Tryumf wiary/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Tryumf wiary
Podtytuł Obrazek historyczny z czasów Mieczysława Pierwszego
Wydawca Drukarnia Synów St. Niemiry
Data wyd. 1908
Druk Drukarnia Synów St. Niemiry
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I

W dawne, bardzo dawne czasy przenosi nas powieść niniejsza, w czasy, kiedy nad Polską panowały jeszcze ciemności pogańskie i zdala tylko zaczęło przyświecać gdzieniegdzie światło wiary chrześcijańskiej. Ci co się byli ochrzcili, uchodzili wśród ludu pogańskiego za zdrajców i czyhano tylko na to, żeby ich się pozbyć jako wrogów. Niebezpiecznem więc było przyznawać się do chrześcijaństwa i głośno mówić o niem, bo w pojęciu pogańskiego tłumu wiara ta prowadziła wprost pod panowanie cesarza niemieckiego. Duchowieństwo przybywające z zachodu niosło także ze sobą pojęcia o posłuszeństwie i władzy wyższej. Nawykli do rządzenia sami sobą władycy i kmiecie ci, co razem w ręku mieli patryarchalną władzę kapłańską, z rąk jej wypuścić wzbraniali się stanowczo. Nie tyle starych bożków żałowano, co dawnego obyczaju.
Było to na początku lata r. 962. We wsi Krasnogórze, położonej o kilka mil od Poznania, wśród rozległych lasów, które wówczas całe pokrywały brzegi Warty i Odry, wielką obchodzono uroczystość. Jedyny syn dziedzica starego Lubonia powrócił niespodzianie w rodzinne progi po dwunastoletniej niewoli u Niemców. Ucieszony ojciec zaprosił wszystkich sąsiadów i znajomych, aby z nim dzielili radość. Ponieważ dworek w Krasnejgórze nie był zbyt obszernym więc postawiono stoły w lasku poza dworem i tam się odbywać miała wesoła biesiada.
Do przyjęcia gości nie wiele było wówczas potrzeba, gdy wszyscy z jednej czerpali misy i mięso krajali nożami, które każdy miał u pasa. Proste kubki służyły do napoju, a z wytoczonej beczki nalewano do dzbanów, które po stole krążyły. Zamiast w kuchni, piekły się u ogniska na podwórku całe kozły, barany, jelenie i dziki.
Już od rana dziedzic Luboń w najpiękniejszym swym stroju, z sukna cienkiego, sznurami i taśmami szytym, rozglądał się wokoło domu. Taki sam ubiór kazał dać synowi i mieczyk mu sam przypasał. Ale serce ojcowskie pomimo radości z powrotu jedynaka ściskało się boleśnie widząc, jaka w tej niewoli niemieckiej stała się z nim przemiana. Nie był to już ów dziarski szesnastoletni jego Włast ukochany, którego Niemcy podczas napadu na te okolice zabrali, ale młodzieniec blady i wątły, tak zniewieściały, że się wzdragał przypasać miecz do boku. Na zapytanie ojca i babki starej, Dobrogniewy, co się z nim działo w czasie długiej niewoli, odpowiadał jakoś nieśmiało, ciemno i niewyraźnie, i łatwo było poznać, że mu tam trochę serca zostało u ludzi, do których przywykł, bo na obyczaj i na ich wiarę, jakoteż i na życie z nimi nie narzekał wcale, a chwalił wiele rzeczy, które tu były w ohydzie, potęgę zaś cesarzów i książąt tamtejszych przedstawiał jako wielką i straszną. Pomimo tej zmiany syna stary Luboń cieszył się nadzieją, że jego Włast ukochany odzyska pomiędzy swymi dawną swobodę i dzielność, i to też głównie spowodowało do sproszenia na biesiadę sąsiadów. Już kilku z bliższych znajomych przybyło i rozmawiało w podwórku z gospodarzem, na syna spoglądając, a żaląc się nad nim, iż tak blady i mizerny powrócił do domu, gdy zatętniało i szybkim konia pędem wpadł na podwórze barczysty człowiek, wesołego oblicza i oznajmił Luboniowi szczęśliwą nowinę, że Mieszko, pan najmiłościwszy, zasłyszawszy, iż będzie biesiada, sposobi się także przybyć tu, choć nieproszony.
