Tułacze (Kraszewski, 1868)/Tom II/Księga III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Tułacze
Podtytuł Opowiadania historyczne
Wydawca Księgarnia J. K. Żupańskiego
Data wyd. 1868
Druk A. Schmädicki
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KSIĘGA III.

W kraju i na obczyźnie.

Upadający od cięcia szabli kozackiéj, ze trzema śpisami w piersi Kościuszko — pragnął umrzeć, ale nie wyrzekł tych świętokradzkich wyrazów

Finis Poloniae!

które mu w usta włożyli i kładną ci, co pragnęli a żądają jak najrychléj oglądać zgon Ablowy — Finis Poloniae — było ostatnim ciosem Kaina, co chciał w téj piersi przebitéj nieznaleść życia.
Polska zabita pod Maciejowicami, zbluzgana krwią na Pradze — żyła! — podniósł się duch jéj z ziemi w szatach męczeńskich aby walczył, a wiecznie zabójcę swego budził ze snu pieśnią...
— Jeszcze Polska nie zginęła!
Razem prawie z tym kainowskim Finis Poloniae — rozległ się okrzyk na całéj ziemi rozproszonych od Sybiru i Kamczatki po Sekwanę, Adryatyk, Mincio i Bosforu wody — Jeszcze Polska nie zginęła..
Żyła — ale się poczynały dnie pokuty stoletniéj, dnie żałoby i rozproszenia.
Szli na wsze strony tułacze, co na ojczyznę swą w kajdanach, we krwi, patrzeć nie mogli.
I stokroć liczniejsze niż po Barze, stokroć uroczystsze, gorętsze, spójniejsze — stało się tułactwo.
Wypadkiem było pierwsze — rozmysłem i planem stało się drugie. — Szli ludzie żebracy do narodów i stawali pode drzwiami ich, wołając:
— Obudźcie się, oto jeden z braci waszéj na gościncu napadnięty został i okryty ranami.. Azali nie pójdziecie go ratować i bronić? Zbrodnia się stała w dzień biały!
A obcy drzwi uchyliwszy odpowiadali im:
— Dość mamy swoich niebezpieczeństw i troski... abyśmy w cudzą mieszali się sprawę! Zbójcy mocni są.. Idźcie, albowiem nie pomożemy wam...
I rzucali kawałem chleba lub westchnieniem.
Tak tułactwo polskie stało się koniecznością, głosem Bożym powołującym ku sprawiedliwości, skupiło się, zorganizowało, uprawniło. —
Albowiem ci, co wychodzili, nie szli broniąc głowy swéj, ale prawa ludzkiego, rzucali rodzinę, spokój, mienie, wszystko co kochali, a biegli wołać o pomstę, o pomoc i pracować w pogardzie, w upokorzeniu, — odpychani, nędzni, zgłodnieli — dla ojczyzny.
A kto plwa na tułactwo polskie, bo mu spokojnie usnąć nie daje, bo go budzi do czynu, a dzwoni w uszy, ojczyzną i obowiązkiem go nęka — winien jest zdrady, albowiem plwa na ducha ojców, co się przelał w ofiarników nowych.
Tułactwo niczém jest, jeno ofiarą, a jeśli nią nie jest... występkiem.
Kto je czyni włóczęgą bezmyślną, ten świętokradztwa winien — ale w szeregach najświętszych rycerzy są wyrzutki, a na placu męczeństwa w dniach próby słabną najmocniejsi.
Nikt dla siebie nie skazuje się na torby żebracze, na smagania szyderstwy, na potrącania ohydne, na pośmiewisko i nędzę, a kto się wywlókł jako cygan — odrzutek...
A ta falanga, co z arką zakonu wystąpiła ze zburzonéj i splugawionéj swiątyni — niech będzie poszanowaną.


Z ostatniém rozbiciem poczęło się drugie, wielkie rozproszenie, a tułactwo.
Król poszedł wygnany do Grodna... poszli jeńcy w więzach i łachmanach na Sybir, do Kamczatki, w Kazamaty Petersburgskie, na długą niewolę turemną... Kościuszko, Niemcewicz, Fischer, Kopeć, Kniażewicz... tysiące...
A kto jeszcze był wolen, a kochał ojczyznę, ten Bogi na piersi zawiesiwszy, powlókł się na cztery strony świata... wołać do narodów o pomstę...
A narody litość miały, ale rąk nie miały.
I uczynił je Bóg głuchemi, aż do dnia Sądu Jego, gdy wyrzecze im:
— Usłyszcie!


Gdzież nie ma rozproszonych?
W kamczadala skórze chodzi jeden wódz nad lodowatem morzem... drugi przez kraty patrzy na Newę, inni nie widzą słońca, rzuceni w lochy, tamtych badają jak złoczyńców...
Nie są to jeńcy wojenni — to buntownicy przeciw najjaśniejszéj monarchini.
U brzegów Adryatyku na placu przed Dożów pałacem chodzi ich kupka zadumanych... tłum ciekawy za niemi. Wenecya nie przeczuwa, że ci tułacze są dla niéj przepowiednią losu dzieci, które żebrać będą lata długie na wygnaniu. — Hodie mihi — cras tibi.
Inni posiadali u brzegów Bosforu. Turek ich żywi litością i strawą, a pociesza... wolą Bożą...
Na górach Szwecyi błąkają się rozbitki... i Szwed im rękę wyciąga, ale to już nie owa żelazna dłoń Karolów i Gustawów, nie ta to Szwecya co światu była groźną... siostra to Polski w utrapieniu, ograbiona i wylękła.
Ci co daleko od ziemi swéj odejść nie mieli siły, skupili się u brzegów Elby — tu ich zimne, ostrożne, ciche wita współczucie. Sasi zachowali pamięć strat dla Polski poniesionych, a grzechów swych względem niéj zapomnieli. Przytułek dali i strzechę... Augusta silnego potomstwo codzień jest słabsze.
Reszta ciśnie się do Paryża...
Paryż to Rzeczpospolita, to — mówią, siostra Polski po wolności i duchu — to przyjaciółka stara... Idąc każdy wygnaniec czyta, a powtarza sobie owo w konwencyi uroczyście wyrzeczone słowo: — Pomoc uciśnionym narodom!
Miałożby ono być tak marném, jak słowa traktatów, jak przysięgi królów, jak przymierza państw? Obmyta krwią Francya, nie byłażby nowym narodem, ale starą wybarwiczkowaną zalotnicą, która miłość kłamie?
— Nie! zbyt głośną hymn swobody nucono na brzegach Sekwany i opłacono ją drogo... Francya stoi na ruinach przeszłości z pochodnią jutra i orężem zwycięzkim... nadzieja w niéj.


Są w losach naszéj ziemi i cuda, przed któremi duch korzyć się musi i ironije losu, których szyderstwo upokarza.. imiona, ludzie, czyny schodzą się i zestawiają, jakby czasem szatan był reżysserem na scenie.
Król oddaje Polskę za pensyą, a pensyą obraca na wygódki pieszczone... synowiec królewskiego kuchmistrza tymczasem... zabitą Polskę idzie ratować... sam jeden prawie wśród tego kataklyzmu, co wszystko pochłonął, nie tracąc głowy ni nadziei...
Gdy na tronach siedzący stróże prawa, sprawiedliwości wykonawcy, dopuszczają w oczach swych zarzezać męczennicę.. gdy jéj dzieci rodzone leżą jeszcze głową w popiele.. obcy.. mali, drobni ludzie, imion nieznanych — biorą stronę upadłéj.. ślubują sobie jéj sprawę.. imiona Tremo, Barsa, De la Roch’a, Verninac’a, Parendier, Caillard’a.. dość przypomnieć...
Gdy Rzeczpospolita francuzka państwo potężne ideą nową, pełne współczucia dla Polski, czekać jéj każe — lepszéj zręczności, pogodniejszéj chwili — około posiłkowania krzątają się.. kto? tacy, którym brak kawałka chleba częstokroć.. Dla nich możliwość, konieczność odbudowania Polski jest tak widoczną, iż zdaje im się.. dość rękę podnieść, by się.. to spełniło —
Dla tych, co się już podzielili zdobyczą.. rzeczy zdają się skończone.. zapieczętowali grób i postawili przy nimi straże, aby trzeciego dnia nie powstała z martwych. — Bardzo im się téż prostém i naturalném zdaje, aby wielcy mężowie, obrońcy Polski, ludzie serca i duszy mężnéj — otarłszy łzy, wybrali sobie drugą matkę... Madalinskiemu, Kościuszce, Dąbrowskiemu, łaska monarchów,.. (w ich pojęciu litość) otwiera wrota do nowéj służby... Jak lokajom po śmierci pana proponują wdzianie nowéj liberyi.. z sutszemi galonami.
Dąbrowski odpowiada wielce łaskawemu nań królowi pruskiemu: —
— Chętnie przyjmę służbę W. K. Mości, ale z trzydziestą tysiącami moich współziomków.. dla odzyskania Polski. —


