Tryumf śmierci (D’Annunzio, 1897)/Część druga/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Tryumf śmierci
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Trionfo della morte
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Jakby na to, by się wtajemniczyć w głębokie tajnie, w które miał wstąpić niezadługo, Jerzy chciał raz jeszcze przejrzeć pokoje, w których Demetrio spędził swe dni ostatnie.
Legując cały swój majątek siostrzeńcowi, Demetrio przekazał mu również ten apartament. Jerzy zachował nietkniętemi pokoje z religijną starannością, jak się przechowuje relikwiarz. Pokoje te zajmowały górne piętro; okna wychodziły na południe, z widokiem na ogród.
Wziął klucz i wszedł po schodach ostrożnie, aby uniknąć zapytań. Ale przechodząc kurytarzem, musiał z konieczności minąć drzwi ciotki Jokondy. W nadziei, że przejdzie niespostrzeżony, szedł cicho, na palcach, wstrzymując oddech. Posłyszał, że staruszka kaszlała; zrobił kilka śpieszniejszych kroków, przypuszczając, że hałas, sprawiony kaszlem, zagłuszy odgłos jego kroków.
— Kto tam? — spytał z wewnątrz głos za chrypły.
— To ja, ciotko Jokondo.
— Ach! to ty, Jerzy? Chodź, chodź...
Pojawiła się na progu, z wyżółkłą twarzą, która w cieniu nabierała niemal trupiej barwy; spojrzała na siostrzeńca tem szczególniejszem, właściwem sobie spojrzeniem, które biegło pierwej do rąk, niż ku twarzy, jakby po to, by się przekonać, czy ręce nie przynoszą czego.
— Idę do pustych pokojów — ozwał się Jerzy, którego odpychał mimowolnie ten wstrętny wyziew ludzki, który go przejmował obrzydzeniem. — Do widzenia, ciotko. Muszę przewietrzyć cokolwiek zamknięte pokoje.
I szedł dalej kurytarzem aż do drzwi następnych. Kiedy wszakże wkładał klucz w zamek, posłyszał za sobą kulejący krok staruszki.
Jerzy poczuł, jak mu słabnie serce na myśl, że nie znajdzie może sposobu uwolnienia się od niej, że kto wie, czy nie będzie zmuszony słuchać jej zająkliwego głosu w ciszy, religijnej niemal tych pokojów, pośród najdroższych dla niego i straszliwych wspomnień. Nie mówiąc nic, nie oglądając się po za siebie, otworzył drzwi i wszedł.
Pierwszy pokój był ciemny, napełniony ciepłem, cokolwiek dusznem powietrzem, przesiąkły tym szczególniejszym wyziewem, który czuć się daje w starych bibliotekach. Smuga słabego światła wskazywała położenie okna. Zanim otworzył okno, zawahał się, wytężył ucho, przysłuchując się zgrzytowi zawiasów. Ciotka Jokonda zakaszlała z cicha, niewidzialna w cieniu. Wówczas kiedy po omacku szukał u okna żelaznej zasuwki, przejął go dreszcz przelotnego strachu. Otworzył i odwrócił się; dojrzał niewyraźne kształty mebli w zielonawym mroku, który rzucały żaluzje; zobaczył staruszkę na środku pokoju, przechyloną na bok, chwiejącą swem ciałem obwisłem i połykającą coś widocznie. Pchnął żaluzye, które zgrzytnęły w zawiasach. Fala słońca zalała wnętrze pokoju. Zadrżały u okna wyblakłe firanki.
Z początku stał niezdecydowany; obecność staruszki nie dozwalała mu swobodnie oddać się własnym uczuciom. Rozdrażnienie jego wzrosło do tego stopnia, że nie powiedział jej ani słowa, z obawy, że głos jego brzmieć może gniewnie i surowo. Przeszedł do następnego pokoju, otworzywszy okna. Światło wlewało się pełnemi snopami przez otwarte okna, firanki drżały. Przeszedł do trzeciego, otworzył okna. Światło rozbłysło, zadrżały firanki.
