Trzydziestoletnia wojna Lwowska

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Trzydziestoletnia wojna Lwowska
Pochodzenie Rozmaitości i powiastki
Wydawca F. H. Richter
Data wyd. 1878
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Trzydziestoletnia wojna lwowska.
(Odczyt publiczny we Lwowie Jana Lama.)



Położenie moje, jako występującego po raz pierwszy na mównicy, jest tem trudniejszem, gdy — nie wiem zkąd — powstało mniemanie, jakoby zbyt może fantastycznie dobrany tytuł niniejszego odczytu odnosił się do wypadków niedawnych, a nawet współczesnych. Byłoby to jednak wielkiem nadużyciem ze strony prelegenta, zajmować estradę przez półtory godziny i mówić o ludziach skazanych tymczasowo na milczenie — bo juści odczyt nie jest zgromadzeniem otwierającem pole do bezpośredniej dyskusji. Nie podobnego nie mogło być moim zamiarem. Wojna, o której mówić zamierzam, zaczęła się wprawdzie w r. 48 a skończyła w 77-ym i, jeżeli opowiadanie moje ma jakiego bohatera, to nazywa on się Jan; ale tu kończy się wszelka analogia. W czasach bowiem, które mi służyć mają za tło opisu, pisano nie 1800 ale 1600, owym zaś Janem moim nie jest żaden z niepokojących nas dzisiaj Janów, ale — święty Jan z Dukli, którego posąg stoi przed Bernardynami.

— Po tem wyjaśnieniu przystępuję do rzeczy.
Złośliwi ludzie zauważyli oddawna zjawisko, że u nas, kto się dorobi majątku i kupi dobra ziemskie, ten rad przyznaje się do szlachectwa, a gdy mu brak prawdziwych antenatów, więc fantazja artysty-malarza wysilać się musi na malowanie urojonych starostów, cześników, stolników i kasztelanów, których konterfekty zdobią następnie salon Imci pana Dorobkiewicza. Natomiast zdarza się, że potomkowie prawdziwie dawnych i świetnych rodów lekceważą, pamiątki rodzinne, że prochy hetmanów walają się wyrzucone z rozwalonych kaplic, a portrety prymasów znaleźć można na tandecie żydowskiej. Nasz Lwów z pewnością nie jest dorobkiewiczem, o jakim mówiłem. Zwracam uwagę szanownej publiczności, że nie ma w tej sali ani jednego „lanszaftu“, mającego związek z historją miasta. Jedyna to może sala radna większego miasta w ucywilizowanym świecie, pozbawiona tej ozdoby.
Podobni więc jesteśmy raczej do magnata, niedbąjącego o pomniki przeszłości, i to do magnata, jak to mówią „całą gębą“ — bo przecież i początek Lwowa gubi się w pomroce przeszłości, jak początek Wiśniowieckich, Sanguszków, albo Tarnowskich. Nikt nie wie, zkąd. się wziął pierwszy Korybut, i nikt nie wie, czy Lwów był kiedy wsią — tamten występuje na widownię odrazu jako książę, ten zaś jako stolica.
Pięknie to być takim familjantem, któremu nikt zarzucić nie może, że dopiero pod taką a taką datą, „Numero so und so viel“, wyekspedjowano z kancelarji nadwornej pism o, pozwalające mu używać pewnego tytułu i przedimka „von“ — ale piękniej jeszcze pamiętać o tem, że i dzieci powinne dowiedzieć się zkądsić o sławie praojców. — A zkądże dzieci lwowskie dowiedzieć się mają o starym Lwowie, skoro jedynym widomym zabytkiem jego przeszłości jest lewek, umieszczony na — tyce u szczytu ratuszowej wieży, i pod opiekuńczemi skrzydłami dwugłowego orła, kręcący się z wiatrem? Kodzinne moje miasto Stanisławów inaczej sobie w tym względzie postępuje. Tam burmistrz kazał w sali radnej poumieszczać na ścianach napisy, które łokciowemi literami przypominają każdemu umiejącemu czytać, że była kiedyś Rzeczpospolita Polska, że były swobody miejskie i byli hetmani, co gromili Tatarów. Patryotyzm mój partykularny stanisławowski, nie skusi mnie wszakże do zatajenia prawdy, że Stanisławów powstał dopiero wtedy, gdy Lwów już tak się był wsławił, że Król Jan Kazimierz, za zgodą sejmu, wszystkim jego obywatelom nadał prawo szlachectwa. Oczywista rzecz tedy, że dzieje Lwowa mogłyby dostarczyć treści do niejednego obrazu historycznego, że niejedna znakomita postać z pomiędzy dawnych jego obywateli zasługiwałaby, ażeby pędzel artysty przekazał ją potomności. Mniemam, że artyści czekają tylko na zamówienie obrazów; ci zaś, którzy je zamawiać mają, na — przypomnienie.
Nietylko wszakże pod względem sztuki dzieje Lwowa nie znalazły łaski u wieków potomnych — nie znalazły jej one i w piśmiennictwie.
Dotychczas nie ma dobrze napisanej historji miasta. Dzieło ks. Ohodynieckiego jest pracą patryjotyczną wprawdzie, ale nie wytrzymującą krytyki. Dzieło D. Zubrzyckiego opracowane jest starannie i oparte na źródłach, które po części, dzięki autorowi, już zaginęły; ale tchnie ono stronniczą, nienawiścią do żywiołu polskiego, do szlachty i do żydów. Z dawniejszych książek mamy historję Zimorowieza. Był to jeden z najzacniejszych i najdzielniejszych ludzi, jakich Lwów wydał. Przez lat trzydzieści był konsulem miasta, a przy schyłku życia, gdy prawie wszyscy odbiegli murów, on bronił ich mężnie przeciw armji tureckiej i ze sprawiedliwą dumą mógł później wracającym kolegom, oddając im zarząd miasta, oświadczyć: Patrzcie! wydałem więcej prochu i kul z arsenału, niż kaszy jaglanej i ziemniaków ze spichlerza. Ale zacne te i wielkie przymioty obywatelskie nie zrobiły go niestety dobrym dziejopisem i trudno nieraz zrozumieć, o czem mówi.
