Trzy lata/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Anton Czechow
Tytuł Trzy lata
Pochodzenie Nowele
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia »Czasu«
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Три года
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.


Było ciemno, ale w niektórych domach pozapalano światła i przy końcu ulicy poza koszarami zaczynał wschodzić blady księżyc. Łaptiew siedział przy bramie na ławeczce i czekał końca nabożeństwa w kościele św. Piotra i Pawła. Miał nadzieję, że Julia Sergiejewna, wracając z nabożeństwa, przechodzić będzie tędy, a on wtedy odezwie się do niej i, być może, że spędzi z nią wieczór cały.
Siedział już półtory godziny, a wyobraźnia przedstawiała mu w tej chwili mieszkanie w Moskwie, moskiewskich przyjaciół, służącego Piotra, kantor; jakby ze zdziwieniem spoglądał na ciemne, nieruchome drzewa i wydało mu się dziwnem, że nie mieszka teraz w willi w Sokolnikach, lecz w prowincyonalnem mieście, w domu, obok którego co rano i co wieczór pędzą wielkie stada, podnoszące obłoki kurzu, i grają na trąbce. Przypominał sobie długie w Moskwie rozmowy, w których tak niedawno i sam brał udział, rozmowy o tem, że można żyć bez miłości, że namiętna miłość to psychopatya, nakoniec, że miłości niema wcale, a jest tylko fizyczny pociąg dwóch płci, i tak dalej. Przypominał sobie to wszystko i myślał ze smutkiem, że jeśliby go teraz zapytali, co to jest miłość, znalazłby łatwo odpowiedź.
Nabożeństwo skończyło się, lud wychodził z kościoła. Łaptiew z natężeniem przypatrywał się każdej ciemnej postaci. Przejechał archirej w karecie, przestano dzwonić, zgasły jedno po drugiem czerwone i zielone światła na wieży kościelnej, była to bowiem iluminacya z powodu święta kościelnego, a ludzie szli, nie spiesząc się, rozmawiając, zatrzymując się pod oknami. Nakoniec usłyszał Łaptiew znajomy głos, serce jego zaczęło bić silniej, ale rozpacz go ogarnęła, gdy spostrzegł, że Julia Siergiejewna nie była sama, lecz w towarzystwie dwóch innych pań.
— To straszne, straszne! — szeptał Łaptiew, zazdrosny o nią. — To straszne!
Na rogu, przy skręcie w boczną uliczkę, zatrzymała się, aby się pożegnać z towarzyszkami i w tej samej chwili spojrzała na Łaptiewa, który również w tę samą stronę zdążał.
— A ja do państwa idę — powiedział. — Idę pogadać z ojcem pani. Czy go zastanę?
— Prawdopodobnie — odparła. — Do klubu jest jeszcze za wcześnie.
Uliczka przechodziła wśród ogrodów, przy płotach rosły lipy, rzucające przy blasku księżyca szerokie cienie, tak, że płoty i ogrody ginęły z jednej strony w zupełnym zmroku; słychać było szept kobiecych głosów, stłumiony śmiech, ktoś zdala grał na gitarze. Rozchodził się zapach lipy i siana. Szept niewidzialnych osób i ów zapach drażniły Łaptiewa. Nagle namiętnie zapragnął objąć swą towarzyszkę, pokryć pocałunkami jej twarz, ręce, ramiona, zapłakać głośno, paść jej do nóg i powiedzieć jak długo na nią czekał. Od niej rozchodził się lekki, zaledwie uchwytny zapach kadzidła; przypomniało mu to, że i on kiedyś wierzył w Boga, chodził do kościoła i marzył o czystej, idealnej miłości. Teraz, gdy widział, że to dziewczę nie kocha go, wydało mu się, że szczęście, o którem marzył przed laty, na zawsze stracone.
Zapytała ze współczuciem o zdrowie jego siostry, Niny Teodorówny. Przed dwoma miesiącami wycinali jej raka, a teraz bali się, że choroba znów powraca.
— Byłam u niej dziś rano — rzekła Julia Siergiejewna — wydało mi się, że przez ubiegły tydzień nie schudła, ale zwiędła.
— Tak, tak — potwierdził Łaptiew. — Recydywy nie będzie, ale ona jest z każdym dniem słabsza i niknie mi w oczach. Nie rozumiem, co to jest.
— Boże, a jakaż była zdrowa, tęga, czerwona! — odezwała się Julia po chwilowem milczeniu. — Nazywali ją tu sikorą. Jakże się z tego śmiała! Podczas świąt przebierała się za prostą babę i bardzo jej z tem było do twarzy.