Nie szedł już dalej. Następny pokój, narożny, był sypialnią. Tam chciał wejść sam. Z niezmierną; przykrością posłyszał krok kulejący natrętnej staruszki, która szła tuż za nim. Wziął krzesło i odgrodził się od niej upartem milczeniem.
Starowina przeszła przez próg powoli. Widząc, że Jerzy siedzi w milczeniu, stanęła zmieszana. Nie wiedziała, co powiedzieć. Wiatr chłodny, wiejący od okna, widocznie podrażnił jej katar i zaczęła znów kaszlać, stojąc na środku pokoju. Za każdem zakrztuszeniem się, ciało jej zdało się nabrzmiewać i znów zaklęsać, jak miechy kobzy pod napływem powietrza. Trzymała ręce na piersi, ręce tłuste, ręce łojowate, o paznogciach obrzeżonych czarnemi paskami. A w ustach, między próżnemi dziąsłami, drgał jej język białawy.
Skoro tylko napad kaszlu się uspokoił, wyjęła z kieszeni torebkę brudną i wydobyła z niej pastylkę. W ciąż stojąc na środku pokoju, żuła, utkwiwszy w Jerzego bezmyślne spojrzenie. Spojrzenie to odbiegało się do Jerzego, by pobiedz ku drzwiom zamkniętym czwartego pokoju. I stara przeżegnała się a potem i ona również przysiadła na krzesełku, najbliższem Jerzego. Z rękoma złożonymi na brzuchu i spuszczonemi powiekami powtarzała „wieczny odpoczynekl“
Jerzemu przyszło na myśl: „Modli się za brata, za potępioną duszę“. Że ta kobieta była siostrą Demetria Aurispy, to mu się wydawało rzeczą niepojętą! Jakim sposobem ta krew dumna i szlachetna, która oblała łoże przyległego pokoju, ta krew, co wytrysnęła z mózgu już strawionego poprzednio troską o najwyższe zadania inteligencyi, jakim sposobem krew taka mogła wypłynąć z tego samego źródła, co ta, która płynęła zanikła w żyłach tej dewotki. „U niej łakomstwo jej tylko, jedynie łakomstwo żałuje wspaniałomyślności dawcy. Jaka to osobliwsza ta wdzięczna modlitwa, płynąca ze starego, nadwątlonego żołądka ku najszlachetniejszemu z samobójców! Jakże życie bywa dziwacznem!“
Nagle ciotka Jokonda poczuła znów kaszlać.
— Idź ztąd, ciotko, to będzie lepiej — ozwał się Jerzy, który już nie miał siły zapanować nad swem zniecierpliwieniem. — To powietrze ci szkodzi. Idź, tak będzie lepiej. Prędko, wstawaj, odprowadzę cię.
Ciotka Jokonda popatrzała na niego, zdziwiona temi szorstkiemi słowy i tym tonem niezwykłym. Podniosła się, przeszła przez pokoje, kulejąc. Doszedłszy do kurytarza, ponownie zrobiła znak krzyża w rodzaju egzorcyzmu. Jerzy zamknął za nią drzwi na dwa spusty. Nakoniec był sam i swobodny z niewidzialnym towarzyszem.
Przez chwil kilka stał nieporuszony, jakby pod magnetycznym jakimś wpływem. I czuł, jak go przenika do najgłębszych tajni istoty nadnaturalny czar, który wywierał na niego z głębi grobu ten człowiek, istniejący po za życiem jeszcze.
Znów stanął on przed nim, ten człowiek łagodny i zamyślony, ta twarz pełna męzkiego smutku, której dziwnego nadawał wyrazu pukiel białych włosów, opadający na środek czoła, wmieszany w resztę czarnych.
