Tryumf śmierci (D’Annunzio, 1897)/Część trzecia/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Tryumf śmierci
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Trionfo della morte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ TRZECIA.
Pustelnia.
I.

W liście swym z 10-go maja, Hipolita pisała: „Rozporządzam nakoniec godziną swobodną, by napisać do ciebie list dłuższy. Od dziesięciu dni już szwagier mój włóczy swą boleść od hotelu do hotelu, dokoła jeziora; a my mu towarzyszymy obie, jak dusze pokutujące. Niepodobieństwem byłoby wyobrazić sobie, jak smutną jest ta pielgrzymka. Mnie już sił zbrakło; czekam na pierwszą sposobność dogodną, aby ich pożegnać. Czy odkryłeś już ową pustelnię?“ A dalej pisała: „Twoje listy wzmagają tylko niewypowiedzianie moje męczarnie. Twoja choroba dobrze mi jest znaną; i odgaduję, że brak ci słów na wypowiedzenie dręczącego cię cierpienia. Dałabym połowę krwi mojej, gdyby za tę cenę udało mi się przekonać cię bodaj raz, że jestem twoją, najzupełniej twoją, na zawsze i do śmierci. Myślę o tobie, o tobie jedynie, bezprzestannie, w każdej chwili mego życia. Zdala od ciebie, niemożliwością jest dla mnie zaznać bodaj chwilę spokoju lub zadowolenia. Wszystko wzbudza we mnie obrzydzenie, wszystko mnie gniewa... O! kiedyż danem mi będzie znaleźć się z tobą na dni całe, żyć znowu twojem życiem! Zobaczysz, że nie będę już tąż samą kobietą. Będę dobrą, czułą, słodką. Starać się będę okazać zawsze jednostajną, zawsze delikatną. Zwierzać ci będą wszystkie me myśli a ty przedemną odkryjesz twoje. Będę dla ciebie kochanką, przyjaciółką, siostrą; a jeśli uznasz mnie godną tego, będę i twoją do radczynią. Mam ja jasny sąd o sprawach i po setne razy doświadczyłam tej jasności mego sądu, który mnie nigdy w błąd nie wprowadził. Jodyną moją troską będzie podobać się tobie, nie być ci nigdy ciężarem w życiu. We mnie tyś znaleźć powinien jedynie słodycz i odpocznienie... Niemało mam wad mój drogi, ale ty mi dopomożesz do pokonania ich. Uczynisz mnie doskonałą, dla ciebie. Oczekuję od ciebie zachęty. Później, skoro już będę pewną siebie samej, powiem ci: Teraz jestem już godną ciebie; teraz mam świadomość zupełną, że jestem taką, jaką ty mnie mieć chciałeś. A i ty także z dumą myśleć będziesz, żem winna ci wszystko, że we wszystkiem jestem twoim tworem; świadomość zaś ta sprawi, że będę ściślej złączona z tobą i kochać mnie będziesz coraz, coraz więcej. Będzie to życie miłości, jakiego nie widziano jeszcze...“
W post scriptum zaś: „Posyłam ci kwiatek rododendronu, zerwany w parku na Isola Madre... Wczoraj, w kieszeni tego popielatego ubrania, które znasz dobrze, znalazłam rachunek hotelu Europejskiego, rachunek z Albano, o który cię prosiłam na pamiątkę. Nosi on datę 9-go kwietnia. Zanotowano w nim kilka koszy drzewa. Czy ty pamiętasz te wielkie ognie na kominku, co oświecały naszą miłość?... Odwagi, odwagi! Nowe gody naszej miłości są już blizkie. Za tydzień, za dziesięć dni najdalej, będę już tam, gdzie ci się podobać będzie. Byle z tobą, mniejsza o to gdzie!“




II.