Dla przykładu przytoczę tu parę ustępów z jego „historji“:
Pod r. 1555 pisze p. Bartłomiej:
„Po Starzechowskim, swego wieku Heraklicie, Feliks Ligęza de Bobrek, istny Demokryt, bezpośrednio nastąpił (na stolicę arcybiskupią, ma się rozumieć) i całe miasto samym szczęśliwego imienia powabem (dowcipna alluzja do imienia Feliks, t. j. Szczęsny) na swój przyjazd pobudził. Przez Zygmunta brata swego (starostę grodu lwowskiego) i przez szlachtę ruską sprowadzony, wszystkim przez trzy dni suty dał bankiet, mówiąc, że „równie jest rzeczą rycerską uszykować wojsko i stół zastawić“ — codziennie hojny i półmiskowy prałat.“
„R. 1557 Zygmunt Ligęza błędem ślepej natury w udziale życia dostał kielich za infułę, którą wydarł brat starszy — który (t. j. kielich) otrzymawszy, wstrzemięźliwy podczaszego w. koronnego piastował urząd, rząd miasta trzeźwy prowadził, a suchą śmiercią do ziemi poszedł żyjących.“
„Feliksa Ligęzę przez łabędzie słodkiem nuceniem śmierci wzywającego zgon w Dunajowie z pośród żyjących zabrał 1560, Tu się od śmiesznych igraszek śmierci bliskiej i od ócz ludzkich oddalił, ale się z nią nie porozumiawszy, która go pod razy dziejów poddała, każdego dnia prawie żałobnemi objadami pogrzebanego, i z bankietu jakby z potyczki wyniesionego, do tego czasu głosząc. Ostatniej woli nie uczynił, ponieważ żyjąc, sam się ogłosił dziedzicem; pogrzeb także ze szczupłym zrobiono wydatkiem, bo na większy nie wystarczyło. Łzy wylewać lutnie, i gitary długo płakać przymusił.
Trudno domyśleć się z tego, że ks. arcybiskup żył wesoło, jak cześnik, a cześnik skromnie, jak kapłan — i że tamtego apopleksja tknęła przy objedzie, poczem pochowano go z muzyką, ale jej nie zapłacono, więc płakała, podczas gdy cześnik naczczo i bez muzyki dostał się do Królestwa Niebieskiego. Niczem to jest wszakże wobec ustępu, w którym Zimorowicz opowiada nam, dlaczego ożenił się, zamiast wstąpić do klasztoru. Oto jest ta tyrada równie komiczna co do formy, jak rozrzewniająca z pośród całego bałamuctwa szczerem uczuciem:
„Tak jak malarzom i wierszopisom jest wolno i siebie swemi odmalować farbami — niech i mnie będzie wolno w domowych pismach swoim inkaustem siebie także odrysować. W tym roku 1629 bowiem przyszedłszy na dwudroże herkulesowe, rozmyślałem czyli mam iść bezdrożem, czyli bitym gościńcem? Ale że losy moje w boskich były rękach, nadszedł naprzeciw mnie szronem starości okryty mnich — więc od ścieżki, na którą, już stąpiłem był nogą, odprowadzili mnie jego towarzysze ohydni, jedni puhary cedzący, inni bielący groby, inni zaś drzazgi drugim z ócz wyjmujący; — na ostatek, więcej płaszczów i bród, niż biegłych w piśmie świętem widziałem na tej ścieżce. Prędko więc na powszechny powróciłem gościniec, i towarzyszkę tegoż gościńca i życia Katarzynę Duktynicką wybornego umysłu pojąłem pannę, i — większą część gościńca przebywszy, przyjemniejszą życia z nią przepędziłem. Lecz ona po dwudziestu czterech latach, ze mną przyjemnie przeżytych, cnotom swym przyjaznego zażądała nieba, mnie zaś samego zostawiła w smutku — miłość jednak ku niej tkwi jeszcze we mnie i po śmierci i święta istnieje pamięć. A chociaż ten prawdziwie ubolewa, kto bez świadka ubolewa, świadczą jednak sielanki moje przed kilkunastu laty na świat wydane, w których pod imionami Pneumatyki i Filarety żyjącą opiewałem, a opłakiwałem zmarłą. B rat mój zaś w swoich Roksiadach (Roksolankach) Spiryntyną ją nazwał, naśladując wierszopisa, któremu w sercu Plautia, a w wierszu Korynna była.“
Widzimy, że pan Bartłomiej szczerze kochał swoją panią Katarzynę, ale z uwagi na dobry smak, wrodzony płci pięknej, spodziewamy się z całego serca, iż jej się nie bardzo musiało podobać to, że ją Zimorowicze przezywali tak rozmaicie, Filaretą, Spiryntyną i Pneumatyką. Niestety! Kochanowski nie żył już wówczas od stu lat! Onby był swojej Urszulki nie ochrzcił Plautią ani Korynną.
Ale dosyć już tej dygresji, której celem było jedynie wskazać, że jeżeli mamy w Zimorowiczu wzór cnót publicznych i domowych, to i bałamutność oratorska, dotychczas z wielkiem powodzeniem u nas pielęgnowana, ma w nim swojego protoplastę — co się zaś tyczy historji, to prócz kilkuset frazesów powyższego rodzaju, nie wiele ona zyskała na bliższej znajomości z piórem szanownego prokonsula stolicy ruskiej.
Szczególny kontrast pod względem sposobu pisania stanowi tu młodszy od Zimorowicza, ks. Józefowicz, także lwowianin i kanonik gremialny kapituły lwowskiej. Pisał on historję miasta i archidyecezji od r, 1634 do 1690 — którą, w przekładzie polskim wydał p. Maniecki. Opowiadanie jego jest jasne, zwięzłe, wolne od napuszystości, i w wielu miejscach godne uwagi, ze względu na rzadką bezstronność autora. Książka ta znajduje się jeszce w handlu księgarskim i polecam ją każdemu, kto rad dowiedzieć się o losach Lwowa w tym okresie, tak obfitym w wypadki.
