Tryumf śmierci (D’Annunzio, 1897)/Część czwarta/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Tryumf śmierci
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Trionfo della morte
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI[1]

Widok to był przecudny i straszliwy zarazem, niesłychany, niemający żadnego zgoła podobieństwa z jakiemś innem nagromadzeniem, już widzianem, rzeczy i ludzi, złożony z mięszaniny tak dziwacznej, tak przykrej i niezgodnej, że przechodziła wszelkie mary snów najniespokojniejszych. Wszystkie brzydoty i ohydy wieczystego heloty, wszystkie haniebne występki, wszelka osłupiałość stępienia; wszystkie konwulsye i wszystkie kalectwa ciała, wszystkie łzy żalą i skruchy, wszystek śmiech pijacki; obłąkanie, idyotyzm, przewrotność, lubieżność, niedołęztwo, strach, znużenie śmiertelne, zobojętnienie skamieniałe, rozpacz ponura; chóry kościelne, wycie opętanych, popisy akrobatów, muzyka dzwonów, dźwięki trąb, ryk, beczenie, rżenie; trzask ogni pod kotłami, stosy owoców i łakoci, porozkładane utensylia, tkaniny, broń, klejnoty, różańce; tańce plugawe skoczków i tancerek, kontorsye epileptyków, bijatyki, zwady, uciekanie złodziei ściganych wśród popychającego się tłumu; szumowiny najgorszego zepsucia, które wyzionęły zaułki potworne wielkich miast oddalonych na tłum bezświadomy i zahukany: ćma pasorzytów, jak bąki na bydle, zatartych na ten tłum zbity, niezdolny się obronić; wszystkie nikczemne pokosy dla żądz zwierzęcych, wszystkie oszustwa, wszystkie bezwstydy, rozkładające się wśród dnia białego; zlepek wszechrzeczy był tam i wrzał, kotłował się, fermentował dokoła przybytku Przenajświętszej Dziewicy.
Przybytek ten był ciężki, pospolitej, gminnej architektury, bez ozdób, zbudowany z cegły, nieotynkowanej, czerwonawej. W koło murów zewnętrznych, w koło pilastrów portalu, porozbijali namioty przekupnie świętości i porozkładali towar swój na straganach; i kupczyli. W pobliżu wznosiły się baraki przybyszów, budy jarmarczne, przystrojone w wielkie obrazy, przedstawiające bitwy krwawe i uczty ludożerców. U wejścia ludzie podejrzani, o zagadkowej i nikczemnej powierzchowności, dęli w trąby i wykrzykiwali z całych sił. Kobiety bezwstydne, o nogach olbrzymich, o wielkich, wypukłych brzuchach, o piersiach obwisłych, źle okryte brudnemi trykotami i łachmanami świecideł, sławiły w dziwacznej gwarze cuda, ukryte po za czerwoną kotarą, zawieszoną za ich plecami. Jedna z tych rozpustnic zniszczonych, która wyglądała na potwora zrodzonego z karła i maciory, karmiła z ust swych lepkich małpkę lubieżną; obok niej zaś potwór jakiś, pomazany mąką i karminem wywijał z frenetycznym szałem ogłuszającym dzwonkiem w powietrzu.
Kompanie pielgrzymów nadciągały długiemi szeregami, poprzedzane przez przewodników, niosących krzyż, wśród dźwięku pobożnych hymnów. Kobiety parami trzymały się za fałdy sukien i kroczyły jak w ekstazie, oszołomione, z oczyma szeroko rozwartemi, nieporuszonemi. Mieszkanki z Trigno nosiły suknie z szkarłatnego jedwabiu, o tysiącu fałd, od połowy pleców, przewiązane w pasie wstęgą różnobarwną, która je podnosiła i tworzyła wypukłość, podobną do garbu. I złamane, zda się, ze zmęczenia, szły pochylone, wlokąc za sobą ciężkie jak ołów obuwie na odsłoniętych nogach; sprawiały wrażenie dziwacznych jakichś zwierząt jucznych. Niektóre z nich miały wielkie wole a złote naszyjniki połyskiwały na tych wolach spalonych.

Niech żyje Marya!