Doktor Siergiej Borysycz był w domu: tęgi, czerwony, w długim surducie, sięgającym poniżej kolan, chodził w swoim gabinecie z kąta w kąt, wsunąwszy ręce w kieszenie i śpiewał półgłosem: »Ru-ru-ru-ru«. Siwe faworyty były rozczochrane, głowa nie uczesana, jakby przed chwilą wstał z łóżka. Jego gabinet z poduszkami na kanapach, z pakami starych papierów po kątach i z chorym, brudnym pudlem pod stołem, wywierał wrażenie czegoś równie nieporządnego, szorstkiego, jak i on sam.
— Pan Łaptiew chce się z tobą widzieć — rzekła do niego córka, wchodząc do gabinetu.
— Ru-ru-ru-ru — zaśpiewał głośniej i przechodząc do sali, podał Łaptiewowi rękę, pytając: — Cóż pan powie dobrego?
Ciemno było zupełnie. Łaptiew, nie siadając i trzymając kapelusz w ręku, przeprosił za zakłócenie spokoju; następnie zapytał, co robić, aby siostra sypiała w nocy i nie chudła w tak przeraźliwy sposób. Mieszał się, przypominając sobie, że te same pytania zadał doktorowi podczas jego rannych odwiedzin.
— Powiedz pan — zapytał — czy nie byłoby dobrze sprowadzić z Moskwy specyalistę od chorób wewnętrznych? Jak pan myśli?
Doktor westchnął, wzruszył ramionami i wykonał obiema rękami jakiś nieokreślony ruch. Widocznem było, że się obraził. Był to niezwykle obraźliwy i podejrzliwy lekarz, któremu się zawsze zdawało, że mu nie wierzą, że go nie uznają i niedostatecznie poważają, że publiczność go wyzyskuje, a koledzy mu są nieżyczliwi. Wyśmiewał sam siebie: mówił, że tacy głupcy, jak on, istnieją tylko poto, aby publiczność po nich jeździła.
Julia Siergiejewna zapaliła lampę. W kościele się zmęczyła, widać to było na jej bladej twarzy i po jej opieszałym chodzie. Chciałaby odpocząć. Usiadła na kanapie, oparła ręce na kolanach i zamyśliła się. Łaptiew wiedział, że jest nieładny, a teraz miał wrażenie, jakby ta jego brzydota dawała się wyczuwać na jego ciele. Był nizkiego wzrostu, chudy, czerwony, z włosami tak rzadkimi, że mu marzła głowa. W wyglądzie jego nie było tej wytwornej prostoty, która robi, że nawet ordynarne, brzydkie twarze stają się sympatycznemi; w towarzystwie kobiet był niezgrabny, zbyt gadatliwy i przesadny. Prawie pogardzał sobą za to wszystko. Chcąc, żeby Julia Siergiejewna nie nudziła się w jego towarzystwie, powinien był mówić. Ale o czem? Znów o chorobie siostry.
Rozpoczął więc rozmowę o medycynie, mówił to, co zwykle o niej mówią, pochwalał hygienę i powiedział, że on oddawna marzy o założeniu w Moskwie domu noclegowego i że nawet ułożył już odpowiedni budżet. Podług jego planu, robotnik, przychodząc wieczorem do domu noclegowego powinien dostać za pięć lub za sześć kopiejek porcyę gorącej zupy z chlebem, ciepłą suchą pościel z kołdrą i miejsce, gdzieby mógł przesuszyć ubranie i buty.
Julia Siergiejewna milczała zazwyczaj w jego obecności, a on w dziwny sposób, może być wskutek miłości swej ku niej, odgadywał jej myśli i zamiary. Teraz, wyobraził sobie, że jeśli po nabożeństwie nie poszła się przebrać i wypić herbatę, to znaczy, że wybiera się gdzieś z wizytą.
— Ja nie spieszę się z tym domem noclegowym — mówił dalej rozdrażniony i zły, zwracając się do doktora, który patrzał na niego z pod oka i z pewnem powątpiewaniem; nie rozumiał widocznie skąd mu do głowy przyszło prowadzić rozmowę o medycynie i o hygienie. — Nie prędko więc zabiorę się do tego. Boję się, żeby ten dom nie wpadł w ręce naszych moskiewskich dewotek i filantropek, które niweczą wszystkie nasze zamiary.
