Trzej królowie (Kraszewski)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Trzej królowie
Pochodzenie Nowele, Obrazki i Fantazye
Wydawca S. Lewenthal
Data wyd. 1908
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Trzej królowie.
(Wspomnienie akademickie, napisane w twierdzy magdeburskiéj).


Było to w Wilnie, ale o wiele późniéj od téj szopki, w któréj pokazywano:

To profesor Rustem,
Co maluje z gustem.

Garstka młodzieży akademickiéj, zagrzana duchem wielkiego poety, który niedawno wyszedł z jéj łona, roiła poemata, dramata, romanse na tle podań ludowych i religijnych osnute, lub w formy ludowe przyodziane.
Urywki dramatów, które razem z szopką po domach chodziły z Herodem, z dyabłem, z żydem i żydówką, ekonomem i chłopem, wielce rozpoetyzowanemu naówczas panu Józefowi Podolakowi (nazwijmy go tak, nie chcąc prawdziwego podawać nazwiska) nastręczyły myśl napisania czegoś dla szopki.
Gorączka we wszystkiém, co czynił, pan Józef, między nami przezwany Beppo, z powodu miłości literatury włoskiéj, chwycił się szopki z niewymownym zapałem. Nie tylko, że sam obiecywał napisać coś dla tego teatru, z którym téż zamierzał chodzić po domach, ale namówił i niemal zmusił kilku innych do spółdziałania.
Wymawiano się, ale myśl pusta nie była tak bardzo wstrętną, a fantastyczność jéj i swoboda, z jaką można było puścić sobie cugle, młodym poetom się uśmiechały.
Jeden skorzystał niepoczciwie z szopki i spróbował w nią wcisnąć fragment swojego naśladowania Manfreda, czemu Beppo zapobiegł. Nastawał on na przedmioty ludowe, legendowe i t. p.; nie łatwo było coś nowego znaléźć.
— Pocóż szukać nowego? — wołał Beppo — dosyć stare odświeżyć.
Bądź-co-bądź myśl zaczynała się uśmiechać, starano się o szopkę i wszyscy zasiedli do tworzenia dramatów.
Ażeby się dwu nie zeszło z sobą na jednéj myśli lub zbyt pokrewnéj scenie, po kilku dniach, rozpytali się o udział biorący w szopce, kto co sobie wybiera.
Beppo oświadczył, że konfiskuje „Trzech królów“.
— Ale cóż ty z niemi zrobisz? — zapytał ktoś z nas.
— Zobaczycie!
— Boję się, ażebyś nie obszedł się z niemi bez należytéj rewerencyi i szydersko; to w szopce nie uchodzi — rzekł drugi.
— Proszęż cię, nie ucz mnie elementarnych rzeczy! — odparł obrażony Beppo.
Temat Trzech królów, przypuszczając, iż poeta mógł z niego coś nowego wydobyć, był dla szopki właściwy, lękaliśmy się jednak jakiegoś wybryku Włocha, który czasem dla ekscentryczności wiele był gotów poświęcić.
Idąc wzorem Beppa, inni téż ograniczyli się motywami odświeżonemi, wzięto Heroda, ktoś sobie wymówił karczmę i żyda, inny ekonoma i chłopa i t. p.
Jeden nawet czarownicę i dyabła sobie zapewnił. Szopka obiecywała się na tle ludowém i tradycyjném z nową siłą rozwinąć.
Beppo cieszył się ideą, drudzy szczególniéj figlami, do których chodzenie po znajomych domach z szopką asumpt dawało.
Wielu owych Trzech królów było ciekawych, gdyż Beppo mocno się niemi zajmował.
Jednego wieczora wyrwało mu się, że on w formie dramatu ludowego zmuszonym jest zaprowadzić zmianę i dopełnić go opowiadaniem.
— Jeżeli Grekom wolno było miéć chóry, dlaczego ja sobie nie mogę pozwolić jakiegoś deklamatora, który mi namaluje to, czego w szopce pokazać niepodobna?
— Ale cóż to będzie za potworna mieszanina? — rozśmiał się jeden.
Beppo zagryzł usta.
— Zobaczycie — odrzekł sucho.
