarze...


Poświęceń takich bez liku...
Żołnierz marniał na tych rzymskich ruinach, pożerany tęsknotą... dnie były długie... próżnowanie wzmagało boleści... kilku zdatnych poświęciło się na karmienie ducha... gdy ciało także ledwie o czém wyżyć miało. Myśl tę nauczycielstwa i oświaty powziął Godebski, wykonali ją Wybicki, on, Paszkowski i Kamiński... Zbierano pieśni, opowiadania, dzieje, podania domowe[2] i kołysano niemi żołnierza... Wśród tych koszarów poprzerabianych z pałaców i klasztorów, które same z łaźni i amfiteatrów, z bazylik i cyrków powstały, na garści słomy oparty o mury, które cezarów pamiętały, Maciek uczył się czytać, śpiewać i pamiętać o ojczyznie. Ale jak nie wielu z tych, co tu lepiéj poznali domowe dzieje, zaniosło je do chaty nad Wisłę i Bug?... Setny może... Reszta z tylu darem myśli, jak z węzełkiem ziemi polskiéj, legła na obcéj ziemi...


Nie brak i krwawych dramatów... i powieści prawie bajecznych... Do tych należy historya Zabłockiego, do któréj i Karol Pluta był wmięszany, chociaż on i Darewski na uboczu stać chcieli i z ludźmi innéj epoki nie raźno im żyć było. Żyli z sobą.
Do poufałego otoczenia jenerała Dąbrowskiego należał Zabłocki. — Był to żołnierz dobry, człek poczciwy, ale natura opryskliwa, gwałtowna, butna i nieco tchem wieku popsuta... Wyniosłszy z kraju wiarę, jak drudzy posiał ją po gościńcach, Francuzi zarazili go niedowiarstwem, które dla wielu wydawało się jakąś ducha i umysłu potęgą. Dla Zabłockiego wszystko było przesądem, ale raz poszedłszy tą niebezpieczną drogą, wyzwolił się aż do zbytku z tego, co drugich zobowiązywało... Żył lekkomyślnie, a miał zwyczaj z szeptycyzmem popisywać się szydersko... Uchodziło mu to, słuchano go, i w łatwą wbijał się dumę ze swego zuchowatowstwa... Przestawszy szanować idee, łatwo było ludźmi pomiatać. Zabłocki miał nieprzyjaciół bez liku... ale ufny był w swój stopień i przyjaźń Dąbrowskiego.
Jednego wieczora, gdy dwaj starzy Barszczanie siedzieli u Karola na Vico Oscuro, gwarząc o dawnych dziejach, wpadł niespodzianie Szumlański, na miłego Boga zaklinając Plutę, aby za świadka poszedł służyć do pojedynku między Haumanem a Zabłockim.
Karol się obruszył z razu.
— Dajcie mi pokój ze swemi waśniami i pojedynkami — zawołał — wszystko to nie na czasie... krew nasza do ojczyzny należy, my nie do siebie... Zgorszenie to i lekkomyślność.
Szumlański tłumaczyć się począł. Rzecz się miała, jak następuje: Codziennie prawie starszyzna wojskowa wieczorami się zbierała u Dąbrowskiego, rozprawiano, grano w bilard, wchodzili i wychodzili oficerowie, było to ognisko, u którego każdy się chciał rozgrzać nieco. Tu pierwsze przybywały wiadomości z Francyi... tu najczęstsze z Polski wieści.
Zabłocki i Hauman nie bardzo sobie przyjazni, znaleźli się losem gry sami jedni u bilardu... Hauman miał z sobą Grabowskiego i Szumlańskiego. Przymówki poszły o fraszkę, usposobienie je zaostrzyło. Hauman był prędki, Zabłocki butny a dumny, na jakieś słówko Haumana Zabłocki zmilczeć mu kazał, jako przed starszym. Hauman się rozśmiał szydersko, Zabłocki obruszył i drzwi pokazał.
— Łatwo to stopniem się zasłonić — prysnął pierwszy, aby uniknąć pojedynku, którego się boi... Pamiętamy przecie, jak to było w Mantui....
W Mantui zarzucano, niewiadomo czy słusznie, Zabłockiemu, że wyzwany nie stanął.
Teraz chwycił za słowo... Hauman powtórzył wyzwanie, przyjął je Zabłocki.. Tegoż wieczora mieli się bić w Villa Borghese...
Karol odmówił świadkiem być braterskiego tego boju, ale po namyśle skłonił się pójść w nadziei, że ich opamięta i przejedna...
Szumlański pędził, wózek jego stał przed kamienicą, Pluta pożegnał Darewskiego, pojechali.
Słońce zachodziło jakoś krwawo i ukosnemi promieniami dziwnie oświecało uliczki i ogrody, któremi do Villi spieszyli. W powietrzu była cisza... ale oddechu brakło, parna atmosfera ciężyła nad grodem, a w dali nad górami zwijały się czarne i sine chmur kłęby...
Gdy stanęli na miejscu, już nadchodząca burza w dali zaczynała warczeć piorunami i leciała wprost na Rzym, wyciągając ramiona... Musiano pospieszać z pojedynkiem. Karol z powagą starego żołnierza stanął rozjemcą, ale go nie słuchano... Zabłocki bił się w piersi i rzucał obrazą honoru niepowetowaną tylko krwią, Hauman słowa odwołać nie chciał.
Haumanowi przypadł strzał pierwszy.
Nim broń nabito, burza już prawie była nad głowami, Zabłocki udając wielkiego zucha, śmiał się i nie w porę wyzywał pioruny Boże w sposób szyderski...
Odmierzono kroki, przeciwnicy stanęli na swych miejscach, strzelano na komendę... Hauman wypalił. Zabłocki zachwiał się, chwycił za piersi i padł krwią oblany, kula trafiła w samo serce...
Ze zgrozą uciekł Pluta z Villa Borghese; oburzony tym widokiem mordu, któremu zapobiedz nie mógł, poprzedzonego wstrętliwą lekkomyślnością Zabłockiego w téj uroczystéj chwili. Pobiegł wśród strumieni deszczu, bicia piorunów i wichru, który niósł po ulicach dachówki, do swojéj kwatery, aby się tam zamknąć ze smutkiem, którego doznał.
Nazajutrz rano wszedł do niego Darewski.
— Wiesz o Zabłockiego losie, rzekł, boś tam był, ale znaszże resztę historyi?
— Jaką resztę? spytał Karol...
— W chwili tego pojedynku burza szalała nad Rzymem... piorun uderzył w dom, który zajmował Zabłocki, strzaskał i spalił łóżko jego.[3]


Wypadek ten przeraził i głębokie uczynił na wszystkich wrażenie. —
Z powodu stosunków Zabłockiego unikając gniewu i prześladowania, Hauman i Szumlański, musieli legion opuścić i zaciągnęli się do wojsk francuzkich, które szły właśnie na egipską wyprawę... Jeden z nich tylko i to dziwnym znowu wypadkiem do kraju powrócił.
Szumlański wzięty w jednéj potyczce w niewolę, dostał się jakiemuś możnemu panu i okuty pędzany był z innymi do roboty. W czasie jednéj z tych wycieczek w pole spotkał w drodze Turka, którego twarz zdawała mu się jakby gdzieś dawniéj widzianą i znajomą... Turek także przypatrywał się ciekawie Szumlańskiemu i na traf przemówił do niego po polsku... Był on niegdyś w Puławach u książąt Czartoryskich Czybukczybaszą; od fajek i tytuniu uciuławszy grosza, powrócił do kraju.. Poznawszy w Szumlańskim Polaka, ulitował mu się, rozpytał go i prośbę od niego o wykup przesłać do Polski zobowiązał.
Doszła ona rąk ks. Sapiehy, którego staraniem wykupiony niewolnik, otrzymawszy pieniężny zasiłek na drogę, przybył do gościnnych progów Puławskich... Tu zamieszkał, późniéj znalazł przytułek i spokojnie życia dokonał.
Jeden to z tych epizodów tysiąca, które historyą téj epoki składają.


Pobyt w Rzymie tak dla duszy polskiéj wymownym ruinami i bazylikami swemi, zatruty był wszakże ciągłą tą powracającą troską, wznawiającém się pytaniem... kiedy... pójdziemy do Polski! Dla nich to było celem jedynym, dla Francyi uprzykrzonym zawrotem nudnéj piosenki, na którą jednostajnie odpowiadano, wzywając do cierpliwości... Zwlekano, tymczasem śmierć dziesiątkowała, wojna kładła na pokosach... a pozostałym ofiarom zawsze prawiono kazanie o cierpliwości! Mieli jéj więcéj, niż człowiek mieć powinien... a ktoby był się przypatrzył tym bohaterom z ich ubogiemi węzełkami, w których najdroższym skarbem był woreczek polskiéj ziemi, wynędzniałych, odartych... nie śmiałby urągać, ucząc ich tego, od czego umierali...
Gdziekolwiek wybuchło powstanie ludu, bunt pospólstwa... słano Polaków... szli posłuszni, bili się płacząc nieraz i nieraz skostniały im ręce, na widok krzyżów i ołtarzy, które przeciw nim zamiast broni i dział stawiono.
Naówczas w piersi chrześcijanina toczyła się walka między religią a posłuszeństwem, wiarą a chorągwią... i bój był poświęceniem nadludzkiém... bo nad trupami płakali...
Tak Karol z innymi wysłany na Frosinone, na placu bitwy spotkał się z mnichem, który z krzyżem i szablą lud prowadził, przypomniał mu się X. Marek, oręż wypadł z ręki, a włoch go obciął okrutnie...
Poszli na Terracina... tu gdy zdobyto miasteczko, gdy legijon wpadł z oddziałem francuzkim razem... znaleźli wśród ulicy wystawiony ołtarz... kapłan przed nim kończył mszą świętą i podnosił kielich nie krwawéj ofiary nad głowy ludu, gdy go szable i bagnety wojsk rzeczypospolitéj rozniosły... jak męczennika...
Każdy z tych widoków zakrwawiał serce polskie i wskazywał biednym że szukali ojczyzny u tych, co ją odbierali drugim, a nikomu nie dali — po każdéj z tych bitw, żołnierz legł smutny i wzdychał patrząc na poległych jak na braci po duchu i wierze...
Każda też utarczka sypała obok włochów mogiły polaków, którzy ginęli z rozpaczy... bili się wściekle... i w rodzaj obłąkania wpadali. — Straciły legijony mnogich żołnierzy pod Frosinone i Terraciną... tu Karol także obok Podoskiego i Wisłoucha walcząc, gdy się na mnicha z krzyżem zapatrzył przypomniawszy Barską — został ranny silnie... ale nie śmiał się nawet pomścić na tym, co go okaleczył... tak upokorzony był rolą nieszczęśliwą, którą legijonom grać kazano.


W Grudniu tegoż roku, walcząc z wojskami rzeczypospolitéj, Polacy okryli się sławą pod skalistemi obrywami Civita Castellana...
Może po raz pierwszy uznano głośno udział legijonów w walce, i należną im część w odniesioném zwycięztwie.
Tych dni straszliwych zapasów dziś jeszcze bez wzruszenia przypomnieć nie podobna... krwawe boje, mogiły, nadzieje, zawody — oto historyja tych lat, które tylko sławę i zeschłą gałąź wawrzynu przyniosły, opłaconą drogo.
Już się godziło było przekonać, że legijonów rachuby omylone zostaną — tracono wiarę we Francyą, ale cóż wygnaniec a żołnierz miał począć, jeśli się nie bić za to, co nazywano swobodą.
Służył jeśli nie Polsce, to myśli przewodnéj, którą ona żyła. —
W nagrodę krwi i poświęcenia zdobyte w neapolitańskiéj wojnie sztandary, Kniazewicz, młody Dąbrowski, Drzewiecki i Kosecki mieli polecenie odwieść dyrektoryatowi do Paryża...
Téj czci i uznania zazdroszczono im w wojsku, a jakżeby byli chętnie polscy wysłańcy oddali ją za iskierkę nadziei. Pochlebiali téż sobie, że doczekają się choć obietnicy w zamian za krew.
Gdy wpośród owacyi i okrzyków wspomniano cicho, trwożliwie — o Polsce, mężowie stanu zmarszczyli brwi, wzruszyli ramionami i skarżyli się na to nieznośne natręctwo Polaków, którym nigdy niczego nie dosyć. Jednakże przez litość półgębkiem szeptano o wojnie prawdopodobnéj przeciwko Austryi... i pozwolono wróżyć, że z niéj może wyrosnąć — Polska!
Tymczasem wysługiwać się było potrzeba daléj, a Rzeczpospolita nie gardziła ochotnikami — tylu ich ginęło!!


Spodziewana z Austryą wojna wybuchnęła nareszcie, w legiony wstąpił duch nowy; wieść o posiłkach moskiewskich, o Suworowie rozchodziła się już... a polska dłoń drzała z pragnienia zemsty..
Rozkoszą prawie było walczyć nie z ludem i mnichami ale z nieprzyjaciołmi kraju własnego.. nadewszystko ze znienawidzonym moskalem, z rzeźnikiem Pragi, z żołdactwem Carów, które się zmazało krwią polską.
Ale właśnie ta wyprawa do niczego doprowadzić nie mogła, była tylko heroiczną obroną; — w nieszczęśliwych warunkach przedsięwzięta, z liczbą wojsk niewystarczającą, by zwycięzko stanąć przeciwko sprzymierzonym — tworzyła bohaterów, ale zwycięztwa chwilowe nie mogły pokryć klęsk.. miesięcy.
Polacy szli chciwiéj jeszcze do walki, bo zwycięztwem spodziewali się zbliżyć ku ojczyznie! próżne nadzieje!
Pod Legnano w przeddzień bitwy na biwakach odpoczywał chwilowo Karol, gdy do niego przyszedł stary Darewski. Twarz starca tego dnia jakaś była rozjaśniona i weselsza niż zwykle..
— A no, towarzyszu broni, rzekł mu, wyciągając dłoń namulaną i ściskając krzepko podaną rękę, przyszedłem się téż z tobą pożegnać...
— Alboż odchodzicie? dokąd? wszak się nie wątpliwie na gorącą walkę zabiera? spytał Karol.
— Otóż to jest, odpowiedział Darewski, — powiem ci szczerze, romatyzmy mnie łupią nieznośnie, tęsknota je jak w... nadziei żadnéj, starości nudna, trzeba to raz skończyć!
— Na miłość Boga! cóż to znaczy? podchwycił Karol,
— Co ma znaczyć! po swojemu, zasiadając na siodle, rubasznie zawołał Darewski: juści żem nie żaden chłystek, żebym sobie życie odbierał, ale — est modus in rebus.
— No! to jestem spokojny — rzekł Karol, rzecz pewna i doświadczona, kto śmierci szuka, tego ona nie bierze.
— Obgadali Kostuchę! rozśmiał się Darewski.. ona ma serce!
Nie tak czarny djabeł, jak go malują.
Jeśli powrócisz do kraju, a zajrzysz kiedy na Ruś, dodał, pokłoń, się tam od mojéj mogiły krewnym Weryhom, ile ich tam jest... i powiedz, żem wstydu im nie zrobił... Poznasz łatwo Weryhow-Darewskich, czy Darowskich, jeden w drugiego chłopy, jak dęby, ręce silne, jak łapy niedźwiedzie, a i w głowie niezgorzéj i języka w gębie nie zapomną...
Karol uśmiechał się, brał to wszystko za fantazyą starca... Darewski bowiem był wesół jak rzadko i długo jeszcze baraszkował tak, a gdy już nocą odchodził, zamiast podać rękę, objął Karola, pocałował i stary krzyżyk mosiężny oddał mu na pamiątkę.
Było to przeczucie zgonu, czy na prawdę myśl szukania go wśród bitwy. Mężny starzec przeszło siedemdziesiątletni, rzucił się nazajutrz na czele swych legionistów przeciw kolumnie nieprzyjacielskiéj z zapałem dwudziestoletniego młodzieńca... i zginął...
Karol wśród bitwy przyszedł, gdzie spoczywało ciało jego z ręką na piersi ściśniętą i ucałował blade rycerza czoło...