I Jerzy, który w głębi duszy nie wierzył zgoła w powodzenie, ale którego szalona żądza ogarnęła znów nagle, spróbował ostatniej tej próby.
Wyjechał z Guardiagrele na wybrzeże nadmorskie, celem wyszukania pustelni. Wieś, morze, ruch, działalność fizyczna, rozmaitość wydarzeń w ciągu tej wyprawy, szczególniejszy stan jego umysłu w danej chwili, wszystkie te nowe wrażenia wstrząsnęły nim, przywróciły poniekąd równowagę i natchnęły złudną ufnością. Zdawało mu się, że uniknął cudem napadu śmiertelnej choroby, w której zajrzałby śmierci w oczy. Przez pierwsze dni, życie miało dlań ten urok dziwny i głęboki, który miewa tylko dla rekonwalescentów. Marzenie romantyczne Hipolity owiało i jego serce.
„A jeśli też uda się jej wyleczyć mnie! Na to by wyzdrowieć, potrzebaby mi było miłości zdrowej i silnej“. Unikał zajrzenia w głąb siebie samego, usuwał z pod wpływu wewnętrznego sarkazmu, który w nim wywoływały te dwie nazwy; „Na ziemi jedno jest tylko szczęście trwałe; bezpieczeństwo w posiadaniu innej istoty, bezpieczeństwo absolutne i niewzruszone. Tego szczęścia ja poszukuję. Pragnę módz powiedzieć sobie: Moja ukochana czy to obecną jest, czy nieobecną, żyje całą mną i we mnie; poddaje się z radością każdemu memu zachceniu; wola moja jest jedynem jej prawem, gdybym ją przestał kochać, umarłaby; umierając nie będzie żałowała niczego, prócz mojej miłości. Zamiast zrezygnować się na kosztowanie miłości w formie cierpienia, upierał się szukać jej w formie rozkoszy. Raz więcej jeszcze łamał i przekształcał w sobie ludzką naturę.
Odkrył poszukiwaną samotnię w San Vito, w kraju jałowców, nad brzegami Adryatyku. A była to prawdziwie idealna pustelnia: dom, zbudowany na pochyłości wybrzeża, pośród gaiku drzew pomarańczowych i oliwnych, na wprost zatoki zamkniętej dwoma wzgórzami.
Wielce prymitywną była architektura tego domku. Schody zewnętrzne prowadziły do loggii, na którą wychodziło czworo drzwi, wiodących do czterech pokoi. Każdy pokój miał naprzeciw drzwi innego w przeciwległej ścianie, okno wyglądające na gaik oliwny. Logii górnej odpowiadała loggia dolna; ale pokoje parteru, z wyjątkiem jednego, były niezamieszkałe.
Z jednej strony dom przytykał do rudery, którą zamieszkiwali wieśniacy, właściciele całej posiadłości. Dwa dęby olbrzymie, które pochylił wiekuisty powiew mistrala, zgięte po nad wzgórzem, ocieniały dziedziniec i okrywały kamienne stoły, dogodne do spożywania na nich obiadu w letnią pogodę. Dziedziniec ten był otoczony balustradą kamienną, po nad którą zwieszały się gałęzie akacyi, obciążone wonnemi gronami kwiecia, rysując na tle morza delikatne, pełne elegancyi kontury swych liści.
Domek ten wyłącznie przeznaczony był na wynajmowanie go cudzoziemcom, którzy tu zamieszkiwali zawsze w porze kąpielowej, zwyczajem, uprawianym zwykle przez wieśniaków z okolic San-Vito. Dokoła oprócz zamku odległego o dwie mile, była tu niemal zupełna samotnia. Każde z dwu wzgórzy przebite było tunelem, których rozwarte czeluście widać było z okien domku. Droga żelazna biegła od jednego do drugiego w linii prostej, wzdłuż wybrzeża, na przestrzeni pięciu czy sześciuset metrów. Na najdalej wysuniętym krańcu prawego przedgórza, na ławicy widniał Trabocco, szczególniejsza maszyna rybołówcza, zbudowana cała z belek i desek, podobna do olbrzymiego potwornego pająka.
Lokator po sezonie letnim, musiał oczywiście być tu przyjmowanym jak nadspodziewane i nadzwyczajne jakieś szczęście.
Głowa rodziny, starzec, rzekł:
— Dom jest już twoim.
Nie chciał wymienić ceny, za jaką go oddaje a odpowiedział tylko:
— Dasz ile zechcesz i kiedy ci się będzie podobało, skoro będziesz zadowolony.
Wymawiając serdeczne te zapewnienia, przypatrywał się równocześnie lokatorowi tak badawczem okiem, że tenże doznał pewnego zakłopotania i ździwiony był tem zbyt przenikliwem spojrzeniem. Stary był jednookim, czaszkę miał całkiem niemał wyłysiałą z dwoma kępkami rzadkiemi włosów siwych na skroniach, z brodą wygoloną, ciało zaś miał naprzód całe podane na podstawie nóg krzywych. Członki powykręcane, niekształtne od ciężkiej pracy, od pracy przy pługu, od której występuje wypukłość prawego ramienia i zaklęsa klatka piersiowa; od pracy u kosy, która znagla do rozsuwania kolan; od pracy pielenia, która zgina postać we dwoje; od wszystkich tych prac cierpliwych a powolnych rolnictwa.
— Dasz co zechcesz.
Zwęszył już w tym ujmującym młodzieńcu, z miną nieco roztargnioną, wspaniałomyślnego wielkiego pana, niedoświadczonego, nie troszczącego się o pieniądz. Wiedział dobrze, że wspaniałomyślność gościa przyniesie mu znacznie większą korzyść, niż własne, wyraźnie postawione żądanie.
Jerzy pytał:
— Czy to miejscowość spokojna, gdzie nikt nie przychodzi i nie ma hałasów?
Starzec ukazał morze i uśmiechnął się:
— Patrzaj; nic nad nie słyszeć nie będziesz.
I dodał:
— A czasami jeszcze i łoskot warsztatu. Ale teraz Kandya nie zajmuje się już tkactwem.
I uśmiechnął się, ukazując na progu zarumienioną synowę. Była ona ciężarną, mocno już zgrubiałą w stanie, blondynką o jasnej karnacyi i twarzy, pokrytej piegami. Oczy miała szare, szerokie, z pożyłkowaną, tęczówką jak agaty. W uszach miała ciężkie koła złote a na piersi presentose wielką gwiazdę filigranową z dwoma sercami w pośrodku. Na progu, u jej boku, stała dziesięcioletnia dziewczynka, również jasnowłosa, z wyrazem łagodności na twarzy.
— Tego dzieciaka — mówił stary — choć przyłóż do rany, takie to dobre i ciche. Prócz nas i Albadory nie ma tu już nikogo!
Obrócił się w stronę gaiku i począł wołać:
— Albadora! Albado!
Potem zwracając się do dziewczynki:
— Helenko, idźże ją zawołać.
Helenka zniknęła.
— Dwadzieścia dwoje dzieci! — zawołał stary. — Albadora obdarzyła mnie dwudziestu dwojgiem, sześciu chłopcami i szesnastu córkami. Straciłem trzech chłopców i siedem córek. Dziewięć pozostałych wyszły za mąż! Jeden z moich chłopców wyemigrował do Ameryki; drugi osiadł w Tocco i pracuje w kopalniach nafty; najmłodszy, ten który ożenił się z Kandyą, ma miejsce przy kolei i przyjeżdża tylko co dwa tygodnie. My pozostaliśmy sami. Ach, panie, słusznie mówią, że jeden ojciec utrzymać może choćby i sto dzieci a sto dzieci nie utrzyma jednego ojca.
Siedmdziesięcioletnia Cybela, ukazała się, niosąc w fartuchu kupę ślimaków ziemnych, masę rozmazaną i lepką, z pośród której sterczały długie macki. Była to kobieta wysokiego wzrostu, ale przygarbiona, wychudła, złamana znać zmęczeniem i przebytemi połogami, wyczerpana słabościami, z małą głową pomarszczoną jak uwiędło jabłko, osadzoną na szyi pooranej, obwisłej. W fartuchu ślimaki zlepiały się, skręcały, mrowiły jeden na drugim, zielonkowate, żółtawe, białawe, okryte pianą, połyskujące blademi tęczowemi odblaskami. Jeden z nich wypełzł jej aż na wierzch ręki.
Stary oznajmił:
— Ten pan chce od nas odnająć dom, od dziś zaraz.
— Niech cię Bóg błogosławi! — zawołała.
I z miną nieco głupawą ale i dobroduszną, zbliżyła się do Jerzego, przypatrując mu się przymróżonemi oczyma, osadzonemi gdzieś głęboko, zagasłem i niemal.
Potem dodała.
— Pan Jezus chyba wraca na ziemię. Niech cię Bóg błogosławił Obyś żył póki tylko stanie na ziemi chleba i wina! Obyś stał się wielkim jak słońce!
I wyszła żywym krokiem przez te drzwi, któremi poniesiono do chrztu dwadzieścioro dwoje jej dzieci.
Stary ozwał się do Jerzego:
— Nazywam się Cola z Cinzio; ale ponieważ ojcu nadano przydomek Sciampagne, wszyscy nazywają mnie Cola Sciampagne. Chodź obejrzeć ogród.
Jerzy poszedł za wieśniakiem.
— Urodzaj będziemy mieć, jak się zdaje, tego roku.
Stary, idąc przodem, chwalił uprawę i przez nawyknienie rolnika, zestarzałego wśród roli i jej owoców, wyprowadzał prognostyki. Ogród był bujny i zdał się zawierać wszystkie dary obfitości. Pomarańczowe drzewa lały fale woni takie, że powietrze chwilami zdało się mieć jakiś smak słodki i silny jak szlachetne wino. Inne drzewa owocowe nie miały już kwiecia, ale nieprzeliczone ich owoce zwieszały się na gałązkach, kołysane powiewem niebieskim.
Jerzemu przyszło na myśl: „Może to właśnie byłoby wyższem, górniejszem życiem: wolność bezgraniczna; samotność szlachetna i bujna, która owionie mnie najgorętszemi swemi wyziewami; chodzić pośród istot roślinnych, jakby się żyło wśród inteligentnych stworzeń; odgadywać myśl ich utajoną, odgadywać nieme uczucie, co krąży pod ich korą; przystosowywać się kolejno do każdej z tych dusz bezwłasnowolnych, do każdej z tych dusz prostych a silnych; podziwiać naturę z taką ciągłością uwagi, by mi się udało w własnej mej osobie odtworzyć drgania harmonijne całego stworzenia; nakoniec przez moralną metamorfozę idealną identyfikować siebie z silnie zbudowanem drzewem, którego korzenie pochłaniają niewidzialny ferment podziemny, z którego wierzchołek naśladuje swym szumem odgłosy morza. Nie byłożby to rzeczywiście życiem górniejszem?“ Na widok bujności wiośnianej, która przetwarzała okoliczne miejsca, dozwolił, by zawładnęło nim jakieś dziwne upojenie. Okropne wszakże nawyknienie do kontradykcyi przecięło nagle to uniesienie, zwróciło go ku dawnym myślom, przeciwstawiło rzeczywistość marzeniu, „Nie ma żadnego związku między nami a przyrodą. Mamy tylko pojęcie niedokładne jej zewnętrznych kształtów. Niepodobna jest, aby człowiek wchodził w związek z przedmiotami. Człowiek ma władzę wlewania w rzeczy własnej swej treści, ale nie odbiera w zamian od nich nic nigdy. Morze nie będzie miało dlań nigdy zrozumiałego języka. Ziemia nie odsłoni mu nigdy swych tajemnic. Człowiek może czuć dokładnie całą krew swą, krążącą w fibrach drzewa, ale drzewo nigdy nie użyczy mu żadnej kropli swych soków życiowych“.
Stary jednooki wieśniak mówił, ukazując palcem ten lub ów dziw bujnej wegetacyi.
— Stajnia pełna gnoju, sprawia daleko więcej cudów niż kościół, pełen świętych.
Mówił ukazując palcem w końcu ogrodu zagon kwitnącej fasoli:
— Fasola to forpoczta i szpieg całego roku.
Wietrzyk poruszał całym zagonem, zaledwie widocznie. Drobne listki szarawo-zielone poruszały się pod kwieciem białem, ponsowem lub błękitnem. Każdy kwiat zdawał się wpół rozchylonemi usty i miał dwie plamki czarne niby oczy. U tych, które nie były jeszcze całkowicie rozwinięte, górne listki pokrywały nieco plamki jak blade powieki na źrenicach w bok patrzących. Drżenie wszystkich tych kwiatów, opatrzonych w oczy, miało dziwnie zwierzęcy wyraz, pociągający nieopisanie.
Jerzy myślał: „Jakże Hipolita będzie tu szczęśliwą! Ma ona gust rozwinięty dla wszystkich skromnych powabów przyrody. Przypominam sobie jej okrzyki zachwytu i radości, ilekroć odkryła nową jakąś, nieznaną sobie roślinę, kwiat jakiś, listek, jagodę innego kształtu, dziwaczny owad, cień oryginalny, refleks“. Przedstawił ją sobie zwinną i żwawą w pełnych wdzięku pozach pośród zieleni. I nagły niepokój go przejął: niepokój odzyskania jej, posiadania całej zupełnie, niepodzielnie, żądza, by go ukochała niezmiernie, by obdarzała go w każdej sekundzie nową rozkoszą. „Oczy jej pełne zawsze będą mnie. Wszystkie jej zmysły zostaną zamknięte na wszelkie wrażenia, które nie będą pochodzić odemnie. Mój głos wydawać jej się będzie rozkoszniejszym, niż wszelki dźwięk inny“. Nagle potęga miłości wydała mu się nieograniczoną.
Kiedy powrócił, wchodząc napowrót po schodach pustelni, zdawało mu się, że serce mu pęknie pod naciskiem wzrastającej w ciąż trwogi. Przybywszy do loggii ogarnął krajobraz wzrokiem upojonym. W głębokiem wzruszeniu czuł, że w tej chwili słońce prawdziwie świeciło w głębi jego serca.
Morze poruszane rytmicznym i bezprzestannym dreszczem, odbijające szczęście rozlane na niebie, zdawało się wzajem słać toż samo szczęście w miryadach niegasnących uśmiechów. Po przez kryształ powietrza, wszystko, co odległe, rysowało się wyraźnie: szczyt Vaste, góra Gargan, wyspy Tremiti, na prawo; przylądek More, Nicchiola, przylądek Ortone — podobne były do płomiennego azyatyckiego miasta na wybrzeżu Palestyny, odcinającego się na lazurze w liniach równoległych, bez minaretów. Ten łańcuch przedgórzy i zatok w półksiężyc zagięty, podsuwał wyobraźni myśl o szeregu ofiarnych czar, każde naczynie bowiem, błyszczało w górze skarbem złotych zbóż. Jałowce rozciągały złoty płaszcz swój na całe wybrzeże. Z każdego krzaka wznosił się w górę obłoczek gęsty wyziewów, niby z kadzielnicy. Powietrze, którem się oddychało, było tak rozkosznem, jak haust nektaru.




III.