Luboń pobladł trochę i pocierał czoło.
— Wielka to cześć dla mego domu — rzekł — miłościwego pana gościć.
— Miłuje bo on was nad innych — odparł zasapany poseł.
Luboń głowę skłonił, ale na twarzy jego więcej było widać zakłopotania niż radości. Poseł zaś ręką pozdrowiwszy wszystkich, stojących do koła, wyjechał spiesznie z podwórza.
Luboń znikł też zaraz. Poszedł do małej komnaty, w której stara Dobrogniewa siedziała przy kądzieli.
— Matko — rzekł — licha nasza dola, choć cześć wielka. Kniaź Mieszek przybędzie dziś do nas... A nie co innego tu go przynęciło, nasza Różana, bo mu już pewno o jej piękności doniesione... Niechże się więc wnuczka twoja schowa... tak jakby jej nie było.
Dobrogniewa wstała natychmiast, odłożyła kądziel i poszła szukać wnuczki. Było wówczas w obyczaju, że niewiasty gościom, zwłaszcza dostojniejszym, przynosiły jadło i napoje, lecz do stołu z mężczyznami nigdy nie siadały. Więc Różana, jako gospodyni domu, chcąc wystąpić świetnie, ubierała się właśnie w swej komnatce. Dwie skrzynie malowane stały otworem, a niewieście stroje leżały porozrzucane. Różana tylko co lśniące zwoje jasnych włosów splotła w warkocze i włożyła już wianek ruciany, gdy ukazała się starucha na progu.
— Różano — rzekła — dość już tego stroju, bo ci dziś rumianego liczka na gorące słońce nie wystawiać. Zaświeci tu dziś nam zapewne, że spalić może od razu i twarzyczkę ładną i wianuszek zruszyć. Niech Różankę głowa zaboli. Bezpieczniej siedzieć w chłodzie, kiedy skwar dopieka.
Dziewczę patrzało zdziwione, a babka przystąpiła szepcząc:
— Mieszko kniaź przybędzie tu... już o nim ojciec wie, i nie chce, abyś się pokazywała.
Stanęło dziewczę ze łzami w oczach.
— Cóż to, żal ci? — zapytała starucha — ej czegoż znowu? Wleź na strych, a przez otwór w dachu będziesz wszystko widziała, bo ojciec nie chce, aby na ciebie patrzano.
Różana siadła na tapczanie i zwiesiła główkę.
— Wola pana i ojca... będę posłuszną — odezwała się — ani mi tak bardzo żal; ale by mnie też kniaź nie zjadł oczyma.
Dobrogniewa głową kiwała.
— Co ty wiesz, przepiórko młoda — mruknęła — oczy jedzą! oj, jedzą! a z kniaziami dziewczętom nie żartować... A ty jesteś przecież jedyną radością ojca, bo z tego odnalezionego syna, z tego Własta, nikomu nie będzie pociecha.
Widząc dziewczę zasmucone, stara pogłaskała je po głowie, westchnęła i powoli wyszła z komnaty.
W pośrodku pod drzewami coraz zaczynało być ludniej i gwarniej. Przybywali z okrzykami przyjaciele, powinowaci, sąsiedzi bliscy i dalecy. Każdy miał z sobą ludzi i koni niemało i ta gromada czeladzi była jeszcze większą niż gości. Za szopami, gdzie się to wszystko zbierało, gdzie już piwo stało w beczkach, chleb i różne mięsiwa, wesołość większa była niż między panami.
Już słońce miało się ku południowi, gdy posadzony na strzesze sługa, aby zdala o kniaziu znać dawał, począł wołać, że od Poznania tuman kurzu się toczy. Luboń tedy z synem i powinowatymi wyszli za wrota z chlebem i powitaniem, aby pana przyjąć poczęstnie.