„Dla mnie — myślał Jerzy — on istnieje. Od dnia jego śmierci cielesnej, czuję jego obecność w każdej dnia godzinie. Nigdy tak dokładnie nie czułem naszego pokrewieństwa, jak od jego śmierci. Nigdy tak dokładnie, jak od jego śmierci, nie pojmowałem siły jego istoty. Wszystko, co rozproszył w zetknięciu się z bliźnimi, wszystkie czyny, ruchy, słowa, które rozsiał w biegu czasu, wszystkie najróżnorodniejsze objawy, które określały charakter specyalny jego istoty w zetknięciu z innemi istotami; wszystkie formy stałe lub zmienne, które odróżniały jego osobistość od innych osobistości i czyniły z niego odmiennego zupełnie człowieka wśród ludzkiego tłumu; słowem to, co wyodrębniało jego własne życie wśród życia innych; wszystko to wydaje mi się obecnie zebranem, skupionem, zawartem w jedynym z wiązku idealnym, który go łączy ze mną. Dziś istnieje on tylko dla mnie, oswobodzony od wszelkiego innego zetknięcia, objawiający się mnie samemu jedynie. Istnieje czystszy i potężniejszy niż kiedykolwiek“.
Postąpił zwolna kilka kroków. W ciszy drgały drobne tajemnicze jakieś szmery, ledwie dosłyszalne dla ucha. Świeże powietrze, gorąco dnia, kurczyło włókna mebli, drętwiejących w spokoju i przywykłych do ciemności zamkniętych okien Powiew niebieski przenikał pory drzewa, poruszał ziarnka pyłu, wzdymał fałdy obić. W pasie słonecznym wirowały miryady atomów. Woń zatęchłych książek pokonywał zwolna zapach kwiatów.
Rozstawione dokoła przedmioty poddawały pozostałemu przy życiu cały tłum wspomnień. Ze wszystkich tych rzeczy wydzierał się, rzekłbyś, chór jakiś cichy, szemrzący, który go otaczał swym szeptem. Zewsząd podnosił się powiew przeszłości. Powiedziałbyś, łe przedmioty wydzielały z siebie wyziew substancji duchowej, którą nasiąkły.
„Czy to obłęd“? — zadawał sobie pytanie na widok obrazów, przeciągających przed jego wyobraźnią z cudowną niemal szybkością, jasnych jak wizye, nie zaćmionych ani jednym grobowym cieniem, ale żyjących wyższem jakiemś, górniejszem życiem. I stał zaniepokojony, pod urokiem tajemniczości, przejęty trwogą okropną w chwili, kiedy zamierzał przekroczyć granice tego nieznanego świata.
Firanki, które wzdymał rytmiczny oddech, falowały w miękich zwojach, odsłaniając w dali krajobraz szlachetny i spokojny. Lekkie szmery boazeryi, tapet i przepierzeń, wciąż trwały jeszcze. W trzecim pokoju, surowym i skromnym, wspomnienia nabierały muzykalnej harmonii, wybiegały, zda się, z oniemiałych instrumentów. Na długim palisandrowym fortepianie, którego powierzchnia błyszcząca, odbijała jak zwierciadło każdy przedmiot, spoczywały w swym futerale skrzypce. Na krześle jakaś karta nut podnosiła się i opadała, chwiana wietrzykiem, niemal w takt z ruchem firanek u okna.
Jerzy zbliżył się. Była to kartka psalmu Mendelssohna: DOMENICA IL POST PASCHA: Andante quasi allegretto. Surrexit pastor bonus... Dalej na stole, leżał stos partycyj na skrzypce i fortepian, wydania lipskie: Beethovena, Bacha, Schuberta, Rodego, Tartiniego, Viottiego. Jerzy otworzył futerał, przypatrywał się wątłemu instrumentowi, drzemającemu na podkładzie z oliwkowego aksamitu z czterema swemi, zdawna nietkniętemi strunami. Przyszła mu ciekawość zbudzenia go. Dotknął wiolinowej struny, która wydała jęk przenikliwy, który wstrząsnął całym futerałem. Były to skrzypce Andrea Guarneriego, z datą 1680 r.
Demetrio, wysoki i smukły, nieco pochylony, z długą bladą szyją, z włosami w tył odrzuconemi, z białym puklem włosów na środku czoła, stanął teraz przed nim. W ręku trzymał skrzypce. Przegarnął jedną ręką włosy od skroni nad uchem właściwym sobie gestem. Nastroił skrzypce, potarł smyczek kalafonią, potem rozpoczął sonatę. Lewa ręka zaciśnięta dumnie, biegła wzdłuż szyi instrnmentu; końce chudych jego palców naciskały struny a pod skórą widoczną była gra muskułów, tak, że widok ten sprawiał przykrość; prawa jego ręka przy pociągnięciu smyczka zataczała gest szeroki a pewny. Czasami przyciskał mocniej podbródkiem skrzypce, pochylał głowę, przymykał do połowy powieki, zatapiał się w wewnętrznej rozkoszy; czasami prostował się, podawał pierś naprzód, uśmiechał przelotnym uśmiechem; a czoło jego miało czystość linij niezwykłą.