Przez pierwsze dni Jerzy zwrócił wszystkie starania ku przyozdobieniu tego domku, który miał zamknąć niezadługo nowe życie, w całym jego wielkim spokoju; i do pomocy w tych przygotowaniach, wziął sobie Colę Sciampagne, który, jak się zdawało, wprawnym był we wszystkie rzemiosła. Na świeżym tynku wypisał ostrzem trzciny tę starą dewizę, którą podyktowało złudzenie: Parva domus, magna ąuies. I dopatrzył się przepowiedni pomyślnej nawet w trzech ziarnkach groszku, zasianych przez wiatr w szczelinie ram okna.
Ale kiedy wszystko było już gotowe i kiedy minął już pierwszy zapał złudny, poczuł w głębi siebie samego niepokój, niezadowolenie i tę nieubłaganą męczarnię, której rzeczywista przyczyna była mu nieznaną; czuł niejasno, że i na ten raz jeszcze los pchnął go na drogę pochyłą i zgubną. Wydało mu się, że z innego domu, z innych ust dobiega doń głos wzywający go i czyniący mu wyrzuty. W duszy jego ożyła rozdzierająca chwila pożegnań, bez łez a przecież tak okrutnych, kiedy to kłamał przez poczucie wstydu, czytając w zmęczonych oczach zawiedzionej matki to do zbytku smutne pytanie: „Dla kogo mnie opuszczasz?”
Czy to nie owo nieme pytanie właśnie, niepamięć rumieńca tego i tego kłamstwa były powodem jego niepokoju, niezadowolenia z siebie i udręczeń, w chwili, w której wstępował w nowe życie? I co tu zrobić, by zagłuszyć ten głos? Jakiem zgłuszyć go upojeniem?
Nie śmiał szukać odpowiedzi. Mimo niepokoju głębokiego, pragnął wierzyć jeszcze w przyrzeczenia tej, co miała przybyć; spodziewał się, że będzie mógł jeszcze przyznać swemu uczuciu doniosłe, moralne znaczenie. Alboż nie było w nim więcej chęci życia, nadania wszystkim siłom swej natury równomiernego rozwoju, tego pragnienia, by módz czuć całkowicie i harmonijnie? Miłość dokonywała nakoniec cudu; odnajdował nareszcie w niej pełnię swego człowieczeństwa, okaleczałego, skarlałego, przez tyle nędz różnych.
Temi nadziejami i temi nieokreślonemi postanowieniami usiłował zażegnać wyrzuty sumienia; po nad wszystkie inne uczucia jednak, w obec obrazu tej kobiety, występowała zawsze, przed innemi fizyczna żądza. Na przekór wszelkim aspiracyom platonicznym, nie mógł dopatrzyć się w miłości nic więcej nad sprawy czysto zmysłowe, nie mógł wyobrazić sobie przyszłego życia inaczej, tylko jako szereg długi rozkoszy już zaznanych. W tej samotności błogiej, w towarzystwie tej kobiety namiętnej, jakież mógł tutaj wieść życie, jeśli nie życie lenistwa i rozkoszy?
I wszystkie minione smutki powróciły do jego umysłu, wraz z wszystkiem i bolesnemi obrazami: twarz zmieniona matki, jej oczy zapuchłe, zaczerwienione, wypalone łzami; uśmiech łagodny i rozdzierający Krystyny; wielka głowa słabowitego dziecka, wiecznie pochylona na pierś, której brakło oddechu; trupia twarz biednej żarłocznej idyotki...
A znużone oczy matki pytały: „Dla kogo mnie opuszczasz?“




IV.

Było popołudnie. Jerzy szedł ścieżyną skalista, która w górę, licznemi zakręty, prowadziła na szczyt Vaste, brzegiem morza. Patrzał przed siebie i dokoła z ciekawością czujną, niemal z wysiłkiem uwagi, jak gdyby chciał pochwycić myśl jakąś ciemną, którą wyrażały te proste linie, lub odgadnąć jakąś niepochwytną tajemnicę.
W jednym załomie wzgórza, biegnącego nad morzem, woda strumienia, wypływająca z rodzaju małego akwaduktu, utworzonego z pni wyżłobionych, podtrzymywanych ściętemi drzewami, przerzynała dolinę od jednego do drugiego brzegu. Tu i owdzie rowki przechodziły aż do ziemi urodzajnej a nad niemi kępki blado lila kwiatów chwiały się w wietrzyku z wdziękiem powiewnym. Wszystkie te proste widoczki, zdało się, że oddychają życiem utajonem a głębokiem.
I cały zbytek wody ściekał i staczał się po pochyłości ku piaszczystemu nadbrzeżu, łącząc się pod małym mostkiem. W cieniu jego arkady, kilka kobiet prało bieliznę a ruchy ich odbijały się w wodzie niby w ruchomem zwierciadle. Na płaszczyźnie rozciągnięta bielizna olśniewała białością. Jakiś człowiek szedł kolejowym plantem, boso, niosąc na ramienia przewieszone na kiju obuwie. Przed domkiem kolejowego dróżnika, stała kobieta, szybkim ruchem wysypując jakieś resztki z koszyka. Dwie dziewczynki, obciążone bielizną, biegły na wyścigi z śmiechem. Stara kobieta rozwieszała na żerdzi motki przędzy ufarbowanej na niebiesko.
Dalej, na spadzistości, biegnącej brzegiem ścieżyny, drobne muszle tworzyły białe plamy, wątłe roślinki drżały w wietrze. Znać było jeszcze ślady łopaty, która poczęła kopać grunt płowy. Z wysokości, w miejscu, gdzie ziemia obsunęła się widocznie, zwieszał się zwój korzeni uschłych, tak lekkich jak szkielet węża.
W oddali widać było folwarki, z dworkiem, gdzie na szczycie dachu widniały ozdoby fajansowe. Schody zewnętrzne prowadziły do krytej galeryi. W górze schodów, dwie kobiety przędły a w słońcu kądziel ich miała złotawe odblaski. Słychać było szczęk tkackiego warsztatu. Przez okno widoczną była postać tkaczki i ruch jej rytmiczny, kiedy rzucała czółenka. Na sąsiadującym boisku, leżał wół siwy, olbrzymiej postaci, który wstrząsał uszami i ogonem, spokojnie, bez ustanku, oganiając się od much. Dokoła niego grzebały kury.
Nieco dalej inny strumyk przerzynał ścieżkę: wesoły, uśmiechnięty zda się, pomarszczony falami, swywolny i przezroczy.
A jeszcze dalej, przed innym znów domkiem, widać było ogród, pogrążony w milczeniu, pełen gęstwy laurów, ogrodzony ze wszech stron. Gałązki cienkie i proste wznosiły się w górę nieruchome z koroną błyszczącego liścia. Jeden z tych laurów, najrozłożystszy, o pniu najgrubszym, opłotły zakochane powoje, odniósłszy tryumf nad ponurym kolorytem drzewa, delikatnością kwiatów śnieżystych, świeżością weselnej swej woni. Pod nim ziemia, zdało się, świeżo była wzruszoną. W jednym rogu ustawiony krzyż czarny piętnował szczelnie zamknięty, milczący przybytek owym rodzajem pełnego rezygnacyi smutku, co panuje na cmentarzach. W końcu ścieżki widać było schody, w połowie oblane słońcem, do połowy tonące w cieniu, po których dochodziło się do drzwi uchylonych, przysłoniętych dwoma ubłogosławionemi gałązkami z oliwnego drzewa, zawieszonemi nad architrawem. W dole, na ostatnim stopniu schodów, drzemał siedzący starzec, z odkrytą głową, z brodą pochyloną na piersi i rękoma złożonemi na kolanach; słońce za chwilę już miało dosięgnąć czcigodnego jego czoła. Z góry, przez uchylone drzwi, jakby przez życzliwość dla tego snu sędziwego dochodził równy odgłos poruszanej kołyski i rytm jednostajnej, nuconej piosenki.
Wszystkie te proste obrazki, zdało się, że oddychają życiem utajonem a głębokiem.




V.

Hipolita doniosła, że stosownie do swego przyrzeczenia przybędzie do San-Vito we wtorek dwudziestego maja pociągiem bezpośrednim około pierwszej z południa.
Było to za dwa dni. Jerzy napisał do niej: „Przybywaj, przybywaj! Oczekuję cię i nigdy chyba oczekiwanie nie było szaleńszem. Każda minuta upływająca jest niepowetowanie straconą dla mego szczęścia. Przybywaj. Wszystko jest gotowe. Albo raczej nie; nic nie jest gotowe prócz mego pragnienia. Trzeba, kochana moja, żebyś się uzbroiła w cierpliwość i wyrozumienie niewyczerpane; bo w tej samotności dzikiej i niedostępnej zbywać ci będzie na wszelkich wygodach życia. O, jakże okropnie niedostępnej! Wyobraź sobie, moja droga, że od dworca San-Vito do Pustelni jest przeszło trzy kwadranse drogi; i chcąc przebyć tę przestrzeń, jedynym sposobem jest odbyć ją pieszo po ścieżce wyciętej w granicie, cyplem góry po nad morzem. Nie zapomnij zabrać mocnych bucików i olbrzymiej parasolki. Co do sukien, nie trzeba ich przywozić wiele: kilka jasnych, wesołych i trwałych ubiorów na nasze spacery poranne, to ci wystarczy. Nie zapomnij kąpielowego kostiumu...
„List obecny jest ostatnim jaki do ciebie piszę. Otrzymasz go na parę godzin zaledwie przed odjazdem. Piszę go w bibliotece, pokoju, w którym leżą stosy książek, których nie będziemy czytać zgoła. Popołudnie jest jasne, białe niemal, a morze rozsiewa dokoła nieskończoną jednostajność. O, gdybyś tu była ze mną!... Dzisiejszego wieczora spędzę długą noc w pustelni i spędzę ją sam. Gdybyś widziała to łóżko! Jest to łóżko wieśniacze monumentalny ołtarz hymenu, szerokie jak płaszczyzna, głębokie jak sen sprawiedliwego: Thalamus talamorum! Materace zawierają wełnę całej trzody, siennik — cały zbiór liści kukurydzowego pola. Te rzeczy tak czyste, czyliż dziś mogą mieć przeczucie nagości?...
„Żegnaj, żegnaj. Jakże te godziny wloką się bez końca! Nie pojmuję, kto to śmiał twierdzić, że czas ma skrzydła? Niewiem co dałbym za to, żeby usnąć w tem znużeniu denerwującem i nie obudzić się aż we wtorek o świcie. Ale nie będę mógł usnąć. Ja także zabiłem sen, bezustannie jedną mam wizyę, widzę wciąż twoje usta...“




VI.