Teofil, któregośmy posądzali wszyscy, iż chociaż przyrzekł nam kolaboracyę, w ostatniéj chwili skrewi i z placu dmuchnie, z wielką powagą wniósł, gdy się już zbliżały dni oznaczone na naszę peregrynacyę, że bez próby ani myśléć się wybierać.
Zdania były podzielone, ale, przy całém lekceważeniu szopki, wymaganie to nie było bez podstawy.
Szopka akademicka nie powinna była w żadnym razie narazić się na śmiech, na fiasco, które z nieprzygotowania wyniknąć mogło.
Zgodziła się większość na to, aby w dużéj izbie, niemal salce na górze w domu Orłowskiéj, którą ja naówczas zajmowałem, z pomocą parawanu, wielkiéj sofy i t. p. urządzić rodzaj teatrzyku i na nim próbę odbyć gieneralną z lalkami i z tekstem do ich dramatów.
Ciężar przyjęcia i urządzenia spadał na mnie, ale go przyjąłem z ochotą i choć, jak zwykle, bez grosza będąc, osnułem wielką operacyę kredytową, aby koledzy mieli tytuń, herbatę i coś do tego jeszcze. Nie byliśmy naówczas wymagający.
Jużeśmy wszyscy obłokami dymu napełnili salkę i rozmowa nadzwyczaj była ożywioną, gdy nareszcie z urzędniczą swą powagą, szeroko drzwi otwierając, z rękopismem widomie tkwiącym na piersiach, wszedł oczekiwany Beppo.
Czoło jego okryte było zmarszczkami, a twarz miał posępną.
Zaledwie rzuciwszy rękawiczki na stół, zapytał o królów, chcąc ich widziéć i poznać osobiście.
Prawdę rzekłszy, chociaż zmagaliśmy się na figurynki, aby one coś więcéj warte były od pospolitych, nie były to arcydzieła.
Trzej królowie, ze wszystkiemi atrybutami swego dostojeństwa, dosyć biednie wyglądali i łatano! Zwłaszcza płaszcze z czerwonéj bawełnicy od poszewek z poduszek zapożyczonéj, wiotkie, nie układały się w fałdy malownicze...
Beppo się skrzywił.
Napił się potém herbaty, ciągle obcując ze swym rękopismem, nie z nami, gotował się do popisu.
Ten przyjść miał dopiéro z kolei po żłobku, po pieśniach pastuszych i dramacie sielankowym więcéj rozwiniętym niż zwykle, wedle pierwowzoru w kantyczkach...
Beppo zatopiony w sobie mało co słuchał. Naostatek nakazał milczenie i rozpoczął.
Niepodobna mi tu powtórzyć téj fantazyi, gdyż zaledwie ogólne jéj rysy i niektóre szczegóły pozostały w pamięci, starać się będę jednak dać o niéj wyobrażenie.
Teatr w pierwszéj scenie ma wyobrażać górne strefy powietrzne, noc gwiaździstą ponad grodem, w którym złożone są relikwie Trzech królów; Kaspra, Malchera i Baltazara.
Święci stąpają w powietrzu... przeprowadzani przez aniołów... jakby się wybrali na wycieczkę. Północ bije, od któréj rozpoczyna się dzień Trzem królom poświęcony.
Dawni towarzysze podróży idą wesoło, rozmawiając, a z rozmowy téj dowiadujemy się, że mają ten przywiléj, na pamiątkę ich ofiary złożonéj niegdyś przy Żłobku w Betleemie, że w rocznicę dnia każdy z nich jednemu niemowlęciu w kolebce na ziemi, ma prawo dać na życie: mirrę, kadzidło i złoto.
Trzech staruszków bawić się zdaje ta wycieczka ponad ziemią, to zaglądanie do kolebek ubogich, ku którym ich aniołowie prowadzą. Rozumie się, iż obdarzonemi w tym dniu dziećmi są biedni...
Wśród rozmowy, królowie spoglądają na biedną ziemię i wielką litością serce ich się porusza.
Chociaż wszyscy trzej szli obok siebie, mając w pośrodku króla Złota, działo się to mimowolnie i bez rozmysłu, że on swych towarzyszów wyprzedzał nieco i jakby prowadził.
