Trzy listy (Eminescu, 1933)/List pierwszy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mihail Eminescu
Tytuł List pierwszy
Pochodzenie Wybór poezyj i poematów
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1933
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emil Zegadłowicz
Tytuł orygin. Scrisoarea I
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

LIST PIERWSZY

Kiedy, znużony, lampę gaszę już późnym wieczorem
i tylko zegar mierzy czas zwyczajnym torem —
rozsuwam pomalutku zasłonę, by w komnatę
przywołać księżycową dalekich sfer poświatę;
natenczas zmarłych wspomnień ból z północnych mroczy
jak udręczony bitwą huf posępnie ku mnie kroczy.

Księżycu, władco świata — ciche twe przędziwo
ucisza żałość ducha, a myśl czyni żywą —
oświecasz tysiąc pustyń, czarownym promieniem
rozjaśniasz źródła leśnym okrywane cieniem;
ileż mórz, samotności ileż uroczystych
majestatycznie koi twój poblask srebrzysty;
wzrok twój cudowny mieni w dziwów uroczyska
miasta, zamki, pałace, dwory i grodziska;
ileż domostw oplatasz srebrzycą kądzieli,
ileż czół aureolisz wzniosłych myślicieli?!

— Tu dojrzysz króla, który nowe kreśli plany,
tam biedaka co w jutro patrzy zatroskany —
— choć żywot ich kształtuje różne przeznaczenie —
jednakie dla nich twoje i śmierci promienie;
jednakich namiętności są niewolnikami
czyli możnymi są, czyli też biedakami.

— Ten przed lustrem się mizdrzy i loki zaplata,
ów chce zgłębić mądrości wszechwieków i świata —
z kart zmurszałych wydobyć dawną pragnie glorję —
a wykarbować imię swe w nową historję —
inni wpisują cyfry w bilansowe księgi,
w zwożonem zewsząd złocie szukają potęgi...


W wytartym robdeszanie przy bladej lampie siedzi
uczony — nad liczbami zmęczoną głowę biedzi,
drży z zimna — coraz mocniej zaciska pasem szatę,
szalem okrywa szyję, do uszu wpycha watę;
zgarbione, chude nic — mizerak wyłysiały —
ma przecież w małym palcu wszechświata ogrom cały,
na mózgu ma wyryty zgon świata i poczęcie —
chce przezwyciężyć noc i zedrzeć z niej pieczęcie,
jak Atlas co strop nieba wydzwignął przed wiekami,
chce świata tajemnicę wyrazić równaniami...

Księżyc poświatą srebrną oświetla domu ścianę,
duch wieków w mrok się cofa po owo: nienazwane,
pragnie aż do początku dotrzeć do przedistnienia,
gdy jeszcze nie było życia ni woli w tych bezchceniach,
gdzie nic się nie skrywało, skryte w otchłaniach prabytu —
sam Bóg spoczywał w sobie wyczekujący świtu;
czyż chaos tylko, bezdenność przepaszczą się dokoła — ?
nie było, nie było istoty, która to pojąć zdoła.

Jeszcze w otchłaniach mroki, nieistniejące zdarzenia
niewidocznieją w nocy i niema oczu do dojrzenia,
cień wszelkich rzeczy jeszcze bezkształtem nocy się snuje
i ponad wszystkiem spokój bezbrzeżny, wieczysty panuje.
Lecz spójrz! — maleńki punkcik umyka głusz więcierzom,
punkt ten chce ojcem zostać, chaos chce być macierzą —
ten punkt, ten atom czasu rusza się, świetli, mieni,
staje się samowładcą w wieczności i przestrzeni.

Odtąd się wywstężyły bezmierne mgławic plamy,
powstały słońca, gwiazdy i wszystko to co znamy —
odtąd wokoło globu prakształty się zaroiły,
które bezładne wiry poczęły i powiły.


My, dzieci, które się siłami puszą swemi,
sypiemy kopce mrowisk na maleńkiej ziemi:
idziemy, odchodzimy: władcy, wojska, ludy,
puszymy się czynami, wychwalamy trudy,
niepomni, że na chwiejnym i niepewnym łęgu
jesteśmy jako jętki co mkną w świetlanym kręgu,
że jeno okamgnienie trwamy w świetlistości,
że przed nami, za nami — wieczyste ciemności...
Podobnie jak w promieniu wirujące pyły,
które równo z promieniem lecz niedłużej skrzyły —
i my zrządzeniem losów w świetle chwilę trwamy,
zwiewną życia rozkoszą siebie upajamy —
a potem śmierć i bezdeń, pranicości sfera,
bo wszelki byt to złuda, kłamstwo i chimera.

