Trzej muszkieterowie (Dumas, 1927)/Tom I/Rozdział XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Trzej muszkieterowie
Wydawca Biblioteka Rodzinna
Data wyd. 1927
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Trois Mousquetaires
Źródło skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXIII
SCHADZKA

D‘Artagnan pędem powrócił do siebie, a chociaż było już po trzeciej po północy i najgorsze dzielnice Paryża miał do przebycia, nie wydarzyło mu się jednak nic złego.
Wiadomo, iż jest jakiś bożek, strzegący pijaków i zakochanych.
Zastał drzwi wchodowe uchylone, wszedł na schody i zapukał leciutko, w sposób, umówiony pomiędzy nim a służącym.
Planchet, którego odprawił z ratusza przed dwiema godzinami z zaleceniem, aby na niego czekał, otworzył drzwi.
— Czy przyniesiono list do mnie? — żywo zapytał.
— Nikt nie przynosił listu — odpowiedział Planchet; lecz jest tu taki, który nie wiadomo skąd sam się wziął.
— Co przez to rozumiesz, błaźnie?
— Chcę powiedzieć, że, wróciwszy, zastałem w pana pokoju na stole list, chociaż klucz od mieszkania miałem ciągle w kieszeni i na chwilę nie wyjmowałem go stamtąd.
— A gdzież on jest?
— Zostawiłem go tam, gdzie leżał. To coś nadprzyrodzonego, żeby listy w ten sposób przychodziły do ludzi. Gdyby chociaż okno było otwarte lub uchylone, to nie mówię; lecz gdzie tam, wszystko szczelnie było zamknięte. Panie, strzeż się, w tem jest jakaś nieczysta siła.
W trakcie tej rozmowy młodzieniec wskoczył do pokoju i rozerwał list.
Był on od pani Bonacieux i zawierał te słowa:
„Gorące podziękowania czekają na ciebie. Bądź dziś wieczorem, o godzinie dziesiątej, w Saint‑Cloud, przed pawilonem, który się wznosi na rogu domu pana d‘Estrées.

K. B.“

D‘Artagnan czytając, uczuł w sercu taki skurcz rozkoszy, jaki dręczy i uszczęśliwia zarazem serca kochanków.
Był to pierwszy w życiu bilecik i pierwsza schadzka, jaką mu wyznaczono.
Serce jego, wezbrane upajającą rozkoszą, zdawało się zamierać pod nawałem szczęścia, na wstępie do tego raju ziemskiego, który zwie się miłością.
— A co?... panie — odezwał się Planchet, widząc go płonącego i blednącego kolejno — a co? wszak zgadłem, że to jakaś sprawa nieczysta?
— Mylisz się, Planchetku, a na dowód masz talara i wypij za moje zdrowie.
— Dziękuję panu za talara i przyrzekam spełnić święcie jego rozkazy; lecz nie dowód to, żeby listy, które dostają się do zamkniętych domów...
— Spadają z nieba, mój drogi; z nieba prościuteńko.
— Więc jest pan bardzo zadowolony?
— Drogi Planchetku, jestem najszczęśliwszym z ludzi!
— Mogę więc skorzystać ze szczęścia pańskiego i spać się położyć?
— I owszem, kładź się.
— Oby wszystkie błogosławieństwa nieba spadły na pana, lecz prawdą a Bogiem, że ten list...
I Planchet oddalił się, potrząsając głową z powątpiewaniem, którego szczodrość d‘Artagnana nie była w stanie rozproszyć.
D‘Artagnan, pozostawszy sam, jął znowu odczytywać bilecik, obcałował każdą literkę, skreśloną ręką ślicznej swojej kochanki.
Położył się nareszcie i zasnął, snując sny złote.
O siódmej zrana zerwał się na równe nogi i zawołał Plancheta, który na powtórne wezwanie otworzył drzwi i zjawił się z twarzą, na której chmura niepokojów wczorajszych jeszcze zalegała.