Od kilku dni rozkoszne wizje prześladowały go bez przerwy. Żądze budziły się w nim z gwałtownością niesłychaną. Dość było ciepłego podmuchu, woni, jakiegokolwiek zetknięcia, nic nieznaczącej drobnostki, aby zmienić całą jego istotę, nabawić osłabienia, rozpalić twarz płomieniem, przyśpieszyć pulsacyę arteryj, wtrącić go w niepokój blizki szału.
W głębi swej natury, nosił on zarody odziedziczone po ojcu. On, istota nawskroś myśląca i uczuciowa, w ciele nosił dziedzictwo tego zezwierzęconego człowieka. Ale w nim instynkt stawał się namiętnością a zmysłowość przybierała niemal chorobliwe formy. Świadomość tego, dręczyła go jak jakaś haniebna choroba; bał się tych gorączek, które chwytały go niespodziewanie i trawiły nędznie a pozostawiały go spodlonym, oschłym, niezdolnym do myślenia. Uniesienia te sprawiały mu przykrość, jakby jakieś poniżenie. Niektóre nagłe napady brutalności, podobne do huraganu, opustoszały mu umysł, zamykały wszystkie źródła wewnętrzne, otwierały wszystkie bolesne blizny, których długo potem nie mógł zagoić.
O świcie, uroczystego dnia, budząc się po kilku godzinach niespokojnego półsnu, myślał z dreszczem wszystkich swych nerwów: „Ona przybywa dzisiaj! Dzisiaj, w dzisiejszem świetle, moje oczy ją zobaczą! Ujmę ją w moje ramiona! Wydaje mi się niemal, że po raz pierwszy ją posiądę; doznaję uczucia, jakbym z tego mógł umrzeć“. Wizya wywołana wstrząsnęła nim tak silnie i gwałtownie, że drgnął cały od stóp do głowy, jakby pod wpływem iskry elektrycznej. Był to ten sam straszliwy objaw fizyczny, wobec tyranii którego czuł się zawsze bezsilnym. Wszelka świadomość siebie ustawała pod władzą absolutną żądzy. Raz jeszcze niepowściągliwość dziedziczna wybuchała niepokonanym szałem u tego pełnego delikatności kochanka, który z upodobaniem zwał siostrą swoją ukochaną i który tak łaknął duchowego związku. Podziwiał w myśli wszystkie wdzięki swej kochanki i każdy kontur, oglądany po przez ten płomień krwi przybierał dla niego wspaniałość promienną, fantastyczną, niemal nadludzką. Podziwiał w duchu cały urok swej kochanki; i każda poza nabierała dlań czaru rozkosznego niezmiernej potęgi. W niej wszystko było światłem, wonią, rytmem.
Tę zachwycającą istotę on posiadał, on, on sam jeden wyłącznie... Ale nagle, jak dym wydziela się z nieczystego płomienia, myśl zazdrosna powstała z jego żądzy. Aby rozproszyć niepokój, który w nim wzrastał, wyskoczył z łóżka.
U okna, w zmierzchu porannym, gałązki drzew oliwnych poruszały się zaledwie dostrzegalnem falowaniem, blade, mieniące się szarym i białym kolorem. Po nad głuchą monotonią morza, unosił się w powietrzu świergot wróbli, cichy jeszcze. W oborze jagnię pobekiwało nieśmiało.
Wyszedł na loggię, pokrzepiony wzmacniającą kąpielą i pił chciwie poranne powietrze, pełne wonnych wyziewów, płuca jego rozszerzały się; myśli przybrały bystrzejszy, zwinniejszy charakter, zwrócone wyłącznie do oczekiwanej kobiety; napływem młodości zadrżało mu serce; przed nim jaśniało poczynające się słońce, czyste, proste, bez przysłaniających je obłoków, bez tajemnic. Na morzu osrebrzonem wznosiła się twarz różowa o wyraźnych prawie konturach, odcinających się nieomal jak kontury tarczy metalowej, wyszłej wprost od płatnerza.
Cola Sciampagne, zajęty porządkowaniem dziedzińca, zawołał nań:
— Dziś wielkie święto. Pani przyjeżdża. Zboże kłosi się, nie czekając Wniebowstąpienia.
Jerzy uśmiechnął się na te słowa starca i spytał:
— Czy pomyśleliście już o kobietach do narwania kwiatów jałowcu? Trzeba niemi wysypać całą drogę.
Stary żachnął się niecierpliwie, jakby na znak, że nie potrzebuje przypomnienia.
— Zamówiłem już ich pięć!
I wymienił ich imiona, dodając zawsze miejscowości, w których mieszkały młode dziewczęta.
Te imiona wymawiane przejęły Jerzego nagłą radością. Wydało mu się, że wszystkie duchy wiosenne wstępują w jego serce, że fala świeżej jakiejś poezyi je zalewa. Czyż owe dziewice nie zstępowały, zda się z jakiejś baśni po to, by usłać kwiatami drogę pod stopy rzymianki?
Oddał się całkowicie trwożnej radości oczekiwania. Zeszedł na dół i począł badać gospodarza:
— Gdzież poszły po jałowiec?
— Tam na górę — odpowiedział Cola, ukazując widniejące wzgórze. — Dotrzesz do nich, kierując się ich śpiewem.
W samej rzeczy z pewnemi przerwami słychać było śpiew kobiecy, dochodzący od strony nadbrzeża. Jerzy puścił się po pochyłości na wyszukanie śpiewaczek. Skalista ścieżka wiła się wężowato wśród lasku młodej dębiny. W niektórych miejscach dzieliła się ona na liczne drobne dróżki, których końca nie można było dopatrzeć a wązkie rowki wyżłobień między gęstwiną, poprzerzynane niezliczonemi korzeniami, pełzającemi po ziemi, tworzyły rodzaj labiryntu górzystego, pośród którego świergotały wróble i gwizdały kosy. Jerzy, kierowany podwójnym tropem, śpiewu i zapachu, nie błąkał się. Odnalazł niebawem pole jałowcowe.
Była to płaszczyzna, na której jałowce kwitły tak obficie, że zdala przedstawiała się oczom jak by okryta obszernym płaszczem żółtego kwiecia, szafranowego koloru, pełnego blasków. Pięć dziewcząt rwało ukwiecone gałęzie, napełniając niemi kosze, przy czem śpiewały. Śpiewały donośnie doskonałym akordem tercyi i kwinty. Ile kroć dochodziły do powtarzającej się zwrotki prostowały pierś, podnosiły głowę z ponad krzaków, aby swobodniej wypuścić nutę i wytrzymywały ją długo, spoglądając sobie w oczy, wyciągnąwszy przed siebie pełne kwiatów ręce.
Na widok nieznajomego, przerwały śpiew i pochyliły się nad krzewami. Niezręcznie tłumione śmiechy pobiegły echem po żółtym kobiercu. Jerzy począł wypytywać:
— Któraż tu z was jest Fayetta?
Jedna z dziewcząt, brunatna jak oliwka, podniosła się z ziemi, by odpowiedzieć, ździwiona, niemal wylękła:
— To ja, panie.
— Więc to z ciebie najlepsza śpiewaczka w całem San Vito?
— Nie, panie. To nieprawda.
— To prawda, to prawda! — krzyczały wszystkie jej towarzyszki. — Każ jej pan zaśpiewać, to się sam przekonasz.
— Nie, proszę pana, ja śpiewać nie umiem.
Broniła się ze śmiechem, zarumieniona cała; a kiedy jej towarzyszki nacierały na nią natarczywie, gniotła zaambarasowana fartuszek w ręku. Była to nizka, drobna, ale kształtna dziewczyna, o piersi szerokiej i bujnej, rozwiniętej przez pieśni. Włosy wiły się jej fantastycznie, brwi miała gęste, nosek drobny, głowę nieco hardo wzniesioną.
Po niejakiem wzdraganiu, zgodziła się wreszcie. Towarzyszki, ująwszy się za ręce, otoczyły ją kołem. Od pasa tonęły w powodzi kwiecistej, wśród brzęku pszczół pilnie pracujących.
Fayetta rozpoczęła, z początku niepewnym głosem; po chwili wszakże, wraz z każdą nutą głos jej nabierał pewności. Był to głos czysty, dźwięczny, płynący jak potok, krystaliczny jak źródło. Śpiewała pieśń, której końcową zwrotkę powtarzały towarzyszki chórem. Przeciągały one finalną nutę unisonem, ściskając usta, by ton płynął jednolitą tylko śpiewu falą a fala ta chwiała się w świetle z powolnością kadencyi kościelnej.
Favetta śpiewała:

Wszystkie źródła wyschły
Moja miłość kona z pragnienia
Trom lari lira
Niech żyje miłość!
O miłości! mnie pali, pali pragnienie
Gdzież ta woda, którą mi przynosisz?
Trom lari, lira
Niech żyje miłość!

A towarzyszki jej powtarzały:

Niech żyje miłość!

Ten hołd maja składany miłości, płynący i piersi, które jej może nie zaznały nigdy jeszcze, które nigdy być może nie miały poznać całego jej istotnego smutku, brzmiał w uszach Jerzego jak dobra wróżba. Dziewczęta, kwiaty, las, morze, wszystkie te wolne, nieskrępowane i bezświadome istności, które dokoła niego oddychały rozkoszą życia, wszystko to pieściło jego duszę, głuszyło, usypiało w nim zwykłe poczucie samego siebie, dawało mu wrażenie wzrastające, harmonijne i rytmiczne jakiejś nowej zdolności, któraby się w nim obudziła zwolna, w głębi gdzieś treści jego ducha i która pojawiała się w sposób bardzo nieokreślony, niby rodzaj wizyi niejasnej, boskiej jakiejś tajemnicy. Był to czar ulotny, stan ducha tak wyjątkowy i tak niepojęty, że nie mógł nawet pochwycić jego cienia.
Śpiewaczki ukazały mu kosze napełnione: stos kwiatów wilgotnych od rosy. Favetta zaś spytała:
— Czy to wystarczy?
— Nie, nie, to nie wystarczy. Rwijcie dalej Trzeba usłać kwiatami całą drogę od Trabocco aż do domu. Trzeba wysypać schody, loggię...
— A co będzie na Wniebowstąpienie? Więc nie chcesz już zostawić ani jednego kwiatka dla Pana Jezusa?




VII.