Był też to dzień dramatów i cudów... Komu nieznane imie grenadyera — filozofa, poety Cypryana Godebskiego? W téj bitwie i on się znajdował. Godebscy od wieków gnieździli się w Piaszczyznie, miał tam Cypryan rodzonego brata, porwała i jego tęsknica do boju... Porzucił więc jednego dnia spokojny dworek swój w sosnowym borku i ukochane doliny nad Prypecią, wziął i on torbę tułaczą, przedzierając się do Włoch, do legionów, aby walczyć obok brata...
Cypryan o przybywającym nie wiedział... ten z miasta do miasta gonił za polskim legijonem, przerzynał się przez nieprzyjacielskie straże, wymykał, przyłączał do oddziałów i tak dostał się dopiero pod Legnano... ale w chwili gdy już wrzała bitwa...
Wskazano mu pułk Cypryana, który szedł właśnie przeciwko nieprzyjacielowi. W niecierpliwości uściskania brata, tułacz nowy popędził za nim... zobaczył go już, Cypryan go poznał, zatrzymał się zdziwiony, przelękły, po nad głowami ich grad kul przelatywał.
Godebscy biegną ku sobie... jeszcze chwila a padną w swoje objęcia... zbliżają się ze łzami na oczach zapominając... boju... W tém kula działowa w oczach Cypryana rozdziera biednego przybysza i trupem go kładzie.
Jestli co tragiczniejszego nad te dzieje, poetyczniejszego nad tę prawdę żałobną?


Pod Magnano.... u Werony, pada waleczny Rymkiewicz na placu... przeszyty dwoma postrzałami... kona uśmiechając się i ściskając dłoń przyjaciela, niedosłyszanym szepce głosem.
— A! czemuż mi losy nie dozwoliły na swojéj umrzeć ziemi!
Z piersi umierającego wyrwało się to słowo, które było myślą jedną, jedyną, nieustanną wszystkich:
— Umrzeć broniąc ojczyzny...
Zamknięto polski legijon w murach Mantui, rozpoczęła się pamiętna owa obrona heroiczna téj twierdzy, którą natychmiast wojska austryackie odcięły i osaczyły.
Wielhorski, Axamitowski, Jakubowski, bronili jéj.
W chwili właśnie, gdy Dąbrowski marzył znowu o wdarciu się przez Austryą do Galicyi, jakby na przekor jego i wszystkich nadziejom, zamknięto ich w tych murach...
Reszta polskich żołnierzy zajadle biła się z Suworowskim żołdactwem... na to tylko, by wiecznéj gotowości ofiarnéj dowiodła.


Jest jakiś mistycyzm i fatalność nawet w datach tych dziejów zapomnianych.
Znowu w dniu 3 Maja 1799 roku, w tę pamiętną rocznicę ustawy, co Polskę odrodzić miała, weszli Polacy do Rzymu... szczątki ludzi w łachmanach odzieży.
Tym razem nie mógł już Dąbrowski wybrać z szeregów lepiéj odzianych, aby ich wiecznemu miastu pokazać przystojniéj, bo nie było jednego całego munduru, jednego obuwia ludzkiego w batalionach... Szli odarci w bohaterskich oszarpanych sukniach, kurzawą i błotem okryci, ogorzali, wychudli... a widok ich obudzał litość nawet w nielitościwych.
Dwa dni przesiedzieli tylko na ruinach, zszywając cierpliwie odzież... za którą obiecano im nową w Peruggii... Wyszli na tę wyprawę nowego rodzaju, aby się przeodziać do boju...
Dąbrowski ze swymi cudów dokazywał pod Cortoną... ludzie rośli w obliczu niebezpieczeństw na olbrzymów.
Tu major Kamiński idąc do zdobycia wrót zabarykadowanych, kulą ugodzony został w nogę... Choć okulawiały, czując upływającą krew, nie wstrzymał się, spieszył tylko prędzéj, póki sił. — W tém druga kula drugą mu nogę strzaskała — padł, ale upadły wlókł się jeszcze na rękach ku wrotom, które zdobyć było potrzeba, przypełznął do nich, podniósł dłoń krzepnącą i — skonał.
W każdym z tych świetnych bojów, które składają karty dziejowe Rzeczypospolitéj francuzkiéj, w zwycięzkich jéj pochodach wszystkich droga krew polska obficie się leje za sprawę nie naszą...
Ta sprawa, która wczoraj zdawała się sprawą ludów i swobody, powoli nieznacznie staje się podstawą... cesarstwa... nowego, w nowéj szacie przybranego militarnego despotyzmu... Jeszcze mówią o wolności i Rzeczpospolitach nowych, a już w powietrzu jest ukoronowana idea dynastyczna...


Mamyż opisywać te wyprawy, bitwy, pochody, których obraz znajdzie się sto razy skreślony piórem apologistów, często z umyślném, czasem z mimowolném zapomnieniem naszego w nich udziału?
Nie są to dzieje nasze, ale wśród nich jaśnieją złotem szyte czyny dzieci bez matki, sierot bez przyszłości.
Pod Trebbią padają nowe ofiary, najnieszczęśliwsi idą w niewolę Moskwy, gorszą nad śmierć; sam Dąbrowski ranny, dwa razy opasany przez nieprzyjaciół i prawie ujęty, przywiązaniu współtowarzyszów broni winien ocalenie.
Biernacki i Potrykowski, bijąc się jak lwy, rozpędzają chmurę kozaków, a Dąbrowski cięciem szabli kruszy lancę, która go przeszyć miała...
Na placu tym już głośno a sławnie rozlega się imie mężnego Chłopickiego.
Smutne a świetne boje... które ostatek nadziei odbierają... Nieprzyjaciel liczniejszy, sypie coraz nowe zastępy, zwycięztwa okupują się stosami trupów... a nie wiodą do niczego, prócz sławy!...
Pod Trebbią samą... ginie z legii półtora tysiąca ludzi... tysiąc trupów, pół tyle rannych.
Ofiary dla Polski... stracone.
W miejscu poległych biegną chciwie ochotnicy nowi na piosnkę Dąbrowskiego... jak ów Godebski, co przybiegł z sakwą podróżną na pole bitwy, by brata ujrzeć i — skonać...
Stara Polska rycerska skazana na bezczynność, wytrzymać jéj nie może, rozkuwa więzy, idzie na granice... byle walczyła.


W Kwietniu rozpoczyna się oblężenie Mantui, któréj załoga z Francuzów, Włochów, Szwajcarów i drugiéj legii polskiéj złożona, trzyma się prawie do końca Lipca przeciwko przeważnym siłom nieprzyjaciela...
Jakby przewidując los, który spotkać może polskiego żołnierza, Wielhórski, prosi, by mu w polu otwartém walczyć dozwolono i odbiera pochlebną, ale odmowną odpowiedź...
Ćwierć roku w murach twierdzy, któréj obronić nie mogą męztwem swém, walczą legioniści z nieudolnością wodza, z głodem, niedostatkiem i przewidywaniem ciężkiego losu...
Chwilowe niechęci, które zrodziło cierpienie, ustają i płoną w rosnącym zapale bojowym... Cała załoga stęka i narzeka na głód i niedostatek... Polacy się nie skarżą jedni, jedni nie uchodzą z szeregów...
Ten dramat militarny kończy się pochwyceniem gwałtowném żołnierzy, ocalałych z głodu i boju.. na więzienie i wygnanie...
Kiedy się czyta pełne prostoty opowiadanie Godebskiego o tém trzymiesięczném więzieniu... łzy na oczach stają.
Z tą nieszczęśliwą kampanią ostatnie rozwiały się nadzieje...
Z polskich legionów, które zwycięzko miały wkroczyć do kraju.. zostały szczątki mizerne, Wielhórski i Kosinski poszli do niewoli na forteczne lochy i kajdany, żołnierz pochwycony z niemi, a Aksamitowski, który z dwunastu innymi miał odwieść legion do Francyi, półtora sta ledwie ludzi, rannych, w łachmanach, wlokących życia ostatek, przyprowadził — do Lyonu. —
Zastęp ten zmniejszał się, topniał, ginął.. ale z kraju biegli na miejsce poległych — żołnierze nowi...


Karol przebywszy z Dąbrowskim krwawe dni pod Trebbią, z resztkami starych towarzyszów łączył się stając do boju pod Novi. —
Tu znowu rannym był, ale nawykły do tych pocałowań kul, związał nogę i nie chciał pojść na łożko szpitalne...
W sierpniu z pierwszym batalionem przybył znużony do Genui... Od śmierci Darewskiego stał się on bardziéj milczącym, posępniejszym niż kiedy, szedł wprawdzie i bił się walecznie, ale wszystko to, co się w koło niego działo, mało się go zdawało obchodzić.. Milczący, skinieniem głowy ledwie na pytanie odpowiadał..
Skwar letni, pochód nużący, wyczerpały jego siły, oczy już nie chciały patrzeć na ten cudny amfiteatr gór, otaczających Superbę.. znalazłszy trochę cienia pod murem, rzucił tłumoczek swój i upadł, składając na nim głowę, nimby im wyznaczono kwatery.
Słońce sierpniowe piekło, pragnienie piersi paliło, bezsenność zamykała powieki, znużenie odbierało siłę nawet duchowi, — budząc tylko żądzę spoczynku, choćby w śmierci. —
Karol w téj chwili czuł się zobojętniałym na wszystko, wyczerpanym, zdało mu się, że daléj już pójść nie potrafi, że się z tego bruku, na którym legł, nie podniesie...
Wśród włoskiéj wrzawy ulicznéj, ryku osłów niosących transporta, wisku złośliwych mułów idących z bagażami, kłótni ludzi, bijących się z sobą i nieposłusznemi zwierzęty — stary żołnierz śniąc o przeszłości, usypiał prawie pod ścianą.. która go od piekących osłaniała promieni. Po nad nim milczące wznosiły się w staréj swéj chwale pałace z marmurów i piętrzące kamienice, z których okien niekiedy wyglądała ostrożnie w białym rąbku, ciekawa twarz niewieścia i spłoszona wzrokiem uciekała...
W ciasnych uliczkach pnących się wschodkami do góry, jak cienie przemykały się postacie uchodzących przed wojskami mieszkańców...
Ulice już zalegało wojsko, od strony cienia rzucano węzełki i znużone kości na ziemię... nie jeden jęk rannego dał się słyszeć wpośród wrzawy, ale i nie jeden śmiech wesoły... bo młodości nie trzeba więcéj nad trochę cienia i jedno spojrzenie niewieście...
Zdala te czarne oczy pałające, choć iskrzyły się dumą i nienawiścią, zdawały się palić inném uczuciem...
Żołnierz, co nie jadł od dwóch dni, posyłał dłonią całusy do góry.. i śmiał się, widząc odpowiadające im pięści białe Genuenek...
Gdy tak upadłszy, drzemie Karol na twardym bruku, szmer jakiś posłyszał nad sobą, mimowolnie ociężałe podniosły się powieki... Zdziwiony zobaczył tuż, o krok stojącą postać młodzieńczą, świeżą, uśmiechniętą.. strojem i twarzą jakby z Polski wykradzioną..
Było to chłopię w czarnéj węgierce, w pąsowéj czapeczce konfederackiéj, z rodzącym się wąsikiem na śmiejącéj się wardze... Patrzało na Karola, wlepiwszy weń wzrok, niepewne, drżące, zdziwione, z usty otwartemi, przez które wyraz jeszcze wyrwać się nie śmiał.. Z wyciągniętemi już rękami stało; nie mogąc jeszcze wykrzyknąć, głos mu zamierał na wargach.
Nagle osłabły Karol porwał się, jakby go cudowna siła rzuciła.
— Tadzio! zawołał — ty! tutaj! dziecko moje... Ty? a! byćże to może?
— A! stryj! krzyknął rzucając się ku niemu młody chłopiec, ja zaraz was poznałem...
Karol ściskał go zbladły i strwożony.
— Dziecko moje... cóż się stało? Mógłżeś ty... opuścić matkę... O Boże!
Nie umiał dokończyć pytania, bo się już domyślał odpowiedzi.
— Matkę! rzekł smutnie Tadeusz z cicha — stryju! ja już nie mam matki, prócz téj, którąś ty mnie nad wszystko nauczył kochać...
— Ewa nie żyje! załamując ręce, bijąc się w czoło — odparł Karol i pochylił się na mur.. nie mogąc powiedzieć więcéj.
Tadeusz stał, i jemu się łza w oczach kręciła.
— Pisałem o tém do was... rzekł w końcu — znać żeście chyba listu mojego nie otrzymali.. pisałem i o tém, że się do was do legionów dostać muszę... Czekałem odpowiedzi... niecierpliwość rosła... musiałem pójść... Spełniłem najgorętsze serca pragnienie. Stryju mój! ja przy tobie, pod twojém okiem walczyć będę...
Karol podniósł się, milczący ściskał go i całował, żołnierze powstawali przyglądając się im... Ten chłopak świeżo z Polski przybyły, przynosił im woń kraju, cisnęli się do niego, chwytali suknie, drżeli, łzy kręciły się w oczach. Jeden drugiemu szeptał: — Z Polski przybywa!
Stary grenadyer zwolna wskazał mu na odartych, wynędzniałych towarzyszów... Znużeni, wyżółkli od trudów i chorób, rycerze ci wyglądali, jakby świeżo wyszli ze szpitalu. Widok ich losu w istocie nie miał w sobie nic nęcącego... ale z pod téj nędzy patrzało zahartowane męztwo, wzgarda niebezpieczeństwa, trudu, śmierci....
— Z dala, odezwał się Karol — inaczéj ci się pewnie bohaterskie te legie wydawać i śnić musiały, patrz na tę rzeczywistość i powiedz mi, czy się o nią młode twe nie rozbiją zapały! Wytrwaszże ty tutaj, gdzie my zahartowani padamy. — Nie jest to wojsko wytworne, wypieszczone, które stoi, czeka, a w danéj chwili przy odgłosie trąb i biciu w kotły, na heroiczny bój się rzuca... myśmy żołnierze nocy i dnia, lata i zimy, z kolei pracujący bagnetem i rydlem... bez odzieży, bez magazynów, otoczeni krajem, któremu niesiemy swobodę, a zasnąć w nim bez nadzwyczajnych ostrożności nie możemy i studnie spotykamy zatrute... Bijemy się, nie jedząc po dni kilka, niepłatni, wysyłani z chlubném męztwa naszego uznaniem tam, gdzie drogę trupami wyściełać potrzeba... Tadeuszu mój, tyś za młody i za słaby na nasze ciężkie życie.
— Ja! za młody! za słaby! przerwał gwałtownie młody chłopak prostując się — ale.. mój stryju! ja mam więcéj niż wy, bo młodość, która jest siłą niepokonaną... ja się niczego w świecie nie lękam, prócz żebym nie zgnił w bezczynności... Byliście młodsi odemnie, wychodząc do konfederacyi... nie! nie! ja tu już jestem i — zostanę...
— Czekaj... zachowaj się na tę chwilę, gdy już za własną bić się będziemy ojczyznę... tu nie dla ciebie miejsce...
Chłopak potrząsnął głową.
— Tu się bijemy za wolność, rzekł, tak, jak ty stryju biłeś się z Pułaskim w Ameryce... a ztąd legiony wszak pójdą do Polski!!
Słysząc znowu powtórzone te słowa, które się próżno tyle razy o jego uszy obijały, Karol uśmiechnął się gorzko, nie chciał złudzeń młodzieńczych rozbijać.
— Daj to Boże! rzekł — daj to Boże!
Żadnym z argumentów użytych na pokonanie Tadeusza, nie było sposobu go powstrzymać, z całą gorączką młodości nie dawał mówić z sobą, nie pozwalał się sprzeciwić, słuchać nie chciał.