Julia Siergiejewna wstała i podając Łaptiewowi rękę, rzekła:
— Przepraszam pana, czas już na mnie. Niech pan się kłania siostrze odemnie, dobrze?
— Ru-ru-ru-ru — zaśpiewał, jak to było jego zwyczajem, doktor. — Ru-ru-ru-ru.
Julia Siergiejewna wyszła, a wkrótce potem Łaptiew pożegnał się z doktorem i poszedł do domu. Gdy człowiek jest niezadowolony i czuje się nieszczęśliwym, wtedy wszystko: twarze ludzkie, obłoki, wszystkie cuda przyrody, wydają mu się pospolitemi i gminnemi. Księżyc wzniósł się wysoko, pod nim szybko przebiegały chmury. — Jakiż to głupi, prowincyonalny księżyc, jakie nędzne obłoki! — myślał Łaptiew. Wstyd mu było, że przed chwilą mówił o medycynie i o domu noclegowym, bał się, że i następnego dnia o niczem innem mówić nie potrafi, a jednak znów będzie się starał ją zobaczyć i rozmawiać z nią i raz jeszcze przekonać się, że jest dla niej człowiekiem obcym. Za dwa dni — znów będzie to samo. Dlaczego? Kiedy i w jaki sposób się to wszystko skończy?
Przyszedłszy do domu, udał się do siostry. Nina Teodorowna robiła jeszcze wrażenie kobiety silnej, dobrze zbudowanej, ale przerażająca bladość czyniła ją podobną do trupa, zwłaszcza, gdy, jak teraz, leżała na wznak, z zamkniętemi oczami; przy niej siedziała jej starsza dziesięcioletnia córka, Sasza, i czytała coś ze swych wypisów.
— Alosza przyszedł — rzekła cicho chora.
Międy Saszą a wujem jej dawno już zawarta była umowa: zmieniali się przy chorej kolejno. Teraz Sasza zamknęła wypisy i nie mówiąc ani słowa, cichutko wyszła z pokoju; Łaptiew wziął z komody jakąś historyczną powieść i odszukawszy właściwą stronicę, usiadł i zaczął głośno czytać.
Nina Teodorowna była rodowitą moskiewką. Dzieciństwo i lata młodzieńcze spędziła z dwoma braćmi na ulicy Piatnickiej, u swoich, w rodzinie kupieckiej. Dzieciństwo było długie i nudne; ojciec obchodził się z nią surowo, trzy razy ukarał ją rózgą, a matka długo chorowała i umarła; służba była brudna, ordynarna, obłudna; często przychodzili popi i zakonnicy, również brudni i fałszywi; pili, jedli i pochlebiali jej ojcu, którego nie lubili. Chłopcom udało się dostać do gimnazyum, a Nina została bez wykształcenia, przez całe życie stawiała krzywe litery i czytała tylko historyczne powieści. Przed siedemnastu laty, gdy miała lat dwadzieścia dwa, poznała w Himkach swego obecnego męża, Panaurowa, obywatela, zakochała się w nim i wyszła za niego potajemnie, wbrew woli ojca. Panaurow, przystojny, trochę zuchwały, zapalający papierosa u lampki przed obrazem i pogwizdujący, wydał się jej ojcu zupełnem zerem, a gdy później, piśmiennie, zięć zażądał posagu, starzec napisał córce, że posyła jej na wieś szuby, srebro, różne rzeczy pozostałe po matce i trzydzieści tysięcy gotówką, ale bez rodzicielskiego błogosławieństwa; później posłał jeszcze dwadzieścia tysięcy. Wkrótce pieniądze te zostały lekkomyślnie roztrwonione, majątek sprzedany i Panaurow przeniósł się z rodziną do miasta, gdzie objął służbę w gubernialnym zarządzie. W mieście założył nową rodzinę, co wywołało mnóstwo uwag i komentarzy, ponieważ nieprawy ten dom prowadzony był otwarcie.
Nina Teodorówna ubóstwiała swego męża. I teraz słuchając powieści, myślała o tem, jak ona dużo przeżyła, ile się nacierpiała i że gdyby kto chciał opisać jej życie, byłaby to bardzo smutna powieść. Ponieważ w piersi miała opuchliznę, przekonaną była, że choruje z miłości, ze zmartwień i że do łóżka doprowadziły ją zazdrość i łzy.
Ale oto Aleksy Teodorowicz zamknął już książkę i powiedział:
— Koniec, chwała Bogu, jutro zaczniemy co innego.