Rozpoczyna go świetne panowanie Władysława IV., który gromił Turki i Tatary. Ale były też to i ostatnie czasy potęgi naszej państwowej, ostatnie czasy ogólnego dobrobytu narodowego. Rok 1648, w którym pokój westfalski położył koniec 30-letniej wojnie, co spustoszyła i wyludniła Niemcy, był dla Polski początkiem klęsk, które także przez lat blisko 30 pustoszyły ją wzdłuż i wszersz, stargały jej siły i podkopały organizm. Lwów w tym przeciągu czasu wytrzymał trzy formalne oblężenia, a tak dzielnie oganiał się nieprzyjaciołom, że oprócz uznania swoich, dostała mu się chlubniejsza może jeszcze pochwała z ust Doroszeńki:
„Jak bądź się stało, powiedział on mieszczanom, pewnie nikt przeczyć nie może, że jeden Lwów ginące królestwo podtrzymał i poddźwignął.“
Mieli wszakże lwowianie wszelkie powody do takiego postępowania. Królom polskim zawdzięczali oni więcej, niż inne miasta w tej części kraju położone. Lwów miał, pod względem handlu mianowicie, tak wielkie przywileje, że ogromne bogactwa skupiać się w nim musiały. Doznawał on stale silnej opieki dworu, chociaż często równy i sprawiedliwy podział tej opieki, między wyznawców różnej wiary rozgoryczał tych, którzy radziby byli wszelką swobodę i opiekę mieć dla siebie.
Sprawiedliwość ta wszakże królów polskich sprawiła, że w chwilach ciężkiej potrzeby wszyscy mieszkańcy miasta okazywali się równie wiernymi. Gdy biskup Szumlański, unita, zajął przemocą cerkiew wołoską i monastyr świętego Onufrego, musiał go na prośbę bractwa stauropigiańskiego a z rozkazu Jana Sobieskiego, starosta lwowski wyrugować z posiadania i oddać cerkwie bractwu. Pobili studenci szkoły łacińskiej uczniów szkoły ruskiej — król nakazuje surowo magistratowi, ażeby ukarał surowo regenta sokoły łacińskiej. A już, co się tyczy żydów, to w zawody ujmowało się wszystko za nimi, starosta, wojewoda, kanclerz, hetman i król — ba, prymas rzucił raz interdykt na miasto, póki im nie wynagrodziło wyrządzonej szkody. Dosyć, że lwowianie umieli ocenić doznane dobrodziejstwa i okazali się ich godnymi.
Dokładny opis urządzeń politycznych, sądowych i administracyjnych, jakie podówczas istniały we Lwowie, znaleźć można w powszechnie znanem dziele Zubrzyckiego. Tutaj nadmienię tylko, że miasto posiadało samorząd, o jakim dziś królestwa i kraje zaledwie w „rezolucyjnych“ drzymkach marzyć mogą. Pierwotny, oligarchiczny ustrój nadany miasta według prawa magdeburskiego zreformowany został za Stefana Batorego przez utworzenie kolegium 40 mężów, złożonego z „pospólstwa“ t. j. kupców i rzemieślników, w skutek czego patrycjusze, konsulowie i ławnicy, nie mogli rządzić tak samowolnie jak dawniej. Nawiasem zrobię tu uwagę, że wówczas między tymi patryejuszami najwięcej było tak zwanej dziś inteligencji, t. j. ludzi mających stopnie akademickie, doktorów prawa, filozofji i medycyny. Później, za naszych czasów mianowicie, Nemezis dziejowa zemściła się na tych panach, do tego stopnia, że byle człowiek posiadał jaką taką inteligencję (nb. inteligencję bez kamienicy) to już prawo jego do nabierania głosu w sprawach publicznych jest zakwestjonowane.
Z innych urządzeń dawniejszych wspomnę tu cztery, które mi się szczególniej spodobały. Po pierwsze: ustawa miejska ujmowała muzykantów w karby posłuszeństwa i przepisywała, gdzie, kiedy i jak grać mają. Stanowili oni bractwo, a raczej cech osobny, podzielony na dwie klasy, włoską i „serbską“. Włoska klasa śpiewała i grała na instrumentach dętych — serbska zaś na skrzypcach i cymbałach. Widocznie nazwa, serbskiej“ muzyki była tylko eufonią, pod którą ukrywali się cyganie albo czesi. Ani jednym, ani drugim nie wolno było grać w sali radnej! — a więc, nie przeszkadzali odczytom.
Drugiem pięknem urządzeniem była podobna tamtej organizacja stanu literackiego. Każdy literat, należący do cechu, musiał umieć nie tylko pisać, ale i czytać, zastrzeżonem to było wyraźnie w statutach, zatwierdzonych jeszcze przez Kazimierza Wielkiego. Celem literatury była jak największa cześć Najśw. Marji Panny, skutkiem czego literaci stawali się pobożnymi, łagodnymi i nie opisywali spokojnych ludzi po gazetach.
Trzecią, jeszcze piękniejszą rzeczą było, że nie wolno było nikomu zostać starym kawalerem. Kto się nie ożenił do pewnego czasu, płacił podatek gruby i pełny despektu, zwany „bykowem“ — a jeżeli nie był Lwowianinem, to musiał wynosić się z miasta. Każdy ojciec rodziny i każda matka zechce zapewne westchnąć wraz ze mną za tak błogiemi czasami.
Ale koroną wszystkiego był „orczyk“. Na przeciw końca ulicy Piekarskiej, która dziś stanowi przedłużenie wyższej Ormiańskiej, na placu obok Franciszkanów, który teraz nazywa się Castrum, stał rodzaj żurawia, nakształt tych, jakie widzimy przy studniach. Otóż ile razy który z piekarzy lub rzeźników pozwolił sobie wyzyskiwać publiczność, prowadzono go z wielką ceremonią do żurawia, przywiązywano go pod pachy do orczyka, znajdującego się u dłuższego ramienia, obciążano krótsze ramię kamieniami, i wnet szanowny obywatel, podniesiony w górę, bujał wysoko w powietrzu. W tej pozycji zostawiano go tak długo, póki panowie rajcy i ławnicy nie uchwalili, że już się musiał namyśleć i przekonać o marności nadmiernego zysku. Ma się rozumieć, że nie przychodzi mi wcale na myśl przemawiać tu za wznowieniem tego obyczaju, najpierw ze względu na konstytucyjną wolność zarobkowania, a potem dla tego, że już teraz nie ma piekarzy ani rzeźników, którzyby wyzyskiwali publiczność.