Po nad tym tłumem, zwrócone do niego twarzą, górowały lunatyczki, siedzące naprzeciw siebie, na ustawionych na kozłach wzniesieniach. Opaski i chusty zakrywały im twarz całą, odsłaniając tylko usta gadatliwe, niestrudzone, pełne śliny. Mówiły wciąż z monotonnością kantyczki, podnosząc, to zniżając głos, z kiwaniem głów, które rytm markowało. Chwilami połykały zbyteczną ślinę z lekkiem syczeniem. Jedna z nich ukazywała kartę zatłuszczoną, krzycząc:. Oto kotwica nadziei!“ Inna, której usta nadmiernie szerokie, ukazywały i zasłaniały z pomiędzy popsutych zębów język, pokryty żółtawą powłoką, pochylała się cała ku słuchaczom, trzymając na kolanach ręce grube, nabrzmiałe a na podołku stos miedzianych pieniędzy. Słuchacze okrążali je kołem, uważnie w nie wpatrzeni, nie tracąc słowa, nie spuszczając oczu, bez jednego gestu. Od czasu do czasu tylko językiem odwilżali oschłe wargi.

Niech żyje Marya!

Nowe gromady pielgrzymów przybywały, przechodziły i niknęły. Tu i owdzie, w cieniu baraków, pod szerokiemi niebieskiemi parasolami, lub nawet na słońcu spały stare kobiety, wyczerpane snąć zmęczeniem, z ciałem podanem naprzód, z twarzą w dłoniach ukrytą, na spieczonej trawie. Inne, usadowione w półkole, z nogami rozsuniętemi na ziemi, żuły rożki świętojańskiego chleba, przegryzając chlebem, mozolnie, w milczeniu, nie troszczące się o nic, obce całemu otaczającemu je zgiełkowi; i widać było, jak zbyt wielkie kęsy z trudem przechodziły przez ich gardziele żółte i pomarszczone jak skorupa żółwia. Niektóre z nich okryte były ranami, strupami lub bliznami, bez zębów, bez rzęs, bez włosów; nie spały, nie jadły; siedziały nieruchome i zobojętniało, jak gdyby już tylko oczekiwały na śmierć; nieszczęsne ich kadłuby obsiadały chmary much wirujących dokoła zbitą, gęstą, zajadłą gromadą jakby nad padliną w rowie.
W oberżach natomiast, pod namiotami płonącemi w południowem słońcu, dokoła pali wbitych w ziemię i przystrojonych w gałęzie, odbywały się popisy żarłoczności tych, którzy pracowicie zbierali do dziś dnia drobne oszczędności, po to, by dopełnić pobożnego ślubu a także, by zadowolić niezmierne pragnienie hulanki, o której marzyli zdawna wśród ciężkiej pracy i nędznej strawy powszedniej. Widać tam było ich twarze pochylone nad miskami, ruch ich szczęk żujących, poruszenia rąk szarpiących, całe zachowanie zwierząt, porających się z pokarmami, do których nie nawykły. Szerokie rondle dymiły na ognisku, pełne ślimaków fioletowych; zapach nęcący rozchodził się dokoła. Młoda dziewczyna, wybujała i wątła jak konik polny, sprzedawała sery w kształcie małych koników, ptaków, lub kwiatów. Mężczyzna z twarzą gładką i tłustą, kobiecą niemal, z wisiorami złotemi w uszach, z rękoma zabarwionemi aniliną jak u farbiarzy, ofiarował przechodniom sorbety w kształcie ryb.

Niech żyje Marya!

Nowe znów kompanie przybywały. Tłum wzmógł się dokoła portalu, nie mogąc dostać się do wnętrza kościoła, zapchanego już i natłoczonego. Kuglarze, rzezimieszki, wszelkiego rodzaju draby, szulerzy, oszuści, szarlatani nawoływali tłum pobożny, odciągali, tumanili. Wszyscy ci sojusznicy w łupieztwie zdaleka już węszyli swą zdobycz, spadali na nią jak grom i nigdy nie chybiali celu. Przywabiali głupca tysiącznemi sposoby, poddając mu nadzieję szybkiego i pewnego zysku; z niesłychaną sztuką skłaniali go, by zaryzykował; podbudzali w nim chciwość aż do gorączki. Potem, skoro stracił całą cierpliwość i przezorność, obdzierali go do ostatniego grosza, bez miłosierdzia, najłatwiejszemi w świecie podstępami, w jednej chwili; i rzucali go potem zdumiałego i zrozpaczonego, śmiejąc się w sam nos, ginęli mu w tłumie. Przykład jego jednak nie ustrzegł drugich, którzy tak samo wpadali w zastawione sidła. Każdemu zdawało się, że jest domyślniejszy i zręczniejszy od poprzednika i sam własnowolnie ofiarował się pomścić towarzysza ograbionego, biegnąc na oślep na własną zgubę Niezliczone prywacye, znoszone bez wytchnienia by tylko odłożyć trochę pieniędzy, oszczędności całoroczne urywane grosz po groszu od potrzeb życia, te prywacye nieopisane, które skąpstwo wieśniaka stawiają na równi z brudnem i łapczywem sknerstwem żebraków, ujawniały się wszystkie w drżeniu ręki, kiedy sięgała do kieszeni po pieniądz, by go postawić na hazard.