Jak z rozbitego mrowiska.., rozpryśli się na wsze strony ludzie z jedną myślą... matkę ratować!
Nikt wówczas poczciw nie wierzył, nie przypuszczał, ażeby tak rozszarpaną pozostać miała... oprócz, oprócz może króla jednego...
Kuchmistrz Tremo gotował w Grodnie wyborne obiady dla N. Pana i starego Repnina, który lepsze czasy pamiętał i wykwintniejsze biesiady na zamku — a synowiec jego Elijasz Tremo latał po Europie myśląc że i kraj z letargu obudzi i sprzymierzeńców mu wyszuka!
Uratowawszy życie, które mu było ciężarem Karól staraniem naprzód wieśniaków, co się nad nim ulitowali, potem okolicznych obywateli, pod ich opieką, z domu do domu przewożony, zdołał się nareście okryty ranami, przekraść do Warszawy.
Tu zaledwie nieco przyszedłszy do siebie, zmuszony był uchodzić znowu przed tryumfującą Moskwą... nie czując się bezpiecznym po kapitulacyi miasta, gdy wszystkich aż do bohaterskiego Ignacego Potockiego, który się oddał w ręce Suwarowa, wywożono w głąb Moskwy... musiał się ucieczką ratować.
Osłabły jeszcze, ledwie żyw na prostym wózku wieśniaczym, sam jeden, bo Stach mu gdzieś z oczów zginął pod Maciejowicami — kazał się wieść w Krakowskie. Chciał tam umierać przynajmniéj gdzie się urodził, gdzie już gotowy stał nań czekając grobowiec... Nie wiedział ani o Ewy, ani o mężu jéj i dziecięcia losach, nie myślał zakłócać im spokoju... pragnął się tylko dostać do tego kąta... gdzieś, o chaty, choćby do karczmy poczciwego Abrahama, któryby mu nie odmówił przytułku i tapczana do skonania.
Droga to była... długa i ciężka, pełna niebezpieczeństw co chwila się odnawiających, dla krążących po kraju oddziałów, od których napaści i okrucieństwa nic zasłonić nie mogło. W tym stanie ducha, opuszczenie, samotność, nędza.... trwoga nie o życie ale o nowe męczarnie... podwajały chorobę, wprawiały w nieustającą gorączkę. Mózg zamieszkiwały mary wyobraźni, wspomnienia boleśne... dnie stawały się wiekami.. chłód, głód i słabość zdawały się co chwila zrywać nić życia... a jednak serce biło i śmierć nie przychodziła.
Do Sarnowa już dla samego oddalenia i prześladowania nie podobna było myśleć się dostać; wedle wszelkiego podobieństwa majętność albo już była zasekwestrowana lub ją to w prędce czekało. Obyczajem moskiewskim majątek jest zawsze najłakomszą zdobyczą. Chciwość rzuca się nań najpierwéj nie w interesie państwa ale dla zdzierstwa pojedyńczych łupiezców. Ludzie, co pracować nie umieli nigdy... żywią się jak drapieżne zwierzęta.. gotowém. Nie było innego przytułku dla Karola nad ten rodzinny kąt, który nie był już jego... lub przyjacielski dom Podkomorzego Krzywaczyńskiego. Ciągnął się więc tak słaby, ranny, smutny, na łasce Bożéj, z jednym wieśniakiem woźnicą, który okrywszy go płaszczem i słomą, wiózł jakby nie żywy ładunek... Nie mogąc siedzieć Karol, leżał zdawszy losy na Opatrzność która mogła go każdéj godziny oddać w ręce nieprzyjaciół — albo cudownie ocalić.... Dość było spotkać kozaków... aby rannego spisami zakłuli. Dzięki baczności człowieka, który znał dobrze drogi boczne manowce, a wiózł go nocami i rankami — na gościńcach nie spotkali nikogo i w kilka dni przywlekli się do Skały.... Wóz wprost w otwartą gospodę się zatoczył.
Gdy na ręku wieśniaka sparty, niepodobny do siebie, zbladły okrutną krwi utratą, zestarzały nieszczęściem, przybity męczarnią podróży — ukazał się Abrahamowi w progu... żyd załamał ręce i rozpłakał się... Nie dając mu chwili pozostać w pierwszéj izbie pełnéj ludu i gwaru, gospodarz poprowadził go do alkierza... a tu usadowiwszy... załamał ręce i milcząc patrzał na biednego...
— Mój dobry panie! także ci to wracać tu przyszło — po raz drugi!
— Co Bóg dał, przyjmuje z ręki Jego, rzekł Karol, odzyskując nieco siły... chciałbym... spocząć tylko u ciebie i... dostać się do podkomorzego...
— Do podkomorzego! powtórzył żyd trzęsąc głową smutnie... jego już od kilku miesięcy nie ma na świecie... a jejmość... pan jéj nie znasz...
— Jakto!? umarł!?
— Umarł... dodał Abraham... ale dla czegoż pan nie chcesz do dworu? U mnie... a! z serca bym ugościł Was... ależ to gospoda na trakcie... Włóczą si oddziały wojska, marudery, szpiegi... ani wygody, ani spokoju... Ale czemuż nie dworu? powtórzył żyd natarczywie.
— Bo nie mogę... nie mogę! odparł Karol posępnie... na łasce tego człowieka być — nie chcę...
— Jakiego człowieka! zawołał Abraham... chyba pan nic nie wiesz... Nasza pani od roku jest wdową... Ona was tak oglądać pragnie, tak wspomina... posyłała po was, dowiadywała się, napróżno. Jéj jedyna nadzieja w was... Ona potrzebuje waszéj opieki... ona oczy wypatrzała za wami...
Karol zdziwiony, podniósł głowę.
— Byćże to może?
— A! panie! tak jest! dla niéj to będzie szczęście...
Pluta nic już nie odpowiedział, pomyślał tylko, że dziwnie składały się losy jego...
Wieczór był późny, gdy o kuli, o kiju, w sukni odartéj, zszarzanéj, upadły na duchu, wszedł powoli Karol na próg wdowiego domu...
Dwór sam był do niepoznania zmieniony i fantazyą właściciela, który go chciał upiękniać i ruiną, co go w pustkę obróciła,
Ta mięszanina jakiejś niesmacznéj wytworności, która czasu nie miała się rozpostrzeć, i opustoszenia, co się tak szybko czuć daje na dziele ręki ludzkiéj — uderzała boleśnie.
Jeszcze nieskończono restauracyi i złoceń, sztukateryi i tynkowanych kolumn, a już z pod opadłych gipsów, skelety żeber... wyglądały...
Wdowa zajmowała część ledwie dworu, którego połowa pokojów jeszcze rusztowań nierozebranych pełna i na pół pozrywanych posadzek stała z pozamykanemi okiennicami, nie palona, nie mieszkalna... Kupy gruzu, kawały drzewa stosy słomy... porastała pleśń wilgotna...
Z tłumu sług nadto licznego, został stary kredencerz zgarbiony, i dwie niedołężne kobiety.
Ubogo, więcéj niż ubogo, nędznie było w Skale, a Abraham wzdychając, szeptał na ucho, że i tu jeszcze długi spokojnie zasnąć nie dawały. Pan Starosta do końca życia pełniąc sumiennie zadanie swoje, usiłował dojeść i zmarnować grosza ostatek, aby po nim nic nikomu nie zostało.
Na wieść o przybyciu Karola, wybiegła... raczéj wywlokła się biedna kobieta, w sukni czarnéj, wynędzniała, zestarzała, zgięta, z piersią wklęsłą, z włosem siwiejącym prawie... Za rękę trzymała wyrostka... bladego i wystraszonego jak ona... Chłopię tuliło się bojaźliwie do macierzy na widok tego żebraka, kaleki... co je niegdyś w kolebce pobłogosławił. —
Z twarzy tych dwóch istot, z tła tego obrazu wyczytać było można całą historyą nieszczęśliwego domu...
Z twarzy chłopięcia roztropnéj, ożywionéj, ale znękanéj, patrzała życia ciekawość, i ogień z chorobliwie ognistych strzelał oczów. Samotność, sieroctwo... straszne młodości piastunki!
Wszystko troje z tym kaleką złamanym w boju... przedstawiali wizerunek ówczesnéj Polski... wdowa, sierota i żołnierz o kuli.
Nie licząc tych, co unieśli życie na obczyznę, z tego się ona składała... po Maciejowicach i Pradze.
Wdowa żywo ręce obie wyciągnęła do Karola...
— O mój Boże! jakżem modliła się, by was odzyskać i zobaczyć! ale takżem się to ja was widzieć spodziewała...
— Chwalmy Boga, nawet gdy krzyże zsyła, odparł Karol... jeszczeć to szczęście siostro, że się widzimy... jam wstał z umarłych... na pobojowisku Maciejowskiém, a jeśli żyję, to cudem...
— A! bądź że pozdrowiony w tym domu, w twoim domu — zawołała płacząc wdowa. Wierz mi, iż jesteś dla mnie, jakby zesłańcem Bożym, najmilszym gościem, nie gościem! bracie... ale panem...
Łzy mieli w oczach oboje... Tadzio nieśmiało powoli przybliżył się do Karola... tyle nasłuchał się o nim, ale tak zupełnie inaczéj go sobie wyobrażał!