Kniaziowie ówcześni mieli już wcale inną władzę niż dawniej. Sto lat wojen z Niemcami i z sąsiadami, choć jednego rodu, ale niezgodnymi, zwiększyły potęgę wodza i urósł mu zastęp zbrojny, co go otaczał, a o wiecach dawnych, radach i swobodzie ledwo śmiał się ktoś odezwać. Jak w czasie wojny kniaź był już panem życia i śmierci i majętności, a choć zważał na to, aby ludzi nie draźnić, nikogo nie pytał o to, co chciał poczynać, — a co poczynał zwykle dokonał.
Mieszko, wjeżdżając z orszakiem do Krasnogóry, zwolnił bieg siwego rumaka i z pańska głowę do góry podniósłszy, jechał uśmiechając się wesoło.
Odziany był płaszczem letnim a na sobie miał odzież wyszywaną bogato, pas cały pokryty ozdobami i pióra białe u czapki. Miecz też u pasa wisiał w pochwie złotej, sadzonej kamykami drogimi. Na koniu siedzenie było purpurowe, lejce takież trzymał w ręku. Mieszko był w samej sile wieku, przystojny i urodziwy, brodę miał ciemną, podstrzyżoną, włos piękny, długi, spadający na ramiona; oko, choć ciemne, szafirowym blaskiem jaśniało, zarazem siłę i dobroć wyrażając. Usta rumiane i wydatne zdawały się stworzone na to, aby smakowały we wszystkiem, co im świat jako panu podawał. Choćby na sobie nie był miał Mieszko oznak dostojeństwa, poznałby już w nim każdy pana i władcę, nawykłego do rozkazywania i wymagania posłuszeństwa.
W pięknej jego twarzy znać jednak było, że gdy go oblał płomień gniewu, strasznym musiał być i groźnym. To też ludzie kochali go ale i drżeli przed nim. W ten dzień biesiady, gdy Mieszko jechał zabawić się u ziemianina, wyglądał raczej na sąsiada dobrego niż na pana, ale gdy na wojnę konia dosiadł i miecz wziął do ręki, drżało przed nim wszystko co żyło. A przytem miał być przebiegłym i chytrym. Co w myśli miał, tego nikt nigdy odgadnąć nie mógł. Starszyzna, co często z nim obcowała i mówiącego słuchała, nie wiedziała nigdy, kiedy na koń zawoła i na granicę walczyć podąży... Więc choć na pozór wesoły i dobroduszny, miał u wszystkich wielkie poważanie, bo nad nimi rozumem górował.
Za kniaziem jechało dwóch jego powinowatych, przybocznych, i Stojgniew, co był nad dworem jego przełożonym, jako i dwóch starych wojewodów i garstka raźnej młodzieży. Wszyscy pięknie przyodziani i zbrojni.
Na widok Lubonia i jego orszaku, który stał z odkrytemi głowy, Mieszko konia wstrzymał, a podczas gdy Luboń do nóg mu się skłonił, po ramieniu go uderzył pozdrawiając. Drugim też głową kiwnął, a ci do ziemi zgięci pokłon mu oddawali. Pachołek już konia brał i Mieszko zręcznie z niego zeskoczył.
— Ojcze Luboniu — rzekł — nie prosiliście mnie na wasz obchód, a jam się sam zaprosił... Nie przyprowadziliście mi syna, więc sam go widzieć przybyłem.
Na te słowa Luboń Własta przyprowadziwszy, upaść mu kazał do nóg pańskich, co gdy się stało, a Mieszko się ciekawie przypatrywał młodzieńcowi, rzekł gospodarz stary:
— Syn mi w niemieckiej niewoli przywiądł i zbiedniał, odżywić go chciałem nieco niżbym z nim przyszedł z powinną czołobitnością do stóp pańskich.
Mieszko, poklepawszy po ramieniu Własta, poszedł za gospodarzem ku stołom w cieniu ustawionym, gdzie dla niego miejsce na wywyższeniu przysposobione już było.