Na jedno tylko uskarżali się Lwowianie zawsze, od najdawniejszych czasów, a mianowicie, na drożyznę. W istocie, korzec żyta kosztował 1½ złp., korzec pszenicy 2 zł., złotych polskich ówczesnych szło niespełna 6 na dukat, a więc złp. znaczył tyle, co obecnie gulden papierowy. Zresztą dobrobyt musiał być znaczny, bo już w epoce klęsk podróżujący grek, Dousa, taki nam daje obraz naszego miasta:
„W tem mieście czworaka jest wiara, to jest: Łacińska, Grecka, Ormiańska i Żydowska.“ Obywatele katolicy z osobliwszą są dla obcych gościnnością i grzecznością, i chociaż znaczny prowadzą handel, jednakże w mieście i za miastem żyją skromnie. — Chociaż przez przeszłe wojny handel nie mało osłabł, kwitnie jednak i teraz Lwów składem towarów, osobliwie wschodnich. Kupcy bowiem, najwięcej Turcy i Grecy, którzy pod pilnem czuwaniem przysięgłego tłumacza, aby nie oszukiwali, tu mieszkają, corocznie nad pięćset beczek czyli kadzi malwazyi tu zawożą i rozwożą. Tudzież materje chińskie jedwabne, dywany, kadzidła i inne tym podobne drogie towary całemu Polskiemu Królestwu to jedno obficie dostarcza miasto. Wosku osobliwie obfity tu jest zapas, tak dalece, iż Niemcy, Włosi i Hiszpania, ile go tylko potrzebują, tu dostać go mogą. Co do rozkosz stołowych oprócz mięsa każdego gatunku zwierzęcego i ptactwa, szczupaków wielkie tu znajduje się mnóstwo, które tak świeże, jak marynowane, ledwie nierównemi ze szczupakami Tybru, między dwoma mostami łowionemi, a bardzo niegdyś od Rzymian szacowanemi, porównać nie można. Jest bowiem wokoło wiele stawów, nie zbywa także wszędzie na rzekach i strumieniach, w których karpie, koble, liny bardzo smaczne, i za małą cenę poławiają się. Wino wprawdzie w wielkiej jest cenie z Węgier lub Mulłtan przywiezione, lecz najwięcej obywatele piją miód i piwo, trunki nietylko zdrowe ale i smaczne. Jest we Lwowie także i ludwisiarnia, gdzie działa wojenne leją. Zbrojownia jest obszerna, opatrzona w broń wojenną wszelkiego rodzaju najobficiej, jest także spichlerz publiczny, w którym tak wielki jest zapas zboża, iż dla wielu ludzi na długi czasby wystarczył. M a także i drukarnie, z których niemało książek łacińskich, ruskich i greckich czysto drukowanych wyszło. Bramy miasta dwie są znaczniejsze, Krakowska na północ i Halicka na południe. Tyleż jest przedmieść, które z łaski urzędu miejskiego tak się pomnożyły, że w nich nad tysiąc pięćset domów rachują, w których także niemało rozmaitych wyznań kościołów. Oblewa miasto rzeka ojczystym językiem Połtew zwana, niedaleko cegielni Goldberga początek mająca, która podpłynąwszy po pod mury miasta od południa ku wschodowi, potem, przez doliny gór, lasów i wykrętów, korytem pełnem wody przy miasteczku Busku do rzeki Bugu wpada. W okolicy założone są ogrody wszędzie najprzyjemniejsze różne owoce przynoszące, i sztuką ogrodniczą dla rozrywki umysłu w lecie osobliwie urządzone. Nie brakuje także na winnicach, jednakże są to małe i ledwie sto beczek wina i to nienajdelikatniejszego corocznie wydają.“
Dziś jest ponoś tylko jeden mały ślad winnicy, na wzgórzu, za Strzelnicą — widziałem go przynajmniej na planie. Władysław IV. często zaglądał do Lwowa i bardzo był dbałym o jego pomyślność, jakoteż o wzmocnienie warowni. Założył on tu szkołę wojskową r. 1634. Z jego rozkazu, Grodzicki, jenerał artylerji koronnej, zbudował tu arsenał. Przedmieszczan pomusił do usypania szańców dla obrony wzgórz otaczających kotlinę, lwowską — dzieła tego wszakże nie wykończono za jego życia. Nikt, prócz króla, nie przewidywał, co jeszcze nastąpić może — wszak Tatarzy, zamiast napadać Ruś, musieli w swoich koczowiskach bronić się Koniecpolskiemu. Kroniki z lat owych nie mają, innych wypadków do zapisania. jak chyba takie: Oto ksiądz biskup Torosiewicz zeskamotował p. Agopsowiczowi z przed nosa kościół, który tenże dla dyzunitów ormian wystawił. Ksiądz kanonik Rojewski podał skargę do kapituły, że ks. biskup sufragan Nowoszycki i ks. wikary Stamirowski pobili go mocno i zdespektowali. Pan Kluska wydał po polsku dzieło p. t. „Aurora na horyzoncie lwowskim i świeca przeoświeconemu Exarsze tronu apostolskiego konstantynopolitańskiego“ a ks. arcybiskup Krosnowski kazał to dzieło spalić. Na Krakowskiem przedmieściu spalił się dom żyda Marka szkolnika. — Księża dominikanie chodzili po rynku z procesją, a kapelan z rozkazu arcybiskupa odebrał im monstrancję, bo to arcybiskupia rzecz, a nie mnisza, chodzić z monstrancją po rynku. — Księża kanonicy Maroszczyński i Milewski zrobili najazd na Pustomyty, wieś W-go Aleksandra Dieduszyckiego, o sumę 27 tysięcy złotych, ale się strony ułożyły. — Słudzy księcia Dominika Zasławskiego poturbowali p, Mniszcha, starostę grodzkiego lwowskiego, 1 zamknięto ich do turmy.