Szczęściem jakiemś poszanowany był wypadkami od restauratorów pokój pułkownika dziadowski z widokiem na kaplicę... Przez pustą salę ścieżka wśród łomów wiodła do niego... Karol wybrał go dla siebie. — Przypomniało mu się ostatnie pożegnanie z dziadem i oddawanie Saracenki.
Historya szabli aż do końca była cudowną.
Karol stracił ją był razem z przytomnością i czuciem pod Maciejowicami. Gdy ze snu, który już ostatnim być sądził, przebudził się i zwlec usiłował z pośrodka trupów, napróżno szabli lub choćby jéj szczątka szukał do koła siebie. Znać nieprzyjaciel wydarł mu ją z garści zdrętwiałéj, która nosiła ślady wysiłku i poszarpania. Opłakał tę stratę... i przybył do Warszawy...
Jednego ranka, gdy przed podróżą chciał sobie kupić ubogą odzież cieplejszą, wprowadzono do niego przekupnia. Miał on z sobą mnóstwo łachmanów i rupieci, lasek, a nawet szabli... Jakież było zdziwienie Karola, gdy w obłoconéj, brudnéj i niepoczesnéj broni, rzuconéj na ziemię, dostrzegł swój skarb... Saracenkę! Myślał z razu, że go myliły oczy, dobył główni... znalazł na niéj napis... z bijącém sercem trzymał ją w rękach... wlepiwszy wejrzenie... przekupień sądząc z milczenia, że nie przypadło do smaku, zachwalać począł, a nie odbierając odpowiedzi, pospieszył się z zażądaniem tak nizkiéj ceny.... iż Karol równie odzyskanie jak samo kupno za cud wyraźny uważać począł!
Jakim sposobem szabla ta z rąk jakiegoś obozowego ciury, dostała się aż do Warszawy, jakim trafem właśnie do niego przyniesioną została? Karol nie pojmował, ale widział w tém jakby rękę Opatrzności.
Wypadek ten stał się dla Karola dobrodziejstwem, wywarł nań wpływ zbawienny, wrócił mu jakąś nadzieję. Nie był on wcale przesądnym, nie wyobrażał sobie, aby na szczególne względy Opatrzności zasłużył, przecież trudno w tém było nie widzieć woli Bożéj, łaski Jego, trudno nie usłyszeć głosu mówiącego... żyj... kiedyś jéj jeszcze użyjesz na kraju obronę.
Była to otucha, nadzieja, siła nowa... i Karol podźwignął się więcéj tym cudem niż pomocą lekarzy.
Saracence pobłogosławionéj przez dziada zawdzięczał powrót do życia... w duszy świtało jakąś jutrzenką... co zapaść nie dawała w czarną noc zwątpienia. Jak niegdyś w przeddzień ucieczki do konfederacyi widział w odzyskaniu utraconéj pamiątki... opiekę nad sobą.
Jak ostatnią relikwią przeszłości przycisnął ją do serca i ukrytą przywiózł do Skały.
Tu — w pokoju dziadowskim, po latach tylu, po tylu przygodach... znalazł w ścianę wbity ten sam ćwiek, na którym niegdyś szabla przy łóżku półkownika wisiała. Ludzie się do mogił pokładli, zardzewiały kawałek żelaza tkwił na swojém miejscu w ścianie...


Po kilku tygodniach wypoczynku, Karol nieco odżył Skałą. — Było to teraz schronienie ciche, smętne, ubogie, ale dla niego jedyne może, co duszę leczyło siłą zaczerpniętą w przeszłości...
Los Ewy i jéj syna, którym się teraz czuł istotnie potrzebnym, przywiązywał go też do życia.
Dziecię było nad wiek swój roztropne, pełne gorączkowéj ciekawości do nauki, dojrzewające jakby owoc na słońcu, co jeszcze nie doszedł miary, a już się rumieni i złoci.
Z twarzy był podobnym do matki, ale podobieństwo nie rysy stanowiły, raczéj wyraz jakiś niepochwycony, ust i oczów...
A matka! — owo dziewcze anielskie, jakże okrutnie, przedwcześnie zwarzona była i zwiędła. — Zawiedzona w sercu, stęskniona, wylękła, biedna kobieta umiała teraz tylko modlić się i płakać. — Pozostał jéj jeden Bóg w niebie, a na ziemi nikt prócz dorastającego Tadzia, którego sama wychowała, wypielęgnowała, wyuczyła. Była mu ojcem, matką, nauczycielem i niańką, przyjacielem i mentorem.
Z choroby, z pracy czy z niedoli, Ewa przeszła w stan nieustającéj trwogi, i gdy nie miała czego się lękać, wyobraźnią tworzyła sobie obawy... weszły one w potrzebę téj duszy drżącéj... Łzy i postrach wyczerpywały jéj życie i trzymały przy nim... gorączka była jéj siłą. Karol musiał sam na duchu się dźwignąć, zmężnieć i ukrzepić, ażeby tę biedną kobietę przywołać do życia i odkarmić odwagą. — Pomiędzy nim a nią — z dawnego stosunku, z téj miłości czułéj, którą on żył tak długo — pozostało przywiązanie braterskie, gorące — ale poszanowania pełne...
Karol kochał ją nieszczęśliwą z siwiejącym włosem, może silniéj niż gdy mu się zjawiła w aureoli puklów złocistych — ale miłość tę krył w sobie głęboko i przed samym sobą. Nie godziło mu się o nią upomnieć u wdowy, dla téj resztki życia, któréj czuł w sobie zbyt mało, by z niego mógł uczynić ofiarę, komu innemu prócz matce jedynéj.


