Przejdź do zawartości

Trzy lata/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Anton Czechow
Tytuł Trzy lata
Pochodzenie Nowele
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia »Czasu«
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Три года
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.


Propozycya, którą tak niespodzianie Łaptiew uczynił Julii Siergiejewnie, doprowadziła ją do rozpaczy.
Znała Łaptiewa bardzo niewiele, poznała się z nim przypadkiem; był to człowiek bogaty, przedstawiciel znanej firmy moskiewskiej: »Teodor Łaptiew i Synowie«, człowiek bardzo poważny, uczony, zafrasowany chorobą siostry; zdawało jej się, że nie zwracał na nią nigdy najmniejszej uwagi, on jej był najzupełniej obojętnym, a nagle to oświadczenie na schodach, ta żałośna zachwycona twarz jego...
Propozycya zmieszała ją jako coś niespodzianego, drażniło ją użycie słowa »żona« i to, że odmówić musiała. Nie pamiętała już co powiedziała Łaptiewowi, ale odczuwała jeszcze ślady tego gwałtownego, nieprzyjemnego uczucia, z jakiem mu odmówiła. Nie podobał jej się; miał powierzchowność urzędnika, nic ją w nim nie zajmowało, nie mogła inaczej odpowiedzieć, jak odmownie, ale pomimo to było jej nieprzyjemnie, czuła, że głupio postąpiła.
— Boże mój — mówiła zrozpaczona, stojąc nieruchomie na schodach i zwracając się do obrazu, który wisiał nad drzwiami — nie starał się o mnie dawniej, tylko tak jakoś dziwnie, niezwykle...
Strach jej stawał się coraz silniejszy, nie mogła sobie dać rady z tem uczuciem. Potrzebowała, aby ją ktoś wysłuchał i powiedział jej, czy postąpiła tak jak była powinna. Ale nie miała z kim mówić. Matka już dawno nie żyła, ojca uważała za człowieka dziwnego, z którym poważnie rozmawiać nie mogła. Drażnił ją swymi kaprysami, opryskliwością i nieokreślonymi ruchami; wystarczyło słów parę przemówić do niego, aby zaczął mówić o sobie samym. Przy modlitwie też nie była zupełnie otwartą, bo nie wiedziała dobrze, czego mianowicie ma pragnąć od Boga.
Podali samowar. Julia Siergiejewna, blada, zmęczona, weszła do jadalnego pokoju, zaparzyła herbatę — czynność ta należała do jej obowiązków — i nalała ojcu szklankę. Siergiej Borisycz, w swym długim surducie, sięgającym poniżej kolan, czerwony, nieuczesany, włożywszy ręce w kieszenie, chodził po pokoju nie z kąta w kąt, jak zwykle, lecz jak wypadnie, tu i owdzie, jak zwierzę w klatce. Zatrzyma się chwilkę przy stole, popije z apetytem parę łyków ze szklanki i znów chodzi i myśli.
— Łaptiew oświadczył mi się dzisiaj — rzekła Julia Siergiejewna i zaczerwieniła się.
Doktór spojrzał na nią pytająco.
— Łaptiew? — zapytał. — Brat Panaurowej?
Kochał szczerze córkę; wiedział dobrze, że wcześniej, czy później pójdzie za mąż i zostawi go samego, ale starał się o tem nie myśleć, lękał się samotności i nie wiadomo dlaczego wydawało mu się, że jeżeli zostanie sam jeden w tym wielkim domu, umrze na atak apopleksyi; nie lubił zresztą o tem mówić.
— No cóż, bardzo się cieszę — rzekł, wzruszając ramionami. — Winszuję ci z całego serca. Masz nakoniec sposobność ku twemu wielkiemu zadowoleniu rozstać się ze mną. Doskonale cię rozumiem. To musi być strasznie ciężko w twoim wieku żyć z człowiekiem starym, chorym, nawpół głupim. Najzupełniej cię rozumiem. I gdybym jaknajprędzej zdechł i żeby mnie dyabli porwali, to wszyscy by się z tego cieszyli. Z głębi duszy ci winszuję.
— Odmówiłam mu.
Zrobiło się doktorowi lżej na sercu, ale już nie mógł się powstrzymać i mówił dalej:
— Dziwię się, oddawna już dziwię się, dlaczego mnie nie zamknęli dotychczas w domu waryatów. Dlaczego mam na sobie surdut, a nie kaftan furyatów? Ja jeszcze wierzę w prawdę, w dobro, jestem głupim idealistą, a czyż to w naszych czasach nie jest uważane za szaleństwo? I czem mi płacą za moją prawdę, za moją uczciwość? O mało nie rzucają na mnie kamieniami, jeżdżą po mnie. I nawet moi najbliżsi starają się jeździć po mnie... Żeby mnie raz dyabli wzięli nieszczęsnego starca idyotę!...
— Z ojcem nie można mówić po ludzku! — rzekła Julia.