Król Kadzidła, równie jak pierwszy wspaniale szatami z wschodnich tkanin okryty, był po nim najokazalszym.
Król Mirry, w płaszczu ciemnym, obramowanym ledwie dostrzeżonym sznurkiem złota, szedł skromny, milczący i zadumany.
Niekiedy zatrzymywali się, opierając na lekkich obłoczkach przesuwających się nad ziemią, naówczas one posłuszne stawały i układały się wedle ich myśli.
Aniołowie téż przestawali leciéć i czekali, aż królowie nowym dla siebie nasycą się widokiem.
Nagle król Złota stanął i zwrócił się do króla Kadzidła.
— Bracie — rzekł — przychodzimy raz w rok z darem i pomocą jednemu z dzieci człowieka. Bóg nam dozwolił pociechę i zasiłek złożyć w kolebce biednych zapaśników, którym życie tak ciężkie... aleśmy jeszcze nigdy nie starali się dowiedziéć i popatrzéć, co się z naszemi darami dzieje i jaką z nich korzyść wyciągają obdarowani. Nie wątpię, że za łaską bożą, moje złoto ulgę przynosi człowiekowi, życie mu ozłaca, ale wasze dary?
Tu zwrócił się do króla Kadzidła, który żywo odparł:
— Ani ja téż nie powątpiewam, że komu ludzie kadzidło święcą i kto niém oddycha, musi się stać lepszym... że ono go upajając uszlachetnia i podnosi.
Król Mirry milczał, nie zdając się miéć ochoty odgadywania skutków swojego daru, ani wątpliwości, iż on téż na dobre wychodzi ludziom.
— Cóż wy myślicie, bracie? — zapytał go król Złota.
— Myślę, że i mirra na coś się przydać może — szepnął poważny staruszek.
— Ale, przyznaj, że gorzka jest — rozśmiał się król Złota — i że ten, co ma otrzymać złoto, nie zamieniłby go na wasz kosztowny lek.
— A jabym tego leku na żadne nie zamienił złoto — rzekł król Mirry spokojnie.
— Każdy z nas przyniósł, co miał najdroższego i najlepszego — odezwał się król Kadzidła — ja téż przy wartości mojéj ofiary stoję...
Król Złota zdawał się tak być pewnym, iż jego dar był najprzedniejszym, że się tylko uśmiechał.
— Wiecie co, bracia — odezwał się po namyśle — łatwo możemy naszę ciekawość zaspokoić i spór ten rozstrzygnąć. Od lat tylu co roku roznosimy dary, a nigdyśmy nie dowiadywali się, jak one zużytkowane zostały i co z nich dla dzieci urosło... Wszystko wiedzący aniołowie, towarzysze nasi, gdy zażądamy, łatwo nas zaprowadzą do tych chat i domków, których kolebki obdarzaliśmy. Poświęćmy jednę tę noc, cóż myślicie? kilku naprzód moim dzieciakom?...
— Dlaczegoż nie? — odparł król Kadzidła — mamy zupełną swobodę wędrówki téj nocy, a noc nasza jest długa. Dosyć będzie trzech twoich, królu, odszukać.
Król Mirry zgodził się milczący na wszystko.
Aniołowie nie potrzebowali, aby im wolę objawiono; czuli oni ją i odgadywali, i jasny, biały przewodnik ze złotą laską pielgrzymią w ręku, spojrzawszy na króla Złota, zwolna począł spuszczać się ponad ziemię.
Nie potrzebował szukać dziecięcia, któremu przed półwiekiem złoto wsypano w kolebkę... sama wola i myśl poprowadziły ich ku niemu.
A że wola świętych była silną, prąd, który się z niéj zrodził, uniósł ich tak chyżo ku celowi, że w mgnieniu oka stali u wspaniałych wrót ogromnego i cudnie pięknego ogrodu, wśród którego tysiącem świateł połyskiwała budowa królewskiéj wspaniałości i przepychu.
