Trzej muszkieterowie (Dumas, 1927)/Tom I/Rozdział XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Trzej muszkieterowie
Wydawca Biblioteka Rodzinna
Data wyd. 1927
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Trois Mousquetaires
Źródło skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XX
PODRÓŻ.

O drugiej nad ranem czterej ochotnicy nasi, wyjechali z Paryża przez rogatkę Ś-go Djonizego.
Noc usposabiała ich do milczenia; mimowoli ulegli wpływowi ciemności i wszędzie podejrzewali zasadzki.
Pierwszy brzask dzienny rozwiązał im języki. Wesołość powraca ze słońcem.
Jakgdyby w przeddzień potyczki, serca im biły, oczy się świeciły, czuli, że życie, które może im przyjdzie pożegnać, jest bądź co bądź skarbem drogocennym.
Zastęp ich wyglądał nader groźnie.
Kare konie muszkieterów, postawa ich wojenna, miarowy z nawyknienia chód koni, aż nadto wyraźnie zdradzały ich sekretne incognito.
Za nimi jechali pachołkowie, zbrojni od stóp do głów.
Wszystko szło jaknajlepiej aż do Chantilly, dokąd przybyli około godziny ósmej zrana. Należało spożyć śniadanie. Zatrzymali się przed oberżą, którą zalecał znak, przedstawiający świętego Marcina, oddającego ubogiemu połowę swojego płaszcza.
Przykazano pachołkom nie rozsiodływać koni i być w pogotowiu do niezwłocznego wyjazdu.
Weszli do sali ogólnej i zasiedli do stołu.
Jakiś szlachcic, przybyły drogą od Dammartin, jadł śniadanie przy tym samym stole. Wdał się z nimi w rozmowę o pogodzie i deszczu; podróżni nasi odpowiadali mu; wypił za ich zdrowie, ci znów odwzajemnili się mu grzecznością za grzeczność.
W chwili jednak, gdy Mousqueton oznajmił, że konie gotowe, i zaczęto wstawać od stołu, nieznajomy zaproponował Porthosowi wypić za zdrowie kadynała. Porthos zgodził się na to chętnie, z warunkiem, że szlachcic wypije też za zdrowie króla. Nieznajomy oparł mu ostro, że nie zna innego króla, prócz jego eminencji. Wtedy Porthos nawymyślał mu od pijaków, a tamten pochwycił za szpadę.
— Głupstwo zrobiłeś — rzekł Athos — trudna rada, niema teraz sposobu wycofania się, zabij tego człowieka i dopędź nas, jak możesz najprędzej.
I wszyscy trzej dosiedli koni i puścili się cwałem, a Porthos obiecywał przeciwnikowi swojemu, że przedziurawi go wszystkiemi pchnięciami, znanemi w szermierce.
— Już nas o jednego mniej — rzekł Athos, odjechawszy pięćset kroków.
— Dlaczego ten człowiek przyczepił się do Porthosa, a nie do którego z nas? — zapytał Aramis.
— Bo Porthos ze wszystkich nas krzyczy najgłośniej, wziął go więc za przywódcę — odrzekł d‘Artagnan.
— Zawsze mówiłem, że ten kadet gaskoński jest studnią mądrości — mruknął pod nosem Athos.
I dalej jechali.
W Beauvais zatrzymali się przez dwie godziny, dla wytchnienia koni i chcąc zaczekać na Porthosa. Po upływie jednak tego czasu, ponieważ ani jego ani wieści o nim nie było, w dalszą ruszyli drogę.
O milę za Beauvais, w miejscu, gdzie droga wiła się wąwozem pomiędzy wzgórzami, napotkali ośmiu czy dziesięciu ludzi, którzy nie wiadomo po co kopali tu ziemię i w miękkim gruncie tworzyli kałuże błotniste.
Aramis, bojąc się zawalania bucików w tych sztucznych trzęsawiskach, zgromił ich ostro.
Athos chciał go powstrzymać, lecz było już zapóźno.
Robotnicy odpowiedzieli drwinkami.
Wobec takiego zuchwalstwa nawet chłodny Athos stracił głowę i na jednego z nich najechał koniem.
Wtedy ludzie ci cofnęli się do przydrożnego rowu i pochwycili ukryte muszkiety.
Wycelowali do siedmiu naszych podróżnych.
Aramisowi kula przebiła ramię, inna utkwiła Mousquetonowi w mięśniu, będącem przedłużeniem niższej części krzyża.