— Planchecie, — rzekł doń d‘Artagnan — wychodzę na cały dzień prawdopodobnie, jesteś więc do siódmej wieczorem wolny; lecz o tej godzinie bądź w pogotowiu i miej dwa konie.
— Masz tobie! znowu nam mają podziurawić skórę!
— Zabierzesz z sobą muszkiet i pistolety.
— A co? nie mówiłem? — wykrzyknął Planchet. — Byłem tego pewny! przeklęty list!
— Nie bój się, głupcze, idzie tu po prostu o przejażdżkę dla przyjemności.
— Zapewne! tak, jak tamta, gdzie kule gradem padały, a pułapki wyrastały z pod ziemi!...
— Zresztą, jeżeli tchórzysz, panie Planchecie — przerwał mu d‘Artagnan — obejdę się bez ciebie; wolę podróżować sam, aniżeli mieć towarzysza, który trzęsie się ze strachu.
— Pan mi ubliża — rzekł Planchet — a o ile mi się zdaje, widział mnie pan w gorących wypadkach.
— Widziałem, lecz sądziłem, iż za jednym razem wyszafowałeś całą swoją odwagę.
— Zobaczy pan, że znajdzie się ona jescze w potrzebie; ale proszę pana, nie trwoń jej zbytecznie, jeżeli pan chce, aby wystarczyła na dłużej.
— A jak myślisz, czy masz jej jakikolwiek zapasik na dzisiejszy wieczór?
— Spodziewam się.
— A zatem liczę na ciebie.
— Będę gotów o oznaczonej godzinie, lecz ja myślałem, że pan jednego miał tylko konia w stajni gwardyjskiej.
— Być może, iż w tej chwili jeden jest tylko, lecz wieczorem będzie ich cztery — rzekł d‘Artagnan i, skinąwszy Planchetowi głową, wyszedł.
Pan Bonacieux stał w drzwiach swego mieszkania. D‘Artagnan chciał go ominąć, nie mówiąc nic do niego, lecz małżonek Konstancji tak mu się słodko i dobrodusznie ukłonił, że w ten sposób zniewolił swego lokatora nietylko do odwzajemnienia się, lecz i do zawiązania rozmowy.
Jakże tu wreszcie nie mieć choć odrobiny pobłażania dla męża, którego żona wyznaczyła schadzkę.
Zbliżył się więc do niego z miną jak najbardziej uprzejmą.
Rzecz prosta, iż rozmowa zeszła na uwięzienie biedaka.
Bonacieux, nie wiedząc, że d‘Artagnan wysłuchał jego rozmowę z nieznajomym z Meung, opowiedział młodemu lokatorowi o prześladowaniach tego potwora, pana de Laffemas, którego nie przestawał tytułować katem kardynalskim, przyczem rozwodził się obszernie o Bastylji, ryglach, zasuwkach, okienkach, kratach i przyrządach torturowych.
D‘Artagnan słuchał z przykładną uwagą, nareszcie, gdy właściciel domu skończył mówić, odezwał się:
— A czy wiesz pan już, kto porwał panią Bonacieux? nie zapomniałem bowiem, iż tej właśnie przykrej okoliczności zawdzięczam szczęście poznania pana.
— O!... — odrzekł Bonacieux — mieli się oni dobrze na baczności i nie powiedzieli mi tego, a żona przysięga się na wszystkie świętości, że nic o tem nie wie. Ale cóż to się działo z panem tych dni ubiegłych — ciągnął dalej Bonacieux z miną najdobroduszniejszą — nie widywałem ani pana, ani przyjaciół pańskich, a sądzę, iż nie na bruku paryskim zebrałeś ten kurz, który wczoraj wieczorem Planchet z butów pańskich omiatał.
— Masz słuszność, drogi panie Bonacieux, przyjaciele moi i ja, odbyliśmy maleńką podróż
— Daleko?
— O! mój Boże! czterdzieści mil zaledwie, odprowadziliśmy pana Athosa do wód w Forges, gdzie przyjaciele moi zostali.