Przybyła. Przeszła po kwiatach jak Madonna, od której cuda oczekują; przeszła po kobiercu kwiatów. Przybyła, przybyła nareszcie! Przestąpiła próg nakoniec!
A teraz zmęczona, szczęśliwa, podawała ustom kochanka twarz całą, skąpaną w łzach, bez słowa, z gestem niewypowiedzianego poddania się. Zdrożona, szczęśliwa, płakała i uśmiechała się na przemiany, pod ulewą pocałunków swego ukochanego. Co ją obchodziły wspomnienia tego czasu, w którym on z nią nie był? Co obchodziły. kłopoty, zmartwienia, niepokoje, walki rozdzierające przeciw nieubłaganej prozie życia? Czemże były wszystkie zniechęcenia i wszystkie zwątpienia, w porównaniu z tą najwyższą słodyczą? Żyła, oddychała w uścisku kochanka; czuła się nieskończenie kochaną. Wszystko inne rozpraszało się gdzieś, niknęło, zapadało w nicość, zdało się nie istnieć nigdy.
— O, Hipolito, Hipolito, duszo mojej duszy! Jakże, ach jakże ja cię pragnąłem! I jesteś wreszcie! I teraz będziesz ze mną przez cały szereg dni długich, długich, nie będziesz mnie opuszczała ani na chwilę, nieprawdaż? Nim mnie porzucisz, zadasz mi śmierć!...
I całował ją w usta, w policzki, po szyi, oczach, nienasycony, wstrząsany głębokim dreszczem za każdym razem, ilekroć usta jego natrafiły na łzę. Te łzy, ten uśmiech, ten rozpromieniony wyraz szczęścia na twarzy, przygnębionej zmęczeniem, myśl, że ta kobieta nie zawahała się ani na sekundę, by przybyć na jego wezwanie, myśl, że przybyła doń z bardzo daleka i że po wycieńczającej podróży, płakała teraz pod wpływem jego pocałunków, nie mogąc wymówić i słowa, bo miała do zbytku przepełnione serce — wszystko to wysubtelniało jego wrażenia, odejmowała żądzy nieczysty jej charakter, darzyło wzruszeniem nieomal przeczystej miłości, podnosiło duszę nad zwykłe poziomy.
Wyjmując długą szpilkę, co przytwierdzała jej kapelusz i zdejmując z niego woalkę, wymówił:
— Jak ty musisz być zmęczona, biedna moja Hipolito! Takaś blada, taka bardzo blada!
Podniosła woalkę na czoło; miała na sobie jeszcze płaszczyk podróżny i rękawiczki. Zdjął woalkę i kapelusz, dobrze znanym sobie ruchem. Piękna, czarna główka ukazała się z pod niego, oswobodzona, w prostej tej fryzurze, która tworzyła rodzaj hełmu z włosów, ściśle przylegającego do głowy, nie psującego bynajmniej czystości i elegancyi linij smukłych tylnej jej części a odsłaniającego kark w zupełności.
Miała na sobie krezę z białej koronki i wązką czarną aksamitkę na szyi, która odcinała się z wytworną gwałtownością od bladości skóry. Z po za rozchylonego płaszczyka, widać było suknię z cienkiego sukienka w białe i czarne wązkie paski, zlewające się w jeden ton szary; suknię z Albano, tak pamiętną. Wiała od niej słaba woń fiołków, woń tak mu dobrze znana.
Usta Jerzego stawały się coraz płomienniejsze i jak ona zwykła była mawiać, coraz żarłoczniejsze. Przerwał sobie, zdjął z niej płaszczyk; dopomógł zdjąć rękawiczki; ujął obnażone jej dłonie, by je sobie przycisnąć do skroni, w szalonem pragnieniu pieszczoty. I Hipolita, ująwszy tak jego skronie, pociągnęła go ku sobie, ogarnęła długą pieszczotą, obiegła całą twarz ustami, które zesłabłe a gorące, prześlizgiwały się w wielokrotnym pocałunku. Jerzy odnajdował teraz te uwielbione, nieporównane usta, które po tylekroć zdawało mu się, że czuje jak się kładą na jego duszy, darząc rozkoszą, co przechodzi już wrażliwość zmysłów a udziela się jakiemuś nadczułemu żywiołowi wewnętrznej istoty.
— Zabijasz mnie — szepnął, drżąc jak pęk strun napiętych a każdy włos jego, u osady, przejmował chłód przenikliwy, który kolejno przenikał każdy kręg z osobna, dochodząc go aż do szpiku.
I w głębi samego siebie dojrzał nieledwie dostrzegalne drgniecie tej instynktownej trwogi, którą już spostrzegał w innych okolicznościach.
Hipolita odezwała się wreszcie:
— Teraz cię pozostawię — rzekła. — Gdzież jest... mój pokój? Och, Jerzy, jak nam tu będzie dobrze!
Powiodła dokoła wzrokiem, uśmiechniona. Postąpiła kilka kroków ku progowi, pochyliła się, by podnieść garstkę kwiatów jałowcu, wciągnęła woń ich z lubością. Czuła się wciąż jeszcze głęboko wzruszoną i jakby upojoną tym hołdem monarszym, tem świeżem kwieciem, które Jerzy rzucił pod jej stopy. Nie byłże to sen? Byłaż to ona sama rzeczywiście, ona, Hipolita Sanzio, która w tem miejscu nieznanem, wśród magicznego prawdziwie krajobrazu, znalazła się otoczoną i uczczoną całą tą poezyą powitania?
Nagle z nowemi łzami w oczach, zarzuciła Jerzemu obie ręce na szyję i rzekła:
— Jakam ja ci wdzięczna, mój drogi!...
Ta poezya upajała jej serce. Czuła się podniesioną po nad ową skromną istność, przez tę idealną apoteozę, którą ją otaczał kochanek; czuła, że żyje teraz innem życiem, życiem jakiemś wyższem, górniejszem, które chwilami zdało się tak dławić jej duszę, jak wicher szerokich przestrzeni dławi pierś, nawykłą do oddychania zacieśnionem powietrzem.
— Jakam ja dumna z tego, że do ciebie należę. Tyś moją dumą. Jedna jedyna minuta, spędzona obok ciebie, wystarcza, bym się poczuła inną kobietą, absolutnie inną. Wlewasz mi nagle inną krew w żyły, innym darzysz umysłem. Nie jestem już Hipolitą, tą wczorajszą Hipolitą. Nadaj mi nowe imię.
I nadał jej:
— Duszo!
Gwałtownym, duszącym złączyli się uściskiem, jak gdyby pragnęli wyrwać, zda się, z korze niem pocałunki, które paliły im usta. Nareszcie Hipolita wydarła się i powtórzyła:
— Teraz pozostawię cię już Gdzież mój pokój? Zobaczmyż raz wreszcie...
Jerzy objął ją wpół ramieniem i poprowadził do sypialnego pokoju. Wydała okrzyk zachwytu zobaczywszy owo Thalamus thalamorum, obrzucone draperyą szerokiej kapy z żółtego adamaszku.
— Ależ my się tu zgubimy...
I śmiała się, obchodząc dokoła ten monument.
— Najtrudniejszem będzie tam się dostać.
— Postawisz naprzód nogę na mojem kolanie, wedle starego obyczaju tych stron.
— Co tu świętych! — zawołała, przypatrując się ścianie w głowach łóżka, na której rozwieszono długi szereg pobożnych obrazów.
— Trzeba je będzie przysłonić...
— Tak, masz słuszność...
Obojga z trudnością przychodziły słowa na usta; obojga głos był zmieniony cokolwiek; oboje drżeli, przejęci nieprzepartą żądzą, niemal omdlewający na samą myśl przyszłych rozkoszy.
Posłyszeli pukanie do drzwi od strony schodów. Jerzy wyszedł do loggii. To Helenka, córka Kandyi, przychodziła zawiadomić ich, że śniadanie było już gotowe.
— Co chcesz zrobić teraz? — spytał Jerzy, zwracając się do Hipolity, niezdecydowany, wzburzony.
— Doprawdy, Jerzy, ja w tej chwili nie mam najmniejszego apetytu. Jedzenie odłożę na wieczór dopiero, jeśli pozwolisz...
Jerzy odparł głosem zdławionym:
— Chodź teraz do twego pokoju. Wszystko tam jest przygotowane do kąpieli. Chodź!
I poprowadził ją do jednego z pokojów, który wybił całkowicie szerokiemi prostemi matami.
— Widzisz, masz tu już twoje kufry i podróżne pudła. Do widzenia. Pośpiesz się. Pamiętaj o tem, że czekam na ciebie. Każda minuta opóźnienia będzie dla mnie jedną więcej torturą. Pamiętaj o tem...
Pozostawił ją samą. Po kilku chwilach, posłyszał plusk wody, ściekającej z olbrzymiej gąbki w wodę wanny. Znał dobrze lodowy chłód tej wody źródlanej i wyobrażał sobie dreszcze, wstrząsające ciałem Hipolity, tem ciałem smukłem i giętkiem, pod ulewą orzeźwiającą kąpieli.
Wtedy w umyśle jego nie pozostało nic już, prócz płomiennych myśli. Dokoła niego wszystko zniknęło. A kiedy plusk skończył się wreszcie, przejęło go tak silne drżenie, że począł szczękać zębami, jak w śmiertelnej febrze. Oczyma, straszliwemi żądzą, patrzał na kobietę, zrzucającą peniuar, oschniętą już, czystą, delikatną jak alabaster o złotawych tonach.




VIII.