Zaskoczony przez tego niespodzianego przybysza, Karol musiał się udać natychmiast do jenerała Dąbrowskiego, prosząc go o krótkie kilkodniowe uwolnienie od służby, aby miał czas obmyśleć pomieszczenie Tadeusza i wyekwipowanie. Sam także potrzebował przy nim wypocząć, gdyż stare rany ze znużenia i osłabienia drogą się pootwierały.
Karol dostał żądany urlop dopókiby legijon kwaterował w Genui i okolicy.
Nie potrwało to jednak długo, bo stanowiska nieustannie się zmieniały. Karol po ojcowsku zajął się wojskową wyprawą chłopca, który przybył z zapasem dostatecznym dla siebie i stryja z domu. Sprowadziła go Opatrzność, gdyż w téj służbie ofiarnéj, miesiącami żyło się bez żołdu, a starszyzna niemal cała o domowym swym groszu. Na składki, na pożyczki tym, którzy co dzień ginęli i dług z sobą na drugi świat nieśli, wyczerpywały się prędko węzełki, Karol oddawna był na sucharze żołnierskim... Nikt o tém nawet nie wiedział, gdyż przywykły do najprostszego życia, surowszym był dla siebie niż dla drugich.
Przybycie Tadeusza, życie wspólne, uratowało Karola od wycieńczenia i choroby. Młody chłopak wygód wyłącznych nie przyjmował, zmuszał stryja do podzielenia ich z sobą i odżywił starego, pielęgnując go z synowską miłością...
Przez tych dni kilka wypocząwszy na oglądaniu miasta, opłakującego dawną wielkość swoją, okolic cudnie pięknych, a ludności nieco zdziczałej i niechętnéj; spędziwszy wieczory na pogadankach o Polsce dalekiéj, na znak dany ruszyli..


Przybycie wychowańca, syna téj kobiety, którą jedyną w życiu kochał Karol — wstrząsło całą jego duszą... Jak rany ciała otwarły się zasklepione serca rany — lecz nie czas było myśleć o sobie i opłakiwać przeszłość. Tadeusz przebywszy niebezpieczeństw tyle, by się dostać do upragnionéj Italii, rwał się do wojska... trzeba było czuwać nad jego zapałem młodzieńczym.
Wojna była morderczą, położenie wojsk nie zbyt szczęśliwe, trudy niezmierne; wszystko to razem zmuszało starego wojaka być niańką troskliwą. Nie odpuszczając od boku swojego Tadeusza, musiał go uczyć, powstrzymywać, bronić, osłaniać.
Chłopak w prędce stał się ulubieńcem batalionu; młodość jego, zapał, dusza świeża, serce szlachetne otwierały mu ramiona towarzyszów.
Ale jemu ledwie nie ciężyły te pieszczoty, prawie się czuł niemi obrażonym, chcąc co najprędzéj dosłużyć się równości u towarzyszów broni... Rwał się też w każdém spotkaniu jak szalony z tą zuchwałością młodzieńczą, która nie zna i nie rozumie niebezpieczeństwa... Karol dumny nim był, ale truchlał o niego.
W istocie Tadeusz zasługiwał na miłość stryja i przyjaźń żołnierzy; chłopię to było, jakby stworzone na te czasy walk, hartowne, milczące jak Karol, ale nie ugięte. Ze ścian domowych wyniosł poczucie obowiązku i ofiary.
W pierwszéj małéj utarczce forpocztów, Tadeusz został draśnięty przez dragona... od okrutnego cięcia, szabla Karola, poczciwa Saracenka go uchroniła.
A! jakże szczęśliwym był z téj rany, z tego pierwszego chrztu krwi... z radości dostał prawie gorączki... szalał, śmiał się, zawiązaną rękę niósł dumnie... nie poszedł do ambulansów i pozostał w szeregach...
Nocą Karol siedział nad nim, chociaż najmniejszego nie było niebezpieczeństwa... staremu macierzyńskie łzy kręciły się na powiekach.


Poczęte dzieje legijonów ciągnęły się tak jednym wybitym torem — ciągłe straty w szeregach zastępowali jeńcy z półków austryackich, przybysze, ochotnicy z kraju, a stracone nadzieje odradzały się z każdą wyprawą, z każdą na nowo grzebane.
W drugiéj bitwie pod Novi (1799, Października 24). Legije znowu straciły wiele mężnego żołnierza. Sam Dąbrowski ocalenie swe winien był Schillerowi i pracowitości niezmordowanéj.
Pod namiotem, w obozie chwile wolne poświęcał czytaniu, miał tego dnia na piersi tom jeden trzydziestoletniéj wojny. W chwili gdy cięciem szabli obcinał lont, którym kanonijer austryacki miał działo podpalić wymierzone na nasze szeregi... kula karabinowa trafiła go w piersi i utkwiła w owym tomie Schillerowskiéj historyi...


Trudy były w istocie takie, jakiemi je Karol Tadeuszowi przedstawiał; pochody nużące, bezsenne, w porze chłodnéj i słotnéj, w kraju ogołoconym, bez odzieży, bez zapasów... Karol je teraz wszakże znosił łatwiéj, bo młode chłopię, stojące u jego boku, żywiło go swą młodością i zapałem... Legijony były w ruchu nieustannym, co dzień prawie w innym miejscu walczyć zmuszone lub przedzierać się przez góry i wąwozy... stać na morderczym ogniu nieruchomie lub rąbać do upadłego...
Nieraz jednego dnia opłakiwano stratę człowieka (Jabłonowski) a nazajutrz obchodzono odbicie z niewoli i podziwiano męztwo.
W jednéj z tych utarczek zginął sławny swojego czasu, nieszczęśliwy a wytrwały i nieustraszony żołnierz... Strzałkowski.
Wie to każdy z tych, co w ogniu bywali, jak różne są losy żołnierza, jeden narażając się, wychodzi zawsze cało, drugiego ściga przeznaczenie dziwaczne tnąc zawsze po głowie, innego po nogach... lub w piersi mierząc mu nieustannie. — Strzałkowski służąc w wojsku polskiém, późniéj w legionach od ich zawiązku, był tak nieszczęśliwy, że byle wyszedł na plac, zawsze z raną powracał. Miał na sobie blizn tyle, w ilu był bitwach i potyczkach... Nareście śmierć długo się z nim draźniąc, wzięła nieustraszonego żołnierza...
Na ostatek po morderczéj téj kampanii legijony, których nie oszczędzano i które się same nie oszczędzały, narażając wszędzie, gdzie największe groziło niebezpieczeństwo — zdziesiątkowane zostały i przerzedzone straszliwie.
Połowa polskiego żołnierza padła, reszta od chorób i ran ginęła powoli, liczba się co dzień zmniejszała.
Jazdy nie było już nad sto wychudłych koni i zbiedzonych ludzi. — Po lazaretach i zapaśnych kwaterach karmieni pół-chlebem i połowiczną strawą, umierali z nędzy... musiano pomyśleć o nowéj reorganizacyi, którą wojna w prędce zdezorganizować znów miała.
Razem z innymi wysłano Karola i Tadeusza do Marsylii, gdzie polskie legijony z resztek i posiłków skupić się miały, łachmany swe zmienić na odzież nową i uzbroić...


Ale nie długo trwał potrzebny ten wypoczynek — wojna się rozpoczynała... legion spieszył, by w niéj uczestniczyć. Część jego na stanowiskach nawet pozostała. Położenie wojsk francuzkich równie prawie było rozpaczliwe i trudne, dzieliły one niedostatek posiłkowych półków, ich trudy i głody... Honor sztandaru wymagał wytrwania, dodawał siły. Każde niepowodzenie zamiast pokonać, draźniło i zapał zwiększało; musiano poniesione wetować straty.
Legiony poślubiwszy sprawę honoru Francyi, dotrwały jéj wierne do końca.
Z tysiąców ochotnika naszego, ledwie po walkach ostatnich we wszystkich oddziałach liczono ośmiuset rozpierzchłych ludzi.
W lazarecie umierał każdy prawie, kto się do niego dostał... ale Marengo jasno wypisało się na kartach dziejów Francyi.
Nie opuszczała Dąbrowskiego uparta myśl dostania się do Polski.
Z tym samym planem mało zmienionym, który zrodził tyle nadziei pod Palma-Nuova... słał on znowu do Bonapartego... Plany i projekta pogrzebione spoczywały w archiwach. Tym czasem bili się nasi i śpiewali: Nie zginęła... a ginęli dla niéj. —


Dnia 3 Października 1800 roku, przybył Dąbrowski do Medjolanu, gdzie stały oba bataliony i ściągały się resztki legii naszych. Marsylska z Wielhórskim podążyła tu także.
Całość przedstawiała si świetniéj, niż kiedy, bo ją przynajmniéj odziano, uzbrojono i część żołdu wypłacono. W pośród szeregów skupionych na nowo żołnierz stary, wyprobowany, stał obok pałającego zapałem ochotnika nowego. — Starszyznę zdatną wyrobiły boje i doświadczenie, ta najlepsza szkoła żołnierza.
Przypływ jeńców polskich i zbiegów z wojsk austryackich, ochotnika z różnych części kraju był tak wielki, iż zastęp znowu podniósł się do pięciu tysięcy ludzi.
Chwila wypoczynku dozwala odetchnąć i nabrać sił nowych, ale przewidywano, że to jest tylko rozejm, a walka nieskończoną. Obie strony nieprzebłagane, zajadle się mierzyły mściwemi oczyma.
Najdzielniejsze serca i dłonie stały w szeregach... z zapasem niewyczerpanym nigdy nadziei. —
Tym ogniem ożywionych znajdujemy ich w walce pod Peschierą...
Karol i Tadeusz szli obok siebie w pierwszym batalionie, stając pod Sermione naprzeciw nieprzyjacielskich okopów, oparci o wybrzeże tego cudnego jeziora Garda, którego ciche wody stały się także teatrem wojny. Codzień prawie następowały utarczki... odnawiały się niespodziane co godzina. W spotkaniu pod Peschierą, gdzie cudów męztwa dokazywali Polacy; Plutowie oba walczyli razem z Grabińskim i Chłopickim. Męztwo ich liczniejszego nieprzyjaciela zmusiło do odwrotu od twierdzy. Dnia tego odcięto Sermione od Peschiery... Austryacy napróżno zuchwałą wycieczką probowali odzyskać utraconą pozycyą, cofnąć się znowu musieli. Ale nikt prawie z tego zajadłego boju nie wyszedł cało i walka była tém rozpaczliwsza, że siły nierówne. Stary konfederat i młody ochotnik wynieśli rany chlubne. Tadeusz ocalił życie stryjowi... Karol ochronił go kilka kroć, wyrąbując ze środka nieprzyjacielskich kolumn, w które się zuchwale zapuścił...
Każdy niemal dzień tego oblężenia dostarczyłby treści do obrazu, Polacy składający większą część sił francuzkich, bili się mężnie, a znosili w przykréj porze roku trudy oblężnicze z wytrwałością, podziwu godną. Około Sermione dzień i noc bez odetchnienia trwał bój zacięty..., musiano po stopie ziemię zdobywać, posuwać się, ściskać twierdzę, stać w ogniu, kopać pod strzałami, odpychać wycieczki, a bez ustanku być gotowym... Często wpośród dnia na gradzie kul, znużony żołnierz padłszy na chwilę, usypiał, a śmierć przychodziła mu tak we śnie... błogosławiona i spokojna.
Ale wśród niebezpieczeństwa tego i czujności, gorączkowy obudzał się zapał, ta nieustanność boju przywiązywała do niego, nie dając sercu ostygnąć. — Żołnierz rósł w prawdziwego bohatera, nie takiego może, jakim go malują dzieje greckie i rzymskie, ale jakim stworzyły go napoleońskie wojny krwawe... żelaznego wiarusa, pogardzającego śmiercią, z uśmiechem i żartem na ustach, nieustraszonego w boju, łagodnego po bitwie, miłosiernego dla jeńca, gotowego dać życie za chorągiew, choćby na niéj nie czapka frygijska, ale cezarów orzeł spoczywał...


Z pod Peschiery polska legia poszła po zawieszaniu broni, zawartém w Trewizie (16 Stycznia 1801 r.), strzedz Mantui na lewym brzegu Mincio.
Stare chorągwie jéj poszarpane były kulami w kawałki, musiano jéj dać orły nowe...
Po zawarciu pokoju w Lunewilu (26 Stycznia 1801), Dąbrowski wrócił do Medyolanu, inne bataliony rozesłano na stanowiska po Włoszech... Naddunajska legia Kniażewicza weszła także do Włoch. Z nią razem siły te poważny stanowiły zarodek armii, do piętnastu tysięcy ludzi...
Ale to właśnie może i wyrywające się ze wszystkich piersi, nie przełamane, natrętne życzenie — do Polski! groziło polskiemu żołnierzowi rozproszeniem i zgubą... Codzień nie miléj brzmiał w uszach Francyi ten okrzyk, to domaganie się ojczyzny, ten wyrzut biednych tułaczów, którzy krwią kupiwszy sobie prawo do wdzięczności, o spłatę długu się dopominali.
Potrzeba było się pozbyć tych ludzi, których nic zaspokoić nie mogło, nawet macierzyński uścisk Rzeczypospolitéj...



KSIĘGA VI.

San Domingo.