Takim właśnie ukazał się skrzypek marzącemu. I Jerzy przeżył ponownie chw ile już przeżytego życia; przeżył je nietylko w pojawiających się obrazach, ale we wrażeniach głębokich i rzeczywistych. Żył znów owemi długiemi godzinami gorącej życzliwości i zapomnienia, kiedy to Demetrio i on, sami tylko, w przyjemnie ciepłym pokoju, do którego nie dochodził żaden hałas z zewnątrz, wykonywali muzykę ulubionych swych mistrzów. Jakże wówczas zapominali o wszystkiem! W jakiż zachwyt dziwny wprawiała ich niebawem ta muzyka, wykonana własnemi rękoma! Często bardzo czar jakiej jednej wyłącznie melodyi więził ich przez całe długie popołudnie, tak, że nie mogli wydrzeć się z tego zaczarowanego koła, w którem byli zamknięci. Ileż to razy powtarzali tęż samą „Pieśń bez słów “ Mendelsohna, która odkryła przed nimi samymi, w głębi ich serc własnych, rodzaj rozpaczy niepocieszonej! Ileż razy powtarzali razem sonatę Beethovena, która zdawała się ich więzić, pociągać z zawrotną szybkością w nieskończoność przestrzeni, by ją zawieszać w przelocie nad wszystkiemi przepaściami!
Pozostały przy życiu, powracał pamięcią do je sieni 188... do tej niezapomnianej jesieni, pełnej smętku i poezyi, kiedy to Demetrio zaledwie przychodził do zdrowia. Miała to być ostatnia jesień! Po długim okresie przymusowego milczenia, Demetrio brał do ręki skrzypce z dziwnym niepokojem, jak gdyby obawiał się, że utracił wszelką biegłość, całe dawne mistrzowstwo, że już nie umie grać. Oh! to drżenie palców, osłabionych na strunach i ta niepewność smyczka, kiedy chciał spróbować pierwszych nut! i te dwie łzy, co ściekły zwolna po policzkach i zatrzymały się w zaroście brody nieco długiej, ile utrzymanej jeszcze!
Pozostały przy życiu, ujrzał skrzypka improwizującego jakąś fantazyę, kiedy tymczasem on sam towarzyszył mu na fortepianie z trwogą nieopisaną, bacznie dążąc za grą jego, z wytężoną uwagą, by odgadnąć jego intencyę, wciąż lękając się, by nie utracić rytmu, by się nie pomylić w tonie, by nie wziąć fałszywego akordu, by nie opuścić jakiej nuty.
W improwizacyach swych, Demetiio Aurispa szukał niemal zawsze natchnienia w jakiejś poezyi. Jerzy przypominał sobie tę zdumiewającą improwizacyę, którą pewnego dnia październikowego utkał skrzypek na tle lirycznego poematu Alfreda Tennysona w „Księżniczce“. Jerzy sam przetłomaczył mu wiersze, aby je mógł zrozumieć Demetrio i zaproponował mu je na temat. Gdzież to była ta kartka?
Ciekawość smutnego wrażenia znagliła Jerzego do poszukania jej w albumie, leżącym między partycyami. Pewny był, że ją tam znajdzie; przypominał ją sobie dokładnie. W samej też rzeczy odnalazł ją.
Była to jedna jedyna kartka, zapisana fiołkowym atramentem. Litery pobladły a papier był zmięty, żółtawy, bez sztywności, mięki jak pajęczyna. Miała ona w sobie smutek kartek, kreślonych niegdyś przez ukochaną rękę, która znikła już na zawsze.