Mosqueton spadł z konia wprawdzie nie dlatego, że rana jego była niebezpieczna, lecz że jej obejrzeć nie mógł i sądził zapewne, że jest groźniejszą.
— To zasadzka — odezwał się d‘Artagnan — nie dajmy się wziąć na wędkę! dalej w drogę!...
Aramis, choć ranny, chwycił się grzywy konia, który uniósł go za innymi.
Wierzchowiec Mousquetona także ich dognał i galopował w szeregu bez jeźdźca.
— Będziemy mieli konia zapasowego — rzekł Athos.
— Wolałbym kapelusz — odezwał się d‘Artagnan — mój zdmuchnęła mi kula. Całe szczęście, na honor, że list się w nim nie znajdował.
— Otóż masz! gotowi zabić biednego Porthosa, jak będzie tamtędy przejeżdżał — zauważył Aramis.
— E!... gdyby był na nogach, dopędziłby nas już dotąd — rzekł Athos. — Wszystko mi się zdaje, że ten pijak trzeźwym już był przy pojedynku.
I pędzili jeszcze galopem przez godzin parę, choć konie tak były zmęczone, że obawiano się, aby wkrótce nie odmówiły posługi.
Podróżni jechali naprzełaj, w nadziei, iż tym sposobem unikną zaczepki; lecz w Crevecoeur Aramis oświadczył, że dalej jechać nie może.
W istocie trzeba było wielkiej jego odwagi, ukrytej pod elegancką powierzchownością i gładkiem obejściem, aby wytrwać aż dotąd.
Co chwila bladł straszliwie i musiano go podtrzymywać na koniu; zsadzono go przed bramą oberży, pozostawiono z nim Bazina, który więcej zawadzał, niż pomagał, w utarczce, i puszczono się w drogę, w nadziei, że noc będzie można przepędzić w Amiens.
— Do djabła! — zaklął Athos, gdy znowu jechali pocztem, zmniejszonym do dwóch panów i tyluż pachołków — do djabła! już więcej nie dam się złapać i przyrzekam, że nie otworzę gęby, ani szpady nie dotknę, aż do samego Calais. Przysięgam...
— Nie przysięgajmy!... — odezwał się d‘Artagnan — pędźmy co tchu, jeżeli tylko przystaną na to nasze konie.
I, spinając ostrogami boki wierzchowców, podniecali słabnące w nich siły.
O północy stanęli w Amiens i zatrzymali się w oberży pod Złotą Lilją.
Oberżysta wyglądał na człowieka najuczciwszego pod słońcem, przyjął podróżnych ze świecą w jednej, a szlafmycą w drugiej ręce; ofiarowywał każdemu z nich osobny śliczny pokoik.
Na nieszczęście dwa te pokoje położone były na przeciwnych krańcach oberży.
D‘Artagnan i Athos odmówili; gospodarz odpowiedział, że nie rozporządzał innemi pokojami, godnemi tak wielkich panów; ci zaś oświadczyli, iż gotowi są przespać się w izbie ogólnej, choćby na materacu, rzuconym na ziemię.
Oberżysta nalegał, oni nie ustąpili; trzeba było nareszcie zrobić tak, jak chcieli.
Ale tylko co przyrządzili sobie posłanie i zatarasowali drzwi od wewnątrz, gdy ktoś zapukał do okiennicy od podwórza.
Spytali: kto tam? a poznawszy głosy pachołków swoich otworzyli.
Rzeczywiście byli to Planchet i Grimaud.
— Grimaud sam dopilnuje koni... — odezwał się Planchet — a ja, jeżeli panowie zechcą pozwolić, położę się pod ich drzwiami i będzie pewność, że nikt tutaj nie wejdzie.
— A na czem się położysz? — zapytał d‘Artagnan.
— Mam posłanie — odparł Planchet, wskazując na wiązkę słomy.
— A to chodź — rzekł d‘Artagnan, nawet może i masz słuszność; twarz tego oberżysty nie bardzo mi się podoba, zanadto jest uprzejmy.
— I mnie także niekoniecznie — odezwał się Athos.
Planchet wdrapał się oknem i położył się wpoprzek drzwi, a Grimaud zamknął się w stajni, zaręczając, iż o piątej zrana wraz z końmi będzie gotowy.
Noc upłynęła dość spokojnie, jednakże około drugiej nad ranem, ktoś próbował drzwi; ponieważ jednak Planchet, obudziwszy się nagle zawołał: kto tam? odpowiedział ten ktoś, że się pomylił i odszedł.