Kończą się wreszcie, jakby jękiem boleści te świetne legijonów dzieje — ostatek nadziei z krwią upłynął.
Pierwszemu konsulowi biedni tułacze stali się naprzykrzoném świadectwem niespełnionych obietnic... Od pierwszéj chwili, gdy niemal pogardliwie ale szczery jeszcze w swéj obojętności młody jenerał przyjmował Dąbrowskiego i Wojczyńskiego — do dni konsulatu, cesarstwa, aż do wygnania św. Heleny — nie zmieniły się jego przekonania, Bonaparte nigdy nie chciał Polski... ale często chciał mieć polaków żołnierzy, a wyuczywszy się polityki.. zbywał ich obietnicami... do których najmniejszéj nie przywiązywał wagi.
W chwili, gdy już swą gwiazdę widział wschodzącą, naprzykrzonymi mu byli ci wierzyciele, chciał się ich pozbyć, a z nimi sztandaru Polski.
Wojsko to ożywiał stary, niepokonany duch republikancki, legije draźniły tych, co Polskę umarłą widzieć chcieli; sympatya Francyi dla nich była zaporą do zbliżenia się ku monarchicznéj Europie, chwilowo pożądanego.
W ciszy osnuty plan wykonał się tajemniczo i energicznie.
Jednego dnia niby na prośbę i niby w nagrodę za świetne czyny ostatki legionów zaszczycono wcieleniem do wojsk rzeczypospolitéj francuzkiéj.
Główny oddział otrzymał nowe nazwanie — sto trzynastéj pół-brygady.
W początkach radość zaślepionych była wielka — ale krótka... Myśleli, że Rzeczpospolita poślubiała w ten sposób uroczyście ich sprawę. — Porównanie z żołnierzem Francyi było polepszeniem ich losu.
Niestety — była to przewrotnie obrana droga do zniszczenia zastępu tego nieszczęśliwych tułaczów.
Karol przyjął wiadomość o tém podejrzliwie i smutno, trzymała go zwątpiałego tylko nadzieja powrotu do ojczyzny, a los młodego wychowańca nadto obchodził, aby z nim na nowe nieprzewidziane miał się narazić przygody.
Gdy resztkom ogłoszono dziennym rozkazem łaskawe wcielenie ich do wojsk francuzkich — Pluta się zawahał...
— Słuchaj, rzekł wieczorem do Tadeusza... tu już o Polsce mowy nie ma i rychło nie będzie. Mnie tu czy tam kończyć.. jedno, ale twoim obowiązkiem powracać do Skały.. Pracując czekać na mnie będziesz, a Bóg może zwlec się dozwoli.
— Tak! a wy? przerwał gorąco Tadeusz... a wy myślicie daléj iść i walczyć?
— Powiedzże mi, do czegobym ja się zdał, gdybym szable porzucił? Na co mi życie bez nadziei, tęsknoty bez końca... walka to zapomnienie. Ty możesz mieć nadzieję lepszych czasów — ja już ich nie doczekam... Sprawdziły się słowa X. Marka.
— Mój stryju! mój ojcze! przerwał uparty chłopak — póki ty, póty ja... nieopuszczę cię, przysięgam, pójdziemy razem... nauczę się żołnierki.
— A jeśli nas gdzie wyślą? daleko?
— Tém lepiéj! wszak ty dobrowolnie byłeś w Ameryce...
Karol ruszył ramionami.
— Ja, rzekł — o! to co innego! ty powracać musisz... Kto wie? może mnie śmierć nie zechce, walka złamie, kalectwo zmusi szukać przytułku, dachu potrzebować będę... Ty mi tam izdebkę po Porembie przygotujesz w Skale... Jedź i czekaj...
Tadeusz ściskał go, nic nie mówiąc,
— Powrócimy razem, rzekł po chwili. — Słuchaj, uparty stryju, albo ty powracasz ze mną, albo ja z tobą idę — masz z dwojga do wyboru... Jest jeszcze i trzecie, na co nie zezwolisz może... to żebym ja poszedł uczyć się wojny... a ty powrócił chaty naszéj pilnować...
— Ale ba! zapewne! obruszył się Karol, o tém mi nie mów.
— A ja od swego nie ustąpię, zawołał Tadeusz...
— Do jutra, pomyślimy, bo i ja ustępować nie chcę... Nazwałeś mnie upartym, jestem nim w istocie...
Na tém dnia tego skończyła się rozmowa.
Karola nic już nie obowiązywało iść z temi rozbitkami... oprócz obawy powrotu do pustego domu prócz tęsknicy, która mu Skałę straszną czyniła.
Dla Tadeusza obawiał się losów wojny, dalekiéj może, których przewidzieć nie podobna, ran, niewoli... sterania. Dla siebie potrzebując trudu, lękał się go dla wychowańca.
Jak to pogodzić z sobą?
Nazajutrz Tadeusz stawił się z płomienistemi oczyma, ale nim Karol począł rozmowę, oświadczył mu, że wybrał sobie stanowczo zawód wojskowy, że za mało nabył w nim doświadczenia we Włoszech, porzucić go nie chce, nie może, i błaga aby mógł pozostać.
Mówiąc to, kląkł przed Karolem... złożył ręce, modlił się, oprzeć mu się nie było podobna... Stary milczał posępny i poważny, uścisnął go w końcu.
— Dziecko moje, odezwał się, bo cię tém imieniem miłość moja dla ciebie nazywać pozwala... uczyń o co proszę... powróć! Ja wróciwszy zdechłbym z tęsknicy w téj ruinie... tobie tam uśmiecha się przyszłość. — Dla mnie Skałę zaludniają upiory, co resztę krwi by wyssały... ja zostanę....
— I ja z tobą... stanowczo wykrzyknął Tadeusz, uderzając się w piersi — ja z tobą — nie mówmy już o tém, rzecz skończona.
W milczeniu podali sobie dłonie.
Obu wpisano do 113 pół-brygady.


Los tak przekształconéj legii, był już postanowiony... ale dla wszystkich jeszcze tajemnicą okryty. Domyślano się go tylko... mówiono różnie, z zagadkowego milczenia wnosić już było łatwo, że coś zagrażać musiało.
Nie zrozumiano nawet w początku, co znaczył rozkaz natychmiast po wcieleniu ogłoszony, udania się do Livorno. Niektórzy już podszeptywali, że w porcie czekają okręty... ale z jakiém przeznaczeniem?
Karol najlepiéj zrozumiał, że się legionu polskiego pozbywano... że go gdzieś zepchną daleko — ale dla niego tu czy tam było obojętném. Tadeusz cieszył się mówiąc — Im daléj, tém lepiéj.
Jemu uśmiechało się niebezpieczeństwo, pociągało go, wabiło, na wzmiankę o niém podnosił głowę, rósł, oko mu się paliło, nozdrza rozdymały.
W rozkazie dziennym dalsze przeznaczenie Brygady nie było wymienione... Tulon, Marsylia lub inne... miejsce, które wskazać miano. Niepewność ta kryła coś złowrogiego...
Marząc a zgadując, spiesznym marszem przybyli do Livorno.
Tu zaraz na wstępie dowiedzieli się, że w porcie stała korweta wojenna i statki przewozowe, które eskortować miała.
Mówiono, że wojsko przechodziło pod zarząd ministerstwa marynarki i kolonii — co samo oznaczało, że ich tam odprawić miano.
Ale dokąd? myśl błąkała się strwożona... Ci, co się tak cieszyli wcieleniem, chodzili przelękli, na wszystkich twarzach był wyraz boleści i niepokoju...
Z Ankony przybył objąć zwierzchni zarząd i dowództwo francuz Bernard, który nie miał ani współczucia dla Polski, ani najmniejszéj znajomości nieszczęśliwego narodu.
Pierwsze jego kroki i obejście się, dowodziły mało pojętnego służbistę, bez czucia i wychowania.
Zaledwie wszedłszy do Livorno, oddział zrozumiał po środkach ostrożności, jakie przeciwko niemu rozwinięto, iż dostał się prawie do niewoli. Widocznem było, że się obawiano ze strony Polaków oporu, a to samo rodziło domysły, iż ich jakiś los straszliwy, groźny oczekiwał.
W nielitościwém tém, grubijańskiém obejściu się z wygnańcami, z gośćmi Francyi, co za nią krew przelewali, — było coś oburzającego. Nieprzyjaciel nie inaczéj postępowałby z jeńcem wojennym.
Trwoga i zgroza wzrastały.
Do koła rozstawione wojska francuzkie otaczały 113 pół-brygadę, którą spiesznie rozbrojono i spieszniéj jeszcze rozkazano jéj wsiadać na okręty. Pospiech jakiś gorączkowy, nieufny towarzyszył tym przygotowaniom gwałtownym; w powietrzu czuć było postrach...
Mieszkańcy Livorno współczuciem i miłosierdziem otaczali wygnańców... domyślano się ich losu. —
Warty, czaty... karabiny stały do koła.
Z pomiędzy starszyzny wojskowéj już ktoś po cichu szepnął o San Domingo... wyraz ten z ust do ust podawany, krążył po wojsku... Niektórzy wiedzieli, że San Domingo znaczyło — śmierć, — klimat zabójczy, walka zajadła, wygnanie na drugi koniec świata... dla tych właśnie, co się pragnęli zbliżyć do ojczyzny!
— Otóż nagroda krwi naszéj! mówili rozbrojeni żołnierze...
W istocie dzikiém to było a okrutném. Pierwszy konsul inaugurował swe rządy tém rzuceniem na śmierć ludzi, którzy mu zawadzali. —
Karol nawet przestraszył się i chciał wycofać sam, byle Tadeusza ocalić, ale chłopak oburzył się i zaklął.
— Za nic w świecie! ja! Polak! miałbym się ulęknąć niebezpieczeństwa... śmierci, morza, klimatu i głupiéj jakiejś gorączki?! — Nigdy! Idźmy!...


Gdy się dowiedziano pewniéj o przeznaczeniu 113 pół-brygady, powieści o nieszczęśliwych losach wojsk, wysłanych tam pod wodzą jenerała Leclerc, bujno krążyć zaczęły. Opowiadano o walce ze zbuntowanymi murzynami, jak o straszliwéj tragedyi, któréj koniec wątpliwym być nie mógł... Choroby, niedostatek, przewaga tłumów, ich zajadłość czyniły zwycięstwo niepodobném.
Jasném było, dla czego pierwszy konsul Polaków słał pod ten klimat dla nich groźny... idea cezaryzmu, tronu, dynastyi, była już w powietrzu; — tą grzecznością dla głów ukoronowanych wkupywał się wcześnie w ich grono, dawał porękę okiełznania republikanów.
Francya stargana wysiłkiem i cierpieniem, zbyt była bezsilną, by za nami odezwać się miała... milczała, a słowo jéj cóżby naówczas znaczyło?
Wygnańcy patrzali oniemieli na statki w porcie stojące... liche, kupieckie, stare, potłuczone w okręty przewozić ich miały. Marynarze potrząsali głowami, gdyż kilka z nich widocznie dłuższéj podróży wytrzymać nie mogło. Jeden jeszcze przechylony zatykano pakułami, oblewano smołą na prędce. Był to statek grecki, na szyderstwo losu, pod moskiewską żeglujący banderą. Majtkowie śmieli się z téj pogruchotanéj łupiny, którą pierwszy wiatr silny mógł potrzaskać na kawały. Odkryte boki téj ruiny świeciły szczerbami, zielonemi porosty, grubą warstwą morskich pasorzytów, które sobie na niéj mieszkanie obrały...
Niektórzy oficerowie, szczególniéj Kastus, którego kompania na ten statek zabierać się miała, starali się zwrócić uwagę Bernarda, ale ten ruszył ramionami, uśmiechnął się i ofuknął:
— Nie mam innego, rzekł.
Z twarzy czytać było można inną odpowiedź...
— Rozbije się! tém lepiéj! mniéj was będzie...
Na nalegania u jenerała Rivaud przebąknięto tylko, — że te statki nie przewiozą ich daleko, że przygotowane są inne.
Obejście się Bernarda, umyślnie zapewne wybranego do téj egzekucyi, było oburzające, ale legion niegdyś polski składał się z rozbrojonych jeńców, których lekceważono.
Bernard, któremu polskie nazwiska ciężko wymawiać przychodziło, zaraz w pierwszych dniach wniósł z cynizmem republikańskim, ażeby je potłumaczyć na francuzkie i pochrzcić ten tłum bezimienny na nowo. Śmiech i oburzenie ledwie go od tego kroku powstrzymać mogły.
Kilku oficerów chciało wyjść za miasto... warty miały rozkazy, nie wypuszczono ich... powrócili oburzeni.
Dnia czternastego Czerwca (1802 r.) Livorno przybrało niezwyczajną fizyognomią, ulice pełne były ludu, na którego twarzach litość się malowała, wojska francuzkie stały pod bronią wyciągnięte szpalerami aż do portu. Na główniejszych placach działa nabite, kanonierowie z zapalonemi lontami.
W razie najmniejszego oporu wydany był rozkaz nieoszczędzania nikogo i wymordowania zbuntowanych.
Ale w tych nieszczęśliwych złamana była energia, przygaszone chwilowo uczucie — szli martwi, milczący skazańcy na śmierć z pokorą ofiary znużonéj a bezsilnéj... Nie mieli broni... zdarto im mundury, wyglądali na tych więźniów portowych, na złoczyńców, których wiodą, aby im kulę przykuć do nogi.
Dzień chmurny był i parny, na horyzoncie szybko zbierała się burza groźna — kapitanowie statków nawet radzi byli odwlec wypłynienie, odezwano się do jenerała Rivaud... który nie pozwolił zwlec ani chwili... pilno mu było widzieć ich już na morzu...
Pomimo burzy statki ruszyły...
Za portem już o groblą biły olbrzymie bałwany, fala podnosiła się, wicher miotał.. czarne obłoki ściągały się, jakby krucy na pobojowisko.. flotylla.. wypłynęła...
Żegnaj włoska ziemio! Ile tam oczów ku lądowi się zwróciło z pożegnaniem, ku niebu z wyrzutem!
Grobla, wybrzeże.. ulice jeszcze były pełne ludu, który ich żegnał, jak się żegna idących na śmierć.. okrzykiem i łzami!


Zaledwie statki z portu wyszły nie bez trudności na pełne morze, wiatr w mgnieniu oka rozegnał je daleko.. pochyliły się i kładnąc na falach.. nikły rozproszone.
Z lądu Livornianie oburzeni, z włoską gorączką i niecierpliwością klęli tych, co na zgubę wysyłali bezlitośnie... znali się oni z wichrem i burzą...
Przepowiednie ziściły się w pełni — dwa tylko statki, które szły na ostatku, cudem na powrót potrafiły się wcisnąć do portu — reszta... stała się igrzyskiem burzy...
Trzy w kanale Piombino, około Elby miotane prądem i wichrem, walczyły co chwila zagrożone rozbiciem się o skały... Grecka owa łupina pod moskiewską flagą, na którą dwie kompanie wsadzono — pod San Vincenzo przodem ciśnięta, o skałę zgruchotaną została. Ze stuośmdziesięciu ludzi trzecia ledwie część ocalała. Z oficerów jeden kapitan Kastus winien był żonie, że życie unieść potrafił. Odważna włoszka, obeznana z morzem, widząc niebezpieczeństwo, wcześnie chwyciła deskę i podtrzymując męża, z nim razem na ląd wyrzuconą została.
Rozbitki z tego statku schroniły się do Livorno, a mieszkańcy oburzeni przeciw jenerałowi Rivaud, dowodzącemu w porcie, który zmusił flotyllę do wypłynięcia wśród burzy — okazali tém żywszą dla Polaków życzliwość, aby mu wzgardę i niechęć okazać.
Z czego się to czasem ludzka litość składa!
Biednych tułaczów rozdzielili pomiędzy siebie, zbierali składki, opatrzyli ich we wszystko...
Inne statki zapędzone burzą ku brzegom Sardynii, walcząc z wichrem, dopiero czwartego dnia zebrały się na wybrzeżach Hiszpanii około wysp Balearskich...
Niebo się nareszcie wypogadzało... okręty ściągały się wszystkie powoli.
Tadeusz tę pierwszą próbę żeglugi wytrzymał dzielnie, nieopuszczając pokładu, z dziecinną prawie ciekawością wpatrując się w dramat burzy — Karolowi przypomniała tę, która ich zbliżających się do lądu w Ameryce odegnała od brzegów...
U przylądka Gates zerwała się druga nawałność; wiatr zachodni gwałtowny, znowu flotyllę rozproszył, pędząc ku brzegom Afryki — właśnie w chwili, gdy się do Gibraltaru zbliżała.
Jednego statku zabrakło, stracono go z oczów.
Nareszcie dnia 27 Czerwca, czarująca, położona nad zatoką, ze swemi murami staremi i maurytańskiemi gmachami ukazała się Malaga... statki do portu zawinęły.