Oto wypadki z lat dziesięciu prawie. — Ale tymczasem nadchodziły bardzo ciężkie czasy. W maju r. 1648 spadły naraz gromem wiadomości o śmierci Władysława IV. i o klęskach wojska koronnego pod Żółtemi wodami i Korsuniem. Gdyby król był żył, klęski te byłyby się prawdopodobnie obróciły na pożytek Rzeczypospolitej, jest bowiem uzasadnione przypuszczenie, że Władysław IV. zamierzał przy pomocy kozaków poskromie butę szlachecką, i zaprowadzić takie rządy, jakich wymagało położenie państw a, otoczonego zewsząd przez niebezpiecznych sąsiadów. Teraz atoli ruch Chmielnickiego przemienił się w straszną wojnę domową; była to rewolucja socjalna i wojna religijna zarazem, z wszystkiemi swojemi okropnościami, a na domiar nieszczęścia, szlachta rozzuchwalona swoim dobrym bytem i długiem powodzeniem oręża polskiego, nie zdawała sobie sprawy z niebezpieczeństwa i popełniała jeden błąd po drugim. Pierwszym i najgłówniejszym było, że zamiast ludzi znanych z ducha i zdolności wojskowych, jak np. Jeremi książę Wiśniowiecki, albo Krzysztof Arciszewski, powołano do dowództwa owych trzech regimentarzy, znanych jako: łacina, pierzyna i dziecina — i z nimi wyprawiono przeciw kozakom i tatarom pospolite ruszenie, którego pochód ks. Józefowicz tak opisuje:
„Zchodziły się tedy zwyczajem polskim, powoli, owe legiony wojewódzkie (nazwano je tak dla odróżnienia od pospolitego ruszenia, które tylko król miał prawo zwoływać) liczone na 36.000 — i podczas przeglądu wojska ujrzano z zachwyceniem owe świetne oddziały, których lśniąca broń, połyskujące od złota rzędy na koniach, na grecki (zapewne turecki) sposób robione siodła, kosztowne futra, różnobarwne suknie, poduszki złotem i srebrem haftowane, słowem, wszystko zapowiadało w nich raczej wygodnisiów idących na boje lub na maskaradę, nie zaś żołnierzy wybierających się na wojnę. Wykwintne przybory stołowe, wytworne objady, tańce i hulanka w obozie z kobietami, ściągnęły im słusznie nazwę niewieściuchów, odznaczających się przytem nadzwyczajną wolnością w czynach i słowach, gdyż ciągle wspaniałymi czynami się przechwalali, i nie widziawszy jeszcze nieprzyjaciela, zawczasu naradzali się nad tem, jakby dobrami ukraińskiemi po zwycięztwie rozrządzić, a tymczasem, po drodze, dobra królewskie i duchowne bez litości niszczyli.“
Przejeżdżał przez Lwów wówczas i p. Mikołaj Ostroróg, jeden z regimentarzy i był przez mieszczan przyjmowany z wszelkiemi honorami. Za nim do obozu pod Gliniany, powieziono 18 armat z królewskiego arsenału we Lwowie, wraz z amunicją. Nakoniec, po sześciotygodniowym pochodzie, „legiony wojewódzkie“ stanęły pod Pilawcami. Przebieg ich akcji wojennej wiadomy jest dostatecznie i opłakany. Panowie regimentarze swarzyli się między sobą i nakoniec nocną porą, bez bitwy, drapnęli z obozu, a za nimi całe pospolite ruszenie.
Działo się to w nocy 23. września, a 26. rano już pan Mikołaj Ostroróg był we Lwowie. Musiał mieć niepospolitego konia, a inni bohaterowie także, bo w ślad za nim tego samego dnia zawitali do Halickiej bramy. Jedni tylko: Krzysztof Arciszewski, jenerał artylerji, i Osiński, na czele piechoty cofali się w porządku, uprowadzając z sobą działa i staczając ustawiczne walki z następującym na nich nieprzyjacielem. Można sobie wyobrazić, jaki popłoch przybycie pierwszych uciekinierów wywołało w mieście oddawna odwykłem od trwogi wojennej. Zbiegli się mieszczanie do pomieszkania panów regimentarzy, z płaczem i prośbami, aby ich nie opuszczali — bo już tym panom spieszno było w dalszą drogę. Na te prośby i zaklęcia odpowiedzieli tryumwirowie jednomyślnie, że ojczyzna już zgubiona, że miastu lepiej zdać się na łaskę nieprzyjaciela, niż doznać jego srogości, i nakoniec, że nie mają, czem płacić wojska, ani za co sprawić przyborów wojennych, bo pieniądze, wozy, armaty i inne drobiazgi tego rodzaju zostawili w obozie.
Na to znalazła się rada. Miasto było bogate. Mieszczanie złożyli dobrowolnie od każdego centnara srebra, jaki kto posiadał w majątku, po 60 groszy na jednego żołnierza. Byli kupcy, którzy dobrowolnie ten podatek znosili centnarami, nie usunęła się też od składki szlachta zamieszkała we Lwowie, klasztory, nie wyjmując dyzunickich, pospieszyły także z ofiarami. Sami Jezuici dali 15.000 złotych. Kobiety współzawodniczyły w hojności z mężczyznami. Ubogie staruszki, które chowały grosz zaoszczędzony, ażeby mieć mogły przyzwoity pogrzeb po śmierci, oddawały te jedyne skarby swoje pp. regimentarzom. Zebrało się w okamgnieniu kilkakroć stotysięcy złotych. Zwołano radę wojenną do kościoła OO. Bernardynów. Wśród rozpraw ożywionych, w których brali udział mieszczanie wraz z wodzami, wchodzi do świątyni niejaka pani Katarzyna Słoniewska — za nią słudzy niosą w worach cały jej bardzo znaczny majątek w gotówce, w perłach i drogich kamieniach. — Gdzie jest książę Jeremi? woła. Wskazują go jej, ona przed Wiśniowieckim na kolana: Panie, bierz złoto i srebro, a napędź regimentarzy i obejmuj sam komendę nad wojskiem!
Była to widocznie szlachcianka, która miała więcej rozumu od Stanów Rzeczypospolitej. Zgromadzenie umilkło na chwilę pod wrażeniem jej czynu, a potem wszyscy rzucili się ku księciu i jednogłośnie powtórzyli prośbę pani Słoniewskiej. Książę opierał się, wskazując, że nie może działać przeciw rozkazowi sejmu, mocą którego Ostroróg jest regimentarzem. Tu dopiero powstała wrzawa okropna na panów regimentarzy wszystkich razem i na każdego z osobna — zdawało się już, że spotka ich co gorszego od przykrych słów i wymówek. Wyprosił sobie wszakże głos Tyszkiewicz, wojewoda kijowski, i jął zaklinać Wiśniowieckiego, aby uczynił zadość ogólnemu żądaniu. Książę miał widocznie skrupuły z powodu nielegalności takiego kroku i ustąpił dopiero po długich naleganiach i to pod warunkiem, że Ostroróg obok niego zatrzyma godność regimentarza. Objąwszy komendę, kniaź Jerem i wziął się raźno do reorganizacji wojska. Znalazło się u mieszczan pod dostatkiem potrzeb wojennych, jakoteż sukna i innych materyj na mundury, a pieniędzy wpływało coraz więcej od majętnych obywateli, i tak: od Brzuchówskiego 14.000, od Ormianina Iwaszka 16.000, od Grabianki 80.000, od Wyszla 12.000 i od wielu innych. Nadciągnęli też za parę dni Arciszewski i Osiński, ale otoczeni dokoła chmurą tatarów i kozaków, ogniem armatnim torować sobie musieli drogę do miasta. Przed nimi i z nimi tłumy ludu chroniły się także do Lwowa.