— A pan powróciłeś, nieprawdaż? — mówił dalej Bonacieux, przybierając wyraz twarzy, jak mógł najzłośliwszy. — Taki piękny chłopiec, jak pan, nie dostaje długiego urlopu od kochanki. Z wielką niecierpliwością byliśmy oczekiwani w Paryżu nieprawdaż?
— Słowo daję, nie przeczę — odparł młodzieniec ze śmiechem — a mówię to tembardziej, bo widzę, że nic się przed panem nie ukryje. Tak, byłem oczekiwany i bardzo niecierpliwie, zaręczam.
Lekka chmurka przemknęła po czole kramarza, lecz tak lekka, że d‘Artagnan jej nie dostrzegł.
— I zostaniemy sowicie wynagrodzeni za pośpiech? — ciągnął kramarz z lekkiem wzruszeniem w głosie, wzruszeniem, którego także nie zauważył d‘Artagnan, jak i poprzedniej chmury, która zaciemniła oblicze godnego człowieka.
— A!... bodajbyś pan był dobrym prorokiem! — zawołał d‘Artagnan wesoło.
— E!... ja pytam tylko dlatego, aby wiedzieć, czy późno pan wrócisz?
— A na co ci to pytanie, gospodarzu drogi? — podchwycił d‘Artagnan — czy chcesz czekać na mnie?
— Nic, ale od czasu uwięzienia mojego i kradzieży, spełnionej w mym domu, gdy kto otworzy drzwi, strach mnie przejmuje, a szczególniej w nocy. Cóż chcesz, u licha!... nie jestem żołnierzem!...
— Nie przestraszaj się pan więc, jeżeli wrócę o pierwszej, drugiej lub trzeciej nad ranem; a jeżeli wcale się nie zjawię, nie przerażaj się także.
Zapowiedź ta przyprawiła pana Bonacieux o taką bladość, że d‘Artagnan nie mógł już jej nie spostrzedz i spytał o przyczynę.
— Nic, nic — odrzekł Bonacieux. — Widzisz pan, ja, od czasu moich nieszczęść, ulegam nagłym osłabieniom, a w tej chwili właśnie uczułem dreszcze. Nie zważaj pan na to i zajmij się raczej swojem szczęściem.
— Nie brak mi tego zajęcia, bo jestem szczęśliwy.
— Jeszcze nie, zaczekaj trochę, sam przecież mówiłeś że to dopiero wieczorem.
— Da Bóg, wieczór ten nadejdzie, może i pan oczekujesz go z równą niecierpliwością. Może pani Bonacieux ma odwiedzić gniazdo małżeńskie?
— Pani Bonacieux będzie dzisiejszego wieczora zajęta — odparł małżonek z powagą — zatrzymuje ją w Luwrze jej obowiązek.
— Tem gorzej dla ciebie, drogi gospodarzu, tem gorzej; ja, gdy jestem szczęśliwy, chciałbym świat cały takim widzieć, ha! widocznie to niemożebne.
I, śmiejąc się na całe gardło z żartu, który, jak sądził, sam tylko rozumie, pożegnał kramarza.
— Przyjemnej zabawy! — odezwał się głosem grobowym Bonacieux.
D‘Artagnan był zadaleko, aby mógł usłyszeć, a choćby nawet i usłyszał, nie zwróciłby na te słowa uwagi, tak miał rozpromieniony umysł na myśl o tem, co go czekało.
Poszedł prosto do pałacu pana de Tréville; przypominamy sobie, iż wczorajsze odwiedziny trwały krótko i nie dały żadnego wyjaśnienia.
Zastał pana de Tréville wielce rozradowanego.
Na balu król i królowa uprzejmi byli dla niego nad wyraz. Kardynał zaś kwaśny był okrutnie.
Richelieu, pod pozorem niedyspozycji, wymknął się z balu o pierwszej. Ich Królewskie Moście bawili się do szóstej zrana.
— A teraz — odezwał się pan de Tréville zniżonym głosem i, rozglądając się po wszystkich kątach pokoju, dla przekonania, czy sami są zupełnie — a teraz o tobie pomówmy, mój drogi. Jasnem jest, iż powrót twój szczęśliwy przyczynił się do rozradowania króla, triumfu królowej i pognębienia kardynała. Otóż musisz się mieć na baczności.