Jerzy, nie poznający omal już własnego pisma, pytał sam siebie: „Więc to ja kreśliłem tę kartkę! To ma być pismo mojej ręki!“ było to pismo cokolwiek nieśmiałe, nierówne, niemal kobiece, które przypominało jeszcze szkołę, które zachowało jeszcze zagadkowość świeżo minionego chłopięctwa, wdzięk niezdecydowanej duszy, która nie śmie jeszcze wiedzieć wszystkiego. „Jakaż odmiana i w tem także!“ I odczytał wiersze poety, odarte ze swej meledyi rodzinnej:

„Te łzy, te łzy próżne, nie wiem co one znaczą — te łzy, które z głębi boskiej rozpaczy — tryskają z serca i nagromadzają się w oczach — na widok szczęśliwych wiosek jesiennych — na myśl dni, co już minęły.

„Radosne, jak pierwszy promień płomienisty na żaglu — który nam powraca naszych przyjaciół z zamorskich krajów; — smutne, jak ostatni błysk słońca rumieniący żagiel — który nam zabiera wszystko, co kochamy; — tak smutne i tak radosne są dni ubiegłe!

„Oh! smutne, dziwne, jak w mrocznym zmierzchu — świergot ptasząt budzących się jest smutnym dla ucha umierającego — jak
smutną jest chwila, kiedy w oczach konających okno, zwolna, staje się coraz bledszym kwadratem; — tak smutnemi, tak dziwnie smutnemi są dni odbiegłe.
„Drogiemi jak pocałunki przyzywane po śmierci — słodkiemi jak te, które beznadziejna wyobraźnia — marzy, że weźmie z ust, co należą do innych; głębokiemi jak miłość — jak pierwsza miłość a dzikiemi żalem — o! śmiercią w życiu są dni odbiegło!“

Demetrio improwizował stojąc, obok fortepianu, nieco bledszy niż zwykle, nieco więcej pochylony; ale od czasu do czasu prostował się pod powiewem natchnienia, jak zgięta trzcina prostuje się pod wiatru powiewem. Oczy utkwione miał w okno, gdzie w ramach ukazywał się krajobraz jesienny, czerwonawy i mglisty. Wedle zmienności nieba, światło chwilami zalewało jego osobę, świeciło w wilgotnych oczach, złociło czoło niezwykle czyste. A skrzypce mówiły: „Smutne jak ostatni blask słońca, rumieniący żagiel, który nam zabiera wszystko, co kochamy; tak smutnemi są dni, co odbiegły!“ I skrzypce powtarzały z płaczem: „O! śmiercią w życiu są dni, co odbiegły!“
To wspomnienie, ta wizya najwyższem udręczeniem przejęły Jerzego. Skoro obrazy te znikły, cisza wydała mu się jeszcze pustszą. Wątły instrument na którym dusza Demetria wyśpiewała najwznioślejsze swe hymny, zasnął napowrót na aksamicie pudła; zamilkły nietknięte cztery jego struny.
Jerzy spuścił wieko, jak nad trupem. Dokoła niego cisza stała się ponurą, grobową. On jednak zachował w głębi serca, niby zwrotkę pieśni, przedłużoną w nieskończoność, to westchnienie: O śmiercią w życiu są dni, co odbiegły!
Pozostał przez kilka chwil pod drzwiami, po za któremi był pokój tragiczny. Czuł, że odtąd nie jest już panem siebie samego. Nerwy owładnęły nim, narzucały mu swój rozstrój i zbytek swych wrażeń. W około głowy czuł obręcz, która zaciskała się i rozluźniała według tentna jego arteryi, niby jakaś materya elastyczna a zimna! Toż samo zimno przebiegało mu po kręgu pacierzowym.
Z nagłą energią, z pewnego rodzaju uniesieniem nacisnął klamkę i wszedł. Nie patrząc dokoła siebie, idąc wprost tylko w promieniu światła, co padał z drzwi otwartych i słał się po podłodze, dążył do balkonu i rozwarł obie drzwi jego połowy. Po tej spiesznej czynności, dokonanej pod wpływem pewnego rodzaju zgrozy, odwrócił się wzburzony, dyszący. I spostrzegł, że każdy włos na głowie, u swej osady stał się wrażliwym.