Tu następuje epizod, zdaniem mojem niewłaściwie przedstawiony przez ks. Józefowicza, a z którego Zubrzycki ukuł sobie broń, by wszystkich Polaków, a między innymi i Jeremijasza Wiśniowieckiego, przedstawić jako najhaniebniejszych zdzierców i wiarołomców. Pieniądze dobrowolnie złożone, przeznaczone były oczywiście na potrzeby całej Rzeczypospolitej, a nie tylko Lwowa wyłącznie, i szlachta, oprócz mieszczan, przyczyniła się także do składki. Wiśniowiecki nie mógł z ostatnią armją, jaką kraj posiadał, zamykać się w mieście niedostatecznie przygotowanem do obrony, którego ludność podwoiła się i potroiła przez napływ uciekających. Oprócz tego senatorowie i szlachta musieli spieszyć na elekcję nowego króla, bez której nie można się było spodziewać przywrócenia ładu w królestwie. Z tych wszystkich powodów wypadało wodzowi odstąpić od miasta, co też uczynił, zostawiając w niem wszakże Arciszewskiego. Ufał on, że mieszczanie, nad których wykształceniem w sztuce wojennej Władysław IV czuwał, równie gorliwie, jak nad obwarowawiem miasta, potrafią sami obronić murów. Tymczasem znaleźli się nieporadni i lękliwi, którzy podnieśli ogromny lament z powodu ustąpienia wojska, a Zubrzycki wtóruje im po dwóch wiekach. Swoją drogą przyznać potrzeba, że pod względem regularnej siły zbrojnej Lwów znalazł się nie najlepiej zaopatrzonym wobec ćmy, która go wkrótce dokoła opasała. Oto jest cały „ordre de bataille“ tej armji, wyjęty z księgi rachunków miejskich:
A. Zaciąg miejski, czyli piechota niemiecka, którą utrzymywał stale Senatus Populusque Leopolitanus: kapitan i komendant naczelny Oders, z pensją miesięczną 100 złp. Lejtenant Marcin Badowski 60 zł. m. Chorąży Bernard Einger 40 zł. m. 1 Feldweibel 24 zł. m. 1 Firer 20 zł. Profos 12 zł. m. i trzech kaprali po 7 zł. m. Szeregowych 115 po 6 zł. m.
B. Kompania piechoty pułku województwa krakowskiego pod dowództwem rotmistrza Andrzeja Cikowskiego: 3 oficerów, 3 sierżantów, 1 dobosz, 8 gefrajtrów i 93 szeregowych.
Cały garnizon wynosił tedy 231 ludzi, z krórych 63 zginęło podczas oblężenia. Komendanta właściwie nie było, albowiem Krzysztof Arciszewski nie miał charakteru urzędowego. Nie ma też śladu w kronikach, aby JW. P. Andrzej Mniszech, starosta lwowski, znajdował się podczas oblężenia w powierzonym mu zamku. Tak więc oficjalnie przedstawiał najwyższą władzę cywilną i wojskową w mieście prokonsul (t. j. urzędujący burmistrz) Marcin Grosswajer, a obok niego regens communitatis (przewodniczący czterdziestu mężów) Andrzej Czechowicz. Ci obadwaj spisali relację o wypadkach, których byli świadkami, i relacje te przechowały się do naszych czasów.
Zaraz pierwszą noc po ustąpieniu wojska Rzeczypospolitej, mieszczanie przepędzili bezsennie na wałach, przypatrując się łunom oświecającym widokrąg dokoła, niechybnym zwiastunkom zbliżania się tatarów, którzy w kilkadziesiąt tysięcy pod dowództwem Tohaj-beja, palili wsie, a lud i chudobę wszelkiego rodzaju odsyłali pod konwojem do Krymu, zkąd wszakże każdy mógł powrócić do domu, jeżeli miał majętnych krewnych, którzy za niego złożyli okup. Przedmioty dwunożne, niewykupione do pewnego czasu, sprzedawali tatarzy do Konstantynopola, Afryki i Azji.
Nazajutrz, dnia 6. października, pojawił się Tohaj-Bej ze swoją hordą i objechał dokoła szańce przedmiejskie czyli tak zwane szlaki, sięgające nieco mniej daleko niż dzisiaj linja akcyzna. Przejażdżka ta wyszła mu atoli na złe, jakiś bowiem przedmieszczanin tak dobrze wycelował armatę, że ubił mu przy boku jego synowca i kilkunastu innych towarzyszów broni. Opanowali wszakże tatarzy tego dnia znaczną część przedmieścia, zwanego wówczas halickiem, a między innemi górę Szembeka (Wronowskich) i miejscami udało im się pod osłoną domów przedmiejskich dotrzeć aż do stoku fortecznego, W skutek tego dla bezpieczeństwa miasta uchwalono zapalić przedmieścia i za przyobiecaną nagrodę znaleźli się ochotnicy, którzy to uskutecznili. Była to scena, na której opisanie daremnie wysilają się kronikarze, Lud przedmiejski chronił się tłumami do murowanych klasztorów i do miasta, naokoło którego wałów buchało morze płomieni. W nocy wiatr zaczął nieść iskry na miasto. Ceglane dachy opierały się ogniowi, ale było mnóstwo bud drewnianych i innego palnego materjału w rynku i po ulicach, i niebezpieczeństwo było przeto wielkie. Wtem puścił się deszcz ulewny i ocalił miasto od zagłady. Przez dwa dni trwały harce z tatarami, napróżno kuszącymi się o zdobycie klasztorów przedmiejskich, i o zbliżenie się do fortyfikacyj. Trzeciego dnia nadciągnął Chmielnicki z ogromną siłą; oprócz kozaków miał on bowiem tyle różnej zbieraniny przy sobie, że ogólną cyfrę podają kronikarze na przeszło 200 tysięcy. Teraz rozpoczął nieprzyjaciel atak na przedmieścia i na miasto z rzadką w dziejach wściekłością; walka trwała dniem i nocą. Od Tarnawki (to jest przedmieścia Żółkiewskiego) dowodził kozakami Krywonos, od św. Jura Głowacki. Klasztory przedmiejskie zaczęły padać jeden po drugim, najpierw zaś dobyli kozacy przez zdradę jakiegoś malarza, klasztor Karmelitów trepkowych (gdzie dziś kryminał). Zginęło przytem 14 księży klasztornych. Ze wszystkich osób ukrytych w klasztorze, ocalał tylko Daniel, włoch, kandydat do nowicjatu, którego napastnicy puścili wolno, przypuszczając, że jest obłąkanym, bo nie umiał ani po polsku ani po rusku, i drugi nowicjusz Andrzej, który dostał się tatarom w jasyr i uciekł im u granicy Wołoszczyzny.