O czwartej posłyszano hałas okrutny w stajni.
Grimaud chciał zbudzić parobków, a ci go zaczęli bić.
Śpiący w oberży, otworzywszy okno, ujrzeli biedaka bez przytomności, z głową rozciętą trzonkiem od wideł.
Planchet wyskoczył na podwórze, chcąc siodłać konie, lecz były ochwacone. Jeden tylko wierzchowiec Mousquetona, który przez kilka godzin podróż odbywał bez jeźdźca, mógł służyć do dalszej drogi, jednak przez pomyłkę, trudną do pojęcia, weterynarz, po którego posłano, jak się pokazało, dla puszczania krwi koniowi oberżysty, uczynił to z koniem Mousquetona.
Wszystko to stawało się niepokojącem, bo przygody ubiegłe mogły być wprawdzie zrządzeniem wypadku, lecz tak dobrze i wynikiem planu, uknutego zgóry.
Athos i d‘Artagnan pozostali, Planchet tymczasem poszedł się dowiedzieć, czy niema gdzie w pobliżu trzech koni do nabycia.
Przed bramą stały założone dwa konie, osiadłane do drogi, wypoczęte i silne. Dobrze się to zdarzyło.
Planchet zapytał, gdzie są ich właściciele, odpowiedziano mu, że nocowali w oberży i w tej chwili rachowali się z gospodarzem.
Athos udał się także dla załatwienia rachunku, d‘Artagnan zaś i Planchet pozostali w bramie.
Oberżysta siedział w pokoju odległym, na dole, poproszono więc Athosa, aby się tam udał.
Athos, nie podejrzewając nic, przystąpił do oberżysty i wyjął z kieszeni dwa pistole, oberżysta siedział przy biurku, którego jedna z szufladek była otwarta.
Wziął od Athosa pieniądze i począł je oglądać na wszystkie strony, poczem krzyknął, że są fałszywe, oświadczając, że każe aresztować jego i towarzysza, jako podrabiaczy pieniędzy.
— Hultaju — syknął Athos, podchodząc do niego — uszy ci poobcinam.
W tej chwili czterech ludzi zbrojnych wpadło drzwiami bocznemi i rzuciło się na Athosa.
— Schwytano mnie — krzyknął Athos na całe gardło — d‘Artagnan, uciekaj! — i strzelił po dwakroć z pistoletu.
D‘Artagnan i Planchet nie w ciemię bici, nie czekając na powtórny rozkaz, odwiązali konie, które stały przed bramą, skoczyli na nie, spięli ostrogami i popędzili cwałem.
— Czy ty wiesz, co się z Athosem stało? — zagadnął w pędzie d‘Artagnan Plancheta.
— A! panie mój! — odparł Planchet — widziałem, jak dwa te strzały położyły dwóch ludzi i zdaje mi się, że widziałem także przez szyby, jak rąbał się z innymi.
— Dzielny Athos! — szepnął d‘Artagnan. — Ciężko pomyśleć, że opuścić go muszę! Zresztą, kto wie, co nas tu niedługo czeka. Naprzód Planchet, naprzód! zuch z ciebie, mój chłopcze.
— Ja panu mówiłem — odrzekł tenże — że Pikardyjczycy, to taki naród, co go w potrzebie poznaje się dopiero, a teraz na swojej ziemi jestem, to mi ducha dodaje.
I obadwaj, sadząc, co koń wyskoczy, przybyli jednym tchem do Saint Omer.
Tam, zarzuciwszy cugle na ramię, dali wytchnąć koniom, sami przekąsili naprędce, stojąc na ulicy, i dalej pocwałowali.
O sto kroków od bram Calais koń d‘Artagnana padł, z nozdrzy i oczu krew mu się rzuciła, i nie było sposobu ratować; był jeszcze wierzchowiec Plancheta, lecz i ten się rozparł i niepodobna było zmusić go do dalszej drogi.
Na szczęście, blisko już mieli do miasta, porzuciwszy więc wierzchowce swoje na środku drogi, pośpieszyli do portu.
Planchet zwrócił uwagę swego pana na jakiegoś szlachcica, idącego ze służącym, o jakie piećdziesiąt kroków przed nim.
Zrównali się z nim czemprędzej; wyglądał na mocno zajętego, obuwie miał pyłem pokryte, i dopytywał, czy nie mógłby się natychmiast przeprawić na brzeg angielski.