Daleko więcej zmęczona jeszcze, niemal omdlewająca, Hipolita zwolna zapadała w sen. Stopniowo na jej ostach znikał, zacierał się uśmiech. Usta zwarły się na sekundę, potem rozchyliły, ukazując w głębi białość kwiatów jaśminu. I znowu zwarły się na sekundę; i znowu powoli, powoli rozchyliły a z głębi wyjrzała białość wilgotna.
Jerzy, wsparty na łokciu, podniósłszy się, patrzał na nią. Wydała mu się tak dziwnie piękną, tak piękną; piękną tąż samą pięknością, która przejawiła się dlań po raz pierwszy w tajemniczej kaplicy, wobec orkiestry filozofa Aleksandra Memmi, wśród woni kadzideł i fijołków. Była blada, tak blada jak w ów dzień właśnie.
Była blada, ale tą szczególniejszą bladością, której Jerzy nie napotkał nigdy u żadnej innej kobiety; bladością niemal śmiertelną, bladością głęboką a matową, która, ilekroć padł na nią cień, nabierała nieco sinawego odcienia. Długi cień zarysowywał się na górnej części policzków od rzęs; cień męzki, zaledwie dostrzegalny, przysłaniał górną wargę. Usta, nieco grube, miały linię wygiętą nader mięką a przecież smutną, która w chwilach zupełnej ciszy nabierała dziwnie wybitnego wyrazu.
Jerzy myślał: „Jak jej piękność uduchawia się w chorobie i osłabieniu! Znużona jak obecnie, podoba mi się daleko więcej. Poznaję w niej tę samą kobietę nieznajomą, która przeszła przedemną w ów wieczór lutowy: kobietę, która nie miała już ani jednej kropli krwi w żyłach. Zdaje mi się, że martwa, osiągnęłaby najwyższą doskonałość swego piękna... Martwa? A gdyby też umarła? Stałaby się wówczas przedmiotem dla myśli, czystem, idealnem pojęciem. Kochać ją będę po za grobem jeszcze, bez tego zazdrosnego niepokoju, z boleścią uspokojoną i wiecznie jednaką“.
Przypomniał sobie, że w innych już okolicznościach, wyobrażał sobie piękność Hipolity w spokoju śmierci. O, w ów dzień róż! Wielkie pęki białych róż więdły w wazonach: było to w czerwcu, w samych zaczątkach ich miłości. Zdrzemnęła się na otomanie, nieruchoma, bez oddechu niemal. I przypatrywał jej się długo; potem przyszła mu nagle fantazya do głowy osypania jej różami, ostrożnie, tak by jej nie zbudzić; i wpiął jej kilka róż we włosy. Tak uwieńczona jednak, wydała mu się ciałem bez duszy, trupem. Pozór ten trupi przejął go przerażeniem; wstrząsnął ją, chcąc rozbudzić; ale pozostała nie poruszona, sparaliżowana znać jednem z tych omdleń, którym podlegała w tych czasach. Co za przestrach, jakaż trwoga, dopóki nie odzyskała zmysłów; a równocześnie jakiż zachwyt dla wszechwładnej piękności tej twarzy, którą uszlachetniał niezwykle odblask śmierci! Ten epizod przyszedł mu żywo na pamięć; ale kiedy w tak szczególniejszych tonął myślach, doznał nagłego porywu litości i wyrzutów. Pochylił się, by ucałować czoło śpiącej, która nie zauważyła zupełnie jego pocałunku. Z wielkim trudem powstrzymał się od silniejszego uścisku, aby odczuła jego pieszczotę i odpowiedziała na nią. I poczuł w tedy całą beztreść pieszczoty, która nie byłaby bezustannem i bezpośredniem wzajemnem udzielaniem sobie wrażeń doznawanych; poczuł niepodobieństwo upojenia, jeśliby również silne upojenie nie odpowiadało jego wrażeniom.
„Alboż jestem pewnym, myślał, alboż jestem pewnym zupełnie, że wówczas kiedy ona daje mi rozkosz, ja wzajem udzielam jej rozkoszy? Ileż razy była ona świadkiem trzeźwym, może mojego szału? Ileż razy mój zapał wydawał się jej niedorzecznością?“ Krew ciężką falą niepokoju napłynęła mu do głowy w chwili, w której przypatrywał się śpiącej. „Prawdziwy i głęboki związek zmysłów jest także chimerą. Zmysły mojej kochanki są równie ciemne i niedociekłe dla mnie, jak jej dusza. Nigdy nie uda mi się pochwycić w jej fibrach tajemnego obrzydzenia, niezaspokojonych pragnień, nieukojonego podrażnienia. Nigdy nie uda mi się poznać różnorodnych wrażeń, które jej daje taż sama pieszczota, powtórzona w rozmaitych chwilach. W ciągu jednego jedynego dnia, organizm chory, jak jej, przechodzi przez znaczną ilość stanów, wbrew odrębnych jedne od drugich, częstokroć wprost sobie przeciwnych. Taka zmienność zbija z tropu baczność najprzenikliwszą. Pieszczota, która o świcie wydzierała z ust jej jęk rozkoszy, taż sama pieszczota w godzinę później może jej być natrętną. Wynikiem tego jest, że nerwy jej mogą stać się dla mnie wrogiemi, na przekór jej woli. Pocałunek, który zbytnio przedłużam i który przejmuje mnie samego najwyższym szałem rozkoszy, może wywołać w jej serwach zniecierpliwienie. To pewna, że w przedmiocie zmysłowości udawanie i ukrywanie wspólne jest wszystkim kobietom, tym, które kochają i tym, co nie kochają zupełnie. Co ja mówię? Kobieta kochająca, kobieta namiętna, skłonniejszą jest do ukrywania fizycznych wrażeń; obawia się ona bowiem zasmucić swego kochanka skoro mu okaże, że mało jest w danej chwili skłonną do zupełnego oddania się jemu. Co więcej, kobieta namiętna znajduje częstokroć upodobanie w przesadzaniu mimiki rozkoszy, bo wie ona, że to pochlebia dumie męzkiej i wzmoże jeszcze upojenie mężczyzny. Faktem jest, że radość i duma wzbiera w mem sercu, kiedy widzę Hipolitę szalejącą z rozkoszy. Jest szczęśliwą z tego, czuję to dobrze, iż może okazać się tak pokonaną, zgnębioną kompletnie przez moją siłę; i ona wie to doskonale, że moją ambicją młodego kochanka, jest właśnie doprowadzenie jej do stadjum, w którem prosić mnie już musi o łaskę, w którem krzjk konwulsyjny wydziera się z jej piersi, w którem powalona, bezwładna upada na poduszki. Jakaż część zatem w tych objawach przypada na szczerość fizyczną a jaka na przesadę namiętną? Czy jej zapał nie jest sztuczną tylko pozą, przybraną na to, by mi się przypodobać? Czyliż częstokroć nie robi ona z siebie poświęcenia na rzecz mojej żądzy, choć bynajmniej mnie nie pożąda sama? Kto wie, czy czasami nie zmuszoną jest pokonywać poczynającej się odrazy?
Uważny i trwożny niemal, pochylił się nad tą nieprzeniknioną, zagadkową dlań istotą. Ale zwolna, widok jej piękności ukoił go. I począł rozważać stan swój nowy. A zatem, począwszy od dziś dnia, nowe miało się dlań rozpocząć życie.
Przez chwilę wytężył ucho i umysł, by nie utracić nic z wielkiej, otaczającej go ciszy. Nie słychać było nic więcej, prócz powolnego, jednostajnego szmeru spokojnego morza w tej ciszy głębokiej. Na szybach okna, chwiały się gałązki drzew oliwnych, posrebrzone słońcem, rzucając lekki cień na białość firanek. W odstępach czasu dochodziły tylko dźwięki kilku ludzkich głosów, rzadkie i zrozumiałe.
Po tej chwili wsłuchiwania się w ciszę otaczającą, pochylił się ponownie nad ukochaną. Jawna harmonia istniała między oddechem kobiety i oddechem morza; a zgodność tych dwu rytmów, dodawała jeden wdzięk więcej śpiącej kobiecie.
Leżała na prawym boku, w pełnej wdzięku pozie. Kształty jej były smukłe i wydłużone, może nieco za długie nawet, ale wężowej elastyczności i wytworności. Wązkość bioder, czyniła ją niemal niedorosłą. Brzuch bezpłodny, zachował pierwotny swój kształt dziewiczy. Pierś była mała i jędrna, jak wyrzeźbiona w alabastrze niezmiernie delikatnym, różowo fioletowawym, na kończynach piersi, niesłychanie sprężyste. Cała tylna część ciała, od karku aż do zgięcia kolan, przywodziła na myśl efebów; był to fragment typu ludzkiego idealnego, który czasami rzuca przyroda między ogół miernot, by uwiecznić rasę. Osobliwością najcenniejszą wszakże tego ciała, był w oczach Jerzego koloryt. Skóra miała koloryt nieopisany, niesłychanie rzadki, całkiem różny od zwykłego kolorytu brunetek. Porównanie do alabastru, ozłoconego wewnątrz umieszczonym płomieniem, nie zdołałoby oddać jeszcze tej dziwnej jego wytworności. Zdało się, że rozlanie się złota i ambry nieujęte, złociło tkankę, zabarwiając ją różnorodnością bladości, harmonijnej jak muzyka: ciemniejsza w bruzdach lędźwi i w miejscu, w którem lędźwie łączyły się z bokami, jaśniejsza na piersiach i w pachwinach, w miejsca, gdzie naskórek najbujniej się rozwija Jerzemu przyszły na myśl słowa Otella: „W olałbym raczej być ropuchą i żywić się miazmatami posępnej jaskini, niż pozostawić do użytku innego człowieka bodaj jeden atom z tej istoty, którą kocham“.
We śnie, Hipolita poruszyła się z wyrazem jakiegoś cierpienia, który zniknął natychmiast. Przechyliła głowę w tył na poduszce, co odsłoniło szyję wyciągniętą, na której zarysowywała się delikatna sieć żył. Dolną szczękę miała nieco zbyt silnie wysuniętą, brodę cokolwiek zbyt wydłużoną w profilu, nozdrza szerokie. W skróceniu, wady tej głowy występowały dokładnie; ale Jerzemu podobały się one, bo niepodobieństwem dlań było wyobrazić sobie, aby można je poprawić, nie odejmując zarazem fizyonomii żywego jej wyrazu. Wyraz, ta rzecz niepochwytna, bezmateryalna, która promienieje w materyi, ta siła zmienna a nie dająca się wymierzyć, która zapanowuje nad rysami ciała i przeobraża je; ta dusza zewnętrzna, pełna znaczenia, która nakłada na określoną rzeczywistość linii, piękno symboliczne daleko wyższego i zawilszego rodzaju, wyraz był największym czarem Hipolity Sanzio, ponieważ poddawał myślicielowi namiętnemu, bezustanny powód do wzruszeń i marzeń.
„Taka kobieta — myślał — należała do innych, za nim została moją! Dzieliła łoże z innym mężczyzną; sypiała z innym w tem samem łóżku, na tej samej poduszce. U wszystkich kobiet istnieje rodzaj pamięci fizycznej nadzwyczajnie żywej, pamięci wrażeń. Czy też ona pamięta wrażenia których doznała z tamtym mężczyzną? Czyliż w możności jej jest zapomnieć, kto posiadł ją pierwszy? Czego doznawała wobec pieszczot męża?“ Na te pytania, które zadawał sobie po raz tysiączny, udręczenie, tak dobrze znane, ścisnęło mu serce. „O, dlaczegóż nie możemy na śmierć skazywać istoty, którą kochamy i wskrzesić ją następnie z ciałem dziewiczem i duszą nową?“