W chwili, gdy znużeni dwoma wytrzymanemi burzami, uczuli się żołnierze na spokojniejszych portu wodach — rozjaśniły się nieco chmurne oblicza... Dla wielu jednak ta ciężka próba kilkodniowa była ostateczną — czuli, że daléj nie pójdą.
Nienawykli do morza, schorowani, wszyscy się chciwie na ląd rzucali... tu im dłuższy obiecywano wypoczynek; a że dowódzcy już się nie obawiali oporu i ucieczki, wolno się było żołnierzom rozpierzchnąć po mieście.
Dla tych może tylko, którzy wzrok poili widokiem neapolitańskiego krateru, owéj lazurowéj czary wśród gór zieleni ukrytéj, lub znali genueński amfiteatr villi, piętrzących się na wyżynach u portu. — Malaga mogła się wydać mniéj piękną... Oku nienawykłemu do południowych wybrzeży morza, — musiała być czarującą.
Żołnierze powitali w niéj, jakby jeszcze Włoch wspomnienie — choć ziemia i mury już inne, wschodnie nosiły na sobie cechy. Maurów panowanie na twierdzy, gmachach, domostwach wyryte znać było... Skaliste wyniosłości, na których stoi Gibralfaro, w głąb uciekająca rajska dolina, port ożywiony statków, flag i ludu mnóstwem, wieżyce kościołów i klasztorów... wrzawa portowa, — rozweseliły twarze... wróciły do życia...
Była to jeszcze ta Europa, ten sam ląd i ziemia, na którego drugim końcu... leżały Polski płaszczyzny...


Karol z Tadeuszem wysiadłszy na ląd, wraz z innymi towarzyszami udali się na los szczęścia do starego miasta, szukając sobie gospody. — Młodemu te piętrzące się, pnące do góry uliczki, przypominały Genuę, w któréj stryja odszukał, gdzie nowe rozpoczął życie. Ale Malaga z domostwy o krytych balkonach, z fantastycznemi budowy, poczepianemi do boków gór, jak gniazda jaskółcze, jeszcze się mu wydawała piękniejszą.
Wchodzili właśnie na stare miasto, gdy najmniéj spodziewany widok, obu ich wstrzymał... Stanęli wszyscy, ukazując sobie zjawisko, które zdawało się tu... upiorem!
Naprzeciw nim szedł szybkim krokiem mężczyzna stary, którego żywy ów pochód zasapał i znużył widocznie; ubrany w stary strój polski, z konfederatką na głowie i karabelą u boku, oglądał się niespokojnie, spieszył wyraźnie, a spojrzawszy na twarze tylko, poznał a raczéj domyślił się Polaków... i wołał już z dala:
— Czołem! panowie! czołem! Witam was.. witam... jako reprezentant Rzeczypospolitéj.
Zdumieni żołnierze nie wiedzieli co odpowiedzieć.
— Niestety! szepnął Karol — wiesz pan, jak my, że Rzeczpospolita rozdarta.. nie istnieje!
— Furda! mości dobrodzieju! bajka! zawołał stary, uderzając po szabli — a drugą ręką na bakier, poprawując czapki... Rzeczpospolita polska czasowo, jak za króla JMości Jana Kazimierza, militarnie przez wrogów została zajętą, tandem nie legalnie et subreptive... Rząd hiszpański, katolicki, per excellentiam, gdy poseł jego opuszczał Warszawę, zaniósł manifest ad acta... de nullitate wrzekomego rozbioru, a rzeczywistéj violencyi! — Jam tu ustanowiony przez króla JMości Stanisława Augusta... konsulem w Maladze... i urząd mój dotychczas sprawuję, a sprawować nie przestanę... gdyż nieprawe władze odwołać mnie prawa nie mają!
Było w tém coś tak niezwyczajnego, tak dziwnego, iż Karol i inni stali, słuchali i nie wiedzieli czy się uśmiechać, czy wielbić go... posądzali, że biedny starzec może nie zupełnie był przytomny.
Widząc pewne wahanie się i jakby niedowiarstwo na twarzach, konsul ostatni Rzeczypospolitéj wskazał nieopodal dom, nad którego wnijściem ogromny herb polski z ciołkiem Poniatowskich był wywieszony na tablicy... a górą powiewała chorągiew narodowa biało-czerwona...
Starzec zbliżył się, serdecznie witając przybywających — tyle lat języka swego nie słyszał!
— Kochanych ziomków a współobywateli, rzekł, pragnąłem i czuję moim obowiązkiem, przyjąć i ugościć... ale licho nadało... żem się was ani spodziewał... któż mógł przewidzieć? Gospodyni wyjechała do krewnych na Vegę (dolinę) wszystko pozamykała... ani od piwnicy, ani od kuchni, mości dobrodzieju, klucza... w domu nawet porządniejsze pokoje do reprezentacyi przeznaczone... zamknięte... moja tylko szczupła izdebka.
— Ale szanowny panie — przerwał Karol, gdyby nawet były klucze, nas tu tylu, żebyście wszystkich przyjąć nie mogli, a wybór trudny...
— Co acan dobrodziéj myślisz, iż konsul polski ma tak szczupłe mieszkanie? — nie braknie mi apartamentów... Gdyby nie ta niegodziwa klucznica, która pojechała na Vegę!
Zdarzył się też na dobitkę w Grenadzie odpust, służba — jak to są ludzie pobożni ci Hiszpanie — do nogi mi wywędrowali, ledwie kuchta jeden pozostał. — Nie myślcie państwo, że ja tu źle Rzeczpospolitą reprezentuję... Jest wszystko... ekwipaż, konie, służba, liberye... piwnica, ale się to porozłaziło... Lato! lato! odpusty... oktawa S. Jana...
Stary mówił żywo, usiłując wyrazom swym nadać cechę prawdy, ale sam strój dowodził, niestety, że ten konsul, którego kontusz i żupan paradny cały się spadał, musiał na dnie powszedne chodzić w płótnie, a nie miał pono nikogo, oprócz chłopca do posługi.
Tak było w istocie; Paprocki dosiadywał w Maladze, jak żołnierz zapomniany na straconym posterunku. Z pracy biednych rąk starych się utrzymywał, aby nie być zmuszonym zdjąć orła polskiego i akceptować rozbioru. —
Obraz ten zdaje się wymysłem... przecież jest historycznym i prawdziwym.[4]
Starzec żył tu już tak od lat kilkunastu, w największém ubóstwie, w nędzy prawie. Z kraju dawno go grosz nie dochodził, powoli sprzedawał wszystko aż do ostatniéj karabeli, bez któréj obejść się nie mógł; pożyczał, zarabiał pisząc ukradkiem, ale nie zszedł z tego stanowiska, na którém mu interesów Rzeczypospolitéj strzedz polecono.
Miesiąc cały stała tu 113 pół-brygada... Konsul odżył z niemi, pędząc dnie w pośród ludzi, z których wielu znał rodziny... Był on sam z krakowskiego na pograniczu Szląska, nie obcą mu była Plutów rodzina i innych wiele. Dopóki Polacy pozostali w Maladze, co dzień w paradnym polskim stroju assystował im... ale na nieszczęście owa klucznica i służba — nie powracali.
Mowy już o nich potem nie było. Ci co odwiedzali Paprockiego, znajdowali go w ciasnéj izdebce, zawsze w początku zajętego wyszukaniem kluczów od paradnych pokojów, które się nigdy nie znajdowały...


Uczynny konsul miał ochotę ciekawszych ze starszyzny powieźć na mułach dla zwiedzenia o dziesięć tylko mil odległéj z tąd Grenady, pokazać im owe sławne budowli maurytańskich szczątki — ale z dnia na dzień oczekiwała flotylla przyjaznego wiatru... potrzebnego do przebycia cieśniny... a spodziewając się go, nie wolno było nikomu po za obręb miasta się oddalać.
Nareszcie dnia 25 Lipca zawiał ów wiatr pożądany — nie wszystkim! — który miał ich od Europy odegnać... Starzec wyszedł na ląd żegnać wsiadających ze łzami, i rzucając konfederatką do góry, wołał długo.
Jeszcze Polska nie zginęła!
Żagle się wzdęły, wyciągnięto kotwicę... barki powiozły ostatnich... żegnano Europę...
Staruszek stał długo sam jeden na grobli, a ze statków wiewano chustkami... aż wreszcie... wszystko znikło za łzami.
Dzień był pogodny a jasny tak, że stojący na pokładzie widzieli dobrze Gibraltar i Algesiras z jednéj, Ceutę z drugiéj strony na zamglonym brzegu Afryki.
Z pomyślnym wiatrem dopłynęli tak do Kadyxu, gdzie na nich inne okręta czekały, przez konsulat francuzki przygotowane. Tu jeszcze kilku z półbrygady zabrakło odwagi i sił do dalszéj podróży — pozostali sami jedni w obcéj stronie... znękani i chorzy...
Po kilku dniach wypoczynku 12 Sierpnia, flotylla wyszła pod żaglami z pomyślnym wiatrem.
Wkrótce lądy zniknęły z oczów. Dla tych, co pierwszy raz byli na pełném morzu, widok przedstawiał się majestatyczny, cudowny... nie zmierzone przestrzenie wód i niebo...
Między Madeirą a wyspami kanaryjskiemi, dotykając Palmy, niosły ich wiatry daléj a daléj. Dni kilka przeszło szczęśliwie i dosyć wesoło... zapomniano nieco troski... ale niewygody podróży już się uczuć dawały. Skwar pierwszy dokuczać zaczął.
Na jeden dzień wszystko się rozweseliło — owym obrzędem chrztu podzwrotnikowego, od którego tylko Karol był wolnym.
Wieczór skończył się rumem, śpiewem i rozmową... Pogoda służyła, sterowano ku Antyllom i zdawało się, że podróż potrwa nie długo.
Ale w miarę posuwania się dalszego upał, zwłaszcza dla ludzi północy, coraz nieznośniejszym się stawał. — Pokłady statków rozpalone od słońca — gorzały, — wewnątrz panowała zaducha śmiertelna.
W tém, gdy już na dnie liczono resztę żeglugi, dnia 20 Sierpnia wypogodziło się niebo dziwnie jasno, przybrało barwę ołowianą, wiatr nagle opadać zaczął, żagle zwisły, morze, jak szyba szklanna wygładzone, stało się nieruchomém niebios zwierciadłem...
Marynarze jedni zrozumieli, co im zagrażało — calme plat — cisza morska, trupia, straszliwa cisza.
Ktokolwiek stał tak uwięziony rozpaczliwie wśród niezmiernych przestrzeni — dnie, tygodnie, miesiące, w oczekiwaniu najlżejszego powiewu, w rozpalonéj otchłani, w któréj odetchnąć czém nie było — wie, jak okropną groźbą jest ta grobowa cisza śmierci —
Najgwałtowniejsza burza mniéj jest w istocie straszną — a żadna w świecie nie może trwać tyle co cisza... która czasem uwięzionych trzyma miesiące pod groźbą śmierci głodowéj. Burza może rozbić, wyrzucić na skały lub mielizny, człowiek z nią walczy, ma coś do czynienia dla obrony swéj — nadzieję, ruch... życie... tu skamieniały zgon powolny...
Nikt na ratunek przybyć nie może... bo wszystko stoi spętane, lądy daleko... potrzeba czekać miłosierdzia losu i konać powoli.
Statki jakkolwiek w żywność i wodę zaopatrzone, nie mogły przewidywać téj klęski i czasu straty — sucharów i wody mogło zabraknąć, woda już się od upałów psuła, stawała mulastą, cuchnącą, zieloną, robactwa pełną... oczyścić jéj nie było podobna. Ledwie po kwarcie na całodzienną potrzebę człowieka jéj dawano, a skwar był piekielny, a cisza i cisza... bez nadziei.
Na pokładach statków rozciągnięci chorzeli i umierali ludziska; spuszczano ich w morskie głębiny, a stado rekinów czatowało na pastwę... Otaczały one nieustannie flotyllę podnosząc łby i wietrząc zdobycz...
Mimo tak widocznego niebezpieczeństwa, niepodobna było nawet grozą śmierci powstrzymać ludzi od kąpieli, rzucali się mimo zakazu w fale zrozpaczeni cierpieniem. Jednych chwytał kurcz i tonęli, nim szalupy mogły na ratunek pospieszyć, drugich czatujące chwytały rekiny. Skwar i znużenie były tak straszne, że od kąpieli nikt nie mógł się wstrzymać, woda nęciła... Musiano ludzi stawić na statkach i strzelać dla odpędzenia rekinów... a bronić przynajmniéj, aby się nad kilka sążni nie oddalano.


Od 20 Sierpnia do 1 Września trwała ta niewola — odwaga się wyczerpywała; codzień spodziewano się powiewu, dzień po dniu upływał jednostajny... Nareszcie porankiem przeleciał powiew pożądany, podniosły się płótna obwisłe, głosy radośne zabrzmiały zewsząd... Wiatr! wiatr!
Zamarłe na wodzie statki zadrgały, zakołysały się... zwierciadło zmarszczyło — morze, jakby przebudzone, poruszać zaczęło. — Wiatr! Flotylla z okrzykiem ruszyła się — ku Antyllom!
Już tego dnia spotykać zaczęto okręty kupieckie, z któremi witano się wołaniem, pytaniami, znakami — dostawano od nich wieści, sprawdzano morskie rachunki...
Żeglowano dzień i noc, starając się nagrodzić czas stracony — kapitan statku zapowiadał z uśmiechem zwycięzkim, blizkie ukazanie się lądu.
Byli już na wysokości Antyllów, wody morskie powoli przybierały barwę odmienną, z powietrza zalatywała, jakby woń ziemi i zieleni... fale od dalekich lądów przynosiły ziele, które żeglarze zowią malowniczo, winogronami morskiemi... Polacy zwali je morską jemiołą... Chwytano pasma te witając, jak zwiastunów końca podróży... same czepiały się boków statku... kiedy niekiedy orzeł — Fregata z szeroko rozpostartemi skrzydły, ukazywał się w powietrzu, opieszale żeglując... a zmordowany zuchwale na maszty opadał. —
Wreszcie dnia 10 Października... ozwało się zewsząd ochocze: —
— Ziemia! ziemia! Ludzie cisnęli się ku przodom statków, na mury ich, aby pożądany ląd zobaczyć. —
Jak mgła z morza występowała Haiti — San Domingo, ze swemi pasmami gór dzielącemi ją na czworo, zielona, kwitnąca zdradliwie, piękna jak kosz zatrutego kwiecia.
Co chwila bliżéj krążąc ku zatoce Mancenillow, rozpoznawano kraj prawdziwie uroczo uśmiechnięty, okryty cały roślinnością bogatą, drzewy, pnącemi się aż pod same gór szczyty... palmami...
Ale całe dwa dni jeszcze opływano wyspę, aż statki dosięgły do zatoki Cap Français i tu zarzuciły kotwice.