— Nic łatwiejszego — odpowiedział właściciel statku, gotowego do odpłynięcia — lecz dziś zrana przyszedł rozkaz, aby nie przewozić nikogo, bez szczególnego pozwolenia kardynała.
— Ja też je posiadam — rzekł szlachcic, wyjmując papier z kieszeni — oto jest.
— Każ je pan poświadczyć przez naczelnika przystani — rzekł właściciel statku.
— Gdzież znajdę naczelnika?
— Na letniem mieszkaniu.
— A w której to stronie?
— O ćwierć mili od miasta, nawet widać stąd dom, ten dach, pokryty dachówką, pod wzgórzem.
— Bardzo dobrze! — rzekł młody szlachcic.
I, skinąwszy na służącego swego, poszedł w tamtą stronę.
D‘Artagnan i Planchet udali się za nim, w odległości pięciuset kroków.
Wydostawszy się z miasta, d‘Artagnan przyspieszył krok i zrównał się ze szlachcicem przed samym laskiem.
— Panu, jak mi się zdaje, bardzo pilno? — zagadnął go d‘Artagnan.
— Ogromnie, mój panie.
— Bardzo mi przykro — rzekł d‘Artagnan lecz i mnie pilno niezmiernie, chciałem więc prosić pana o wyświadczenie mi przysługi.
— Jakiej?
— Ażebym ja był pierwej od pana.
— Niepodobna — odparł młody szlachcic — przebyłem sześćdziesiąt mil w ciągu czterdziestu czterech godzin, a jutro w południe muszę być w Londynie.
— Tę samą drogę i ja przebyłem w ciągu czterdziestu godzin, a jutro o dziesiątej rano muszę być w Londynie.
— Mocno mnie to boli, lecz ja pierwszy przybyłem, i wyprzedzić się nie pozwolę.
— I mnie bardzo przykro, lecz przybyłem później, a pierwszy tam stanę.
— Sprawa królewska!... — odezwał się szlachcic.
— A moja sprawa osobista!... — odparł d‘Artagnan
— Ależ, o ile mi się zdaje, szukasz pan ze mną zaczepki?
— A cóż pan chcesz, żeby to było, u licha!...
— Czego więc pan żądasz odemnie?
— Chcesz się pan dowiedzieć?
— Zapewne.
— Otóż żądam rozkazu, który pan masz przy sobie, bo ja go nie posiadam, a jest mi bardzo potrzebny.
— Żartujesz pan chyba?...
— Nie żartuję nigdy!...
— Ustąp mi pan z drogi!...
— Nie przejdziesz!
— Mój ty zuchu, chcesz, abym ci łeb roztrzaskał?... Hola! Lubin! podaj pistolety.
— Planchet — odezwał się d‘Artagnan — zabierz się do sługi, ja pana biorę na siebie.
Ośmielony poprzedniem powodzeniem, Planchet rzucił się na Lubina, a ponieważ był krzepki, przewrócił go nawznak i ukląkł mu na piersiach.
— Rób pan, co do pana należy — rzekł Planchet — ja zrobiłem już swoje.
Szlachcic, widząc to, dobył szpady i uderzył na Artagnana, lecz trafił na silnego przeciwnika.
W ciągu trzech sekund d‘Artagnan zadał mu trzy pchnięcia, mówiąc za każdem:
— To za Athosa, to za Aramisa, a to za Porthosa.
Za trzeciem pchnięciem, szlachcic padł, jak kłoda.
D‘Artagnan sądził, że umarł, a co najmniej zemdlony. Schylił się, aby zabrać mu rozkaz kardynalski, lecz w chwili, gdy sięgnął ręką, aby go zrewidować, ranny, który nie wypuścił z ręki szpady, pchnął go w same piersi, mówiąc:
— A to dla ciebie...
— To dla mnie?... zobaczymy, czyje na wierzchu!... — krzyknął wściekły d‘Artagnan, przybijając go do ziemi czwartem pchnięciem w brzuch.
Teraz już szlachcic zamknął oczy i zemdlał.
D‘Artagnan poszukał w jego kieszeniach, zabrał rozkaz wolnego przejazdu, wypisany na imię hrabiego de Wardes.
Następnie, spojrzawszy po raz ostatni na pięknego młodzieńca, liczącego zaledwie dwadzieścia pięć lat wieku, którego zostawić miał leżącego bez czucia, a może i bez życia, westchnął nad dziwnem przeznaczeniem, doprowadzającem ludzi do wzajemnego tępienia się na rzecz tych, którzy obcymi są im zupełnie, a często nie wiedzą nawet o ich istnieniu.