Zerwała się gwałtownie z krzesła i poszła do siebie, przejęta strasznym gniewem i przypominając sobie, jak często ojciec bywał dla niej niesprawiedliwym. Niedługo potem żal jej się zrobiło ojca i gdy szedł do klubu, odprowadziła go na dół i sama zamknęła drzwi za nim. Na dworze pogoda była brzydka, niepewna, drzwi trzęsły się pod silnym naciskiem wiatru, w sieni wiało ze wszystkich stron, tak, że o mało nie zgasła świeca. Na górze Julia obeszła wszystkie pokoje i przeżegnała okna i drzwi, wiatr wył przeraźliwie, zdawało się, że ktoś chodzi po dachu. Nigdy jeszcze nie było tak smutno, nigdy jeszcze nie czuła się taką osamotnioną. Zapytywała się sama siebie, czy dobrze postąpiła, odmawiając swej ręki człowiekowi, tylko dlatego, że jej się nie podoba fizycznie? Prawda, że go nie kocha i wychodząc za niego musiałaby pożegnać się na zawsze ze swemi marzeniami i ze swemi pojęciami o życiu małżeńskiem, ale czy spotka człowieka takiego, o jakim marzyła, czy go pokocha? Ma już dwadzieścia jeden lat. Kawalerów, mogących pretendować do jej ręki, w mieście niema. Przypomniała sobie wszystkich znajomych mężczyzn — urzędników, nauczycieli, oficerów — jedni byli już żonaci, i ich rodzinne życie przerażało ją swoją czczością i nudą, drudzy zaś nie zajmowali jej, byli bezbarwni, niemądrzy, niemoralni. Łaptiew, jakkolwiekbądź, to Moskal, kończył uniwersytet, mówi po francusku; mieszka w stolicy, gdzie jest dużo rozumnych, zacnych, znakomitych ludzi, gdzie jest hucznie, gdzie są prześliczne teatry, wieczory muzyczne, doskonałe szwaczki, cukiernie... Pismo Święte każe, aby żona kochała męża, w powieściach przyznają miłości olbrzymie znaczenie, ale czyż w tem niema przesady? Czyż bez miłości niema życia rodzinnego? Mówią przecież, że miłość prędko przechodzi i zostaje przyzwyczajenie i że celem życia rodzinnego nie jest miłość, ani szczęście, lecz obowiązki, naprzykład wychowanie dzieci, zajęcia gospodarskie i t. d. Być może, że Pismo Święte ma na widoku miłość do męża, jako do bliźniego, szacunek dla niego, przychylność.
Wieczorem Julia Siergiejewna odmówiła uważnie zwykłe modlitwy, potem padła na kolana i przyciskając ręce do piersi z oczami utkwionemi w światło lampki, mówiła z przejęciem:
— Oświeć mnie, Obronicielko! Oświeć mnie, Panie!
Spotykała nieraz stare panny, biedne i nic nie znaczące, które gorzko żałowały, że kiedyś odmówiły swym konkurentom. Czy i ją ten sam los nie spotka? Czy nie lepiej, żeby wstąpiła do klasztoru, albo do Sióstr Miłosierdzia?
Rozebrała się i położyła do łóżka, żegnając się i żegnając wszystko dokoła siebie. Nagle, w korytarzu, gwałtownie i żałośnie zadźwięczał dzwonek.
— Ach, Boże mój! — wyszeptała, czując po tym dzwonku chorobliwe rozdrażnienie w całem ciele. Leżała dalej, myśląc o tem, jak życie na prowincyi ubogie jest w wypadki, jednostajne, a jednak niespokojne? Trzeba ustawicznie o coś drżeć, czegoś się obawiać, gniewać się, lub czuć się winną i w końcu nerwy psują się do tego stopnia, że nieraz strasznie jest wyjrzeć z pod kołdry.
Po upływie pół godziny znów rozległ się donośny głos dzwonka i to równie gwałtowny. Widocznie służba spała i nie słyszała. Julia Siergiejewna zapaliła świecę i drżąc, zła na służbę, zaczęła się ubierać, a gdy ubrana wyszła na korytarz, usłyszała, że na dole pokojówka już drzwi zamyka.
— Myślałam że to pan, a to od chorego przyjechali — rzekła.
Julia Siergiejewna wróciła do siebie. Wyjęła z komody talję kart i powiedziała sobie, że jeśli dobrze stasuje karty, przełoży je i od spodu będzie czerwony kolor, to będzie znaczyło tak, trzeba przyjąć oświadczenie Łaptiewa, a jeśli zaś czarny, to — nie. Wyszła dziesiątka pik.
To ją uspokoiło, usnęła, ale nazajutrz rano znów nie było ani tak, ani nie i myślała ciągle o tem, że jeśli chce, może zmienić swe życie. Myśli te zmęczyły ją, osłabła, czuła się niezdrową, ale około dwunastej ubrała się i poszła odwiedzić Ninę Teodorównę. Chciała zobaczyć Łaptiewa: może jej się teraz lepiej będzie podobał, może się dotychczas myliła...
Trudno jej było iść pod wiatr, ledwo szła, trzymając obiema rękami kapelusz i nic nie widziała do koła.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Anton Czechow i tłumacza: anonimowy.