W czasie podróży rozmowy toczyły się ciągle o dziejach tych kolonii; w Maladze i Kadyxie opatrzono się w kilka książek i gazety.
Nikomu téż nie były obce wypadki téj wojny z czarnymi, którzy się dobijali — należnéj im swobody.
Polacy w imieniu Francyi szli ich zakuwać w kajdany.
Imiona Toussaint-Louverture, Dessalin’a powtarzano, wiążąc do nich krążące o charakterze wodzów wieści.
Wszyscy wiedzieli, że walczyć będą ze zbuntowaną dziczą, a nie mogło pochlebiać żołnierzowi, iż w pomoc mu dodać miano psy zażarte.
Francuzi wszakże tłumaczyli tę wojnę szczepieniem cywilizacyi na oceanie Atlantyckim.
Dla jenerała Leclerc, który z garścią już straszliwie zdziesiątkowanych wojsk opierał się tłumom — w sam czas nadchodziły posiłki — Z dwudziestu tysięcy jego żołnierza nie została już ani połowa...
Część wprawdzie czarnéj ludności przejednaną była i uległą, ale i téj trudno było zawierzyć, co chwila należało się obawiać zdrady i rzezi...
Każda godzina zwiększała niebezpieczeństwo, każde zwycięstwo zbuntowanych odbierało sprzymierzeńców, którzy się z nimi łączyli.


Dobiwszy się do przystani, napróżno żołnierze znużeni spoglądali na ten ląd tak uroczo zieleniejący przed ich oczyma — wysiąść im nie pozwolono. Dowódzcy tylko popłynęli do jenerała Leclerc, a lud został w skwarze na pokładach. W kilka godzin za powrotem starszyzny dowiedziano się, iż pół-brygada miała być rozdzielona i natychmiast rozwieziona na przeznaczone jéj stanowiska.
Pierwszy batalion, do którego oba należeli Plutowie, sam jeden wysiąść miał w Cap Français, inne płynęły natychmiast do Môle St. Nicolas i Port-au-Prince. Statki zerwały się z kotwic; — schorowani od morza, znękani drogą i upałami, skazani musieli wyruszyć... Żegnali się i płakali niektórzy. Wielu z nich już się w życiu nigdy widzieć z sobą nie miało. Ale na pokładach znowu zabrzmiała pieśń: —
— Jeszcze Polska nie zginęła!


W Cap Français głównym oddziałem murzynów dowodził Clairvaux...
Zaledwie żołnierze mieli czas dotknąć stopą ziemi, orzeźwić się owocem, świeżą wodą, pokarmem — nim sen i wypoczynek sił dodały, w osiemnaście godzin po wylądowaniu iść trzeba było w pochód przeciwko zbuntowanym.
Nie daleko za palmowym lasem w gąszczach u stóp gór stał oddział powstańców. Wieczór zapadał, gdy wymaszerowano.
Oddział składał się z samych prawie murzynów, wiernych Francyi (jak utrzymywano) i z Polaków. —
Ale twarze tych przejednanych i posłusznych nie znamionowały nic dobrego, milczący, spoglądali dziko, a niekiedy uśmiech szyderski obnażał białe zęby, jakby na kannibalów ucztę zaostrzone... Błysk ich oczów, posępne twarze, obudzały mimowolną obawę.
Polscy żołnierze, otoczeni tą zgrają daleko liczniejszą, nie mogli ukryć pewnego niepokoju. Zdawało się wszakże, iż Leclerc nie będąc pewnym ich wierności, nie byłby wydał na łup świeżo nadeszłych posiłków.
Całym oddziałem dowodził czarny, który znał kraj i kryjówki swych braci.
Za miastem i twierdzą weszli zaraz w lasy i zarośla, gąszcze, które wśród nocy pochód czyniły niebezpiecznym. Wiedziano, iż zbuntowanych oddział był niedaleko skupiony — nie wysłano przecie straży dla przekonania się, gdzie stali i dostania języka...
Pochód ten, któremu wśród nocy czarnéj tylko gwiazdy przyświecały, trwał w milczeniu godzin kilka...
Nagle... dał się słyszeć okrzyk wielki, rozlegający daleko, powtórzony przez gór echa... dziki... i straszny... wojsko stanęło... powtórzył się raz i drugi z coraz nową siłą, a murzyni odpowiedzieli nań jeszcze dzikszym i gwałtowniejszym.
Powstało zamieszanie jakieś, szeregi łamać się poczęły i ściskać...
Clairvaux i jego żołnierze parli się naprzód...
Gdy oficerowie skupiali bataliony i gotowali się już do boju... niepostrzeżenie prawie znaleźli się sami... część wojsk murzyńska na ten głos bratni sypnęła się niepohamowanym pędem ku swoim. Czy rzecz była umówioną, czy mimowolną, — Polacy ujrzeli się nagle opuszczeni i w położeniu najniebezpieczniejszém.
Całe szeregi i kompanie czarnych nikły, tonąc w zaroślach, uciekały ku swoim... o zdradzie wątpieć nie było można.
Rozpacz ale dodająca odwagi i energii, opanowała tych ludzi, którzy ratować się nie widzieli prawie sposobu. Poza ścianą lasów, w głębinach okrytych nocą, wrzawa rosła, potężniała, stawała się jakimś chórem radości, powitania, i zemsty a boju razem.
Cała okolica zdawała się wrzaskom wtórować...
W położeniu tém, bądź co bądź, należało drogo okupić życie... i bronić się do ostatniego... Wśród ciemności stanęli w ścieśnionéj kolumnie... oficerowie po krótkiéj naradzie zakomenderowali do odwrotu.
W téj saméj chwili, z tyłu, z boków, ćma czarnych nagle wypadła z gąszczy, rzuciła się gwałtownie na oddział... Dano ognia i pierwszy ten nacisk odparto...
Noc coraz czarniejsza, powietrze duszne, wyziew lasów odurzający, — kraj nieznany, tłumy, które z tyłu nalegały, nie dozwalały długich namysłów... iść trzeba było i bić się.
W tém położeniu nikt przytomności nie stracił, ramię do ramienia jak jeden mąż zrosła się kolumna i poruszyła krokiem żywym a pewnym.
O kilkanaście minut drogi była opustoszona osada i opuszczony kościołek.
Dowódzca batalionu Wodziński przypomniał sobie tę budowę i spiesznie ku niéj zmierzał... Tłum murzynów słychać było w chrzęszczących gałęziach, następujący, jak stado żarłoczne. Niekiedy oczy błysły i strzał obalił człowieka.
Nareszcie czarne gęstwiny przerzedzać się zaczęły... palmy stały samotne... dzicy powstrzymali się chwilę, batalion przyspieszał kroku... w dali ciemniał już ów kościołek, do którego się schronić miano.
Gdy na skraju lasu pogoń wstrzymała się dla sformowania, — a połączenie powstańców z tymi, którzy byli pod dowództwem Clairvaux... acz może przewidziane i ułożone, nie obeszło się bez narad. — Wodziński miał czas dopaść kościołka i usiłował się w nim zabarykadować.
Z okien w mgnieniu porobiono strzelnice, a u drzwi zarzuconych deskami stanęli najdzielniejsi...
Nim się to dokonało, tłum murzynów wypadłszy z lasu, biegł, stanął w polu, zdawał ustawiać i naradzać... i począł widocznie do koła kościołek osaczać... Ujść téj sile oblegających nie było sposobu...
W chwili, gdy się już walka rozpoczynać miała, na niebie świtało brzaskiem... płowe światełko poranka oblewało okolicę.
Przez okna widać było czerń powoli zdala... okrążającą kościół, rozbiegłą szeroko... znoszono gałęzie, aby budowę otoczyć płomieniem.
Z lasów coraz nowe wysuwały się kolumny do szturmu, śmielsi z tyłu kościołka czepiając się murów jego, gałęzi otaczających drzew, rękami wpijając w kamień, drapali się ku oknom.
Kiedy niekiedy śmiech i wrzask, którym sobie dodawali serca, rozległ się szeroko. Ale niemal straszniejsze nadeń było następujące po nim milczenie.
Wodziński postrzegł zaraz, że to chwilowe schronienie, które mu się zdawało jedyną ucieczką, na długie utrzymanie się przeciw téj tłuszczy posłużyć nie mogło... i musiało stać się dla nich płomienistym stosem. Dzicy mimo liczby następowali nieśmiało... była nadzieja, że choć część oddziału przebojem wyjść potrafi.
Tu głód, płomień, wyczerpanie amunicyi, zmusiłyby do poddania... rzeź była niewątpliwą... rzeź i męczarnie pełne zwierzęcego okrucieństwa.
Wszyscy godzili się na to, aby iść daléj i ginąć w walce i polu...
Wyłamano więc znów wrota zaparte, pierwsza garść wybiegła gotowa dać ognia, za nią batalion wysypał się cały, sformował w kwadrat... stanął... Ciżba murzynów postrzegłszy wycieczkę, jak mrowie opasywała ją krzycząc, podnosząc w górę pałki, i strzelając loźnie...
Ale kule ich leciały daleko i mało która kogo dosięgła.
Iść trzeba było — bądź co bądź... Dano znak do marszu... ruszyli wolnym krokiem w porządku odstrzeliwając się dopiero w chwili, gdy czarni nabiegli blizko... Za każdym z tych strzałów padali gęsto napastnicy, odskakiwał tłum... i po trupach powracał z podwojoną zajadłością...
Zimna krew Wodzińskiego i przytomność żołnierza uratowała tę garść walecznych... Szli niepowstrzymani.
Gdy w szeregach kula trafiła którego, dźwigano go podtrzymując, dopóki nie skonał.
Kiedy niekiedy po za kolumną zostawał leżący trup... a murzyni, jak mrowie, rzucali się nań, ciało rozrywając w kawałki, głowę odciętą wznosząc na kijach...
Widok był dla obytych z wojną nawet, przerażający grozą... kilku rannych jęczało prosząc, by ich dobito... milczenie panowało w szeregach... przerywane tylko nabijaniem broni i strzałami...
Dzicz szła... mieniając się... po za tą straconą kolumną płynęła, jak czarny strumień z gór zielonych...
W tym boju wytrwałym posuwał się zastęp znękanych już, lecz rozgorączkowanych żołnierzy przez godzin kilka, przez kilka wieków. W pochodzie uczono się obrony...
Wystrzał rozpraszał dzikich, chwila ta dozwalała broń nabić na nowo...
Tak ścigany ciągle Wodziński, gdy się już obawiać począł wyczerpania amunicyi i ogień zmniejszyć musiał, ukazała się jak far wybawienia... twierdza Jeantot pod Cap Français.
Odetchnęli lżéj wszyscy, ocalenie choć części stawało się możliwém.
Czarni przypuścili zewsząd szturm gwałtowny, z tym wrzaskiem piekielnym... który dla nich jest téż bronią... ale dano ognia i odepchnięto ich znowu...
Z twierdzy już ujrzano kompanią broniącą się rozpaczliwie dziczy... i część załogi pospieszała na odsiecz...
Widok żołnierzy, obawa dział... nie dozwoliły czarnym od razu posunąć się gwałtowniéj... Wodziński w chwili, gdy jego żołnierze padali ze znużenia, dostał się do bram twierdzy...
Strata téj nocy i dnia, w zabitych i rannych — wynosiła stu kilkudziesięciu ludzi...
Takie było powitanie polskich rozbitków na San Domingo.


Od pół téj drogi — w pośrodku kolumny idący Tadeusz, sam w rękę lewą ranny kulą — podtrzymywał Karola, któremu postrzał kość stopy u lewéj nogi roztrzaskał. Oba wlekli się milczący, z zaciętemi usty, poglądając na siebie... Młody żołnierz mało czuł ranę swoją, przewiązawszy ją silnie chustką — stary, przez miłość dla niego, starając się ból ukryć, szedł choć mu oczy mgłą zachodziły, choć słaniał się i padał, na nogę prawie stąpić nie mogąc... podpierał się strzelbą... Jeszcze godzina a byłby padł na drodze i Tadeusz z nim, bo opuścić go nie chciał...
W Jeantot ledwie przestąpiwszy próg bramy... Karol się zachwiał i pod murem padł bezsilny.
Zaniesiono go do szpitala... Tadeusz także był ranny...
Oddział schronił się cały... gdy czarni, którym żal było pastwy, co się im wymknęła — ośmieleni zapewne przez tych, którzy się z nimi połączyli, a znali dobrze słabość przytułku i szczupłość sił francuzkich — całemi massami rzucili się ku twierdzy.
Znowu ten wrzask dziki, okrzyk wojenny, podobny do wycia drapieżnego zwierza... rozległ się w dolinie... ale mu wystrzały z dział odpowiedziały...
Zostawując Karola w rękach chirurga, Tadeusz z przewiązaną ledwie raną, wybiegł na okopy... czuł, że tam wszyscy byli potrzebni... Gorączka boju go objęła, serce biło... zwycięztwo otrzymane exaltowało... Karol nie mógł się temu sprzeciwić, a może obrachował, by nieuchronne odjęcie stopy odbyło się w niebytności Tadeusza... Pragnął żyć choć kaleką, aby nad nim czuwać jeszcze, a jeśli można, go ocalić.
Clairvaux, który przed nie wielą godzinami wyszedł z téj twierdzy a znał każdy jéj zakątek, wszystkie słabe strony — pewien był prawie zdobycia — dla tego nie dając załodze czasu przygotowania się ku obronie, opasał ją natychmiast.
Murzyni byli w przemagającéj liczbie, ale napaść ich nieporządna mogła być odepchniętą... Spychani, rażeni strzałami darli się na okopy, trupy staczały się w fossy, a po ciałach ich pięli się drudzy.. ale zajadłość słabła powoli.
Chociaż strzały kładły napastników, a liczba ich zawsze rosła.. mniéj śmiało biegli... Napaść jednak mogła być groźną przez liczbę samą, gdy Wodziński, który ledwie schronił się w mury, przedsięwziął śmiałą wycieczkę.
Polacy rzucili się z nieustraszoném męztwem w chwili, gdy czarni najmniéj się tego spodziewali; oddział ich morderczy siejąc ogień od razu rzucił popłoch na tłumy.
Poparto ich ogniem działowym... czerń stanęła... widać było tę chwilę przełomu, która stanowi o losie walki.. Nagle cała ta chmura rozkołysana.. rzuciła się w tył, zaczęła cofać i odpędzona w największym nieładzie i popłochu pierzchnęła. —
Cała równina pod twierdzą Jeantot stawiała wkrótce widok straszny, massy trupów czarnych... nagromadzonych kupami.. rannych, którzy się wlekli, pełzając ku lasom.. lub w wysileniach zgonu — konali —
Noc poczęła zapadać na ten obraz boju, który choć skończył się zwycięztwem, dawał tylko wytchnienie..
Gdy Tadeusz powrócił do łoża stryja, nastawując obrzękłą rękę chirurgowi, aby mu ją opatrzył.. Karol zbladły wyciągnął mu dłoń i uśmiechnął się, oczyma rany jego szukając.
Zapomniał o swojéj, ale Tadeusz ujrzał nogę objętą w leszczoty i bandaże... przy któréj stopy już brakło...
Karol, jeśli miał żyć — został kaleką...