W obawie, aby kto nie wydał rannego pod Maciejowicami zbiega, niebezpiecznie było używać z miasta lekarza... Kraków zajmowali niemcy. Abraham podjął się sprowadzić zręcznego felczera z Pińczowa, za którego uczciwość zaręczał. Staruszek ten nie budząc podejrzeń, mógł przybyć do Skały, gdyż go tam często na wieś bierano, a doświadczonym był w leczeniu ran na których nigdy w Polsce nie zbywało.
Sam Karol z amerykańskiéj jeszcze wyprawy wyniósł doświadczenie które się teraz bardzo przydało...
Wprędcie też z pomocą staruszka, przy troskliwości Ewy... kaleka się dźwignął i odżył po trosze.
Rany się goiły i zabliźniały szybko... ale ta rana wielka, zadana upadkiem kraju, nie rychło krwią płynąć przestała. Zmuszony żyć a męstwem zasilać, Karol wymógł na sobie pozór zdrowia i życia, chwilami wszakże wracało znękanie i cierpienie aż do łez... Tadzio często zastawszy go samego w pokoju dziada, nie mógł zrozumieć dlaczego stryjcio miał uśmiech na ustach i razem łzy na powiekach... Matka mu też tego wytłomaczyć nie umiała, choć lepiéj stan ten rozumiała nad innych...
Część znaczniejszą dnia Tadeusz spędzał z Karolem... Ewa się modliła, on czytał z nim, chodził, uczył go jeździć konno, bawił się i przywiązał się do niego jak do własnego dziecka... Tadzio go kochał jak ojca...


Wszystko się powoli stracone odzyskiwało; za zgubioną Saracenką przybył i Staszek. Instynkt go przyprowadził do Skały, bo o losie Karola nie wiedział...
Wzięty on został na placu boju pod Maciejowicami w niewolę przy części bagażów, którą nieprzyjaciel w pół dniu zagarnął; odarty do koszuli jak wszyscy, posiekany, nagi, w łachmanach starego kożucha danego mu z litości, popędzony był z kupą innych żołnierzy i starszyzny na Sybir.
Całe gromady tych nieszczęśliwych brańców marły naówczas z zimna i głodu po gościńcach ku Wołdze wiodących...
Mówią że lud moskiewski litościwym jest, ale żołnierz co z niego wychodzi, wychowany jest, by nie znał miłosierdzia. Nigdzie bezlitośniéj nie obchodzą się z niewolnikami, nigdzie oni nie są celem takiego znęcania się, urągowiska i szyderstwa... Starszyzna nie tylko nie powstrzymuje nieludzkiego katowania, ale do niego podżega...
Stach pędzony tak z drugimi pod strażą kozaków, których największą zabawką było więźniów okładać nahajkami lub spisami kłuć w drodze — znajdował się już za Bugiem, gdy na jednym noclegu mroźnym pijane warty się pospały. Niewolnicy znajdowali się w szopie pokrytéj słomą, któréj ściany nie były wysokie; tuż blisko szumiał las sosnowy. Kilku zrozpaczonych wydarłszy strzechę, wdrapało się do góry, spuściło po cichu i rzuciło w lasy. Stach był między nimi.
Późno opatrzyła się straż i puściła w pogoń na wszystkie strony; niektórych schwytano zmarzłych i zasieczono pałkami dla zbawiennego przykładu. Stach wbiwszy się w gęste zarośla, widział w koło siebie snujących się żołnierzy, ale szczęśliwie uszedł ich oka. Wyczekawszy o głodzie noc i dzień, wyszedł późniéj z kryjówki i od wioski do wioski przekradał się powoli, wypłacając ludziom za chleb posługą, rąbaniem drew, i t. p. Często zgłodniały przemarzły, chory — jakimś cudem uszedłszy oddziałów, krążących po drogach, w żebraczéj odzieży... przedarł się nareszcie do Skały...
Jemu też w kolebce palec losu napisał na czole.
— Będziesz sierotą i tułaczem...


Z Sarnowa nie było żadnéj wieści, Karol ani mógł ani chciał tam powracać, listy nie dochodziły, kogoś wysłać potrzeba było... Abraham opatrzywszy się w paszport moskiewski, (sowicie opłacony) podjął się jechać na Wołyń. Wiózł on z sobą listy do Żytomierza, do umocowanego prawnika naglące o sprzedaż majątku, z którego choć część chciał Karol ocalić, jeśli nie dla siebie to dla wdowy i Tadzia. Marzyło mu się też jeszcze o Saracence... Słyszał że byli ludzie, którzy się rozbiegli po wszechświecie szukając pomocy ojczyźnie; przebąkiwano, że Francya poda nam dłoń bratnią, że gdzieś nad Sekwaną zbiorą się polscy żołnierze... Głuche te wieści ożywiły Karola, kręcił wąsa i mruczał po cichu...
— Pójdę jeszcze!
I spoglądał na Saracenkę swoją.
— Przysięgłem do ostatka walczyć i dotrzymam ślubu... niech się tylko bęben odezwie — resztę krwi poniosę...
Na próżno Ewa czasem usłyszawszy podobną mowę, usiłowała go przekonać, że obowiązków swych dla kraju dopełnił, że młodsi pójdą go zastąpić... Karol nie spierając się milkł... ale widać było, że stał przy swojém.
Ile razy się z tém odezwał, Tadzio mu szeptał na ucho, prostując się.
— Pojdziemy razem, stryjaszku, bo ja samego nie puszczę!!
To prawdopodobieństwo jakiéjś nowéj wyprawy przynaglało też Karola do sprzedaży majątku i zebrania grosza... zdawało się, że głośnéj nie grając roli w ostatnich wypadkach, mógł ujść nie postrzeżony od grabieży Sarnowa... Ale pospieszyć było potrzeba, aby się Moskwa nie opatrzyła. — Polecał więc Karol sprzedać za co bądź, wyłączając tylko Rotmistrza i pamiątki niegdyś wywiezione ze Skały, które chciał zostawić Tadeuszowi. Cieszył się, że one nazad pod tęż starą swą strzechę powrócą.
Wyjechał żyd i długo nie było go widać z powrotem... listów z poczty ani się było można spodziewać, bo one były w ręku moskiewskiém.
Brakło więc wiadomości o losach posłańca i podróży celu; gdy nareście jednego szabasowego wieczora dano znać do dworu, że Abraham powrócił, ale ponieważ gwiazdy już były na niebie wdział naprzód obrzędowy strój i pobożnie stanął do modlitwy.
Nazajutrz więc dopiero odebrał Karol listy i pieniądze. — Sarnów został sprzedany jednemu z sąsiadów, ani źle ani dobrze; kupiec całą summę dał gotówką, o co właśnie chodziło. Nie chciał się podjąć Abraham przewiezienia jéj, wziął tylko część, resztę zaś przesłano przez Warszawę. — Pamiątki miano późniéj gdy się kraj uspokoi wyprawić do Skały...
Rotmistrz Poremba w czasie rewolucyi jeszcze zgryzłszy się straszliwą wieścią o pragskiéj rzezi, położył się powtarzając — trzeba umierać, nie ma po co żyć — i w istocie umarł.
W ten sposób Karol był uratowany, mógł do czasu pozostać w Skale nie stając się ciężarem wdowie, owszem spiesząc dla niéj z pomocą. Odetchnął swobodniéj, pilniejsze długi natychmiast popłacone zostały, Tadzio dostał konia, siodło i książki do nauki.
Czuł to Karol, że przynosząc im trochę grosza i pracę swoją, mógł wyratować Ewę i Tadziowi przyszłość zapewnić... ale potrzeba się było wyrzec ślubów... obowiązków, i tego co karmią duszy było od młodości.
Czasy to były jeszcze... w których stare pokolenie szlacheckie z tradycyi czuło się powołaném do ofiar dla ojczyzny bezbrzeżnych... póki życia, póty poświęcenia. Nikt, że coś uczynił nie uwalniał się od robienia więcéj, dopóki tylko sił stało... Karol téż nie pojmował aby mógł ocalony, spokojnie sobie orać ten zagon, ekonomować i siedzieć u komina, gdy drudzy szli na trud i walkę... w chwili gdy kraj jęczał skuty, gdy niewola dojmowała i upokarzała.
Jak tylko przyszedł do zdrowia, nasłuchiwał co się działo, był jak na czatach nieustannych...
Każdy odgłos, plotka niedorzeczna, wypadek jakiś, co mógł Europą wstrząsnąć... drażniły go, nie dawały usnąć spokojnie... chodził, rwał się, zdejmował Saracenkę ze ściany i probował dłoni.
Dłoń odzyskiwała siłę... Héj! mówił uśmiechając się do siebie...
Jeszczem duż! jeszczeby się poszło gdyby zawołali.
Ale z dala od rozproszonych nie dochodziły go nawet pewne od nich wieści, nic oprócz głuchych pogadanek o kupkach rozproszonych po Wołoszczyznie, w Wenecyi, w Stambule, — o Polakach którzy w Hotelu Diesbach kupili się i naradzali, ściągali ku sobie ludzi wpływu, kobiety serca, nic sami, nic przez nich i przez nie uradzić nie mogąc...
Nazwiska wielu z tych ludzi dobréj woli, znane były Karolowi, o innych zasłyszał dopiero; ale i jemu zdało się prawie niepodobieństwem, aby z wygnania garstka tułaczów zdołała dźwignąć tę, któréj tysiące dłoni i serc uratować nie mogły... Szukał on wśród nich imienia wielkiego męża jasnego, coby mógł stanąć na czele rozproszonych i... znaleźć go nie umiał. Ani Michał Ogiński, ani Starosta Szczerzecki, ani Sołtyk i Prozor, mimo znanego patryotyzmu... nie mieli téj siły, co pociąga narody, co apostołuje i nawraca... a szło o wielki cud, o przebudzenie ze snu samolubstwa i pomstę na gwałcicieli prawa narodów...