— A czegóż mam się lękać — odparł d‘Artagnan — dopóki będę miał szczęście cieszyć się łaską Ich Królewskich Mości?
— Wszystkiego, wierzaj mi. Kardynał nie jest człowiekiem, któryby zapomniał, że wywiedziono go w pole i nie omieszka załatwić rachunków z winowajcą, a zdaje mi się, że jest nim pewiem znajomy mój, gaskończyk.
— Czy pan sądzisz, że kardynał również wie tyle, co i pan, że wiadomo mu o bytności mojej w Londynie?
— Do djabła!... w Londynie byłeś? Czyż to stamtąd wywiozłeś ten piękny djament, błyszczący na twoim palcu? Strzeż się, drogi d‘Artagnanie, dar nieprzyjaciela to rzecz niedobra; opiewają to pewne wiersze łacińskie... Poczekaj no...
— Tak, niezawodnie — odparł d‘Artagnan, który nie był nigdy w stanie wpakować sobie do głowy najpierwszych zasad łaciny, czem do rozpaczy przywodził nauczyciela swego — tak, zapewne, muszą być jakieś wiersze, które się do tego stosują.
— Z pewnością, że są — odparł pan de Tréville, który miał pociąg do literatury — cytował mi je niedawno pan de Beuserade... Zaraz, zaraz... poczekaj... A! wiem już:

...Timeo Danaos et dona ferentes.
Co ma znaczyć: „Nie dowierzaj nieprzyjacielowi, nawet gdy cię obdarza”.

— Djament ten nie od nieprzyjaciela, lecz od królowej pochodzi — rzekł na to d‘Artagnan.
— Od królowej! o, o!... — odezwał się Tréville. — W istocie to klejnot prawdziwie królewski, wart tysiąc pistolów, jak jeden grosz. Przez kogóż kazała ci go doręczyć?
— Sama mi go dała.
— Gdzie?...
— W gabinecie przyległym do pokoju, w którym zmieniała ubranie.
— W jaki sposób?
— Podając mi rękę do pocałowania.
— Pocałowałeś w rękę królowę!... — wykrzyknął Tréville, wpatrując się w d‘Artagnana.
— Jej Królewska Mość zrobiła mi zaszczyt, wyświadczając mi tę łaskę.
— I to przy świadkach? niebaczna!... po trzykroć niebaczna!...
— Uspokój się, panie, nikt tego nie widział — rzekł d‘Artagnan.
I opowiedział jak się to stało.
— O kobiety! o kobiety!... — zawołał stary żołnierz — znam ja waszą wyobraźnię romantyczną; wszystko, co na tajemnicę zakrawa, zachwyca was; a zatem nie widziałeś nic więcej prócz ramienia i mógłbyś, spotkawszy królowę, nie poznać jej, a ona także, zobaczywszy ciebie, nie wiedziałaby kto jesteś.
— Zapewne, lecz dzięki temu klejnotowi... — podjął młodzieniec.
— Słuchaj — rzekł pan de Tréville — czy chcesz, abym ci dał radę, dobrą radę przyjacielską?
— Zaszczyt mi pan zrobi — odpowiedział d‘Artagnan.
— Słuchaj więc: idź do pierwszego lepszego jubilera i sprzedaj ten djament za cenę, jaką ci ofiaruje, a choćby żydem był nawet, dostaniesz zawsze ośmset pistolów za niego. Pieniądze są bez nazwy, a pierścień ten posiada ją i to straszną, która zdradzić może tego, co go nosi.
— Sprzedać go?... pierścień od monarchini mojej?... nigdy! — zawołał d‘Artagnan.
— Obróć go więc kamieniem pod spód, biedny szaleńcze, wiadomo bowiem, iż kadet gaskoński nie znajduje podobnych klejnotów w skarbcu swojej matki.
— Myślisz więc, panie, iż mam się czego obawiać?... — zagadnął d‘Artagnan.