Złoto dokazało tu cudów wistocie. Kątek ten ziemi nie był wcale podobnym do kraju, który go otaczał. Wszystko stworzyła w nim praca i sztuka. Drzewa z całego świata zwiezione, zasadzone, pielęgnowane, zakryte od wichrów, osłonione od burz, obwarowane od zimna, rozrastały się w tysiącznych kształtach, okryte kwiatami i owocami. Wody opanowane wytryskiwały do góry, rozbijały się o skały, zanurzały pod ziemię, rozlewały w jeziora. Jak raj wyglądał ten ogród na sztucznych górach, z zielonemi dolinami, rozlegający się tak, iż końca jego dojrzéć nie było można.
Budowy w środku świeciły od złota, barw świeżych i rzeźb wspaniałych. Na dachu stał cały las marmurowych posągów.
Około pałacu roiła się służba liczna, wytwornie ubrana, śmiejąca się, wesoła.
Trzej królowie weszli niewidzialni do wnętrza. Szczęśliwość zdawała się tu panować.
Król Złota tryumfował. Wkoło słychać było pochwały człowieka, który umiał używać bogactw i korzystając z nich dla siebie, zarazem dzielił się niemi z ubogiemi, szukał ich i czynił tyle dobrego, ile zdołał...
Król Złota był szczęśliwym.
— Widzicie — rzekł — mówią, że złoto psuje! Nie! ono wspomaga cnotę, ale gdzie występek jest zakorzeniony, gdzie zło zapanowało, tam zapewne i złoto musi być na zło zyskane. Nie psuje ono, ani zatruwa, równie na dobre, jak na złe obrócone być może. Macie oto przykład...
— Jeden — odparł król Mirry — szukajmy więcéj tych twoich obdarzonych, jeżeli wszyscy równie dobrze wyszli...
Anioł, odgadujący ich myśli, już torował im drogę do powrotu, pałace i ogrody znikły z oczów, i znowu pod niebem gwiaździstém lecieli, gdzie ich prowadził.
Okolica posępna, dzika otaczała miasto jakieś przeludnione, ogromne, jak w czarnych powijakach całe zakute w obłokach duszącego dymu... Stali ponad domem olbrzymio rozrosłym, ciemnym, wyglądającym jak twierdza... i weszli za przewodnikiem do izby sklepionéj, w któréj sam jeden nad księgą wielką rachunków siedział człowiek z głową wypełzłą, z wejrzeniem dumném i srogiém... wychudły, żółty i niewydający się szczęśliwym.
Był to dzień jakichś rachunków dorocznych... stosy papierów liczbami zadrukowanych, skrzynie złota i srebra w sztabach i pieniądzach, pootwierane były przed nim.
Liczył swe miliony.
Czytali z łatwością w jego myśli. Miał kilkaset milionów w swém władaniu, na których ile łez, krwi, ruin, przekleństw leżało... nie liczył, ale rachował, że jeszcze tego wszystkiego było mu mało. W téj chwili potrzebował obalić jakiegoś spółzawodnika, pozbawić chleba tysiące robotników, aby miliony nowe popłynęły do skrzyń jego... W duszy téj nie było iskierki miłości dla niczego, dla nikogo, tylko niepomierna żądza panowania przez złoto...
Król Złota zasmucił się wielce... i smutek ten wyrwał go zaraz na górę, stracili z oczów milionera i jego skarby.
Wszyscy milczeli.
Jeszcze jednego chciał widziéć król, a anioł sunął już w odległą stronę... i przebiegli jednym polotem przestrzenie wielkie, aż przewódca spuścił się ku ziemi.
Na półwyspie zakrytym górami od północy i wiecznie kwitnącą wiosną, na wyniosłości nad morzem stał gmach rozległy, o dwóch wieżycach, o mnogich podwórcach, o sadzie, który platany, drzewa figowe, dęby zawsze zielone ocieniały...
Powietrze mimo nocy i powiewu wiatru od morza było łagodne i miłe. Pałac stał czarny i we śnie pogrążony, w jedném tylko oknie gorzało światełko.
W pokoju, z którego ono połyskiwało, siedział otoczony wszystkiém, co rozpieszczone ciało dla wygody wymagać mogło, człowiek nie stary a zniszczony. Na twarzy jego malowało się wyżycie, znużenie, znękanie niewysłowione.