Podczas, gdy się to działo u Karmelitów, od zachodu Głowacki dobywał i dobył cerkiew św. Jura, klasztor Dominikanów (u Marji Magdaleny), a nakoniec wpadł do św. Łazarza, gdzie zginęło 119 osób. Opowiadał mi obywatel tutejszy pan Zygmunt Żółkiewski, że podczas restauracji kościoła św. Łazarza, przedsięwziętej niedawno, odkryto pod wielkim ołtarzem, jeżeli się nie mylę, głęboki loch podziemny, a w nim trupy niepogrzebane, ale owszem.w takich postawach, w jakich mogły znajdować się przy skonaniu. Ponieważ św. Łazarz nigdy już później nie uległ podobnemu losowi, więc rzecz oczywista, iż były to zwłoki osób, które szukały schronienia w tem podziemiu, a później nie mogąc się wydostać i nie doczekawszy się pomocy w opuszczonym gmachu, pomarły tam z głodu. Po dwóchset trzydziestu blizko latach dopiero oczy żyjących spostrzegły tych niemych świadków okropnej przeszłości.
Straszniejszych jeszcze scen widownią był Wysoki Zamek. Pan burgrabia królewski uciekł z załogą do miasta i zostawił na pastwę wrogów przeszło tysiąc ubogiego ludu — mężczyzn, kobiet i dzieci, aż tyle bowiem osób szukało tam ratunku przed napadem. Kozacy opanowali zamek bez oporu. Burgrabia ten nazywał się Jan Bratkowski.
Wśród tych okropnych mordów, których dalszego obrazu kreślić nie mam siły, tatarzy gotowali się do szturmu na miasto, zwozili na wozach faszyny do wypełniania fosy i drabiny do eskaladowania murów. Razili ich bowiem mieszczanie nieźle ogniem armatnim i nawet pod samym Chmielnickim ubił konia białego wystrzałem z hakownicy, Im ci Pan Ubaldini della Rippa, konsul miasta. Odznaczył się także bardzo walecznością swoją niejaki Mikołaj Józefowicz, aptekarz, według słów kroniki „w sztuce wojennej bardzo biegły“, a wszędzie, gdzie było potrzeba rady i pomocy, nie szczędził jej Arciszewski. Zdarzało się, że żołnierze i mieszczanie uniesieni zuchwałą odwagą, spuszczali się z wału, przeprawiali się przez fosę i plądrujących po drugiej stronie wśród zwalisk tatarów, płoszyli. Byli i tacy, którzy mimo zakazu przy takich sposobnościach, pod ogniem nieprzyjacielskim zdejmowali odzież z zabitych tatarów i w tryumfie wracali na wały. Ale ćma nieprzyjaciół była jak fala wody — każda luka zapełniała się natychmiast naciskiem masy, a sześć dni i sześć nocy nieustannego czuwania na wałach wycieńczyło siły oblężonych. Była to tedy noc pełna zgrozy i śmiertelnej trwogi, noc onej niedzieli, w której nieprzyjaciel ze wszystkich stron oskoczył znękane miasto, drapiąc się na wały.
Odparcie szturmu ocaliło wprawdzie miasto na razie, ale nie polepszyło jego położenia, które zdawało się bez nadziei. Dawał się już czuć brak żywności, z powodu ogromnego napływu ludności z przedmieść i z całej okolicy, obecnie zamkniętej w obrębie murów. Już psy i koty padły ofiarą głodu, zła strawa sprowadziła — jak mówi ks. Józefowicz — zarazę żołądkową (cholerę?) i jak świadczą roczniki konwentu OO. Jezuitów, w skutek tego oblężenia pogrzebano w krótkim bardzo czasie 7 tysięcy osób na jednym tylko cmentarzu katedralnego kościoła (stanowiącym dzisiaj plac kapitulny). Wody tylko na szczęście nie brakło. Wodociągi, w 15tym jeszcze wieku założone, przez zasłużonego miastu wielce konsula Piotra Stechera, prowadzone były tak, że nieprzyjaciel nie mógł ich poprzecinać, a prócz tego były źródła i w samem mieście. W ogólności wszakże, jak powiadam, stan miasta był nader opłakany, gdy nadszedł list od Chmielnickiego pisany po rusku, i grożący ostatecznym szturm em, jeżeli miasto nie wyda księcia Jeremiego Wiśniowieckiego i Koniecpolskiego w. chor. koronnego. Mieszczanie odpisali, że tych panów nie ma w mieście. Na to nazajutrz Chmielnicki napisał po polsku, że zrzeka się wydania Wiśniowieckiego i Koniecpolskiego, ale natomiast wzywa mieszczan pod grozą szturmu, ażeby mu wydali wszystkich żydów, jakich mają w mieście. Ten apetyt na żydów wspólny był Chmielnickiemu z Stefanem Wielkim, hospodarem wołoskim, który w 15 wieku przyszedłszy pod Lwów, także niczego więcej nie pragnął. Był to wszakże apetyt bardzo trudny do zaspokojenia, jakkolwiek bowiem mieszczanie nie celowali tolerancją religijną, a z żydami w ciągłych byli zatargach o uszczerbek, czyniony im w handlu, to wiedzieli z drugiej strony dobrze, co ich czeka gdyby uczynili zadość podobnemu wezwaniu. Na każdym domu w ulicy żydowskiej znajdował się nad drzwiami herb szlachecki, na znak, że ta lub owa potężna rodzina opiekuje się mieszkańcami, i ujmie się za nimi w sądach, na sejmie, u dworu, a nawet i szablą. Rozważywszy to wszystko prokonsul Grosswajer, jak sam powiada w swej relacji, odpowiedział Chmielnickiemu: „Żydów wydać nie możemy.“ I w istocie wspominają kronikarze, lubo niechętnie, że żydzi nieraz z wielką odwagą bronili wałów, przyczem wszakże, zapewne dla zachęty i dla dodania im ducha w wojennem rzemiośle, nazywają ich „śmierdzącymi obszarpańcami“; co się zaś tyczy Zimorowicza, który własną żonę przezwał Pneumatyką, to już i najstraszliwsze greckie i łacińskie przezwiska wydają, mu się zbyt słabemi w takim wypadku, i dlatego też, będąc raz zmuszonym wyznać, że pomiędzy dobrowolnymi zakładnikami z miasta, w obozie tureckim stanęło dwóch żydów, wylicza on polaków, ormian, rusinów i dodaje: „jako też dwaj bezimienni, których później „Arrabonami“ nazwano.“