— Możnaby powiedzieć, młodzieńcze, że ten, co zasypia na minie, której lont jest zapalony, uważać może się za bezpieczniejszego w porównaniu z tobą.
— Do djabła! — rzekł d‘Artagnan, którego przekonywająca mowa pana de Tréville zaczęła niepokoić — do djabła! co tu począć?...
— Przedewszystkiem mieć się bezustanku na baczności. Kardynał ma pamięć zawziętą, a rękę, sięgającą daleko; wierzaj mi, że on ci wypłata figla.
— Ale jakiego?...
— E, czy ja wiem!... posiada on wszystkie sztuczki djabelskie, któremi się posługuje! co najmniej spotkać cię to może, że cię uwiężą.
— Jakto! poważonoby się uwięzić człowieka, zostającego w służbie Jego Królewskiej Mości?
— O! przecież z Athosem nie robiono ceremonji. W każdym razie wierzaj człowiekowi, który trzydzieści lat spędził u dworu; nie zasypiaj spokojny, albo jesteś zgubiony. Przeciwnie, ja ci to mówię, wszędzie wroga upatruj. Gdy będzie szukał z tobą zaczepki, unikaj go, choćby to było dziecię dziesięcioletnie; jeżeli zostaniesz napadnięty czy w nocy, czy w dzień, bez żadnego wstydu rejteruj; gdy przez most przechodzić będziesz, pilnuj desek, aby się pod tobą nie zapadły; gdy iść będziesz koło budującego się domu, patrz w górę, aby cegła nie spadła ci na głowę; jeśli późno będziesz powracał, każ iść za sobą służącemu i uzbrój go, jeżeli pewnym go jesteś. Nie ufaj nikomu, przyjacielowi, bratu, kochance, a nadewszystko tej ostatniej.
D‘Artagnan spochmurniał.
— Kochance! — powtórzył machinalnie — a czemuż jej więcej, niż komu innemu?
— Bo kochanka jest jednym z najulubieńszych środków kardynała, jednym z najskuteczniejszych. Kobieta sprzeda się za ośm pistolów, dowodem Dalilla. Znasz pewnie Stary Testament, co?
D‘Artagnan pomyślał o dzisiejszem spotkaniu z panią Bonacieux; lecz, na pochwałę bohatera naszego, przyznać musimy, iż złe wyobrażenie pana de Tréville o kobietach w ogólności, nie natchnęło go najmniejszem podejrzeniem co do jego pięknej gosposi.
— Ale, ale — mówił dalej pan de Tréville — a co się stało z trzema twoimi towarzyszami?
— Chciałem właśnie zapytać pana, czy nie ma jakiej o nich wiadomości?
— Żadnej a żadnej.
— Ja zostawiłem ich po drodze: Porthosa w Chantilly, z pojedynkiem na karku; Aramisa w Crevecoeur z kulą w ramieniu; Athosa nakoniec w Amiens, pod ciężarem zarzutu o fałszerstwo pieniędzy.
— A widzisz! — odezwał się pan de Tréville — a jakżeś ty tego uniknął?
— Cudem, przyznać to muszę, przy pomocy pchnięcia szpadą w piersi i przygwożdżenia na drodze do Calais, jak motyla do ściany, hrabiego de Wardes.
— A co, jeszcze jeden dowód! de Wardes, to stronnik kardynała a krewny Rocheforta. Słuchaj, mój drogi, przychodzi mi pewna myśl.
— Niech pan mówi, słucham.
— Będąc na twojem miejscu, jednąbym rzecz zrobił.
— Jaką?
— Skoro jego eminencja każe cię szukać w Paryżu, ja pocichu wróciłbym do Pikardji i postarałbym się dostać języka o trzech moich przyjaciołach. Cóż u djabła! przecie zasługują na ten dowód troskliwości z twej strony.
— Dobra rada pańska, jadę jutro.
— Jutro! a czemu nie dzisiaj?
— Dzisiaj zatrzymuje mnie sprawa nader ważna.