Król Złota, który czytał z łatwością w umysłach ludzi, stanąwszy przed nim, zatrzymał się przed zagadką... Myśli tego złamanego życiem bogacza tak były poplątane, zwikłane, zaciemnione, iż ich on nawet rozplątać nie umiał.
Spytał go więc duchem:
— Powiedz mi, co ci jest? co cierpisz i czego pragniesz?
Odpowiedź, do któréj był zmuszonym zapytany, przyszła niełatwo i nieprędko.
— Sam nie wiem — rzekł — co mi jest... co mnie szczęśliwymby mogło uczynić, a co zrobiło nieszczęśliwym. Nie smakuje mi nic, nie pragnę niczego, wyczerpałem wszystko do dna, nic dla mnie powabu niéma. Śmierci się lękam, choć życie dla mnie stało się męczarnią. Zaledwie zamarzę o czémś, złoto mi dostarcza, czego pragnę; a gdy pożądane przyjdzie, niesmak mu towarzyszy.
Król Złota nie pytał się więcéj, oczy spuścił i dał znak aniołom, podnieśli się do góry... półwysep, pałac, ogrody, morze, znikły im z oczów...
Kolej zatém przyszła na króla Kadzidła, który uśmiechnął się do anioła i wezwał go, ażeby tych jego wybrańców ukazał im dla porównania...
Król Złota szedł z niemi milcząc i wzdychając.
Lecz anioł już znowu z górnych stref, z pod obłoków zniżał się ku czarnéj ziemi, posypanéj światełkami, jak gwiazdkami. Lecieli ponad wielką stolicą, gwarną pomimo nocy i poruszającą się życiem jéj właściwém. Spali jedni... część tymczasem jutrzejszego dnia żywot przygotowywała.
Na oddaloném ubogiém przedmieściu, w domu zabrukanym, na piętrze, do którego po ciasnych wschodkach trzeba się wspinać było... w maleńkiéj izdebce ubogo zaopatrzonéj, mężczyzna osiwiały, z długim włosem rozrzuconym na ramiona, z czołem jasném myślą i natchnieniem, ale pomarszczoném troską, siedział i pisał.
Niekiedy powstawał, zadumany przechadzał się i powracał do stolika, rzucając na papier wierszy kilka. Niekiedy pocichu, na palcach wymykał się ze swéj izdebki i szedł posłuchać oddechu uśpionéj żony choréj, leżących w kolebkach dzieci... Wszędzie widać było więcéj niż ubóstwo, niedostatek, brak najpotrzebniejszych w życiu posiłków, które czynią je znośném.
Obok tego ogołocenia, wszędzie wisiały wieńce laurowe, pochwalne hymny, apoteozy malowane i pisane.
Był to jeden z najsłynniejszych poetów swojego wieku, wieszcz, przed którym kłonili głowy swoi i obcy, mąż, którego słowa słuchano, jak wyroczni z poszanowaniem, ale mu dawano z głodu umierać.
Mówili jedni:
— Nie prosi przecie?
Drudzy:
— Obraziłby się ofiarą!
Inni, odkładali pomoc do obrad, do namysłu, do jakiegoś daru narodowego, któryby miłości własnéj nie obrażał.
Tymczasem wieszcz — wieszcz z głodu, z troski o rodzinę obumierał. Miałże się skarżyć? nie mówiłoż wymownie za niego położenie? Nie wiedzieliż oni wszyscy, że nie miał nic...
Król Kadzidła patrzył długo na swą ofiarę... milczał, a król Złota szepnął:
— I sława nie daje szczęścia...
Nie było tu już nic więcéj do badania, do widzenia, ale król z tego jednego przykładu o swych darach sądzić nie mógł. Cóż dziwnego, że poeta był nieszczęśliwym?... zawsze brakłoby mu tych ideałów, za któremi gonił.
I znowu lecieli daléj, ale już żaden z nich nie otwierał ust.
Widok tych losów ludzkich tak różnych, tak dziwnych, tak do dźwigania ciężkich, przygniatał szczęśliwe i do kontemplacyi szczęścia nawykłe duchy.