Nina Teodorówna roześmiała się. Ona zawsze była skłonną do śmiechu, ale teraz Łaptiew zauważył, że od czasu choroby ma chwilami jakby słabszy umysł i śmieje się z każdego głupstwa bez najmniejszego powodu.
— Podczas twojej nieobecności przed obiadem była tu Julia — rzekła. — Mnie się zdaje, że ona niebardzo wierzy swemu ojcu. Prawda — mówi — leczy panią mój ojciec, ale niech pani napisze do świętego starca, żeby on się za panią pomodlił. Juleczka zostawiła u mnie parasolkę, odeślij ją jutro — mówiła dalej po chwilowem milczeniu. — Nie, jeśli to już koniec, to nie pomogą ani lekarze, ani starcy.
— Nino, dlaczego ty po nocach nie sypiasz? — zapytał Łaptiew, chcąc zmienić temat rozmowy.
— Tak sobie. Nie spię i koniec. Leżę i myślę.
— O czem myślisz, droga?
— O dzieciach, o tobie... o mojem życiu. Ja przecież dużo przeżyłam, Alosza. Gdy sobie zacznę przypominać, gdy zacznę... Boże mój, Boże! — Roześmiała się. — Pięć razy rodziłam, troje dzieci pochowałam... Nieraz, nadeszła chwila rodzenia, a tu mój Grzegorz Mikołajewicz u innej siedzi, nie mam kogo posłać po akuszerkę, albo po babkę, wychodzę do kuchni, albo do sieni po służącą, a tam pełno żydów, sklepikarzy, lichwiarzy, czeka jego powrotu. W głowie mi się kręciło... On mnie nie lubił, chociaż mi tego nigdy nie powiedział. Teraz ja się uspokoiłam, ulżyło mi na sercu, ale przedtem, kiedy byłam młodą, wstyd mi było, wstyd, ach, jak wstyd, mój drogi! Raz, jeszcze na wsi, zastałam go w ogrodzie z jakąś panią i odeszłam... odeszłam, poszłam gdzie mnie oczy poniosły i nie wiem w jaki sposób znalazłam się w przedsionku kościoła i upadłam na kolana. »Matko, Królowo, mówię, niebieska!« A na dworze księżyc świeci...
Zmęczyła się, zaczęła się dusić; potem, po chwili odpoczynku, wzięła brata za rękę i mówiła dalej słabym, bezdźwięcznym głosem:
— Jakiś ty dobry, Alosza... Jakiś ty mądry... Jaki z ciebie porządny człowiek!
O północy pożegnał się z nią Łaptiew i wychodząc zabrał parasolkę Julii Siergiejewny. Pomimo późnej godziny, w stołowym pokoju służba męska i kobieca piła herbatę. Co za nieporządek! Dzieci nie spały i również siedziały w jadalnym pokoju. Mówili cicho, półgłosem i nie zauważyli, że lampa gaśnie. Wszyscy ci dorośli i mali ludzie byli zaniepokojeni niezwykłymi znakami i nastrój był przygnębiający: w przedpokoju pękło lustro, samowar codziennie brzęczał i teraz znów dzwonił jakby umyślnie; opowiadali, że z bucika Niny Teodorówny, w chwili gdy się ubierała, wyskoczyła mysz. Dzieci rozumiały straszne znaczenie tych znaków; starsza dziewczynka, Sasza, chuda brunetka, siedziała nieruchomo przy stole, twarz jej była wystraszona, smutna, a młodsza, siedmioletnia Lida, blondynka, stała przy siostrze i patrzała z pod oka na ogień.
Łaptiew zeszedł do siebie, o piętro niżej, do pokojów z nizkimi sufitami, gdzie czuć było geranię i było strasznie duszno. W salonie siedział Panaurow, mąż Niny Teodorówny, i czytał gazetę. Łaptiew kiwnął mu głowa i usiadł opodal. Siedzieli w milczeniu. Zdarzało się nie raz, że w ten sposób spędzali wieczór cały, ale to nic im nie szkodziło. Zeszły dziewczynki, aby się pożegnać. Panaurow milcząc, wolno, przeżegnał je kilkakrotnie i dał im rękę do pocałowania, ukłoniły się i podeszły do Łaptiewa, który również błogosławił je i dawał im rękę do pocałowania. Taka ceremonia z pocałunkami i z ukłonami powtarzała się co wieczór.
Gdy dziewczynki wyszły, Panaurow odłożył gazetę i powiedział:
— Nudno w naszem od Boga strzeżonem mieście! Przyznam ci się, mój drogi — dodał z westchnieniem — bardzo się cieszę, że nakoniec znalazłeś rozrywkę.
