Tryumf śmierci (D’Annunzio, 1897)/Część trzecia/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Tryumf śmierci
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Trionfo della morte
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Przybyła. Przeszła po kwiatach jak Madonna, od której cuda oczekują; przeszła po kobiercu kwiatów. Przybyła, przybyła nareszcie! Przestąpiła próg nakoniec!
A teraz zmęczona, szczęśliwa, podawała ustom kochanka twarz całą, skąpaną w łzach, bez słowa, z gestem niewypowiedzianego poddania się. Zdrożona, szczęśliwa, płakała i uśmiechała się na przemiany, pod ulewą pocałunków swego ukochanego. Co ją obchodziły wspomnienia tego czasu, w którym on z nią nie był? Co obchodziły. kłopoty, zmartwienia, niepokoje, walki rozdzierające przeciw nieubłaganej prozie życia? Czemże były wszystkie zniechęcenia i wszystkie zwątpienia, w porównaniu z tą najwyższą słodyczą? Żyła, oddychała w uścisku kochanka; czuła się nieskończenie kochaną. Wszystko inne rozpraszało się gdzieś, niknęło, zapadało w nicość, zdało się nie istnieć nigdy.
— O, Hipolito, Hipolito, duszo mojej duszy! Jakże, ach jakże ja cię pragnąłem! I jesteś wreszcie! I teraz będziesz ze mną przez cały szereg dni długich, długich, nie będziesz mnie opuszczała ani na chwilę, nieprawdaż? Nim mnie porzucisz, zadasz mi śmierć!...
I całował ją w usta, w policzki, po szyi, oczach, nienasycony, wstrząsany głębokim dreszczem za każdym razem, ilekroć usta jego natrafiły na łzę. Te łzy, ten uśmiech, ten rozpromieniony wyraz szczęścia na twarzy, przygnębionej zmęczeniem, myśl, że ta kobieta nie zawahała się ani na sekundę, by przybyć na jego wezwanie, myśl, że przybyła doń z bardzo daleka i że po wycieńczającej podróży, płakała teraz pod wpływem jego pocałunków, nie mogąc wymówić i słowa, bo miała do zbytku przepełnione serce — wszystko to wysubtelniało jego wrażenia, odejmowała żądzy nieczysty jej charakter, darzyło wzruszeniem nieomal przeczystej miłości, podnosiło duszę nad zwykłe poziomy.
Wyjmując długą szpilkę, co przytwierdzała jej kapelusz i zdejmując z niego woalkę, wymówił:
— Jak ty musisz być zmęczona, biedna moja Hipolito! Takaś blada, taka bardzo blada!
Podniosła woalkę na czoło; miała na sobie jeszcze płaszczyk podróżny i rękawiczki. Zdjął woalkę i kapelusz, dobrze znanym sobie ruchem. Piękna, czarna główka ukazała się z pod niego, oswobodzona, w prostej tej fryzurze, która tworzyła rodzaj hełmu z włosów, ściśle przylegającego do głowy, nie psującego bynajmniej czystości i elegancyi linij smukłych tylnej jej części a odsłaniającego kark w zupełności.
Miała na sobie krezę z białej koronki i wązką czarną aksamitkę na szyi, która odcinała się z wytworną gwałtownością od bladości skóry. Z po za rozchylonego płaszczyka, widać było suknię z cienkiego sukienka w białe i czarne wązkie paski, zlewające się w jeden ton szary; suknię z Albano, tak pamiętną. Wiała od niej słaba woń fiołków, woń tak mu dobrze znana.
Usta Jerzego stawały się coraz płomienniejsze i jak ona zwykła była mawiać, coraz żarłoczniejsze. Przerwał sobie, zdjął z niej płaszczyk; dopomógł zdjąć rękawiczki; ujął obnażone jej dłonie, by je sobie przycisnąć do skroni, w szalonem pragnieniu pieszczoty. I Hipolita, ująwszy tak jego skronie, pociągnęła go ku sobie, ogarnęła długą pieszczotą, obiegła całą twarz ustami, które zesłabłe a gorące, prześlizgiwały się w wielokrotnym pocałunku. Jerzy odnajdował teraz te uwielbione, nieporównane usta, które po tylekroć zdawało mu się, że czuje jak się kładą na jego duszy, darząc rozkoszą, co przechodzi już wrażliwość zmysłów a udziela się jakiemuś nadczułemu żywiołowi wewnętrznej istoty.
— Zabijasz mnie — szepnął, drżąc jak pęk strun napiętych a każdy włos jego, u osady, przejmował chłód przenikliwy, który kolejno przenikał każdy kręg z osobna, dochodząc go aż do szpiku.
I w głębi samego siebie dojrzał nieledwie dostrzegalne drgniecie tej instynktownej trwogi, którą już spostrzegał w innych okolicznościach.