W chwili, gdy anioł ich wiódł do pałacu, który jak gmach urzędowy wyglądał, i był nim, ogromna kupa zburzonego motłochu opasywała dziedzińce... a straszliwa kocia muzyka przerywała sen najsławniejszemu z mężów stanu tego wieku.
Nie wiedzieli, co zawinił i czy był winnym, lecz oburzyło ich to ściganie, a król Kadzidła zgorszył się tém, iż ujrzał twarz swego wybrańca z za szyb odgrażającą się i pięść jego wyciągniętą do góry, jakby na karki gminowi zburzonemu spaść miała.
Szybko dał znak aniołowi, aby ukazał ostatniego z okadzonych... wzdychając już, aby choć jednego znalazł szczęśliwym...
Stanęli nad brzegiem Renu, u którego wznosiła się piękna willa w ogródku. Widok z niéj roztaczał się szeroko na rozlaną rzekę i na przeciwległe brzegi okryte gniazdami starożytnemi, ruinami burgów i zamczysk.
W willi mieszkał poeta...
Wszystkie warunki szczęścia zdawały się go otaczać. Kochająca, troskliwa, kochana żona, pięknie rozkwitłe dzieci, zamożność, która się o jutro nie potrzebuje troszczyć, a na piękném licu uwieńczonego poety, który bezsenną noc spędzał przy lampie nad stołem, okrytym papierami, wypisany był nieuleczony smutek, nieprzebłagany ból.
I tu zeschłe wieńce wisiały na ścianach, a miały znaczenie wielkie, bo one były tą boleścią, co go pożerała.
Stary pił długo z kielicha uwielbień, karmił się oklaskami, czuł się ulubieńcom, noszono go na rękach. Słowo jego brzmiało, jak słowo wieku, ale ten zachwyt trwał przelotną chwilę. Na trybunę sławy wystąpił człowiek nowy i zagłuszył go, zepchnął...
Tłum biegł za nowym apostołem idei, odpychając starca i mówiąc mu:
— Miałeś godzinę swoję, masz kartę, ale wiecznie nam starczyć nie możesz, bo ludzie są szczeblami, a po nich spinamy się ku niebu...
Więc troska zagryzała — zapomnianego... i na gwałt z piersi dobywał pieśni to wyrzutów, to rozpaczy, to błagające politowania.
Ale tłum, gdy głuchym być chce, okrutnym jest.
Gdy wpatrzywszy się w bolejącego, trzej królowie cofnęli się milczący, król Złota zwrócił się do króla Mirry.
— Chcesz-że i ty próbować owocu darów? — rzekł — gdy my tak zasmuceni odchodzimy, zaspokoiwszy grzeszną może ciekawość? Zaprawdę, ani lepiéj, ani inaczéj być nie może z twojemi jak z naszemi...
— Nie wiem, jak jest — odparł zagadnięty — lecz jeśliście wy, bracia moi, przeszli przez rozczarowanie, nie godzi się, abym ja go sobie oszczędzał. Idźmy...
Anioł już podnosił skrzydła i puścili się nizko, ponad ziemią, bo droga do jednéj z kolebek nie była daleką.
Stanęli u wrót niepozornego domku, w którym nic dostatku ani wytworności nie zdradzało, ale twardą pracę i zapasy z życiem.
W oknach świeciło się jeszcze, mimo późnéj godziny. Około komina rozsiadła była rodzina liczna; mąż w sile wieku, olbrzymiego wzrostu, ogorzały, z rękami zapracowanemi, trzymał na kolanach najmłodsze chłopię... córeczkę złotowłosą tuliła do siebie matka, dwoje starszych, syn i córka, posługiwali ojcu i matce...
Wesoły gwar, jak muzyka harmonijna, mile zabrzmiał w uszach niewidzialnych gości.