Lecz z tej zadumy wyrwał go Lubin, który wydawał chrapliwe krzyki, wzywające o pomoc.
Planchet ściskał go z całych sił za gardło.
— Panie — rzekł tenże — jak ja go tak trzymam, to nie krzyczy, ale niechno go popuszczę, zaczyna na nowo. Widzę, że to Normandczyk, a to naród uparty.
— Zaczekaj! — odezwał się d‘Artagnan i, wziąwszy chustkę, zatkał Lubinowi usta.
— A teraz — rzekł Planchet — przywiążmy go do drzewa.
Skrępowali go sumiennie, hrabiego de Wardes złożyli przy nim, a ponieważ i pan i sługa leżeli w głębi lasku, a dzień miał się ku schyłkowi, nie ulegało wątpliwości, iż pozostaną tak do dnia następnego.
— A teraz — odezwał się d‘Artagnan — do naczelnika.
— Ale pan ranny jest, o ile mi się zdaje? — rzekł Planchet.
— To nic, zajmijmy się tem, co ważniejsze; później pomyślimy o mojej ranie, która zresztą nie wydaje mi się zbyt niebezpieczna.
I puścili się wyciągniętym krokiem w kierunku siedziby urzędnika.
Oznajmiono mu hrabiego de Wardes.
D‘Artagnan został wpuszczony.
— Pan masz rozkaz z podpisem kardynała? — zapytał naczelnik.
— Tak panie, oto jest — odrzekł tenże.
— A! tak, w zupełnym jest porządku — rzekł naczelnik.
— Rzecz prosta — odrzekł d‘Artagnan — należę do jego najwierniejszych.
— Jego eminencja widocznie chce komuś przeszkodzić w wyjeździe do Anglji.
— Tak, niejakiemu d‘Artagnanowi, szlachcicowi bearneńskiemu, który z Paryża wyjechał wraz z trzema swymi przyjaciółmi do Londynu.
— Znasz go pan osobiście? — zapytał naczelnik.
— Kogo?
— A tego d‘Artagnana.
— Wybornie.
— Proszę zatem o jego rysopis.
— O! z przyjemnością.
I d‘Artagnan podał co do joty rysopis hrabiego de Wardes.
— A miał kogo przy sobie?
— Tak, służącego Lubina.
— O! będziemy ich pilnowali, jeżeli tylko wpadną w nasze ręce. Jego eminencja może być spokojny, odstawimy ich do Paryża pod dobrą eskortą.
— O! panie naczelniku, dobrze się zasłużysz kardynałowi.
— Czy pan zobaczysz się z nim po powrocie?
— Bez najmniejszej wątpliwości.
— Powiedz mu, proszę, że jestem wiernym jego sługą.
— Nie omieszkam.
Uradowany tem zapewnieniem naczelnik poświadczył rozkaz wolnego przejazdu i wrócił go d‘Artagnanowi.
Ten zaś, nie tracąc czasu na zbyteczne grzeczności, pożegnał naczelnika, dziękując mu, i odszedł.
Wydostawszy się stamtąd, obydwaj z Planchetem puścili się pędem, nakładając drogi dla ominięcia lasku, i powrócili inną bramą.
Statek stał jeszcze gotowy do drogi, właściciel zaś oczekiwał w porcie.
— I cóż?... — zagadnął, ujrzawszy d‘Artagnana.
— Oto karta moja poświadczona — rzekł tenże.
— A ten drugi pan?
— Nie popłynie dzisiaj, lecz proszę być spokojnym, za nas obydwóch zapłacę.
— To ruszajmy — rzekł kapitan.
— Ruszajmy — powtórzył d‘Artagnan.
I razem z Planchetem wskoczył do łodzi, a w pięć minut potem stał na pokładzie.
Było to w sam czas, gdyż zaledwie pół mili upłynęli od brzegu, d‘Artagnan ujrzał błysk, a następnie strzał obił się o jego uszy.
Strzelano z armaty, na znak zamknięcia portu.
Teraz należało pomyśleć o ranie.
Nie mylił się d‘Artagnan, na szczęście bynajmniej nie była ona groźna; ostry koniec szpady natrafił na żebro i wzdłuż niego się ześlizgnął, co więcej, koszula przywarła do rany, z której zaledwie kilka kropel krwi się wydobyło.