Gdy szli, kniaź rozglądał się jakby kogoś szukał, i gdy pod drzewami z daleka ukazały się stojące w bieli niewiasty, które posługiwać miały, najprzód w tam te strony rzucił okiem, i jakby zawiedziony, zmarszczył czoło.
Potem siadł na wywyższonem miejscu i ochoczo zabrał się do jadła i picia, przyczem służyli gospodarz z synem. W czasie jedzenia zwrócił się nagle do Lubonia i zapytał:
— A krasnej córki waszej nam to nie pokażecie?
— Chora mi jest od wczoraj — rzekł Luboń — na głowę leży... Upał znać jej zaszkodził.
Na to nic kniaź nie odpowiedział, lecz zaczął się wypytywać Własta, gdzie przez ten czas długi bywał i co robił. Włast zaczął mu dość obszernie opowiadać, że rycerz, który go wziął w niewolę, pojechał z nim na dwór cesarski i potem z nim do dalszych krajów na południe jeździł, — a Mieszko słuchał ciekawie, wpatrując się uważnie w blade oblicze młodzieńca.
Stójgniew, który się także ciekawie przysłuchiwał, szepnął Luboniowi, że kniaź ciekawy niemieckich obrotów, pewnie syna na swój dwór zawezwie, aby mu o nich opowiadał.
Ojciec nic nie odrzekł na to, bo mu się serce ścisnęło.
Tymczasem przy stołach ochota, choć obecnością kniazia nieco hamowana, powoli coraz stawała się żwawszą. Mieszko przypatrywał się z upodobaniem wesołej drużynie, gdy w tem spostrzegł mężczyznę średniego wieku, który wstawszy już od stołu, stał nieco na uboczu pod drzewem. Zrazu, jakby go nie poznał, wlepił weń oczy i dumał, chcąc go sobie przypomnieć. Potem zwrócił się do Stojgniewa i palcem na mężczyznę wskazując, rzekł:
— Dobrosław Wiotki, albo się mylę?
— Tak, to on. Miłościwy panie — odparł Stojgniew.
— Czemu tak długo nie ukazywał się na naszym dworze, chory był, albo zdziczał w lesie?
Stojgniew schylił się i szepnął na ucho kniaziowi.
— Na Czechy jeździł, gdzie sobie na dworze królowej Drahomiry pokrewną jej pannę zeswatał... Ano, ludzie prawią, jakoby ona innej była wiary, i on może dla niej na takąż przystał.
Kniaź nie odpowiedziawszy Stojgniewowi, skinął na Dobrosława.
Był to mężczyzna w tym, co Mieszko wieku, wyrosły jak dąb, śmiałego, otwartego oblicza. Znano go jako wojaka dzielnego i człowieka zawsze mówiącego prawdę. Dobrosław na skinienie kniazia szedł śmiało, skłonił się do nóg jak należało, lecz prędko głowę podniósł i spojrzał w oczy kniaziowi.
— Gdzieżeście to samopas tak długo gościli, Dobrosławie? — zapytał Mieszko — wzywałem was na wyprawę nad Łabę i niestawiliście się.
— Darujcie, Miłościwy panie, w domu nie byłem... żony sobie szukałem... — począł otwarcie Dobrosław.
— Alboż to w domu znaleźć ją było trudno? — zapytał Mieszko.
— Miałem dwie żony od sąsiadów, obie mi pomarły, chciałem gdzieindziej szukać szczęścia...
— I kędyżeście bywali? — zapytał kniaź spokojnie.
— Zawlekłem się aż na Czechy, dwór króla Bolesława, tam żonę znalazłem.
— Cóżeście tam widzieli na tym dworze, pewnie co lepszego niż u nas? — zapytał kniaź, potrząsając głową.