W losach ludzi to co się im okrutną zdaje być karą, częstokroć jest ocaleniem — któż wie, czy te rany Plutów, otrzymane prawie na samym wstępie, nie ocaliły im życia?
Lazaret — choroba, były przynajmniéj niejaką obroną od wpływów zabójczego klimatu, skwarów i chorób, które się z nich wyradzały.
W szpitalach tych nieco spokoju i starania trochę znaleźć było można. Ale na łóżkach, które nigdy próżno nie stały, co dzień ktoś w oczach ich konał. — Gorączka rozszerzała się straszliwie, tak że unikając zarazy, oba ranni wynieść się musieli do gospody w Cap Français.
Śmiertelność przybierała groźne znamiona moru — najsilniejsi, najzdrowsi padali niespodzianie pastwą żółtej gorączki, — i nie doczekawszy drugiej doby.. w okrutnych męczarniach konali. Rzadko kto trzy dni cierpiał, choroba była piorunującą; niszczyła i zabijała w oczach.. Człowiek zdrów wczoraj, bladł, padał, rozkładał się, wypalał... konał, nim z pomocą nadbieżono. — Najmniejsza nieostrożność zabijała, największe ostrożności nie mogły ochronić. —
Polacy szczególniéj usposobieni byli do schwycenia zarazy — przejście nagłe do gorętszego klimatu, znużenie, praca, głód, pragnienie — wystawiały ich na niebezpieczeństwo.. zdawali się pastwą wybraną moru, ofiarą jego najmilszą. — Najmłodsi, najsilniejsi, najpewniejsi siebie.. często wśród śpiewu i zabawy, uczuwszy głowę ciężką, bledli, żółkli.. wlekli się do szpitalu i marli w boleściach.. jak niegdyś na téj saméj wyspie z téj saméj choroby towarzysze wyprawy Kolumba. —
Miesiąc nie upłynął, a z tysiąca ludzi batalionu Wodzinskiego zostało — ośmdziesięciu. —
Samo wrażenie, jakie wywierała śmierć, przyczyniało się do szerzenia klęski, nikt nie był pewien dnia,.. przebudzenia po śnie nocy.. jutra.. Dreszcz i gorączka porywały śpiącego, o świcie był już nad grobem.. Żaden znak nie poprzedzał tego piorunu, nic go nie zwiastowało i nic ustrzedz nie mogło. Jak czarny kir postrach grozą oblókł pozostałych rozbitków — wszyscy czekali już tylko śmierci...


W takim stanie znajdowali się ci, którzy w Cap Français wylądowali, nie lepiéj szczęściło się dwom innym batalionom. Drugiemu dowodził starszy Bolesta.
Część jego zostawiono na załodze w Môle St. Nicolas, na stanowisku ważném, bo środkowém, panującém posiadłościom francuzkim. Reszta przyłączoną została tak samo, jak pierwszy batalion do czarnéj dywizyi jenerała Dessalines. Wyprawiono ich z pośpiechem wielkim na Gonayves.
Zdrada wszędzie już zarówno była uknuta, i w ciszy przygotowana, powstańcy w zmowie z murzynami posłusznymi, czekali tylko sposobności połączenia się. Bandy ich umyślnie uchodziły unikając walki, a Dessalines udawał, że je coraz głębiéj w kraj ściga, przez lasy, rzeki i wąwozy. Na pozór okrutnik ten zdawał się najszczerzéj pragnąć uspokojenia, działał energicznie, oswobadzając ze zbuntowanych część północną posiadłości od Môle St. Nicolas do St Marc. Ale cały ten pochód był zdradliwą rachubą — liczył kiedy ma się połączyć ze swoimi i najkorzystniéj wypowiedzieć posłuszeństwo.
Gdy wojska połączone przyszły do St Marc, téjże nocy Dessalines obawiając się być wydanym, uszedł pospiesznie ze wszystkimi prawie murzynami do powstańców pod dowództwem Christoph’a i młodego Louvertura.
W pośpiechu, przez nieostrożność czy nie dowierzając lub wreście dla jakiejś rachuby dziwnéj, zostawił za sobą oddział jeden ze czterechset murzynów złożony...
Załoga była tak słaba, położenie rozpaczliwe, iż gdyby ci czterechset zdradzili, czego się co chwila spodziewać było można — ostatki wojsk padłyby ofiarą.
Na radzie wojennéj wypadł na nich okrutny wyrok śmierci.
Jenerał Fressinet kazał ich otoczyć i wymordować do jednego. Nieszczęśliwy oddział Bolesty użytym był do tego katowskiego dzieła.
Jest może coś straszniejszego nad zgubę własną — to konieczność okrucieństwa, gdy serce mówi za miłosierdziem, a wzdryga się od krwi przelewu.
Polacy zmuszeni do tego morderstwa... czuli się upokorzonymi i oburzeni razem...
Po téj rzezi okrutnéj okrwawionych żołnierzy, przewieziono do Port-au-Prince.
Walka bez nadziei wygranéj dla oręża francuzkiego, w sprawie interesów nie idei... nie rozgrzewała serca, była sromotną.
W Port-au-Prince, gorączka miała się pomścić za morderstwo... z tysiąca... stu zaledwie zostało.., sam Bolesta zmarł z niéj w Léoganne.
Wyrok wydany na legion, spełniała febris flava.


Trzeci najmniejszy oddział z ludzi sześciuset, w tenże sposób stracił większą część żołnierza — mór szerzący się po wyspie, nie oszczędził go.
Ze trzech tysięcy siedmiuset tułaczów, żywych zostało się — trzystu... z półtorasta oficerów — czterdziestu...
Sto trzynasta pół-brygada rozbita... wcieloną została do innych półków francuzkich...
W mnogich z powstańcami potyczkach, brani w niewolą Polacy, padali ofiarą dzikiego okrucieństwa, jakiego tylko moskiewskie wojska w Europie się dopuszczają... Żywych ująwszy w drewniane deski piłowano na wolnym ogniu, obcinano nie odbierając życia... brano ich w początku za Francuzów...
Ale murzyni nawet dowiedziawszy się o losie polskich wygnańców, ulitowali się późniéj nad nimi, czując, że ich do téj walki zmuszono. — Wypuszczano na wolność jeńców, ze słowem współczucia — z poszanowaniem ich niedoli. Wszyscy spółcześni poświadczają ten fakt — który się nam dziwnym nie zdaje. — Murzyni ci dobijali się swobody... Tousaint-Louverture mógł uczuć w szlachetném sercu swém... gwałt popełniony na Polsce i obejście się z legią... niegodne Francyi, w któréj imieniu spełnione zostało.
W szpitalu, w Cap Français, leżał Karol, późniéj w lichym domu miasteczka.. Szczęśliwe opatrzności zrządzenie obu ich cudownie ocaliło od gorączki, która codzień nowe porywała ofiary. Tadeusz winien to był opiece starego, doświadczeńszego człowieka...
Rana ciężka powoli się zabliźniać zaczęła, Tadeusz także nie władnął dobrze lewą ręką, nosił ją na temblaku.. ale lekarz zapewnił, że w niéj siłę odzyska..
Oba smutni, przerażeni towarzyszów losem, wyglądali już tylko możności powrócenia do Europy — Karol nawet mimo powolniejszego zabliźniania się rany, nie chciał czekać na wyleczenie jéj zupełne pod klimatem tak srogim dla ludzi północy. Pierwszy statek kupiecki, o którym w Port-au-Prince zasłyszano, mający zawinąć do Cap Français, nastręczył im zręczność powrotu, któremu Leclerc nie mógł się sprzeciwić. Sam on wkrótce przeznaczonym był powracać na takim statku do Francyi, ale w trumnie.
Pod jesień więc w najniebezpieczniejszą chwilę żeglugi na Atlantyku, oba ranni nasi wsiedli na pokład statku Marija, dążącego do Bulońskiego portu. Wiózł on ładunek dziwny — kilku dogorywających ludzi, kilka wdów, trupa do grobu rodziny i niedobitków walki.. któréj upadek przewidywano.
Żeglugę przerywaną burzami, nie wygodną, długą, zniesiono cierpliwie w milczeniu — wracała ich Europie!
Na ostatek z niemi siadła i żółta febra, która wśród podróży zabrała swoje ofiary, co przed nią uciekać chciały.
A gdy znękani długą, nieskończoną żeglugą — wątpili już nawet, czy ocaleni być mogą... ukazał się gościnny brzeg Francyi.
Nazajutrz statek przybijał do portu w Boulogne...


Dzieje tułactwa rozproszonego po Maciejowicach — czyż na tém się skończyły? Jest to jeden tylko z epizodów tysiąca téj historyi żałobnéj, téj kary, którą żadna zbrodnia nie tłumaczy... tylko wola Boga, co ciężkie próby zsyła i krzyże — wybranym. —
Po całym Bożym świecie szli rozproszeni wygnańcy, witani — kamieniem, chlebem, litością, szyderstwem, obojętnością i pogardą... spychani nędzą w pustynie. —
Nieśli z sobą jakieś niewidzialne ziarna, które Bóg czasem zawiesza u skrzydeł ptaka, mieści w paszczy zwierzęcia, posyła z wichrem i burzą, aby się na pustyniach zasiały...
Kościuszko zgnieciony niewolą, ranny na ciele i duszy, patrzał na więzienne kraty, zwątpiwszy o swobodzie, gdy cesarz Paweł go uwolnił... Popłynął, aby być wolnym do Ameryki, a wrócił z niéj zatęskniony za Europą... patrzeć z blizka na świat, który się mienił w szlachtuz wojenny, dla sławy jednego a niewoli wielu...
Miecz, co wyzwalać był powinien, podbijał, wojna, która narzędziem być miała, stała się celem i ideałem...
Nasi wodzowie i żołnierze szli bezmyślni dla sławy, dla laurów służyć tylko... dla śmierci może i pozbycia się utrapionego żywota; Kniażewicz, Dąbrowski, Jabłonowski, Sułkowski... tysiąc innych mniejszéj sławy, a równéj może zasługi.
Były to pielgrzymki smętne, z głową zwróconą ku Polsce, zawsze ku niéj — z pytaniem w duszy — kiedy tam powrócim?
Niektórych, sieroty bez rodziny, przytuliły obcych domy, inni stworzyli sobie, miłością wielką przybranych, braci i siostry — ale komuż chléb biały wygnania nie zgorzkniał? kto z nich nie śnił o kraju pod niebem cieplejszém, komu nie zapływało serce łzami na wspomnienie grobów i ziemi najmilszéj? — ziemi, którą kozackie konie deptały, lub niemiecki kolonista rozdrapywał, aby mu prędzej rodziła...?[5]
Jak piasku w morzu tych dzieci niedoli — Sybir się niemi zaludnia, północ zbogaca.
Tułaczami i ci, co dobrowolnie zbłąkali się w moskiewską niewolę, może najbiedniejsi ze wszystkich — ci co się musieli wyprzeć wiary, języka, obyczaju poczciwych ojców, a pójść siepaczyć i krew swą dawać dzieciom, z których miały wyrosnąć zwierzęta... Tułaczami i ci odstępcy.......... (oddajemy imiona zapomnieniu) co przywdzieli lokajską odzież i skórę. Innym — smakował niemiecki chleb biały, rozum wykrętny a szczęście kupieckie — garstce pobożnéj nędza wierna Bożéj sprawie.
Mało serc ufało i ufa.
Ale w sto lat, w lat dwieście, na mogiłach męczenników staną anieli widomi i błogosławieństwa... na groby odstępców pluną ci, którym służyli.


Wysiadając w Boulogne, na dwóch mieli dwie niedogojone rany i jednego dukata w złocie; tyle ile było potrzeba, aby położyć się na twardém łóżku w gospodzie i myśleć jak dożyć powrotu do domu.
Ale zaraz w porcie chłopię odarte, dobyło z nich wyznania, że byli Polacy...
— Polacy! Polacy! powtórzył serdeczny ulicznik, chwytając węzełki, chodźcie za mną, ja was zaprowadzę do gospody, któréj właściciel zna wielkiego waszego... Kościuszkę... posłuchajcie mnie, nie pożałujecie... pojdzielny pod złotą kotwicę, a pod nią są serca złote...
Chłopiec nalegał, nie mieli nic do wyboru, poszli za nim.
U progu już, córka gospodarza, miluchne dziewcze z uśmiechem na ustach różowych, plasnęło w ręce, gdy chłopiec, który ich poprzedzał, oznajmił, że idą Polacy... Zobaczywszy kalekę o kuli i zbladłą twarz młodego Tadeusza, przybiegła witając i zapraszając... Podała ramię starszemu, młodemu uśmiech i wejrzenie orzeźwiające...
— Polacy, powtarzała z radością, o jakże ojciec rad wam będzie, on tak kocha Polaków... on znał Kościuszkę! wielkiego waszego Kościuszkę... ale z kądże jedziecie?
— Z San Domingo!
— A! z tak daleka! z drugiego świata, gdzie tylu poginęło naszych.
— I naszych, moja panienko, wielu tam grób znalazło...
Westchnęło dziewcze, łza zakręciła się w oku.
— Jakże to dobrze! jak szczęśliwie, że Pietrek was tu do nas przyprowadził... Nigdzie, pewnieby nigdzie lepiéj wam nie było jak pod złotą kotwicą, u starego Merlina... Wszakżem wam już mówiła, że ojciec znał Kościuszkę, który jest teraz w Paryżu...
— Kościuszko! w Paryżu! zawołał Karol... a! cóż to za szczęście!
W tém nadbiegł i sam gospodarz, któremu już Pietrek z tryumfem doniósł, że mu przyprowadził Polaków... Zabierał się ich całować i ściskać... a spojrzawszy... zapłakał...
Za nim pospieszyła żona, okrągła kobiecina, łamiąc ręce na widok kuli i wynędznienia swych gości. Wszyscy razem rozbierali tłomoczki, chcieli pomagać na wschodki... cisnęli się, witali...
Było to serdeczne tego poczciwego ludu przyjęcie, który psują darmo od wieków mędrkowie i nauczyciele urzędowi, a popsuć dotąd nie mogą.
— Zacni moi, kochani ludzie, odezwał się Karol wzruszony do głębi — niech wam Bóg ten dowód współczucia dla nas nagrodzi... tak dawnośmy się z niem nie spotkali!
Lecz nim stąpim na próg wasz gościnny, musimy wam wyznać szczerze... na nas dwóch opędziwszy drogę i statek — mamy jednego dukata... Nim nam zasiłek nadejdzie, dużo czasu upłynąć może...
Stary Merlin, żona, córka z oburzeniem zakrzyknęli:
— O mój Boże! za kogóż to nas macie! co mówicie! chodźcie tylko, chodźcie... podzielim się z wami czém mamy, nie zabraknie ani chleba ani grosza...
Przyjęcie było domowe, rodzinne, poufałe, a troskliwości pełne tak, iż skołatanym podróżą w któréj ludzie kwaśnieją a serca zasychają — wydało się Bożym darem i opieką.
Piękna twarzyczka Marietty rozjaśniała jeszcze uśmiechem, weselem, wdziękiem ubogą ale schludną gospodę. Po statku rajem im była.
Nadużyć takiéj gościny serdecznéj zdawało się Karolowi grzechem, tegoż dnia napisał do Kościuszki, a nazajutrz list drugi wyprawiono do Skały..
Na odpowiedź z Fontaineblau kilka dni dosyć było, ale z domu mogli jéj czekać miesiące..
Tym czasem dach poczciwego Merlina przytulił ich pod Złotą Kotwicą.