— O czem mówisz? — zapytał Łaptiew.
— Widziałem dopiero co, że wychodziłeś z domu doktora Bieławina. Przypuszczam, że nie dla ojca tam chodziłeś.
— Zapewne — powiedział Łaptiew, rumieniąc się.
— No tak, zapewne. A coprawda drugiego takiego bydlęcia jak ten ojciec z zapaloną latarnią nie znajdziesz. Nie masz pojęcia, co to za niechlujne, niezdolne i niezgrabne zwierzę! U was tam, w stolicy, do tej chwili jeszcze interesują się prowincyą tylko z lirycznego punktu widzenia, że tak powiem, z punktu widzenia pejzaży i Antoniego Gomeryki, ale przysięgam ci, przyjacielu, tutaj niema liryki, a jest tylko dzicz, podłość, obmierzłość i... nic poza tem. Weź tutejszych kapłanów wiedzy, tutejszą, że tak powiem, inteligencyę. Wystaw sobie, że mamy tu w mieście dwudziestu ośmiu lekarzy, wszyscy zebrali majątek i mieszkają we własnych domach, a tymczasem ludność znajduje się tak jak i przedtem w rozpaczliwem położeniu. Oto trzeba było zrobić Ninie operacyę, w rzeczywistości napróżno, ale musieliśmy sprowadzić chirurga z Moskwy — tutaj nie znalazł się ani jeden. Nie możesz sobie nawet wyobrazić. Oni nic nie umieją, nie rozumieją, nic ich nie zajmuje. Zapytaj ich naprzykład, co to jest rak. Co? Z czego on powstaje?
I Panaurow zaczął tłumaczyć, co to jest rak. Uważał się za specyalistę we wszystkich naukach i naukowo objaśniał wszystko, o czemkolwiek była mowa. Tłumaczył wszystko po swojemu. Miał swoją specyalną teoryę o cyrkulacyi krwi, o chemii, o astronomii. Mówił wolno, miękko, przekonywająco, a słowa: »nie możesz sobie wyobrazić«, mówił błagalnym głosem, przymrużał oczy, wzdychał, uśmiechał się przychylnie, i widać było, że bardzo jest ze siebie zadowolony i że zupełnie nie myśli o tem, że ma już lat pięćdziesiąt.
— Jeść mi się chce — odezwał się Łaptiew. — Zjadłbym z przyjemnością coś słonego.
— No, to nie trudno cokolwiek przyrządzić.
Chwilę później Łaptiew siedział ze swym szwagrem na górze w jadalnym pokoju i jedli kolacyę, Łaptiew wypił kieliszek wódki i zabrał się do wina, Panaurow nic nie pił. On nigdy nie pił i nie grał w karty, a pomimo to stracił swój i żony majątek i zaciągnął dużo długów. Żeby w tak krótkim przeciągu czasu stracić tak dużo, potrzeba już nie namiętności, a czego innego, jakichś niezwykłych zdolności. Panaurow lubił dobrze zjeść, lubił dobrą usługę, muzykę podczas obiadu, pokłony lokai, którym niedbale rzucał na piwo po dziesięć a nawet po dwadzieścia pięć rubli, brał udział we wszystkich loteryach, posyłał bukiety znajomym solenizantkom, skupował filiżanki, spodki, spinki, krawaty, laski, perfumy, wędzidła, fajki, psy, papugi, wyroby japońskie, antyki; jego nocne koszule były jedwabne, jego łóżko hebanowe i inkrustowane perłową macicą, szlafrok nosił współczesny bucharski i t. d., a na to wszystko szło codziennie, jak on się sam wyraził, »moc« pieniędzy.
Podczas kolacyi wzdychał i kiwał głową.
— Tak, wszystko się kończy na tym świecie — mówił cicho, mrużąc swe ciemne oczy. — Zakochasz się i będziesz cierpiał, przestaniesz kochać, będą cię zdradzali, bo niema kobiety, któraby nie zdradzała, będziesz cierpiał, doprowadzą cię do rozpaczy i sam zdradzać będziesz. Ale przyjdzie chwila, kiedy to wszystko będzie dla ciebie wspomnieniem, będziesz to sądził na zimno i uznawał za kompletne głupstwo...