A mężczyzna mówił do żony:
— Ani ty, ani ja, nieprawdaż, nie będziemy się skarżyć na życie, choć było ono goryczy pełne i walk pełne i spocząć nie dające. Ale goryczą hartował się i krzepił człowiek, ona go wzmacniała i jak trunek siły podnosiła. Kto wié, czy w miękkich pieluchach jabym się wyrobił na człowieka, czy zmarniał gnuśnie, jak jeden z tych biedaków, co karmieni słodyczami... samych potém słodyczy od życia potrzebowali. Niech żyje ta siła tajemnicza, która mi wśród przeciwności przychodziła w pomoc i Bóg niech będzie błogosławiony....
Król Złota spojrzał na anioła, a wzrok jego mówił:
— Chodźmy! Cóż my tu więcéj do czynienia mamy? Zobaczymy dwu innych.
Król Mirry nie odpowiadając nic, nie sprzeciwiał się, ani okazywał, iż mu zwycięstwo pochlebiało. Szedł skromny za towarzyszami.
Anioł z uśmiechem błogim zatrzymał się... u wrót, nad któremi przybity krzyż drewniany, boży dom lub sług bożych przytułek oznaczał.
Był to klasztorek ubogi, mały, w jedném z odludnych przedmieść niezbyt rozległego grodu; ale obok niego, szeroko rozwijały się mury budynków, w których oknach z zasłonami... ledwie dostrzeżone tliły się światełka nocne.
Wielka, uroczysta cisza otulała to schronienie bólu, cierpień, choroby.
Szpital to był... a anioł z królami stał w maleńkiéj celce zakonnicy, która klęcząc modliła się przed krzyżem.
W tym zachwycie była tak piękną, twarz jéj promieniała jasnością taką, że się aniołowie nią radowali i królowie stali zdumieni.
Jak ona być musiała szczęśliwą... jak na gładkiém czole jéj najmniejsza troska nie spoczęła, jak dusza wznosiła się swobodnie ku Bogu, jak błogo jéj było!
A modlitwa z ust płynąca brzmiała:

„Dziękuję ci, o Boże mój, żeś mi dał zakosztować goryczy i bólu, że twardą ręką losu chłostałeś mnie, albowiem w boleściach oczyszczał się duch mój i wzmacniałam się przeciw nim i były mi do noszenia coraz lżejsze. Dziękuję ci, Boże mój, żeś mnie, wołającéj o miłosierdzie, nie wysłuchał, bo cierpienie stało się lekarstwem, dolegliwości nauką, męczarnia błogosławieństwem. Dziękuję ci, Boże mój, za ten kielich zaprawiony goryczą, ale zbawienny, na którego dnie czysty napój dla ducha znalazłam“.

Wśród modlitwy téj, godzina wybiła, dzwonek się dał słyszéć i zakonnica, przeżegnawszy się, pobiegła krokiem żywym na służbę boleści.
I po téj drugiéj próbie król Mirry nie tryumfował, ale mu żal trochę było brata, króla Złota, któremu owoc jego darów czoło zachmurzał...
Tymczasem noc się zbliżała w tych wędrówkach do końca, a jeszcze królowie darów swych nie rozdali. Anioł przewódca leciał więc na trzecią próbę goryczy.
Sam los ją oznaczał, bo wybrańcy z jednych lat wskazani byli.
Mieścina była mała, a chata w końcu jéj, napół w ziemię zapadła, nie obiecywała, aby tu obraz miły miał się ich oczom nastręczyć.
Drzwi stały już otworem, a we wnętrzu światełko widać było i głos się rozlegał śpiewający raźnie poranną pieśń pobożną.
Człowiek barczysty z łopatą i miotłą na plecach, zabierał się wychodzić z domu, latareńkę miał u pasa. Rozglądał się po chacie i zdrowemi jeszcze, białemi zębami kąsał kawał chleba, który trzymał w ręku. Chleb był czerstwy, ale zęby mocne i podniebienie nie pieszczone.
Na twarzy pomarszczonéj, w każdéj zmarszczce zdawało się zaczajone siedziéć szyderstwo...
Żartował sobie z chłodu, którego nie czuł, z głodu, który lada czém uspokajał, z pracy, która mu była rozrywką.
Wyglądał na żebraka, a królewską miał butę i pogardę ludzi i świata.