Lecz badaczowi musi przyszłość się otworzyć,
w jego duchu — tajń jutra już dziś musi ożyć —
i oto widzi słońce słusznie życiem zwane —
w bezsile i żałości jak krwawiącą ranę.
Widzi krąg gwiazd wędrownych z czarów wyzwolony,
krąg samotny i martwy w oddali zamglonej;
patrzy na czarne nieba kirowe rozpięcie —
ni jednej gwiazdy niema już na firmamencie;
czas zmarły zapadł w wieczność, nic się nie przydarza,
ostatnia iskra życia w popiół się przetwarza,
szarością się zsypuje — głos zamiera wszelki —
i znów nad wszystkiem spokój wieczysty i wielki.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jeśli od pierwszych ludzi, którzy kiedyś weszli w życie
wzniesiemy się do wyższych, stojących na władz szczycie —
ujrzymy tych i tamtych pogrążonych w bytu dziwy
i nie wiemy czy ten mały, czy ten wielki bardziej nieszczęśliwy;

jedno we wszystkiem włada, jednością wszystko się wygrywa —
komu się uda, ten wyższy w bycie schód zdobywa;
lękliwi, niepoznani grążą się w ciemności —
jak na powierzchni wód powietrzne bańki mrą w nicości —
los się nie troska wcale o chcenia nasze i roboty,
przewala się nad nami jak burza, wichr i grzmoty.

Choć czciciele, poeci wielbią myśliciela —
— powiedz z ręką na sercu — korzyści stąd wiela — ? —
nieśmiertelność, odpowiesz, byt niechaj się wspina
wokoło drzewa myśli jak pnąca roślina — —
„Kiedyś — marzy — w przyszłości moje wielkie imię
podawane z ust do ust przez wieki zasłynie;
dla wszystkich, dla wieczności trudzę się ogromnie —
najdalsze pokolenia mówić będą o mnie!“ —
Czyliś, człecze, w pamięci gniazdo temu uwił
czegoś zaznał, coś słyszał, coś w swem życiu mówił — ? —
— Zaledwie drzazgi myśli raniące ostały,
taśma zblakłych obrazów, strzęp jakiś spłowiały.
Jeśli więc sam swych dzieci nie znasz, nie znasz siebie —
mająż inni pamiętać? — przyszłość ma znać ciebie — ? —
Może tam kiedyś jakiś szperacz, mól, czy kramarz
odważy twoje książki, zbada twój kałamarz,
opisem twojej składni skrzętnie się potrudzi
i — przetrze okulary, które pył twych ksiąg zabrudzi —
machnie na ciebie ręką — raz jeszcze przygnie się:
skreśli pięć słów o tobie gdzieś na marginesie — —

Możesz zbudować swój świat i zburzyć dłońmi zachłannemi —
— rezultat tego jaki — ? — zaledwie kilka łopat ziemi.
Dłoń co dzierżyła berło, kiedyś się w pył rozsypie w trumnie —
i w czterech deskach zwietrzeje duch, który się nosił dumnie —;

twój pogrzeb, jak ironji ostrze, będzie srebrzyście­‑błyskotliwy —
lecz szczerej łzy nikt nie uroni, żal będzie sztuczny nie prawdziwy —
jedynie żądny wywyższenia, głupiec w kwiecistych słów oracji
pożegna ciebie patetycznie — dla własnej satysfakcji;
ot cały dank, który ci świat złoży do stóp gorliwie —
lecz czyliż przyszłość twórczość twą rozsądzi bardziej sprawiedliwie — ?
Cóż ci z oklasków niesłyszanych, które ci dadzą potomni?
zapewne — przyszłość życie twe pochwali, wyogromni —
zwłaszcza jeśli ustrzegłeś się przed wielkiem i dalekiem
i byłeś tem czem każdy z nas — zwyczajnym tylko człowiekiem;
tedy się puszyć będą w głos i chwalić ciebie będą
i w pierwszych rzędach na twą cześć na akademjach zasiędą,
— wielką ogłoszą cię osobą (że chwalić będą cię na feście —
to było zgóry ułożone w krzykliwym manifeście);
lecz już się nato zgodzić musisz, że przed tą całą zgrają
wszystko pomniejszą i wyszydzą czego zrozumieć nie zdołają —
znajdą plam mnogo w twym żywocie — to-tamto było źle i mętnie —
przeliczne błędy, brudy, złości na twój rachunek wpiszą skrzętnie;
to cię im zbliży wyśmieniciej niż światło, które zapalałeś — —
— kara i wina, ten dylemat, przez który tak się nacierpiałeś,
twa jaźń przyziemna, obłąkana i omroczona doczesnością,
szarpiąca się w oplocie żądz i obolała powszedniością,
ta cała nędza i tortura, to wszystko przez co tak cierpiałeś —
to ich pociąga znacznie więcej niż to, co kiedyśtam pisałeś.


Czarownym drżeniem księżyc oświetla stare drzewa
i cichą, powitalną pieśń z bezmiarów nocy śpiewa —
tysiące cierpień budzi się z otchłani zapomnienia,
które umarły; — czasem je senne zwołują rozmarzenia —

a czasem właśnie księżyc je do izby srebrnie nawołuje;
— wtedy-to po zgaszeniu świecy — zwidów korowód w krąg się snuje —
Księżycu! oświecasz setki pustyń cudownym promieniem,
rozjaśniasz źródła leśnym okrywane cieniem;
ileż mórz, samotności ileż uroczystych
majestatycznie koi twój pobrzask srebrzysty!
Lecz nas wszystkich stroskanych życia twardym, wyznaczonym znojem
tylko ty i Bóg śmierci prawdziwym obdarza pokojem.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Mihail Eminescu i tłumacza: Emil Zegadłowicz.