Niech tyje Marya!

Nowe procesye nadchodziły drogą, mijały tłum zebrany. Potok, wciąż wznawiający się, usiłował przebić tłum zmieszany i falujący; melodya wciąż jednaka panowała nad mieszaniną wszystkich krzyków, nad całą tą wrzawą jarmarczną. Zwolna, na tem tle głuchem niezgodnych dźwięków, ucho nie rozróżniało już nic wyraźnego, prócz imienia Maryi. Hymn odniósł zwycięztwo nad zgiełkiem. Fala napływająca bezprzestannie rozbijała się o mory świątyni, rozpłomieniona słońcem.

Niech żyje Marya!
Niech żyje Marya!

Przez kilka minut jeszcze Jerzy i Hipolita, oszołomieni, potrącani, przypatrywali się temu potwornemu zbiegowisku, zkąd unosiły się mdlące wyziewy, gdzie tu i owdzie wypływała twarz wymalowana komedyanta lub obwiązane czoło wróżki. Obrzydzenie ściskało im gardła, brała ich ochota ucieczki; a jednak atrakcya tego widowiska ludzkiego zbyt była silna i powstrzymywała ich wśród tej zgrai, popychała ku miejscom, gdzie nagromadzoną była największa nędza, gdzie widzieć można było najgorsze wybryki okrucieństwa, głupoty i oszustwa, gdzie głosy ludzkie wyły, gdzie łzy płynęły.
— Podejdźmy ku kościołowi — ozwała się Hipolita, która nieprzytomna prawie, ulegać poczynała temu szałowi, który bił od fanatycznych tłumów, tem szaleńszych, im słońce z większą wściekłością przepalało czaszki.
— Czyś ty nie zmęczona jeszcze? — spytał Jerzy, ujmując ją za ręce. — Jeśli chcesz, odjedziemy ztąd. Poszukamy sobie jakiego miejsca do odpoczynku. Obawiam się, abyś tu nie rozchorowała się. Pojedziemy, jeśli zechcesz.
— Nie, nie, nic mi nie jest, czuję się silną, mogę wytrzymać. Idźmy ku kościołowi, wejdźmy tam. Widzisz, że wszyscy tam dążą. Słyszysz, jak krzyczą!
Widocznie była cierpiącą. Usta miała ściągnięte kurczowo, muskuły twarzy skurczone; a ręka ściskała nerwowo ramię Jerzego. Ale nie odrywała oczu od drzwi świątyni, od tego obłoczku błękitnawego dymu, po przez który świeciły i zagasały kolejno drobne płomyki świec.
— Słyszysz, jak oni krzyczą!
Chwiała się na nogach. Krzyki rosły wciąż, rzekłbyś, że tam mężczyźni i kobiety zabijają się wzajem i toną w krwi kałużach.
Cola ozwał się:
— Oni się modlą tak żarliwie, błagają o litość.
Starzec nie odstąpił ani na chwilę swych gości; z niemałym trudem próbował utorować im drogę wśród tłumu.
— Państwo chcecie tam iść? — dodał.
Hipolita zdecydowała się.
— Tak, chodźmy.
Cola postępował przed nimi, roztrącając łokcia mi tłok, by się zbliżyć do drzwi kościoła. Hipolita nie dotykała już ziemi, unoszona w powietrzu niemal na ramieniu Jerzego, który zbierał wszystkie siły, aby utrzymać na nogach ją i siebie. Żebraczka jakaś ścigała ich wciąż, następując na pięty, skomląc o jałmużnę płaczliwym głosem, z wyciągniętą ręką, którą dotykała ich chwilami. I nie widzieli nic, prócz tej ręki zgrzybiałej, bezkształtnej, węzłowatej u stawów, sino żółtej, z długiemi fioletowemi paznokciami, ze skórą porozpadaną między palcami: ręki podobnej do dłoni małpy chorej a zgrzybiałej.
Nakoniec przecisnęli się aż do portalu; oparli się o jeden z filarów, w pobliża któregoś straganu, jakiegoś przekupnia różańców.