Dobrosław potarł brodę z namysłem i rzekł:
— Choć Niemców tam nie widziałem żadnych, ani też niemieckiego obyczaju, a przecież wielem się od nich nauczył, Miłościwy panie, bo oni na to się do nich zbliżają, aby lepiej wiedzieli, jak się bronić przed nimi.
— A króla widzieliście — zapytał Mieszek chmurno.
— O tak, na łowy z nim jeździłem i u dworu bywałem nieraz.
— I co o nim myślicie? — spytał kniaź, mierząc oczyma Dobrosława.
Dobrosław zamyślił się na chwilę, a potem odparł, spuszczając oczy:
— Miłościwy panie, jest to mąż silny, przebiegły i władzy chciwy... lepiej go mieć druhem niż wrogiem... Tyle tylko wiem o nim.
Teraz Mieszko nie odpowiedział nic, z kubka tylko popił, patrząc na mówiącego.
— Jutro na łowy pojadę — ozwał się po namyśle, — pojedziecie i wy ze mną Dobrosławie.
Ten głowę schylił i ustąpił, a kniaź skinął na Lubonia.
— Syna mi przyślijcie na zamek do Poznania. Przy dworze chcę go mieć.
Usłyszawszy to stary pobladł, zawahał się i mimowolnie załamał ręce.
— Ah! Miłościwy Panie! Jedynak on u mnie i tyle go lat nie było.
Luboń do nóg mu się rzucić chciał, gdy Mieszko ręką go za ramię powstrzymawszy, rzekł śmiejąc się:
— Odbierać go wam nie myślę, ale opowiedzieć winien, co widział u Niemców. Na to mi jest potrzebny. Oddam go wam, nie bójcie się... Bo na co by mi się zdał zresztą, blady i słaby... nie do miecza znać urósł, albo go tam tak wycieńczyli niewolą.
Luboń westchnął.
— To też chciałem go w domu odkarmić, aby mu sił przybyło.
Mieszko nic już na to nie odpowiedział. Skinął na Stojgniewa, aby kazał osiodłać konie i z powrotem wybierać się do domu.
A jak tu przybył wesołym i dobrej myśli, dostrzegli wszyscy, iż po rozmowie z Dobrosławem i Luboniem czoło mu się zachmurzyło i usta krzywić poczęły. Może też gniewno mu było, że pięknej Różany zobaczyć nie mógł.
Gdy Mieszko powstał z siedzenia, wszyscy biesiadnicy ruszyli od stołów i z okrzykami na cześć kniazia odprowadzili go do wrót, gdzie już osiodłane konie czekały na cały orszak kniaziowski. Mieszko dosiadłszy rączego siwka, skinieniem głowy pożegnał otaczających, a do Lubonia przemówił jeszcze:
— Nie skąpcie mi syna, przyślijcie go jutro lub pojutrze. Nie obawiajcie się o niego, na moim dworze nic mu się złego nie stanie.
Gdy cały świetny orszak znikł w tumanach kurzu, stary Luboń odetchnął swobodniej. Teraz dopiero mógł z przyjaciółmi porozmawiać śmiało.
— Dobry pan — odezwał się Dobrosław — a no, patrząc nań czujesz, że to pan, choć to kmieca krew w jego żyłach płynie...
— Nie powinno też być inaczej — rzekł Luboń — bo pocóż byśmy go nad siebie wynosili, gdyby panem i wodzem być nie umiał... Niech się go ludzie boją, byle go się też lękali sąsiedzi.
— Daleko nam do tego — rzekł Dobrosław z uśmiechem — by się oni nas obawiać mieli. Dość byłoby, abyśmy się mogli przestać ich lękać... Patrzałem na nich zblizka.
Gdy przed Mieszkiem powiadał po cichu Stojgniew, że Dobrosława za wyznawcę nowej wiary miano, Włast dosłyszał słów tych i teraz, gdy Luboń do miodu i piwa gości swoich zapraszał, a Dobrosław nieco na bok ustąpił, zbliżył się ku niemu Włast i rzekł nieśmiało i cicho:
— Chciałbym pomówić z wami... chodźmy sami.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.