Czuł się tylko okrutnie strudzony, położono mu na pokładzie materac, padł na niego i zasnął.
Nazajutrz, skoro świt, znalazł się o cztery mile najwyżej od brzegów Anglji; w nocy wiatr był słaby i płynęli wolno.
O dziesiątej zrana, statek zarzucił kotwicę w porcie Douvres.
O wpół do jedenastej, d‘Artagnan stanął na ziemi angielskiej, mówiąc:
— Jestem nareszcie!
Nie koniec na tem; trzeba było dostać się do Londynu.
W Anglji poczta była dobra. D‘Artagnan z Planchetem wzięli po podjezdku, pocztyljon popędził przed nimi; w cztery godziny stanęli u bram stolicy.
Gaskończyk nasz nie znał ani miasta ani języka; napisał wszakże na kawałku papieru nazwisko Buckinghama, a każdy mógł wskazać drogę do pałacu księcia.
Książę był w Windsorze na polowaniu z królem.
D‘Artagnan zażądał widzenia się z zaufanym księcia pokojowcem, który, podróżując ze swoim panem, wybornie mówił po francusku; powiedział mu, iż przybywa z Paryża w sprawie, w której idzie o życie lub śmierć, i że zmuszony jest natychmiast mówić z jego panem.
Stanowczość, z jaką się d‘Artagnan wyrażał, przekonała Patrycego — takie było imię tego pokojowca.
Kazał osiodłać dwa konie i podjął się przewodniczyć młodemu gwardziście. Plancheta zaś zsadzono z siodła, zesztywniałego, jak kij.
Biedny chłopak, gonił już ostatkami sił; d‘Artagnan wydawał się żelaznym.
Przybywszy do zamku, rozpytywano się; król i Buckingham polowali z sokołami o milę stamtąd. W pół godziny niespełna znaleźli się w miejscu oznaczonem.
Patrycy posłyszał głos pana swego, przywołujący sokoła.
— Kogo mam oznajmić jego książęcej mości? — zapytał d‘Artagnana.
— Młodego człowieka, który pewnego wieczora szukał z nim zaczepki na Nowym Moście przy latarni Samarytanki.
— Dziwna rekomendacja!
— Przekonasz się pan, że taka dobra, jak inna.
Patrycy puścił konia galopem, dotarł do księcia i oznajmił mu w słowach powyższych, że oczekuje go jakiś wysłaniec.
Buckingham poznał d‘Artagnana odrazu i domyślając się, że coś zaszło we Francji, o czem chcą mu dać wiadomość, zapytał tylko, gdzie jest ten, który nowiny przynosi, a ujrzawszy zdaleka mundur gwardji królewskiej, spiął konia ostrogami i prosto do niego popędził.
Dyskretny Patrycy, pozostał na uboczu.
— Czy nie zdarzyło się królowej jakie nieszczęście? — zawołał Buckingham, całą myśl i uczucie swoje w pytanie to przelewając.
— Nie sądzę; przypuszczam jednak, iż w niebezpieczeństwie wielkiem się znajduje, z którego Wasza Miłość jedynie może ją wybawić.
— Ja?... — zawołał Buckingham — byłżebym tyle szczęśliwym, iżbym mógł stać się jej przydatnym w czemkolwiek! Mów! mów! proszę!...
— Oto list — rzekł d‘Artagnan.
— List! od kogo?...
— Od Jej Królewskiej Mości, jak mi się zdaje.
— Od królowej — rzekł Buckingham, blednąc tak straszliwie, że d‘Artagnan sądził, iż mdleje.
I złamał pieczęć.
— Co znaczy to miejsce przetarte? — zapytał, pokazując d‘Artagnanowi w liście dziurę na wylot.
— A! a! — odparł tenże — nie widziałem tego; to szpada hrabiego de Wardes przedziurawiła list, przy pchnięciu mnie w piersi.
— Jesteś pan raniony? — zapytał Buckingham, zrywając pieczęć.
— O! nic to — rzekł d‘Artagnan — lekkie draśnięcie.
— Boże sprawiedliwy! o czem ja się dowiaduję! — wykrzyknął książę. — Patrycy! pozostań tutaj, a raczej towarzysz królowi wszędzie i powiedz, że błagam go pokornie, aby mi wybaczył, lecz sprawa wielkiej wagi powołuje mnie do Londynu. Jedźmy, panie, jedźmy!
I puścili się obaj galopem drogą do stolicy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Dumas (ojciec).