Tak upływały dnie w Skale, Karol przyszedłszy do zdrowia, już prawie obył się myślą zostania piastunem Tadeusza, jego opiekunem, przyjacielem, nauczycielem, przysposobienia w nim krajowi zastępcy, żołnierza, obrońcy.
Wszystkie nadzieje złożył on w nim, a Tadeusz dał im świetnie się rozwinąć; była to natura rycerska, szlachetna, gorąca, niecierpliwa do czynu i przepojona od kolebki macierzyńską pieśnią o Polsce męczeńskiéj. Karol znajdował w nim lepiéj niż odrodzonego samego siebie, bo istotę pełniejszą jeszcze, a uczuciem potężniejszą. Wychowanie kobiece, wcześniéj, prędzéj dało się otworzyć duszy, jak się kwiat od ciepłego otwiera oddechu... Tadeusz nad wiek rozwinięty, dojrzały w towarzystwie stryja czerpał te niezbędne wskazówki do znajomości świata i ludzi, bez których młodość rzadko gorzkich unika zawodów. Oba byli z sobą w stosunku prawie braterskim, gdyż Karól zbliżyć go do siebie usiłował, zwracając do zupełnéj otwartości i poufałości — a Tadeusz skłonnym był serdecznie pokochać stryja... Teraz stał on się dla niego wyrocznią.
Kilka miesięcy przebytych z nim z chłopięcia wydobyły mężczyznę...
Wrzące w nim uczucie miłości dla kraju, zmuszało Karola ukrywać i swe nadzieje i plany; Tadeusza bowiem powstrzymywać musiał co chwila i wskazywać mu, że nie dosyć się było poświęcić ochotnie, lecz skutecznie...
Karol wreście otrzymał od niego słowo i zaręczenie, że bez jego wiadomości nie rzuci się na oślep i czekać będzie aż stryj mu... porę wskaże.
Gdy wychowanie to moralne Tadeusza zaprzątało wyłącznie prawie Karola, jednego wieczora przyniósł Abraham tajemniczy list nie podpisany, wręczony mu z poleceniem aby go natychmiast odniósł do dworu i oddał samemu Plucie. Szczęściem Tadzio się był oddalił chwilowo, a Karol żyda odprawił i zakazał mu o tém wspominać, tak, że list pozostał tajemnicą. Wzywano go w nim aby natychmiast dla pilnéj sprawy krajowéj do Krakowa przybywał. W karteczce wskazano mu iż żebrak we Floryańskiéj bramie stojący z krucyfiksem na szyi, przy oddaniu mu jałmużny — w imie Floryana... powie gdzie się stawić należy....
Chociaż pismo było bez podpisu, Karol pełen zaufania, czując że szło o sprawę kraju, nie zawahał się nawet z wyjazdem. Szło mu tylko o to, aby się w domu celu jego nie domyślano...
Jednéj nie tracąc chwili, rozgrzany tą myślą, że się coś przygotowuje, i że on potrzebnym tam być może... Karol wszedł do pokoju Ewy, oznajmując jéj, iż kontrakt o dostawę zboża zmusza go pospieszać do Krakowa. Dosyć niezręcznie naplątał jakoś nieuniknionych konieczności wyjazdu, zbyt gorąco brał do serca zbożowy interes, ażeby podejrzeń siostry i młodego chłopca nie obudził... Nigdy go jeszcze tak ożywionym nie widzieli... ale nie śmieli posądzić o udanie... Ewa prosiła tylko, aby się nazbyt interesem tak małéj wagi nie gryzł i nie martwił.
Tadeusz przeczuł bardziéj niż zgadł jakąś tajemnicę, lecz badać nie śmiał, przykro mu się tylko zrobiło, że stryj nie miał w nim dosyć zaufania, aby mu ją powierzyć.
Karol nie zdradziwszy się, pożegnał co prędzéj wdowę, ucałował Tadzia, powierzając mu dom i gospodarstwo i tysiące pilnych wskazując zajęć, rankiem kazał zaprządz konie i co rychłéj pospieszył do staréj stolicy....