Przedewszystkiem dojrzał najprzód łóżko stojące naprzeciw niego, z kołdrą zieloną, z orzechowego drzewa, prostej formy, bez rzeźb, bez firanek. Przez kilka minut nie widział nic prócz tego łóżka, jak w ów dzień straszliwy, w którym przestąpiwszy próg tego pokoju, stanął jak wryty, skamieniały z bólu wobec trupa.
Wywołany w pamięci żywego, trup z głową owiniętą czarnym krepowym welonem, z rękoma złożonemi wzdłuż ciała, zajął swe miejsce na śmiertelnem posłaniu. Jaskrawe światło, co się wdzierało przez otwarte drzwi balkonu, nie miało snąć dość siły, by rozproszyć widmo. Była to formalna wizya, nie ciągła wprawdzie ale bezprzestannie wracająca, ukazująca się na mgnienie oka, jakby za każdem podniesieniem powiek, jakkolwiek powieki widza zostawały nieruchome.
W ciszy pokoju i w ciszy własnego ducha, Jerzy posłyszał jaknajwyraźniej zgrzyt toczącego drzewo czerwia i drobny ten fakt posłużył do rozproszenia w nim na chwilę niezmiernego nerwowego naprężenia, jak ukłucie igły wystarcza do wypróżnienia nadętego powietrzem pęcherza.
Wszystkie szczegóły dnia straszliwego powróciły mu do pamięci; wieść niespodziana, którą około trzeciej popołudniu przyniósł do Sarsa posłaniec zdyszany, jąkający się hałaśliwie; odbyta piorunem niemal podróż konno wśród żaru lata, między wzgórzami płonącemi ogniem — a podczas tej drogi nagłe zawroty głowy, prawie omdlenia, pod których wpływem, chwiał się na siodle; potem dom, napełniony szlochem i jękami, pełen trzasku drzwi, któremi wstrząsał wicher, pełen szumu szalejącej krwi w jego żyłach; a nakoniec stanęło mu w pamięci jak sam wpadł nagle do tego pokoju, widok trupa, wzdęte i łopoczące u okien firanki, łoskot kropielnicy zawieszonej na ścianie...
Fakt miał miejsce rano 4-go sierpnia, nie poprzedzony żadną okolicznością, budzącą podejrzenie. Samobójca nie pozostawił żadnego zgoła listu, nawet do ukochanego siostrzeńca. Testament, którym naznaczał Jerzego ogólnym swym spadkobiercą, był daleko wcześniej już sporządzonym. Demetrio widocznie przedsięwziął środki ostrożności, by ukryć przyczyny swego po stanowienia a nawet odjąć wszelką sposobność do przypuszczeń; starannie zatarł, aż do najdrobniejszego, ślady czynów, które poprzedziły krok ostatni. W mieszkaniu znaleziono wszystko w porządku, w porządku niemal zbytecznym: ani jednego kawałka papieru, pozostawionego na biurku, ani jednej książki, wyjętej z szaf bibliotecznych. Na stoliku obok łóżka tylko otwarta szkatułka od pistoletów; nic więcej.
Po raz tysiączny toż samo pytanie przedstawiło się umysłowi żyjącego: „Dlaczego on się zabił? Czy miał jakąś tajemnicę, która toczyła mu serce? Czy też może tylko sama przenikliwość okrutna jego umysłu, czyniła mu nieznośnem życie? Nosił sam w sobie swe przeznaczenie, los swój, jak ja w sobie mój noszę“.
Popatrzał na małą srebrną kropielnicę, zawieszoną dotąd w głowach łóżka na ścianie, pobożną pamiątkę po matce. Było to wytwornie emaliowane dzieło starego mistrza jubilera z Guardiagrele, Andrzeja Galluci: rodzaj dziedzicznego klejnotu. „On tak lubił religijne emblemata, muzykę kościelną, zapach kadzideł, krucyfiksy, hymny katolickiego kościoła. Był to mistyk, asceta, skłonny do namiętnej kontemplacyi wewnętrznego życia; ale nie wierzył w Boga“.