Przyszły mu na myśl niektóre wyrażenia Hipolity, w chwili najwyższych uniesień wypowiedziane do niego: „Bierzesz mnie dziewicą: ja nie znam żadnej z rozkoszy miłości“.
Hipolita wyszła za mąż wiosną, która poprzedziła wiosnę ich miłości. W kilka tygodni po ślubie, poczęła cierpieć na chorobę powolną a ciężką, która ją powaliła na łoże i przez długie dni trzymała między życiem a śmiercią. Ale na szczęście, ta choroba oszczędziła jej wszelkiego zbliżenia z człowiekiem wstrętnym, który opanował ją, jak bezwładną, bezwłasnowolną zdobycz. Przyszedłszy do zdrowia, wstąpiła w namiętność jak w krainę snów: nagle, na oślep, bez zastanowienia, oddała się młodzieńcowi nieznajomemu, którego głos słodki, o dziwnem brzmieniu, ozwał się do niej słowami, nie zasłyszanemi nigdy. I nie skłamała mówiąc mu: „Bierzesz mnie dziewicą: ja nie znam jeszcze co to rozkosz“.
Wszystkie epizody tych zaczątków miłości, owracały Jerzemu na pamięć jedne po drugich kolejno, bardzo wyraźnie. Odtworzył sobie w myśli niezwykłe uczucia i nadzwyczajne wrażenia tych czasów. W dniu 2-im kwietnia spotkała go Hipolita na owem oratorium a 10-go kwietnia już przyrzekła, że przyjdzie do niego. O, dniu niezapomniany! Nie mogła uledz jeszcze pragnieniom kochanka, bo nie była dotąd wyleczoną zupełnie; i przez długi ciąg schadzek, przez dwa tygodnie niemal, nie mogła mu się oddać w zupełności. Z głębokiem zdumieniem poddawała się wszystkim pieszczotom, na jakie odważa się mężczyzna, którego żądza dochodzi do szału niemal; nowicyuszka, nieświadoma niczego jeszcze, czasami wylękła, była dlań objawem zdrowym a wzniosłym niewieściego wstydu, zamierającego pod wpływem zwycięzkiej namiętności. W tej epoce często zdarzały się jej zemdlenia; padała bezwładna, lodowata, tak że miała zupełny pozór umarłej, lub popadała w atak nerwowy, którego jedynemi symptomatami zewnętrznemi były: siność, zgrzytanie zębami, kurcz palców, zniknięcie tęczówki w białku oczu pod powieką. A wreszcie, nakoniec mogła mu się oddać w zupełności! W tym pierwszym uścisku zdała się zupełnie bezwładną, niemal lodowato zimną, rzedłbyś, że pokrywała obrzydzenie. Po dwa lub trzykroć, wyraz nieopisanego bólu przeszedł po jej twarzy. Ale zwolna, z dniem każdym, pojawiała się widocznie rozbudzona wrażliwość w nerwach, stężałych pod wpływem choroby, zbolałych jeszcze od histerycznych spazmów, owładnionych może dotąd instynktownym wstrętem do uczynku który tak niedawno jeszcze, w okropnych poślubnych nocach, wydał się jej tak ohydnym. Aż pewnego dnia majowego, wobec zapału młodzieńca, który powtarzał jej w twarz płomienne słowa, nagle odsłonił się przed nią świat namiętności najwyższej. Straszny okrzyk wydarł się i jej piersi; potem padła jak martwa z dwiema łzami, wprawionemi niby dwie perły w oczodoły, przeistoczona, przetworzona całkowicie. Kiedy przywodził sobie na pamięć to wspomnienie, Jerzy poczuł powiew dawnego szału tej chwili doznał dreszczu twórcy.
Odtąd jakaż zmiana głęboka zaszła w tej kobiecie! Coś nowego, nieokreślonego ale realnego, pojawiło się w jej głosie, ruchach, spojrzeniu, w najmniejszym akcencie słów, w najlżejszem poruszenia, w najdrobniejszej oznace zewnętrznej. Jerzy był świadkiem najbardziej upajającego widoku, o jakim tylko marzyć może kochanek inteligentny. Patrzył na metamorfozę kochanej kobiety, na to, jak kształtowała się na jego obraz, jak zapożyczała Gd niego jego myśli, jego sądów, gustów, antypatyj, upodobań, jego smutków, wszystkiego, co umysłowi nadaje odrębne piętno, pewien charakter. Mówiąc, używała Hipolita jego upodobanych zwrotów, wymawiała niektóre słowa z naciskiem jemu właściwym. Pisząc, naśladowała w zupełności jego pismo. Nigdy wpływ jednej istoty na drugą nie był tak szybki i tak silny. Hipolita zasłużyła na dewizę, którą jej nadał Jerzy: gratis dum suavis. Ale ta istota poważna a słodka, ta, którą on umiał natchnąć z taką umiejętnością, wzgardą do wszystkiego, co powszednie i poziome, jakież stosunki upokarzające miała może z ludźmi w chwilach, w których była zdala od niego?
Jerzemu przyszły na myśl dawniejsze udręczenia, ilekroć ją widział odchodzącą, powracającą do małżeńskiego ogniska, do domu człowieka, o którym nic zgoła nie wiedział, w świat, który mu był nieznanym zupełnie, w tę płaskość i drobnostkowość mieszczańskiego życia, wśród którego ona zrodziła się i wzrosła jak rzadka roślina wśród warzywnego ogrodu. Czyliż w owym czasie nie ukryła nic przed nim nigdy? Nigdy żadnego nie popełniła kłamstwa? Czyliż mogła ustrzedz się przed żądzami męża pod pretekstem, że jej wyleczenie nie było jeszcze zupełnem? Czy jej się to udawało zawsze?
Jerzy przypomniał sobie ten ból okropny, jakiego doznał, kiedy pewnego dnia, spóźniwszy się, przyszła zdyszana, zarumieniona i zgrzana daleko więcej niż kiedykolwiek, z włosami przesiąkłemi tytuniowym wyziewem, tym wstrętnym wyziewem, którym przechodzą ci, co przez czas dłuższy pozostawali w pokoju, w którym przebywało wielu palących. Powiedziała mu wówczas: „Wybacz mi, jeśli się opuźniłam; ale miałam na śniadaniu kilku przyjaciół męża, którzy mnie zatrzymali aż do tej chwili“. I słowa te podsunęły mu wizyę ordynarnego stołu, dokoła którego zasiadało grono gburów, racząc gospodynię domu ordynarnością swych dowcipów i manier.
Jerzy przypominał sobie tysiączne podobne te muż fakta i nieskończoną ilość takichże cierpień okrutnych a i teraźniejsze, najświeższej daty cierpienia, które się odnosiły do nowego położenia Hipolity, do jej pobytu u matki, w domu niemniej jemu nieznanym i niemniej dlań podejrzanym. „Nakoniec jest wreszcie ze mną! Codziennie, w każdej dnia minucie, bezprzestannie widzieć ją będę i cieszyć się nią; będę umiał zająć ją bezprzestannie sobą, memi myślami, marzeniami, smutkami. Poświęcę jej wszystkie me chwile, bez przerwy; wymyślę tysiące nowych sposobów przypodobania się jej, wzbudzenia w niej niepokoju, zasmucenia, wprawienia w szał; przeniknę ją tak dokładnie sobą, że w końcu uwierzy, iż jestem najgłówniejszą treścią własnego jej życia“.
Pochylił się ku niej ostrożnie; zlekka złożył pocałunek na jej ramieniu zaokrąglonem, wytwornego kształtu i kolorytu, gdzie naskórek miał miękość aksamitu. Odetchnął wonią tej kobiety, tak przenikliwą i tak słodką, tą wonią skórną, która w chwilach rozkoszy stawała się upajającą jak tuberozy, obudzającą — smagającą, rzekłbyś — żądzę. Patrząc tak zbliska na tę śpiącą istotę, wątłą, wytworną i skomplikowaną, którą sen spowijał w dziwną jakąś tajemnicę, tę oryginalną, nieodgadnioną istotą, z której wszystkich por ciała, zdał się promienieć ku niemu czar niezrozumiałej jakiejś mocy, dopatrzył raz jeszcze w sobie samym ów nieokreślony odruch instynktownej trwogi.
Ponownie Hipolita zmieniła pozycyę, nie budząc się ze snu przecież, z cichą jakąś wszakże na ustach skargą. Położyła się na wznak teraz. Lekki pot zwilgotnił jej skronie; z ust jej nawpół otwartych, szybszem tentnem wychodził oddech nieco nieregularny; chwilami brwi się jej ściągały. Śniła widocznie. O czem śniła?
Jerzy, przejęty niepokojem, który wprędce wzrósł w udręczenie szalone, począł śledzić na jej twarzy jakiejś oznaki zdradzieckiej, czegoś, coby mu dało wskazówkę. — Jaką wskazówkę? — Niezdolnym był zastanawiać się, niezdolnym pohamować burzę szaloną obaw, powątpiewać, podejrzeń.
We śnie Hipolita drgnęła nagle; całe jej ciało skurczyło się, jakby ją prześladowała jakaś zmora; odwróciła się na bok ku Jerzemu; jęk i okrzyk wydarły się z ust jej:
— Nie, nie!
Potem dwa czy trzy wydała westchnienia, podobne do szlochu i wstrząsnęła się raz jeszcze.
Jerzy, przejęty szaloną trwogą, nie spuszczał z niej oka, z wytężonym słuchem, w obawie innych słów jeszcze, w obawie, że inne jakie może posłyszy imię, imię mężczyzny! Czekał w okropnej niepewności, jak pod groźbą spodziewanego gromu, który go może unicestwić w jednej chwili.
Hipolita zbudziła się; spojrzała zamglonemi oczyma, nie zdając sobie z niczego jeszcze sprawy, zaspana; przycisnęła się do niego, bezświadomym niemal ruchem.
— Co ci się śniło? — spytał wzburzonym głosem, w którym echem powtarzały się uderzenia jego serca.
— Nie wiem — odpowiedziała osłabła, tonąca jeszcze we śnie, opierając twarz na piersi kochanka. Nie pamiętam już...
Usypiała na nowo.
Pod delikatnym naciskiem tej twarzy, Jerzy pozostał nieporuszony z głuchym jakimś żalem w głębi duszy. Czuł się obcym jej całkowicie, odosobnionym, oddzielonym od niej, bezpotrzebnie tylko ciekawym. Wszystkie gorzkie wspomnienia powróciły mu tłumnie. Przeżył w jednej jedynej chwili, wszystkie bóle dwu lat całych. Nie mógł nic przeciwstawić niezmiernemu zwątpieniu, które ogarniało jego duszę i sprawiało, że głowa kochanki ciężyła mu jak skała na piersiach.
Niespodzianie Hipolita drgnęła we śnie ponownie i wydała jęk stłumiony, potem znów wić się poczęła i wydała krzyk bolesny. Wreszcie otwarła oczy przelęknione z jękiem.
— O, mój Boże!
— Co tobie? Co ci się śniło?
— Nie wiem...
Twarz jej ściągnięta była kurczem.
Podjęła:
— Więc to ty oparłeś się na mnie całym ciężarem? Zdało mi się, że mnie gdzieś popychasz, że chcesz mi zrobić coś złego.
Widocznie cierpiała.
— O, mój Boże! Dawna moja choroba powraca znowu...
Od czasu owej choroby minionej, nachodziły ją czasami jeszcze krótkie napady, spazmy, które przecież rozpraszały się wprędce, acz przejście ich wydzierało zawsze jęk a czasem krzyk z jej ust.
Obróciła się do Jerzego, popatrzała mu wprost w oczy, wzrokiem zupełnie już przytomnym, pochwyciła w jego spojrzeniu zapowiedź nadciągającej burzy. I tonem pieszczotliwej wymówki powtórzyła:
— Chciałeś mi zrobić coś złego!...
Jerzy nagle pochwycił ją w swój uścisk, otoczył ramionami, przycisnął gwałtownie, dusił niema], dławił pieszczotami.