Otrzymawszy respons Grosswajera, Chmielnicki wydelegował do miasta ks. Teodora Radkiewicza, kapelana i szwagra swojego z listem, w którym przedstawiał, że radby z duszy pofolgował miastu i całej ziemi ruskiej, ale nie ma pieniędzy, ażeby mógł odprawie do domu tatarów, których nadeszła właśnie świeża orda pod sułtanem Gałgą. Żąda więc 200 tysięcy czerwonych złotych na ten cel chwalebny, poczem przyrzeka miastu i okolicy wszelkie bezpieczeństwo. Po dłuższem parlamentowaniu, wydelegowało miasto posłów do Chmielnickiego. Pojechali: “ex catholicis“, jak się wyraża Grosswajer, p. konsul Wachlowicz, mąż wielkiej erudycji i wymowy, „ex ruthenis“ p. Paweł Ławrysiewicz, „ex armenis“ p. Zuchnowicz. U szlaku gliniańskiego (tj. u dzisiejszej rogatki Łyczakowskiej) zastali tylko pułkownika Ostapieja, który im powiedział, że Chmielnicki jest w Lesienicach. Przebrali się więc tam tędy przez gęste pułki kozackie i tatarskie, i zastali Chmielnickiego za stołem, który według kroniki Józefowicza, obficie był Zaopatrzony trunkiem gorącym, gorzałką zwanym. Powstał i powitawszy posłów po ludzku, poczęstował ich tym napitkiem. Korzystając z tej zręczności (jak mówi Czechowicz w swej relacji) „wybornej i poważnej fakundji, zażył do niego p. Wachlowicz, a zraniwszy serce jego mieczem skutecznej wymowy, doprowadził je do zmiękczenia“. Faktem jest, że Chmielnicki zaczął płakać i narzekać na krzywdy wyrządzone przez panów polskich wojsku kozackiemu. Zaczęły się długie targi o okup, w których brał udział Tohaj-Bej, udano się bowiem wspólnie do niego „pod pasieką Robertową“. Ten rozsrożony był niezmiernie na mieszczan za śmierć swego synowca, ale powoli dał się udobruchać. Wśród rokowań otrzymał Chmielnicki tam pod pasieką Robertową, która leżała na prawo od Łyczakowskiej dzisiejszej rogatki, ku drodze Sichowskiej — poselstwo od cara i od Rakoczego, księcia siedmiogrodzkiego. Obadwaj starali się o koronę polską i szukali adherenta w Chmielnickim — ten zaś odpowiedział im otwarcie, że korona polska należy się królewiczowi Janowi Kazimierzowi, W ogóle Chmielnicki wówczas nie uważał się i nie mógł być uważanym za buntownika, prowadził on jako kozak wojnę z panami polskimi i nic więcej. To ułatwiało miastu układy, ale natomiast utrudniały je wygórowane żądania dowódzców kozackich i tatarskich, z których każdy chciał pieniędzy, napitku i prezentów. Gdy już stanęła umowa, zjechało się ich mnóstwo do miasta, gdzie przesiadywali, jak powiada współczesny autor — „nie bez unkosztów miejskich, gdyż niejedną półkufę wina wyszlamowali i spiżarni miejskiej dobrze się dali we znaki. Częstowano ich rodzynkami, wybornemi rybami, a osobliwie, co dla nich najmilsza, wódką rozmaitego koloru i pachnącemi cukrami, z których zaprawiania Lwów słynął “wówczas.“ Z tych słów kroniki widzimy, że cukiernictwo, które się tak odznaczyło na wystawie krajowej w r. 1877 nie jest nowoimportowaną do nas sztuką, ale że kwitło już w 17 stuleciu. Inny znów kronikarz nie może się dość naskarzyć na żarłoczność i opilstwo starszyzny kozackiej, „gdy obszernemi baryłami gorzałek, miodu beczkami, wina kufami, małmazji i perticymentów bukłakami, niepoczesne chłopstwo, „koziarze ad aratrum nati“, tu w mieście przełykali, a potem znowu na przedmieścia, gdzie mieli stancje swoją, zanosili.
Ugoda stanęła dnia 19. października, oblężenie trwało tedy czternaście dni. Miasto musiało dać Chmielnickiemu na ukontentowanie ordy około 330.000 złp. On sam kontentował się ośmioma tysiącami, ale oprócz, tego wytargował łańcuch złoty, zausznice brylantowe, krzyżyk rubinowy, ferezję sobolą, juchtowe szory na konie i pas lity. Obłowili się także pułkownicy Głowacki, Krzywonos i inni. Razem zapłaciło miasto 365.429 złp, 24 gr. W zamian za tyle gotówki zostawił Chmielnicki na przedmieściu syna swojego Zacharjasza z oddziałem kozaków, ażeby inne wałęsające się partje ukraińskie nie czyniły szkody miastu. Ogółem wydał Lwów w czasie tego oblężenia przeszło milion złotych — strata w ludziach wynosiła około 3,000, nie licząc zmarłych na epidemię. I to był dopiero początek trzydziestoletniej nieustającej prawie nigdy trwogi i walk bez końca. Skoro nam wszakże opowiadanie dziejów dni czternastu zajęło tyle czasu, więc poprzestaję na pierwszem z trzech oblężeń i kończę, zważywszy, że gdybym chciał ciągnąć rzecz dalej, musiałbym kilka dni zostać na tej mównicy. Szanowna publiczność skorzystałaby naówczas oczywiście ze swego prawa i opuściłaby salę, ale p. reprezentant władzy bezpieczeństwa, zaniepokojonej tytułem mojego odczytu, musiałby wytrwać jako jedyny słuchacz póty, pókibym mówił. Nie dopuszczajmy się tak srogiego uciemiężenia organów policyjnych i — chodźmy do domu!

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.