Było to jakoś pierwszych dni Stycznia 1796 roku; Karol nie doczekawszy się święta Trzech Króli biegł do Krakowa już naówczas będącego w ręku Austryaków. Potrzeba było nadzwyczajnych ostrożności ażeby oczów nie zwracać na siebie; bo chociaż imie Polski znikło, widmo jéj ścigano wszędzie.
Mrokiem posępnego dnia zimowego wjeżdżając w Floryańską bramę, Karol spostrzegł dziadka spartego na kiju z krzyżem mosiężnym na piersi, pochylił się do niego z sanek dając mu jałmużnę w imie św. Floryana... i odebrał w zamian w uścisku ręki karteczkę. Konie zaledwie zwolniwszy kroku, ruszyły na rozkaz daléj... zajechano do gospody, która oddawna służyła Skale. Dziedzictwem u nas szły tak wszelkie stosunki. Tu dopiero Karol wyczytał na kartce adres domu pani L... i termin na tenże wieczór oznaczony... Ledwie czas przebrać się było, i przebiedz uliczkami bocznemi do owéj w rynku kamienicy.
Serce mu biło, gdy wszedłszy do nie wielkiéj sklepionéj izby od podwórza, wskazanéj przez milczącą sługę starą, znalazł tam już zgromadzonych znanych sobie z poczciwego do ojczyzny przywiązania Leszczyńskiego, (gospodarza domu) Grzymałę, Raciborowskiego, Nowowiejskiego i kilku innych obywateli. Na boku rozmawiał przystojny arystokratycznych rysów twarzy, fizyonomii wyrazistéj mężczyzna średniego wieku z Waleryanem Dzieduszyckim. Zapoznano go z Karolem zowiąc Janem Riedel... a choć łacno było odgadnąć, że imie to ukrywało jakąś znakomitość zbyt głośną... Pluta udał że się nic nie domyśla... Twarz ta nie była mu obcą... ale do niéj pewnego imienia przywiązać nie umiał.
Riedel samem obéjściem się z Dzieduszyckim, zdradzał swe incognito, czuć w nim było wielkiego pana... słuchano go z uszanowaniem, zdawał się być wysłanym tu umyślnie i stanowił oś, około któréj obrady się obracały.
Wszyscy aż do tego bezimiennego gościa, który Riedlem nazywał się, tylko dla tego, iż się jakoś przecie nazywać było potrzeba — przywitali starego żołnierza, towarzysza broni Pułaskiego i Kościuszki z uczuciem serdeczném... Podwajały je rany na polu Maciejowickiem otrzymane... wszedłszy na gorącą rozmowę, Karol zaledwie przywitawszy zebranych, cofnął się, nie chcąc jéj przerywać. Ale co chwila otwierały się drzwi po nim, ktoś nowy wsuwał się... szeptano po cichu, czekając zagajenia ogólnego rozpraw...
Nie rychło po cząstkowych obradach ścisnęło się kółko przy panu Riedlu i Dzieduszyckim; pan Waleryan głos podniósł pierwszy. Czuć w nim było wzruszenie wielkie, — w Polsce która chorowała na retorykę, od tak dawna publiczniéj nikt się już nie odzywał!
— Panowie a współobywatele, rzekł — ciężki cios spotkał ojczyznę naszą, ale w Bogu wszechmogącym nadzieja, że on będzie tylko próbą miłości dzieci dla matki... Nie ścierpi Opatrzność, ażeby krzywda tak wielka spełnić się miała bezkarnie, aby grabież i gwałt niesłychany pozostał nie pomszczonym.
Otóż przynosimy wam wieści dobre. Oswobodzony naród francuzki chce nam podać dłoń pomocną; Rzeczpospolita siostra, przyrzeka zająć się losem naszym czynniéj i śmieléj, niż niegdyś Francya Ludwików.. Ale potrzeba, ażeby naród sam dał wprzódy znak życia; aby gotując się do uzbrojenia i potargania więzów, jawnie światu dowiódł jakimś uroczystym aktem, że żyje. Zawiązanie się starym obyczajem konfederacyi i urzędowy jéj charakter, jéj protest jest nieodbicie potrzebnym, Ziemia, w któréj leży stara stolica rzeczypospolitéj, gdzie akt powstania narodu ogłosił najpierwéj Kościuszko, pierwsza i dziś powinna rękę przyłożyć do dzieła.
Mówił, słuchali go wszyscy w milczeniu poważném, obéjrzał się po przytomnych, twarze były zasępione i smętne, ale nikt z obawy niebezpieczeństwa, nie sprzeciwił mu się... zgoda była powszechną.
W tem Riedel przerwał żywo głos zabierając.
— Dyrektoryat teraźniejszy stojący na czele rządów we Francyi przyrzekł i dał nam dowody, iż szczerze sprzyja naszéj sprawie... posłowie rzeczypospolitéj, ajenci jéj w Wenecyji, w Konstantynopolu, w Berlinie troszczą się i opiekują losem naszych wygnańców, uważając ich jakby za dzieci Francyi. Ich pośrednictwu winniśmy zawiązek wktótce urosnąć obiecującego legijonu na Wołoszczyznie. Konstanty Stammaty choć nie jest urzędownie umocowany ku temu.. daje nam niewątpliwe współczucia oznaki...
Lecz rzeczpospolita francuzka nie może się ujmować za tymi, którzy sami oznaki życia nie dadzą, kilku wygnańców nie może mówić w imieniu kraju, nie mając umocowania od niego.. Tém pełnomocnictwem będzie akt, do którego podpisania was wzywamy, szczędząc o ile możności osoby i chroniąc je od odpowiedzialności. —
Taki był wstęp narad, które skończyły się w prędcę ułożeniem aktu konfederacyi, natychmiast podpisanego przez przytomnych obywateli ziemi krakowskiéj.
Wiedzieli oni dobrze wszyscy, że życie i mienie stawią — związując się pod czujném okiem zaboru, jako obywatele rzeczypospolitéj ku jéj obronie, nikt przecież z siebie nie odmówił ofiary.
— Mościpanowie a bracia, rzekł nakoniec Dzieduszycki — wielu poszalało z rozpaczy, — wielu sobie popodrzynało gardła, wielu — jak Wojewoda Sieradzki (Walewski) woła dziś, pijąc na zalanie pamięci — Panie Boże, nie daruję ci, że tak Polskę prześladujesz! — ale to wszystko — nic potém.. Rzecz to nie męzka rozpaczać, śmiercią ojczyznie nie dopomożemy, proces z Panem Bogiem daremny... trzeba czynów! trzeba pracy! trzeba ofiary! Bądźmy do nich wszyscy gotowi a ojczyzna wstanie z mogiły!
— Do ostatniéj krwi kropli i do ostatniego grosza.. gotowiśmy! zawołał Grzymała...
Podpomogli mu inni. —
Karol ze łzą w oku akt konfederacyi podpisał, jako stary ziemianin krakowski, ale rzuciwszy pióro, odezwał się do Grzymały: — -
— Wszystko to dobrze mości dobrodzieju, tylkom ja tu nie na swejém bodaj miejscu... Od pierwszéj młodości byłem żołnierzem, służyć ojczyznie radą nie moja rzecz — bom nie polityk, ani mieniem, bo mi go maluczko zostało... szabląm gotów! Raczcie mi powiedzieć, gdzie mam z nią iść — choć dzisiaj... Krew moja do sprawy należy...
— O tém dowiecie się od drugich swojego czasu, rzekł śmiejąc się nieco z gorliwego pospiechu Grzymała. Dziś jeszcze w saméj Polsce wojska zbierać i pomyśleć nie można... trzeba serca i ludzi przysposabiać, aby na dany znak byli pogotowiu, a zewnątrz przybywającą siłę poparli... Myślą jest wielu najgorliwszych patryotów skupić, co tylko do oręża zdatne na Wołoszech lub we Włoszech; z tym legionem wtargnąć do kraju... a ten ma być na skinienie gotowym...
— A więc iść! iść! przerwał Karol... na Wołoszę... do Włoch! gdzie każecie natychmiast. Jeśli to życie nasze poświadcza, iść nie tracąc chwili.
Dzieduszycki go objął ściskając...
— Bez gorączki! rzekł... gorączka nas gubi... tyś stary żołnierz barski, dajże przykład karności i słuchaj ordynansu...
— Kto da go? spytał Karol markotno...
— Nie obawiaj się — odparł p. Waleryan, przyjdzie on... i powoła...
— Pamiętajcież! dodał Pluta, a nie zwłóczcie... bo jeśli ów ordynans nie nadejdzie... a dusza nie strzyma... pójdę gdzie oczy poniosą na szczęk oręża!
Kiedy drudzy na wygnaniu pracują a cierpią, nam téż tu pod pierzyną nie leżeć.
— Mój Boże! jakiś ty szczęśliwy! westchnął ściskając go Leszczyński — włos mu siwieje, a w sercu zawsze lat dwadzieścia cztéry, jak gdy do konfederacyi wychodził!
Karol niemal zawstydzony tą pochwałą, spuścił oczy i zamilkł...