Nie potrzeba go było ani pytać, ani badać, cały on mówił za siebie. Można było przewidziéć, że na nim ani złociste powozy, ani marmurowe pałace, ani szamerowani szwajcarowie stojący w ich bramach, nie uczynią żadnego wrażenia, oprócz szyderstwa.
Można było zarazem odgadnąć, przez co ten człowiek przechodził, nim się dobił do tego portu... spokoju i zobojętnienia...
Po-za nim stało życie, jak czarny pas, polany srebrnemi łzami, ale teraz droga już stała się szerszą i szedł po niéj nie patrząc, co nadepcze.
Królowie milcząc przypatrywali się, gdy ostatni kęs chleba połknąwszy, drzwi chaty za sobą zatrzasnął i majestatycznie szedł w swoję ulicę, na któréj odpadki życia cudzego dla utrzymania bytu swego zmiatał i zbierał...
Był szczęśliwy.
Nikt z królów nie rzekł nic, aż po długiém milczeniu król Złota zwrócił się do króla Mirry.
— Bracie, myśmy życia zapomnieli, a może i nie znaliśmy go siedząc na wyżynach, z których tylko wierzchołki dostrzegaliśmy. Nie wina więc nasza, żeśmy pobłądzili.
— W czém? — odparł król Mirry.
— Zamiast nieść wybranym tak samo, jak Chrystusowi Panu wszystkie trzy dary razem, myśmy każdy zosobna obdzielali ludzi bogactwem, sławą i goryczą. Z tego trojga twoja tylko mirra jedna okazała się naturze człowieka zbawienną. Zmieńmy więc obyczaj i zamiast każdy z nas zosobna, darzmy wszyscy razem naszych wybrańców. Trochę złota, trochę sławy, trochę goryczy, pewniéj ich szczęśliwemi uczyni...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Taki był pomysł dramatu do szopki akademickiéj, napisanego z wielką werwą, przez Beppa, który uważał swoję elukubracyą za arcydzieło.
Tymczasem, choć słuchaliśmy go cierpliwie, gdy nareszcie dokończył i zwycięskim wzrokiem potoczył po słuchaczach, w których licu spodziewał się czytać uwielbienie, zdumiał się oziębłości wypiętnowanéj na twarzach.
— Strasznie to górnolotne! — rzekł pierwszy Teofil. — Gdzieżeś ty widział, aby co podobnego w ludowéj szopce mogło ujść, być zrozumianém i ocenioném. Zrób z tego, co chcesz, choć mnie się zdaje, że z tego, jak bicza z piasku, ukręcić nic nie można.
Zmarszczyło się straszliwie lice Beppa.
— Nie rozumiecie nic! — zawołał — jesteście ludźmi rutyny i zacofania...
— Cała fabuła — odezwał się drugi z towarzyszów — sztucznie naciągnięta, a tak sklejona, że w niéj niepodobna uniknąć nieustannych nielogiczności i kontradykcyi. Ci królowie tacy są symplicyusze, że muszą aż zobaczyć, aby się dorozumiéć najprostszych rzeczy, ta wędrówka ich z niebios dla rekreacyi..
Ruszył ramionami, niektórzy śmiać się zaczęli,
Beppo gorączkowemi ruchami zgarniał porozrzucane karty swojego rękopismu, dusił je, miął, łamał i pakował za pazuchę.
— Dajcież mi pokój! — zawołał — z waszą głupią szopką, i z całą tą niedorzeczną zabawą... Wolicie żyda i żydówkę, dyabła i czarownicę? de gustibus non est disputandum, a ja z tego zrobię...
— Co? — rozśmiał się Teofil. — Wyzywam cię, abyś znalazł przyzwoitą formę, w którąbyś potrafił wtłoczyć fantastyczny pomysł.
Beppo zapalił fajkę, milczał, ale inni téż rozpraw o szopce wznawiać nie myśleli.
Dopiéro pod koniec, rzucono pytanie:
— Cóż będzie z szopką?
— A no, nic! — zawołał Beppo — ja umywam ręce; pomysł mój był niedorzeczny, jak się tu grzecznie wyrażono, a ja mówię, że i cała wasza szopka nie wiele więcéj warta nad niego. Dać temu pokój!
I nie było szopki... ani poematu.

1885.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.