Popatrzył na szkatułkę od pistoletów; i w głębi jego mózgu, jasno wystąpiła myśl, niby światło błyskawicy: „I ja zabiję się jednym z tych pistoletów, tymże samym, na temże samem łóżku“. Po krótkiej chwili ukojenia, egzaltacya brała znów górę; korzenie włosów stawały się znów wrażliwemi. Ponownie doznał najrealniejszego wrażenia dreszczu, co go przejął w ów dzień tragiczny, kiedy chciał unieść własnemi rękoma czarny welon, pokrywający twarz zmarłego i kiedy po przez bieliznę zdało mu się że widzi ranę, okropną ranę, zadaną przez wybuch broni, kulą, która rozsadziła kość czaszki na tem czole, tak delikatnem i czystem. W rzeczywistości widział zaledwie część nosa, usta i brodę. Reszta ukryta była pod bandażami kilkakrotnie okręcającemi górną część głowy, dlatego może, że oczy wyszły z orbitów. Ale usta niezmienione, nietknięte, które odsłaniał rzadki i delikatny zarost brody, te usta blade i zwiędłe, które za życia otwierały się z taką słodyczą nieoczekiwanym uśmiechem, tym ustom teraz pieczęć śmierci nadała wyraz takiego spokoju niezmiernego, nadludzkiego tem więcej odbijający jeszcze od okrwawionego czoła, które pokrywały bandaże.
Ten obraz, utrwalony w pamięci, na zawsze pozostał w duszy spadkobiercy, stanowił centrum tej duszy; i po latach pięciu miał on jeszcze tęż samą wyrazistość, podtrzymywany fatalną jakąś potęgą.
Myśląc, że i on także położy się na tem łóżku, że się zabije tąż samą bronią, Jerzy nie doznawał już tego wzruszenia gwałtownego i przejmującego, jakie sprawiają nagłe postanowienia; było to raczej uczucie nieokreślone, jak gdyby chodziło o zamysł, zdawna powzięty, dopuszczony w sposób niejasny jeszcze zupełnie, na który dziś dopiero przyszła godzina wykonania. Otworzył szkatułkę, przyjrzał się pistoletom.
Była to broń wytworna, wykończona starannie, gwintowana, pistolety pojedynkowe starej fabryki angielskiej, z rękojeścią doskonale przystosowaną do ręki. Spoczywały na podścielisku jasno-zielonej materyi, cokolwiek wytartej po brzegach oddziałów, które zawierały wszystko, co było potrzebnem do nabicia. Ponieważ lufy były grube, kule były też wielkiego kalibru, z rodzaju tych, które gdy dosięgają celu, sprawiają skutek stanowczy.
Jerzy wziął jedną z nich do ręki, położył sobie na dłoni. „Zanim pięć minut upłynie, mogę nie żyć, Demetrio pozostawił jeszcze na tem łóżku wgłębienie, w które ja się położę. I w wyobraźni zobaczył siebie samego, rozciągniętego na tem posłaniu. Ale ten czerw, ten czerw! Tak dokładnie słyszał, tak przerażająco szelest toczonego drzewa, jak gdyby owad znajdował się gdzieś w jego mózgu. Ten zgrzyt nieubłagany dobiegał od strony łóżka, spostrzegał to wyraźnie. Wówczas zrozumiał cały smutek, jaki przejmować musi człowieka, który zanim wy zionie ducha, słyszeć musi po za sobą ten zgrzyt czerwia. Wyobrażając sobie siebie samego w chwili pociągnięcia za cyngiel, poczuł we wszystkich nerwach kurcz przestrachu i wstrętu. Stwierdzając, że nic go nie zmusza do odebrania sobie życia i że może poczekać jeszcze, doznał dziwnej ulgi głębi duszy. Tysiące niewidzialnych nici wiązało go wszakże do życia jeszcze. „Hipolita!“
Skierował się w stronę balkonu, ku światłu, z jakąś gwałtownością. Odległy krajobraz szeroki, błękitnawy i tajemniczy, stapiał się w półświetle zapadającego dnia. Słońce zniżało się zwolna po za górą, którą oblewało potokami złota, niby ku spoczywającej kochance, co nań oczekiwała. Mejella olbrzymia i blada, skąpana w tem roztopionem złocie, rysowała się okrągłością swych konturów na tle nieba.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.