Powracając z téj wycieczki do Krakowa, Karol spotkał na drodze już konno naprzeciw wybiegłego Tadzia, który się o niego niepokoił... i codzień po kilka razy puszczał gościńcem ku Krakowu... w ganku powitała go radośnie Ewa... Z wejrzeń syna i matki czytał obawę... zdawało się, iż się go już z powrotem niespodziewali... Patrzano mu w oczy badająco, trwożliwie, — ale Karol o wszystkiem zamilczeć musiał. —
Pobożne to kłamstwo wszakże, człowiekowi nienawykłemu doń, nawet w obec Ewy i Tadeusza powieść się nie mogło... czuli oni, że ich zwodził, że coś w sobie ukrywał, i że im lada chwila wymknąć się może.
Ewa płakała w obawie stracenia ostatniego opiekuna swego dziecięcia, drżała aby się jéj ten odzyskany, tak cudownie przyjaciel, nie wyśliznął i nie poniósł ostatka życia na niepewne losy... Tadzio myślał tylko o tém, ażeby towarzyszyć stryjowi... gryzł się upokorzony tem, że go jeszcze za dziecko uważano, że nic nie wiedział. W duszy poprzysiągł on sobie, jeśli Karol wyjdzie, pójść za nim... choć na koniec świata..
Nie zwierzał się z tém matce, choć oczy jéj nawykłe badać syna, do głębi w jego duszy czytały... Podwójnym więc niepokojem i obawą drżało biedne jéj serce sieroce... i płakała a modliła się, modliła się a płakała, aby Bóg od niéj ten cios odwrócić raczył. —
Jakkolwiek zaprzątniony już przygotowaniem do wyprawy dalekiéj, do któréj tylko czekał skinienia, Karol dojrzał co się działo z Ewą i jéj synem... postrzegł niespokój, przeczuł łatwo co zrodzić go mogło...
Przekonywał się codzień, iż tak ich rzucić, nie rzekłszy słowa — nie może. —
Z każdym dniem wyjazd zdawał się bliższym, potrzeba było serce otworzyć, walkę stoczyć... i niewykradając się, jak niegdyś, wyruszyć, matkę powierzając synowi, syna matce...
Dotąd przedmiotu tego nie tykali, choć wszystkim on stał nieustannie na myśli... nareszcie jednego wieczora wszedł Karol do pokoju wdowy i znalazłszy ją we łzach przy klęczniku, wzruszoną, zbolałą na siłach upadłą... uczuł że godzina ciężkich wyznań wybiła.
— Kochana siostro, rzekł — nie śmiem badać tajemnicy łez twoich, ona do ciebie i Boga należy... któż dziś zresztą z najtwardszem sercem nie płacze? ale gdy patrzę na nie, pytam się mimowolnie siebie czybym ich ofiarą jaką otrzeć nie mógł? powiedz mi, wyznaj, bądź szczerą...
Ewa ocierając łzy usiadła przy nim, ujęła jego rękę i przycisnęła ją do ust...
— Mój bracie, mój przyjacielu, rzekła... wiem że nie poskąpiłbyś ofiary... ale nie śmiem za wiele wymagać od ciebie... Łzy moje... to owoc całego nieszczęśliwego życia... wspomnień, zawodów... możeby jednak oschły, gdybym o Tadeusza, jego przyszłość... o ten dom spokojną być mogła, który ty z pustki uczyniłeś znośnym... który żyje i opiera się na tobie! — Ale czasy są jak przed burzą... cisza przerażająca.. w niéj serce czyta trwogę, samo jutro się zdaje przepaścią...
Nikt mi nic nie mówił, przecież odgadłam ja wiele... coś się gotuje, uczynisz że ty ofiarę dla sieroty i wdowy byś życie całe oddawszy ojczyznie, resztę jego dla nich poświęcił? Wówczas źródło tych łez wyschnie i ja odżyć jeszcze potrafię... od twéj podróży do Krakowa, kochany bracie... marzę, iż wyjeżdżasz, uciekasz od nas, porzucisz nas samych... Uspokój mnie, proszę cię... błagam...
Karól głowę spuszczoną na piersi podniósł, w męzkim oku jego, które zwrócił na biedną kobietę, błyskała jakby łzy spalonéj resztka...
— Zmuszasz mnie, rzekł powoli... — do ciężkich i bolesnych wyznań, siostro droga... ja kłamać nie umiem wszystko... wszystko ci dziś powiedzieć muszę, choćbym cię miał zasmucić.
Zacznę od tego, co dawno pogrzebione leży na dnie serca... Od młodości ślubowałem poświęcenie się dla ojczyzny... uczyniłem to z wiedzą, z przekonaniem i chcę uroczystéj przysięgi dotrzymać... Nie należę do siebie, do rodziny, należę do krwawych zwłok macierzy... Gdyby co mnie z téj drogi sprowadzić było mogło, to pewnie przywiązanie do ciebie... w tym dniu, gdym Skałę opuszczał na zawsze, a serce mi się za tobą... jak dziś jeszcze rozdzierało... ale mi brzmiały w uszach dziadowskie słowa... że Plutowie jedném pokoleniem zadłużyli się ojczyznie, że naszego rodu sławą było ginąć na placu boju... Nie mógłem dla szczęścia własnego poświęcić obowiązku, straciłem je... odbolałem moją i twoją dolę... ale nie czuję się jeszcze wyzwolonym ze służby, rozwiązanym z wiekuistego ślubu...
Tak jest, siostro kochana... ludzie pracują dla kraju, gdy mnie powołają — pójdę.
Spojrzał na Ewę, która chustką twarz zakrywszy, tłumiła łkanie i jęk...
— A! nielitościwy bracie, zawołała rzucając rękę na dłoń jego... więc chcesz, byśmy tu bez ciebie marnie zginęli! Powtarzam ci, my żyjemy tobą! poniesiesz dla téj ojczyzny nie siebie jednego ale mnie... i to dziecię... to dziecię, na którém wszystkie moje nadzieje!
Życie moje, to już dogasające płomię... lecz Tadeusz... ja go znam, jeśli ty pójdziesz, nic go nie wstrzyma, uczucie obowiązku tego równie jest silne w jego sercu, jak w twojém... A czyż on dorósł do walki? do obozu? do niebezpieczeństw?...
I Ewa znowu łkać poczęła...
Powoli zsunęła się na kolana przed nim, głowę złożyła na jego rękach i łkając wołała:
— Ulituj się nademną! ulituj... mój bracie... jam tak biedna! tę życia resztkę mi daruj...
— A! gdyby to było w méj mocy! zawołał poruszony żołnierz stary — siostro... nie potrzebowała byś modlić się tak przedemną i w rozpacz mnie wprawiać. Ale tyś Polka i ty zrozumiesz to słowo wielkie — ojczyzna! tyś chrześcianka i wiesz co znaczy — przysięga! tyś kobieta i czujesz, co cześć żołnierska! Nie każ mi być wiarołomcą i winnym zdrady...
Ewa podniosła się powoli, załamała ręce, stanęła boleści pełna i na pół skamieniała.
— To wyrok śmierci na mnie, rzekła, ale go zniosę w imię tych świętości, które szanować nawykłam... Karolu... ocal mi syna! a Bóg mi ciebie ocali... Wymodlę twój powrót u Niego! ty, wstrzymaj to dziecię, rozkaż mu... Ulituj się nad — matką.
— Zrobię co każesz, odpowiedział Karol, nigdy téż nie namawiałem Tadeusza na wyjście... ani bym na nie pozwolił. — Jest za młodym, jest tobie potrzebnym... wątpię, ażeby się ośmielił... Mówił co?
— Nic mi nie mówił, alem w oczach jego czytała — zawołała Ewa... powtarza ciągle, żeś ty dla niego przykładem...
Jak ty gotów jest ujść nocą z rodzicielskiego domu... pamięta otem, że w jego wieku odbyłeś swą pierwszą wyprawę.. Karolu! bracie, zaklinam cię, powstrzymaj go, zwiąż przysięgą... ja umrę jeśli go stracę... w życiu nie miałam pociechy prócz tego dziecięcia, byłoby to próbą ciężką, nad siły, zlituj się...
— Nie lękaj się, nie lękaj, rzekł Karol, całując drżące jéj ręce... Tadeusz musi mi być posłusznym...
— A ty! spytała Ewa... a ty? nie daszże się skruszyć.
— Biedna kusicielko! szepnął stary ze łzą w oku... nie opieraj się przeznaczeniu... zostaw mnie losom moim! — Ja pójdę, ja muszę, użyteczny czy nie, poniosę szablę na stanowisko, któremum się ślubował. Nadziei mam nie wiele przecież... gdzie wszyscy w imie jéj, tam i ja być muszę.
— I znikniesz mi znowu, opiekunie mój, a Skałę zostawisz pustkowiem...
Karol westchnął, obawiał się już zmięknąć, ścisnął jéj rękę i wybiegł milczący.