A Łaptiew, zmęczony, trochę pijany, patrzał na jego piękną głowę, na czarną podstrzyżoną bródkę i, widocznie zrozumiał dlaczego tak kobiety kochają tego zepsutego, zarozumiałego, lecz pełnego fizycznego uroku człowieka. Po kolacyi Panaurow nie został w domu, poszedł do swego drugiego mieszkania. Łaptiew odprowadził go. W całem mieście jeden tylko Panaurow nosił cylinder i jego wytworna postać, ów cylinder i żółte rękawiczki, dziwne ale i smutne wywierały wrażenie obok szarych płotów, nędznych domków o trzech oknach i krzaków pokrzywy.
Pożegnawszy się ze swoim szwagrem, Łaptiew wracał wolnym krokiem do domu. Księżyc świecił jasno, można było zauważyć każde źdźbło słomy na ziemi, i Łaptiewowi zdawało się, że światło księżyca głaszcze jego gołą głowę, jak gdyby kto puchem gładził go po włosach.
— Kocham! — krzyknął na cały głos i nagle, chciał biedz, gonić Panaurowa, uścisnąć go, przebaczyć mu, ofiarować mu dużo pieniędzy, a potem biedz dalej i dalej nie oglądając się.
W domu spostrzegł na krześle parasolkę Julii Siergiejewny, schwycił ją i namiętnie pocałował. Parasolka była jedwabna, już dość zużyta, spięta starą gumką; rączka była tania, ze zwyczajnej białej kości. Łaptiew otworzył ją nad sobą i wyobrażał sobie, że przy nim jest szczęście.
Usiadł wygodniej i trzymając parasolkę, w ręku, zaczął pisać do jednego z przyjaciół swoich w Moskwie:
»Drogi, kochany Kostia, donoszę ci wielką nowinę: oto znów kocham! Mówię znów, dlatego, że przed sześciu laty zakochałem się w pewnej moskiewskiej aktorce, z którą mi się nawet nie udało zapoznać, a przez ostatnie półtora roku żyłem z wiadomą ci »osobą« — kobietą niemłodą i brzydką. Ach, drogi mój, jakże mi się wogóle nie szczęściło w miłości! Nigdy nie miałem powodzenia u kobiet, a jeśli mówię znów, to tylko dlatego, że wstyd mi i przykro przyznać się przed samym sobą, iż młodość moja przeszła bez miłości i że tak jak teraz, kocham po raz pierwszy mając przeszło lat trzydzieści cztery. Niechże więc będzie powiedziane, że ja znów kocham.
»Gdybyś ty wiedział co to za dziewczyna! Nie mogę powiedzieć, aby była piękną, ma szeroką twarz, jest bardzo chuda, ale zato co za cudowny wyraz dobroci gdy się uśmiechnie! Gdy mówi, zdaje się śpiewać. Nigdy ze mną nie rozmawia, ale gdy jestem przy niej, czuję, że to wyjątkowe, niezwykłe stworzenie, pełne rozumu i wyższych dążności. Jest religijna, a nie masz pojęcia do jakiego stopnia to mnie wzrusza, a ją podnosi w moich oczach. Gotów jestem bez końca spierać się z tobą na tym punkcie. Masz racyę, niech będzie jak chcesz, ale ja lubię, gdy ona się modli w kościele. Urodziła się na prowincyi, ale uczyła się w Moskwie, kocha naszą Moskwę, ubiera się po moskiewsku i za to także kocham ją, kocham, kocham... Widzę, jak pochmurny, szykujesz się do wygłoszenia mi mowy o tem, co to jest miłość, kogo można kochać, a kogo nie i t. d. i t. d. Ale, drogi Kostia, dopóki nie kochałem, sam doskonale wiedziałem co to jest miłość.
»Moja siostra dziękuje ci za ukłony. Przypomina mi często, jak odwoziła niegdyś Kostię Koczewa do klasy przygotowawczej i dotychczas nazywa cię »biednym«, bo pamięta cię tylko biednego małego sierotę. Tak, tak, biedny sieroto, ja kocham. Tymczasem to tajemnica i nie mów tam nic wiadomej ci »osobie«. Mam nadzieję, że to się samo jakoś ułoży, lub też, jak mówi lokaj Tołstoja »ukształtuje się«.
Skończywszy list, Łaptiew położył się na łóżku. Zmęczone oczy zamykały się same, ale on usnąć nie mógł. Zdawało mu się, że to hałas uliczny spać mu nie daje. Pędzili stado obok jego okien, ktoś grał na rogu, potem zadzwonili na pierwszą Mszę. Przejechał wóz ze skrzypem, rozległ się głos jakiejś baby idącej na targ. I wróble bezustannie świergotały.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Anton Czechow i tłumacza: anonimowy.