Hipolita odezwała się wreszcie:
— Teraz cię pozostawię — rzekła. — Gdzież jest... mój pokój? Och, Jerzy, jak nam tu będzie dobrze!
Powiodła dokoła wzrokiem, uśmiechniona. Postąpiła kilka kroków ku progowi, pochyliła się, by podnieść garstkę kwiatów jałowcu, wciągnęła woń ich z lubością. Czuła się wciąż jeszcze głęboko wzruszoną i jakby upojoną tym hołdem monarszym, tem świeżem kwieciem, które Jerzy rzucił pod jej stopy. Nie byłże to sen? Byłaż to ona sama rzeczywiście, ona, Hipolita Sanzio, która w tem miejscu nieznanem, wśród magicznego prawdziwie krajobrazu, znalazła się otoczoną i uczczoną całą tą poezyą powitania?
Nagle z nowemi łzami w oczach, zarzuciła Jerzemu obie ręce na szyję i rzekła:
— Jakam ja ci wdzięczna, mój drogi!...
Ta poezya upajała jej serce. Czuła się podniesioną po nad ową skromną istność, przez tę idealną apoteozę, którą ją otaczał kochanek; czuła, że żyje teraz innem życiem, życiem jakiemś wyższem, górniejszem, które chwilami zdało się tak dławić jej duszę, jak wicher szerokich przestrzeni dławi pierś, nawykłą do oddychania zacieśnionem powietrzem.
— Jakam ja dumna z tego, że do ciebie należę. Tyś moją dumą. Jedna jedyna minuta, spędzona obok ciebie, wystarcza, bym się poczuła inną kobietą, absolutnie inną. Wlewasz mi nagle inną krew w żyły, innym darzysz umysłem. Nie jestem już Hipolitą, tą wczorajszą Hipolitą. Nadaj mi nowe imię.
I nadał jej:
— Duszo!
Gwałtownym, duszącym złączyli się uściskiem, jak gdyby pragnęli wyrwać, zda się, z korze niem pocałunki, które paliły im usta. Nareszcie Hipolita wydarła się i powtórzyła:
— Teraz pozostawię cię już Gdzież mój pokój? Zobaczmyż raz wreszcie...
Jerzy objął ją wpół ramieniem i poprowadził do sypialnego pokoju. Wydała okrzyk zachwytu zobaczywszy owo Thalamus thalamorum, obrzucone draperyą szerokiej kapy z żółtego adamaszku.
— Ależ my się tu zgubimy...
I śmiała się, obchodząc dokoła ten monument.
— Najtrudniejszem będzie tam się dostać.
— Postawisz naprzód nogę na mojem kolanie, wedle starego obyczaju tych stron.
— Co tu świętych! — zawołała, przypatrując się ścianie w głowach łóżka, na której rozwieszono długi szereg pobożnych obrazów.
— Trzeba je będzie przysłonić...
— Tak, masz słuszność...
Obojga z trudnością przychodziły słowa na usta; obojga głos był zmieniony cokolwiek; oboje drżeli, przejęci nieprzepartą żądzą, niemal omdlewający na samą myśl przyszłych rozkoszy.
Posłyszeli pukanie do drzwi od strony schodów. Jerzy wyszedł do loggii. To Helenka, córka Kandyi, przychodziła zawiadomić ich, że śniadanie było już gotowe.
— Co chcesz zrobić teraz? — spytał Jerzy, zwracając się do Hipolity, niezdecydowany, wzburzony.
— Doprawdy, Jerzy, ja w tej chwili nie mam najmniejszego apetytu. Jedzenie odłożę na wieczór dopiero, jeśli pozwolisz...
Jerzy odparł głosem zdławionym:
— Chodź teraz do twego pokoju. Wszystko tam jest przygotowane do kąpieli. Chodź!
I poprowadził ją do jednego z pokojów, który wybił całkowicie szerokiemi prostemi matami.
— Widzisz, masz tu już twoje kufry i podróżne pudła. Do widzenia. Pośpiesz się. Pamiętaj o tem, że czekam na ciebie. Każda minuta opóźnienia będzie dla mnie jedną więcej torturą. Pamiętaj o tem...
Pozostawił ją samą. Po kilku chwilach, posłyszał plusk wody, ściekającej z olbrzymiej gąbki w wodę wanny. Znał dobrze lodowy chłód tej wody źródlanej i wyobrażał sobie dreszcze, wstrząsające ciałem Hipolity, tem ciałem smukłem i giętkiem, pod ulewą orzeźwiającą kąpieli.
Wtedy w umyśle jego nie pozostało nic już, prócz płomiennych myśli. Dokoła niego wszystko zniknęło. A kiedy plusk skończył się wreszcie, przejęło go tak silne drżenie, że począł szczękać zębami, jak w śmiertelnej febrze. Oczyma, straszliwemi żądzą, patrzał na kobietę, zrzucającą peniuar, oschniętą już, czystą, delikatną jak alabaster o złotawych tonach.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.