IX.

Ponieważ ciepło było niemal zupełnie letnie, Jerzy zaproponował:
— A może jedlibyśmy dziś obiad na dworze?
Hipolita przystała. Zeszli na dół.
Na schodach trzymali się za ręce i schodzili po stopniach powolnie, zatrzymując się, by się przypatrzeć deptanym kwiatom, spoglądając co chwila wzajem na siebie, jak gdyby widzieli się po raz pierwszy. Zdało się każdemu z nich, że drogie ma dziś oczy większe, głębsze i okrążone nadnaturalnym jakimś cieniem. Uśmiechali się do siebie w milczeniu, owładnieni oboje urokiem tego nieokreślonego wrażenia, które zdało się rozpraszać gdzieś w przestrzeni istoty ich, zmienione, rzekłbyś, w jakieś ciała lotne. Podeszli ku ogrodzeniu i zatrzymali się, nasłuchując szmeru morza.
To, co widzieli przed sobą, było niezwykłem, nadzwyczajnie rozległem a jednak prześwieconem jakiemś własnem, z głębi, zda się, tryskającem światłem, niby promieniowaniem własnych ich serc. To, co słyszeli, również było niezwykłem, nadzwyczaj głośnem a jednak skupionem w sobie jak odsłaniana jakaś im samym tylko tajemnica.
Przywołał ich do rzeczywistości nie powiew wiatru. ni szmer fali, ni pomruk morza, ni szczekanie psa, ni głos ludzki, ale lęk jakiś, co się wydzielał z samej ich radości zbyt silnej. Sekunda, co przepadała natychmiast, bezpowrotnie! I obojgu powróciło poczucie tego, że życie upływa, że czas ucieka, że różne rzeczy stają się obcemi ich istocie, że ich dusze przejmuje trwoga — a miłość jest niedoskonałą. Ta sekunda zapomnienia najwyższego, ta sekunda jedyna, minęła dla nich na zawsze.
Hipolita, wzruszona uroczystością tego odosobnienia, z sercem ścieśnionem nieokreśloną jakąś trwogą na widok tych wód rozlanych szeroko, pod tem niebem opustoszałem, które od zenitu aż do nieboskłonu bladło powolnie stopnia mi, wyszeptała:
— Jakże to daleko!
Wydało się obecnie obojgu, że ten punkt przestrzeni, gdzie oddychali, nieskończenie jest oddalonym od miejsc im znanych, gdzieś na uboczu, odosobniony, nieznany, niedostępny, niemal het po za światem. W chwili, w której widzieli urzeczywistnione pragnienia swych serc, doznawali oboje tegoż samego wewnętrznego przestrachu, jak gdyby przeczuwali, że niezdolnymi są wytrzymać pełnię nowego życia. Przez kilka chwil jeszcze milczący, stojąc tuż obok siebie, ale nie objęci już uściskiem, podziwiali jeszcze Adryatyk ponury i lodowaty, porznięty w wielkie fale z grzebieniami piany. Od czasu do czasu, chłodny wietrzyk porywał wierzchołki akacyj, unosząc ich zapach.
— O czem myślisz? — spytał Jerzy, otrząsając się, jakby chciał obronić się przed natrętnym smutkiem, który go opanowywać poczynał.
Był tu sam z swoją kochanką, wolny zupełnie; a przecież serce jego nie było zadowolonem. A zatem w samym sobie widocznie nosił zarody niepocieszonej rozpaczy?
Czując ponownie rozdział między tą istotą milczącą i sobą, ujął ją za rękę i popatrzał jej głęboko w oczy.
— O czem myślisz?
— Przychodzi mi na myśl Rimini — odpowiedziała Hipolita z uśmiechem.
Zawsze tylko przeszłość! Wspomnienia dni minionych w takiej chwili! Czyż może właśnie to morze, które rozciągało się przed nimi, wywołało w niej to wspomnienie? Pierwszem jego w rażeniem była pewna uraza względem tej, co wywołała to wspomnienie bezświadomie. Potem, jakby olśniony niespodzianie, z nagłym niepokojem ujrzał szczyty swej miłości rozświecone i migocące cudownie w blaskach przeszłości. Rzeczy niezmiernie odległe powróciły mu na pamięć, wraz z falą muzyki która je oczyszczała i przeobrażała. W ciągu jednej sekundy, przeżył chwile najbardziej liryczne swej namiętności i przeżył je w najsposobniejszych ku temu miejscach, pośród najwspanialszego tła natury i sztuki, które je uszlachetniły i pogłębiły. Dlaczego zatem teraz, w porównaniu z tą przeszłością, chwila obecna bladła i traciła barwy? W jego oczach, olśnionych, rozpłomienionemi nagle wspomnieniami, wszystko bladło teraz. I spostrzegł, że postępowe zmniejszanie się światła, sprawiało mu rodzaj fizycznej przykrości, jak gdyby to zjawisko zewnętrzne, było w bezpośredniej łączności z którymś żywiołem własnego jego życia.
Szukał takiego słowa, którem mógłby Hipolitę napowrót pociągnąć ku sobie, przywiązać do siebie jakimśkolwiek węzłem uczucia; aby znaleźć napowrót to poczucie rzeczywistości obecnej. Ale poszukiwanie to było dlań trudnem; myśli wymykały się, rozpraszały, pozostawiając po sobie próżnię.
Posłyszawszy szczęk talerzy, spytał:
— Chce ci się jeść?
To pytanie, poddane drobnym faktem materyalnym i wypowiedziane niespodzianie z żywością iście chłopięcą, wywołało uśmiech Hipolity.
— Tak, cokolwiek — odpowiedziała z uśmiechem.
I podeszli aby się przypatrzeć zastawie stołu, nakrytego pod dębem. Za kilka minut miał być obiad podany.
— Trzeba ci będzie zadowolnić się tem, co znajdziesz — ozwał się Jerzy. — Kuchnia tu wielce sielska...
— O, ja się zadowolnię choćby i trawą...
I wesoło przystąpiła do stołu, przypatrzyła się z ciekawością obrusowi, nakryciom, kryształom, talerzom, znalazła, że wszystko to ładne, cieszyła się jak dziecko widokiem wielkich kwiatów, zdobiących białą i cienką porcelanę.
— Wszystko mi się tu podoba — rzekła.
Pochyliła się nad wielkim, okrągłym bochenkiem chleba, ciepłym jeszcze pod rudawą, pięknie wypieczoną skórką. Wciągnęła z lubością woń jego.
— O, jakiż zapach!
I z dziecinnem łakomstwem, odłamała obeschły brzeg bochenka.
— Jakiż dobry ten chleb!
Zęby jej białe i mocne, połyskiwały w gryzionym chlebie; ruch ust wyrażał przyjemność doznawaną. W tej czynności cała jej osoba rozlewała wdzięk niezmiernej świeżości, który porywał i zdumiewał Jerzego nowością niespodziewaną.
— Patrz, spróbuj jakie to dobre!
I wyciągnęła ku niemu kawałek chleba, na którym znać było jeszcze wilgotne ślady jej zębów; podsunęła mu go do ust, śmiejąc się, z zaraźliwie udzielającą się wesołością.
— Bierz-że!
Przyznał, że smak jest wyborny i poddał się w zupełności temu urokowi przelotnemu, który wydał mu się nowym całkowicie. Ogarnęła go szalona ochota zdławienia w uścisku tej wyzywającej kobiety, uniesienia jej w ramionach gdzieś daleko, jak pochwyconą zdobycz. Serce wezbrało mu niejasnym porywem ku fizycznej sile, ku jakiemuś potężnemu życiu, ku życiu uciech dzikich niemal, ku miłości prostej i surowej, ku wielkiej swobodzie pierwotnej. Doznał jakby nagłej potrzeby zrzucenia z siebie dawnej powłoki, która go uciskała, wyjścia z niej całkowicie odrodzonym, wynagrodzonym za wszystkie przeżyte cierpienia, za wszystkie zboczenia i kalectwa ducha, które krępowały jego polot. Miał wizyę halucynacyjną przyszłego istnienia, które byłoby jego istnieniem a w którem, wyzwolony od wszystkich smutnych nawyknień, od całej ich tyranii, od wszystkich błędów, zapatrywałby się na rzeczy tak, jak gdyby je widział po raz pierwszy i miał przed sobą świat cały, stojący dlań otworem, zrozumiały niby otwarta twarz ludzka. Czyżby niepodobnem być miało, by cudu tego dokonała ta młoda kobieta, która na kamiennym stole, pod dębem opiekuńczym, przełamała się z nim i podzieliła chlebem nowym? Nie mogłożby rzeczywiście, począwszy od dnia dzisiejszego, rozpocząć się dlań nowe życie?





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.