— A! młokosie! młokosie! miłostki pewno jakie?... Powtarzam ci, strzeż się: kobieta zgubiła nas wszystkich co do jednego, i gubi nas jeszcze tak samo. Wierzaj mi, jedź dzisiaj.
— Niepodobna.
— Dałeś więc tam słowo.
— Tak, panie.
— Ha! to już trudno; lecz przyrzeknij mi, że jeżeli nie zostaniesz zabity tej nocy, jutro wyjedziesz.
— Przyrzekam.
— Czy potrzebujesz pieniędzy?
— Chyba, że nie, mam pięćdziesiąt pistolów, tyle ile mi właśnie potrzeba.
— A twoi towarzysze?
— Myślę, że im także nie zbywa. Każdy z nas wyjeżdżając z Paryża, miał w kieszeni po siedmdziesiąt pięć pistolów.
— Czy zobaczę cię jeszcze przed wyjazdem?
— Pewnie już nie, chybaby zaszło coś nowego...
— Zatem szczęśliwej drogi!
— Dziękuję panu.
I pożegnał Trévilla, więcej wzruszony, niż kiedykolwiek jego prawdziwie ojcowską pieczołowitością dla muszkieterów.
Zaszedł jeszcze do Athosa, Porthosa i Aramisa. Żaden z nich nie powrócił. Służących nie było także i nic nie wiedziano ani o jednych, ani o drugich.
Mógłby wprawdzie dowiedzieć się czegoś od ich kochanek, lecz nie znał damy Porthosa, a tembardziej Aramisa; Athos zaś nie miał jej wcale.
Mijając koszary gwardyjskie, zajrzał do stajen: trzy konie już były na miejscu.
Planchet osłupiały czyścił je zgrzebłem.
— A! panie — odezwał się Planchet, zoczywszy d‘Artagnana — jakże się cieszę, żem pana zobaczył!...
— A to dlaczego, Planchetku?... — zagadnął młodzieniec.
— Czy pan dowierza naszemu gospodarzowi, panu Bonacieux?
— Ja? ani odrobinę.
— O! to bardzo dobrze!...
— Ale skąd to pytanie?
— Skąd? że kiedy pan z nim rozmawiał, ja się przypatrywałem, nie podsłuchując, broń Boże; o! panie, twarz mu się mieniła okropnie...
— Doprawdy!
— Pan był zajęty listem odebranym i nie zwrócił na to uwagi; lecz ja, któremu dziwne przedostanie się tego listu do nas dało do myślenia, ja nie straciłem ani jednej z jego min.
— Jakież to były miny?
— Zdradzieckie, proszę pana.
— Doprawdy?
— Co więcej, skoro tylko pan się z nim pożegnał i zniknął na zakręcie ulicy, on także porwał kapelusz, zamknął drzwi na klucz i popędził w stronę przeciwną.
— Masz słuszność, Planchecie, to bardzo podejrzanie wygląda, ale nie lękaj się, nie zapłacimy komornego, dopóki wszystko nie wyjaśni się należycie.
— Pan żartuje teraz, a zobaczy pan...
— Cóż ty chcesz, to, co zapisano tam w górze, spełnić się musi!...
— Więc pan nie zrzeka się dzisiejszej przejażdżki wieczornej?
— Przeciwnie, im więcej mam na pieńku z panem Bonacieux, tem usilniej pragnę stawić się na schadzce, jaką mi oznaczył list, który cię o taki niepokój przyprawił.
— Ha, kiedy pan tak chce...
— Nieodwołalnie, mój miły, bądź zatem tutaj w pogotowiu; o dziesiątej zajdę po ciebie.
Widząc, że niema sposobu powstrzymać pana od zamierzonego projektu, Planchet westchnął głęboko i jął z całych sił skrobać zgrzebłem trzeciego konia.
D‘Artagnan zaś, jako chłopiec nader przezorny, udał się na obiad do owego księdza gaskońskiego, który onego czasu, kiedy trzej przyjaciele ciężkie przechodzili chwile, pożywił ich na śniadanie czekoladą.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Dumas (ojciec).