Procesye, czekając na swą kolej wejścia do świątyni, tymczasem okrążały dokoła kościół, obchodziły, obchodziły dokoła bez wytchnienia, z odkrytemi głowami, za przewodnikami, niosącymi krzyże, nie przerywając ani na chwilę śpiewów. Mężczyźni i kobiety nieśli laski zakończone w górze krzyżem lub bukietem kwiatów i podpierali się na nich całym ciężarem znużenia. Czoła ich ociekały potem; strumienie potu spływały po policzkach, zwilżały ubranie. Mężczyźni mieli na piersiach roztwarte koszule, szyje obnażone, nagie ramiona, a na rękach, na pięściach, na ramionach, skóra była popstrzona wytatuowanemi błękitnemi znakami, na pamiątkę odwiedzonych miejsc cudownych, łask otrzymanych, ślubów dopełnionych. Wszystkie wykoszlawienia muskułów, kości, wszystkie odmiany brzydoty cielesnej, wszystkie niezmazane ślady, pozostawione tam przez ciężką pracę, niewstrzemięźliwość i choroby; czaszki spiczaste lab spłaszczone, łyse lub wełniste, pokryte bliznami lub naroślami; oczy zaszłe bielmem i zezowate jak bąble maślanki, oczy smutnie niebieskie jak oczy osamotniałej ropuchy; nosy płaskie, jakby rozbite pięścią, lub haczykowate jak dzioby jastrzębiów, lub długie i mięsiste jak trąby lub stoczone niemal zupełnie przez wrzody zjadliwe; policzki pożyłkowane czerwono jak listki winogradu w jesieni, lub żółtawe i pomarszczone jak żołądek zwierząt przeżuwających, to znów obrosłe rudawym włosem jak brody kukurydzy; usta wązkie jak zacięcie brzytwą, albo otwarte i miękie jak przejrzała figa, lub też pokurczone jak zeschłe liście, to znów zaopatrzone w zęby potworne jak kły dzika; wargi zajęcze, wola rozdęte, róże, skrofuły, krosty; wszystkie obrzydliwości ciała ludzkiego przeciągały w świetle słonecznem długim korowodem przed przybytkiem Maryi.

Niech żyje Marya!

Każdy pochód miał swego przodownika, niosącego krzyż przodem i swego prowodyra. Prowodyr był silnym, rozrosłym i gwałtownym mężczyzną, który podniecał bezustannie wiernych wyciem i ruchami opętańca, uderzając po grzbiecie opóźniających się, ciągnąc za sobą starców osłabłych, wymyślając kobietom, co przerywały hymn, by odetchnąć. Olbrzym o cerze oliwkowej, którego oczy świeciły jak pochodnie, z pod czarnych, zwichrzonych włosów, wlókł trzy kobiety za sznury uzd. Inna kobieta szła przodem całkiem naga w worku tylko, z którego wychodziły tylko głowa i ręce. Inna znów, długa jak tyka i wychudła, z twarzą sinawo-bladą, z oczyma białawemi, spłowiałem!, szła na czele jak lunatyczka, nie śpiewając, nie odwracając się na żadną stronę, z czerwonym sznurem na szyi, który podobnym był do okrwawionego bandaża rany śmiertelnej; za każdym niemal krokiem chwiała się, jak gdyby nie miała już siły utrzymać się na nogach, jak gdyby lada chwila miała upaść i nie podnieść się już nigdy. Inna, dzika jak zwierz, idący za łupem, istna wcielona furya wioskowa, w płaszczu koloru krwi, owiniętym dokoła kościstych bioder z haftem na piersiach błyszczącym jak łuska rybia, wznosiła w górę krzyż czarny, podniecając tą zaciekłością swą kompanię. Inna niosła na głowie kolebkę, okrytą ciemnem suknem, jak Liberata w ową noc okropną.