Nazajutrz potrzeba się było z Tadziem rozprawić — czuł Pluta, że mu to nie przyjdzie łatwo. Stawił się na jego miejscu i nie wiedział czyby był głosu matki czy stryja posłuchał.
Właśnie go zastał młody chłopak nad Saracenką zadumanego ze śpiewką konfederacką na ustach.
— A Stryjaszku! zawołał, łapię cię na uczynku... śni ci się Bar znowu, przypatrujesz się staréj szabelce... coś się święci... coś się święci, a mnie, jako młodemu dudkowi nic nawet wiedzieć nie wolno.
Karol go do piersi przycisnął, powoli szablę na miejscu wieszając, rzekł:
— Słuchajże, tym razem będę z tobą mówić poważnie, jak z dorosłym mężczyzną, złóż gorączkę na chwilę, jeśli możesz... i przyjmij słowo moje do serca.
Co byś o mnie powiedział chłopcze, gdyby się co robiło, do czegobym ja ze starém mojém doświadczeniem żołnierskiem był potrzebny... gdyby mnie wołano... a ja nie stanął?
— Jakto! nie stanął! to nie może być, buchnął Tadeusz, nie nazywałbyś się Plutą i nie byłbyś sobą!
— Dobrze mówisz — potwierdził Karol... to nie może być!
— Więc się coś robi! spytał z iskrzącemi oczyma młody chłopak rzucając się na stryja — mów co si robi!
— Tak, przyspasabia się... odparł Karol.
— I ty pójdziesz? podchwycił Tadeusz.
— Naturalnie, gdy zawołają, pójdę,..
— A ja! a ja! krzyknął młodzieniec.
— A ty — zostaniesz, rzekł zimno Pluta.
— Nie! jeśli ty pójdziesz, i ja pójdę... na to ci przy....
— Stój! nie rwij mi się, póki ci nie dokończę... bo ja tobie przysięgam, że ty mi się ztąd nie ruszysz....
Tadeuszowi zaiskrzyły się oczy, usta zaciął, płomień gniewu buchnął wejrzeniem.
— Nie rozumiem — zawołał... mam te lata w których ty bez zezwolenia rodziców, wyszedłeś na kraju obronę... mam serce, czuję się silnym... obowiązek woła.... w domu nie zostanę...
— Zostaniesz... zimno powtórzył Karol.
— Jakaż siła mnie wstrzymać może.?. gwałtownie przerwał Tadzio... prawie do gniewu rozdrażniony.
— Obowiązek względem matki i.... wyraźny rozkaz tych co w imie ojczyzny tak dobrze mną, jak i tobą rozporządzać mają prawo.
Ostatnie wyrazy nieco uśmierzyły Tadeusza, słuchał już mniéj sierdzisty i rozżarzony.
— Siadaj i słuchaj spokojnie, dodał Pluta. Nie potrzebuję cię ostrzegać, że to co ci mówię, jest tajemnicą świętą, że zdradzić ją płochością, słowem, niecierpliwością byłoby sprzeniewierzyć się téj ojczyźnie, któréj tak służyć pragniesz.
Legiony polskie ze starych żołnierzy formują się za granicą, pod opieką Francyi. One stanowią jednę część pracy narodowéj, pierwszą, może mniéj nawet ważną nad tę, która na was pozostających w kraju przypada. Rozumiesz, iż legiony te na to tylko służyć mają, aby gotowe kadry siły zbrojnéj i organizacyą militarną przyniosły Polsce spętanéj.
Na tych co pozostaną tu, leży obowiązek przygotowania Polski do powstania, gdy my wkroczymy ze sztandarami Francyi i wskrzeszonym orłem naszym. Nie wolno nikomu rwać się naprzód, każdy powinien to czynić co mu nakazują... i iść na stanowisko sobie wyznaczone. Tyś młody, a zatem musisz i powinieneś pozostać, sposobiąc ludzi, magazyny, pieniądze.
Tadeusz patrzał mu w oczy jakby chciał z nich wyczytać, czy to co mówi jest prawdą...
— Więc mi wyjść nie wolno? zapytał.
— Jeśli istotnie chcesz należeć do tych co posłuszeństwo poprzysięgli krajowi, musisz spełnić rozkazy... i pozostać w miejscu...
— Tak! z założonemi rękami, kiedy drudzy bić się będą! zawołał Tadeusz....
— Przepraszam cię, niebezpieczeństwo wasze, gdy wam spiskować, przygotowywać się, naradzać, gromadzić przyjdzie, może większem się okaże niż tych co tam uzbrojeni staną...
— A dlaczegoż wy idziecie? zapytał Tadeusz.
— Dla tego, że tam gdzie wojsko organizować, sztyftować, z niczego tworzyć przyjdzie, ty mój młodzieńcze nie zdałbyś się na nic, a ja stary żołnierz... jestem potrzebny... Tadeuszowi łza dziecinna zakręciła się w oku, ruszył ramionami, zamilkł, ale czuć było, że się przekonać jeszcze nie dał.
— Zostawiam ciebie pod rozkazami starszyzny województwa, która rozporządzi, co masz do czynienia, dodał Karol powoli. Zgłosisz się do Leszczyńskiego i Grzymały, jeśli oni cię pierwsi nie wezwą... ale z nazwiskami, mój Tadziu! pamiętaj... ostrożnie! to co ci powierzam jest tajemnicą najwięszéj wagi, rachuję na twą dojrzałość.
Tadzia to nieco ułagodziło.., przyszedł stryja uścisnąć.
— O mój dobry kochany opiekunie, zawołał; na jakąż ty mię wystawiasz próbę!
— Służyć ojczyźnie, kochany Tadziu, nie każdy umie, choćby nie jeden pragnął. Żadna to sztuka porwać się samopas i zrobić to, co człowiekowi do smaku i do serca przypada... prawdziwe poświęcenie jest pokorne i ciche, wytrwałe, nie szuka ono zaspokojenia fantazyi, ale karne i posłuszne stawi się pod rozkazy starszyzny. Rozumiem bardzo dobrze, dodał, iżby ci przyjemniejszym być mogło pójść się rąbać — ale jeśli tu użyteczniéjszym podwójnie być możesz; obu matkom twoim? jeśli tu nie jeden ale dwa razem równie wielkie spełnisz obowiązki?
Tadeusz spoważniał.
— Słuchaj stryju — a jeśli się oni do mnie nie zgłoszą?
— Ty zgłosisz się do nich, rzekł Karol.... Ja także do starszyzny należę, i nie jako stryj, ale jako naczelnik rozkazuję ci trwać na tem stanowisku... daję ci słowo na to... uroczyste, że gdy na naszéj ziemi bić się przyjdzie, wstrzymywać cię nie będę...
Tadzio porwał jego rękę i począł ją całować....
— Naówczas, — dorzucił Karol, ja już pewnie inwalid złożę w twoje młode dłonie Saracenkę starą z błogosławieństwem... pocałuję cię w czoło... i powiem jak mówili starzy nasi:
Usque ad finem!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.