W tydzień nadeszła odpowiedź Kościuszki i pieniądze na podróż do Paryża. Jenerał żądał od Karola, aby tu przybył choć na chwilę — chciał z ust jego dowiedzieć się o losach legionu, o których dziwne a straszne krążyły wieści.
Merlin, żona jego i córka posmutnieli, gdy im oznajmił Karol, że do Paryża jechać muszą; na twarzach ich malował się żal prawdziwy, szczery, bo w krótkim przeciągu czasu przywiązali się do smutnych gości. Marietta patrzała przez łezki na Tadeusza i wzdychała. Merlin ściskał Karola i gniewał się trochę na wielkiego Kościuszkę, że ich tak prędko mu odbierał.
— Mogliście posiedzieć tu a spocząć do cieplejszych dni... szeptał markotny.
Nic jednak nie pomogło, trzeba się było rozstać z poczciwą rodziną... Przeprowadzili ich wszyscy do dyliżansu, Marietta zapłakała, ściskając rękę Tadeusza... i długo ku nim wiewały białe ich chustki.
Podróż była powolną, bo ją Karol dla niedogojonéj rany z wypoczynkami odbywać musiał. Przybyli wreszcie do Paryża, a Karol, co stolicę widział za rzeczpospolitéj, zdumiał się zmianie nie miasta, ale ludu, który je napełniał.
Wszytko, co wielką rewolucyją przypominać mogło, już było znikło, a owe wrzące tłumy sansculotów, owe zdziczałe tricoteusy.. zastąpił tłum dobroduszny, który z zapałem oklaski sypał wojsku, wodzom i konsulowi.
Na czole Bonapartego już niewidzialna jaśniała cesarska korona.. Francya uspokojona, do karności wojskowéj nałamana, drżała z radości i — strachu.
O swobodzie ludów mówić już było nie w modzie, rozprawiano, o sławie, tryumfach i laurach. —
W chwili ich przybycia Francya była pod wrażeniem śmierci księcia d’Enghien i zgonu jenerała Pichegru. Europa czuła już tę dłoń, która jéj wnętrzności krwawo rozedrzeć miała.
Dla Karola było to nowe losu szyderstwo, co na rany duszy lało wrzątkiem. Z tego wszystkiego mogłaż wyrosnąć Polska wolna, gdy nikt już wolnym nie był?
Zaledwie przenocowawszy w Paryżu, oba z Tadeuszem pospieszyli do Fontainebleau..


W małéj mieścinie wśród lasów i zieleni, wpośrod ciszy prawie wiejskiéj, w domku ubogim znaleźli wodza, który ostatni walczył na własnéj ziemi o Polskę...
Karol spojrzawszy nań od łez prawie wstrzymać się nie mógł.
Inny był to człowiek od tego, którego spotkał raz pierwszy w Trenton, inny, niż przed Maciejowicami. —
Nie wiek, nie lata — cierpienia go złamały. Smutny, z twarzą pociemniałą, z oczyma jakby przygasłemi, wyszedł na ich spotkanie i uściskał, w uroczystém jakiemś milczeniu.
Wprowadził ich za sobą do małéj izdebki.
W kącie jéj stało jakby obozowe łóżeczko, z historyczną ową poduszką skórzaną i wyszarpaną kołderką wełnianą.
Nad niém wisiała świeżo oddana mu przez Dąbrowskiego Sobieskiego szabla — jeszcze we Włoszech odarta z klejnotów co ją zdobiły; daléj rzędem kilka profilów, nakreślonych ołówkiem ręką Kościuszki, wspomnienia różnych lat życia, niebieska wstążka od krzyża Cyncynata, który zawiesił u obrazu Matki Bozkiéj w Dołholisce na Podlasiu, portret Jeffersona z rysunku Kościuszki sztychowany przez Sokolnickiego, wizerunek Washingtona i Franklina... W mniejszych ramkach sylwetki kobiece i zeschłe kwiaty...
U okna widać było tokarnią, przypomnienie więzienia w Petersburgu, którą długie godziny niewoli zabijał. Na stoliczku kilka książek, papier i ołówki.
Przez okno wyglądał ogródek, kwiatków wiosennych pełen, a gałęzie krzewów cisnęły się z swą wonią aż do stolika..
Wierny swym przekonaniom Kościuszko mimo nęcących ofiar, mimo błagania przyjaciół, z prostoty i surowości życia republikańskiego wyjść nie chciał. Jak niegdyś w obozie żył barszczem i kaszą żołnierską, a sypiał na garści słomy z tą poduszką skórzaną, tak i tu nie chciał nic mieć, coby go zmiękczyć mogło, a na duszę podziałać — odwodząc od spartańskiéj prostoty.
Ale smutniejszą nad izdebkę ubogą była twarz wodza, nosząca ślady przebolałych losów ojczyzny i własnych.
Gdy usiedli, spojrzał na Karola nogę.
— Dobiłeś się spoczynku — rzekł... Pan Bóg ci odjął nogę, żebyś przecie odpoczął — ale wieluż was z tamtąd choć bez nóg powróci?
— Wielu? odparł Karol — ze czterech niespełna tysięcy — może kilku, kilkunastu... gorączka zabrała jednych, murzyni drugich dobili. — Kościuszko ręce a raczéj pięści podniósł do góry.
— Wybito nas do ostatka... bośmy byli zawadą, przypomnieniem... Teraz wszakże co innego świta... przeciw koalizującéj się Europie Polska być może potrzebną... pierwszy konsul mówi znowu o Polsce, żąda, aby mu służyła, aby w niéj miał posłuszne narzędzie w drugim Europy końcu i rzucił je na łup znowu. Nie! nie wierzę mu, człowiek, co własnéj nie dotrzymuje ojczyźnie, litości mieć nie może nad obcą. Dziś — jutro — ogłoszą cesarstwo.
O Washingtonie wielki! jakże w twoje ślady pójść trudno, być poczciwym człowiekiem, razem i bohaterem.
— Tak jest, dodał po chwili — ja się tu nic dla Polski nie spodziewam. Lud to poczciwy i dobry, ale płochy i lekki, wczoraj klaskał rewolucyi i gilotynie, jutro wiwat! krzyczeć będzie cesarstwu... późniéj... któż wie? może Burbonom, których ścinał... kochają nas w chwilach uniesienia, odwracają się, gdy ich znudziemy piskiem niedoli naszéj... Wypchną na rzeź, gdy się zmęczą...
Długo tak mówili o Polsce, o jéj przyszłych losach, o cesarzu Pawle, dla którego Kościuszko miał szacunek i wdzięczność, o Aleksandrze, z którego czynów jeszcze nic sądzić o przyszłości nie było można...
Jak miękki wosk obrabiali go ludzie.
Karol i Tadeusz opowiadali mu potém o 113 pół-brygady losach na San Domingo, a Kościuszko oburzał się i płakał na to umyślne zatracenie garści ludzi, których winą było przywiązanie do ojczyzny.
Po cichu potém oglądając się z obawą, rzekł Karolowi.
— Wiecie, pierwszy konsul i o mnie pomyślał — przypomniał sobie, że żyję... chciano mnie czemś zrobić, do czegoś wciągnąć, nastraszyć — zużyć.
Ale ja tu nie zostanę długo, dodał, pojadę z Zeltnerami do wolnéj ich ojczyzny ubogiéj, do Szwajcaryi. Dadzą mi przytułek ludzie poczciwi.
Widzisz, mówił ciągle zniżonym głosem... ja tu się już nawet głośniéj przemówić boję... otoczony jestem szpiegami, strach i groza panują, wszystko ulegać musi...
Cały tak dzień na rozmowie i przechadzce po lesie Fontainebleau, przebywszy z Kościuszką, wrócili do Paryża, obiecując sobie częściéj go w czasie pobytu nawiedzać...


Pomimo chęci jak najprędszego dostania się do kraju, czekać musieli w Paryżu, aż im posiłki nadejdą. Oba z Tadeuszem milcząco włóczyli się powoli, przyglądając zgoła nowemu miastu... nowemu ludowi, nowéj epoce.
Raz gdy tak powracali z za Sekwany, na Nowym Moście, owym historycznym pomniku z czasów, z których zostało się stolicy niewiele pamiątek.. Karol stąpając o kuli postrzegł u słupka mostu siedzącego człowieka, wyglądającego na żebraka.. Przy nim siedział pudel bardzo misternie wystrzyżony.. Przed obu wystawiona tabliczka drewniana oznajmowała przechodniom, iż artysta oczekujący praktyki, podejmował się psiéj toalety, strzyżenia, obcinania uszu i ogonów. Chcąc zbiedzonemu, a może głodnemu artyście rzucić grosz Karol się przybliżył, ubogi podniósł oczy i załamawszy ręce, krzyknął po polsku —
— O Jezu miły! panicz! pan Karol.. W wynędzniałéj twarzy ledwie Pluta poznał Stacha. Ten patrzał na nogę i kulę —
— Bez nogi! powtarzał z rozpaczą.. ustrzelili mu nogę! Mój pan! mój pan!
— A tyż, biedny Stachu — zszedłeś na most i strzyżenie pudlów? Gdzież dom, żona, gospodarstwo?
Stach podniósł nań oczy zmęczone.
— Żona! niech już pan o babach nie mówi! poprzysięgłem, że do śmierci nienawidzieć je będę. Opuściła mnie po roku pożycia — to nic jeszcze — ale z kim, proszę pana z kim? z podłym kuglarzem, który noże połykał. Ale to prawda, że też chyba taki człowiek mógł ją przełknąć. Przed ślubem była jak baranek.. a potém.. potém! co się z niéj zrobiło? myślałem, że oszaleję..
To mówiąc Stach, wstawał i zabierał się z całym magazynem i pudlem pójść za dawnym panem.
— Panie mój drogi, zawołał — pan do domu powraca? prawda?
— Pojadę odparł Karol..
— A! Ojcze mój, dobrodzieju, zabierzże mnie z sobą, będę świnie pasł. Paryż mi siadł tu — kością.. I całował go po rękach..
— Dobrze.. ale w Skale zatęsknisz za Paryżem..
— O! nie! co nie to nie! o jedną tylko łaskę proszę, pozwól mi mojego pudla Bretona.. wziąć z sobą.. Jeden on mnie kocha na ziemi...


Po kilku tygodniach oczekiwania, nadeszły listy z Krakowa do Tadeusza. Prawnik, któremu powierzył interesa, przysyłał pieniądze, winszował powrotu.. nic nie wspominając o Skale i domu.
Udali się raz jeszcze z pożegnaniem do Fontainebleau... Kościuszko błogosławił wracającym. — Czy ja kiedy tę ziemię jeszcze zobaczę i tém powietrzem odetchnę?
I łzy im się kręciły w oczach.
Nazajutrz spiesznie ruszyli w podróż; a że droga wiodła ich na Drezno, znowu spoczęli dzień w téj polskiéj gospodzie, któréj żaden nasz prawie wygnaniec nie minął. Kościuszko, Kołłątaj, Potocki, Niemcewicz, Wybicki, Ogiński... wszyscy się oparli o nieuniknione Drezno. Tu pod złotym Aniołem, chlubiącym się wspomnieniem Schillera Eliasz Tremo namówił Dąbrowskiego do przyjęcia dowództwa nad legionami. Wspomnień pełno było na każdym kroku, herbów jeszcze nie startych dość na murach i gmachach.. Elba wydawała się Wisły siostrzycą.
Teraz jak zawsze, cisnęły się tu burzą zagnane polskie rodziny... wyczekując lepszych czasów...
Jak gdyby dla Polski mogły kiedy przyjść lepsze czasy...
Nie zatrzymując się, biegli do Skały... spoczywać...


I znowu wiosennego poranka dwaj tułacze znaleźli się w cichéj lipowéj ulicy... Oba zażądali wysiąść i iść pieszo.. jak pobożni pielgrzymi, z cichą na ustach modlitwą.
Cisza była w ulicy cieniem okrytéj i zarosłéj; omszone figury kamienne stały na dawnych swych miejscach, ptaszki świegotały w starych lip konarach... ale na drodze rosły trawy i chwasty...
Z pomiędzy gałęzi niemożna jeszcze było dostrzedz dworu... w tém rozbiegły się lipy, z których kilka wiatr obalił i otworem spojrzeli na stare gniazdo swoje...
Stanęli przerażeni —
Dworu nie było — sterczały z niego okopcone kominy, porozwalane ściany i gruzów kupy.. Pożar przeszedł i stara siedziba z dymem i popiołem znikła...
Tadeusz łamał ręce... i dla niego była to kolebka pełna pamiątek.. każda piędź ziemi nosiła wspomnienie.
— Bóg dał — Bóg wziął — rzekł nareszcie Karol z powagą, kładnąc mu rękę na ramieniu. Wola Jego błogosławiona! Dach i przytułek znajdziemy, a pamiątki serce zachowa.
Szli już nie spiesząc, milczący...
Zbliżywszy się, dopiero dostrzegli opustoszenie, zaniedbanie tego niegdyś tak ożywionego kątka. —
Dworu trzymała się ścian resztka... do pół obrosła chwastami i zielem; kilka drzew osmalonych, czarnych, jak skelety nad niemi sterczały. Podworzec rozgrodzony, zarosły, w nieładzie dzikie zajęły gąszcze.
Parę chudych koni spętanych pasły się tu jak na rozłogu.. chora jakaś krówka przywiązana do drzewa, gryzła trawę..
Ni znaku życia, ni żywéj duszy... tylko to ptastwo, które słyszeli świegocące w lipach, — unosiło się i tu szczebiocąc jak nad grobami cmentarzów.
— Wy umieracie — ale życie nie umiera...

Koniec części II.
Czcionkami A. Schmädickiego w Poznaniu.





  1. Całe to zdarzenie jest historycznem Pam. Kopcia.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Nieczytelny wyraz uzupełniony na podstawie wydania z 1912 roku.
  3. Niewydany pamiętnik Wierzbickiego.
  4. Pamiętniki niewydane B. Wierzbickiego.
  5. Pro memoria. Do dobrowolnych tułaczów należy: Kajetan Węgierski, zmarły w Marsylii, który do koła swego rodowego herbu napisał: Cara patria-carior libertas. (??)






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.