Niech żyje Marya!

Obchodzili i obchodzili kościół dokoła bez wytchnienia, przyśpieszając pochód, wznosząc głos, podniecając się coraz bardziej w wyciu i gestykulowaniu jak opętani. Dziewice z włosami rzadkiemi, rozpuszczonemi na ramiona i wysmarowanemu oliwą, niemal łyse na wierzchołku głowy, z głupowatym wyrazem twarzy jak u owiec, szły sznurem, każda oparłszy rękę na ramieniu towarzyszki, z oczyma w ziemię spuszczonemi, pełne skruchy... W rodzaju trumny głębokiej, niesionej przez czterech ludzi, leżał paralityk, którego dusiła otyłość, z rękoma bezwładnie opadającemi, pełnemi węzłów jak korzenie drzew i powykręcanemi przez straszliwą podagrę. Drżenie bezustanne poruszało te ręce; obfity pot kroplami ściekał z czoła i łysej czaszki, spływając w strumieniach po twarzy szerokiej, koloru zwiędłej róży, zlekka pożyłkowanej różowo, jak śledziona wołów. Na szyi zawieszoną miał całą kolekcyę szkaplerzy, na brzuchu rozłożoną kartkę z wyobrażeniem cudownego obrazu. Cierpiał i wyrzekał jak w śmiertelnej trwodze konania, już nawpół umarły; woń zgnilizny już wiała od niego; wszystkie pory jego ciała, zda się, wydzielały z siebie tę nieopisaną, dziką męczarnię, którą mu sprawiały ostatnie drgnienia życia; a przecież umrzeć nie chciał jeszcze i aby nie umrzeć, kazał się nieść w tej trumnie do stóp Najświętszej Panny. Nieopodal od niego, inni mężczyźni, silni, nawykli na procesyach nosić statuy świętych lub chorągwie, wlekli za ręce opętanego; opętany wyrywał się z uścisku ich dłoni, szarpał, ryczał w poszarpanem na strzępy odzieniu, z pianą na ustach, z oczyma wybiegłemi z orbitów, z szyją, na której nabrzmiały żyły, z rozczochranemi włosami, fioletowy jak wisielec. Przeszedł także i Aligi, człowiek wybrany, co doświadczył łaski, bledszy teraz, niż noga woskowa, którą niósł w ofierze. I ponownie przeciągnęli wszyscy w tym pochodzie bez końca; przeszły trzy kobiety, wleczone na uzdach, przeszła furya z czarnym krucyfiksem; i owa ponura z krwawą szarfą; i ta, co niosła kolebkę na głowie i ta, co była w wór przybrana, uwięziona w nim mocą zadanego sobie umartwienia, oblana łzami cichemi, które opływały z pod przymkniętych powiek, postać symboliczna wieków przeszłych dalekich, osamotniona w tłumie, spowita, rzekłbyś, powiewem starożytnej surowości pokutniczej, wskrzeszająca w umyśle Jerzego wizyę wielkiej i czystej bazyliki klementysńkiej, której krypta pierwotna, surowa, przypominała chrześcian IX go wieku, czasy Ludovica II.

Niech żyje Marya!

Obchodzili, obchodzili dokoła, nie zatrzymując się ani na chwilę, przyśpieszając kroku, podnosząc głos, oszaleli niemal od słonecznego żaru, co im palił czoła lub tył głowy, podniecani wyciem opętanych i okrzykami, wychodzącemi z kościoła, ilekroć mijali drzwi jego, uniesieni dziką frenezyą, która ich popychała do ofiar krwawych, do tortur ciała, do umartwień nadludzkich. Obchodzili kościół ciągle, niecierpliwie wyczekując możności wejścia, niecierpliwie wyczekując chwili, w której rzucić się będą mogli na kamienie święte posadzki, zapełnić swemi łzami bruzdy, jakie w nich wyżłobiły tysiące tysięcy kolan. Wciąż krążyli i krążyli w tem zaczarowanem, zda się kole, urastając w liczbę, pchając się, depcząc sobie po piętach z taką zgodnością szału, że mieli pozór nie już aglomeracji osobników ludzkich, ale masy zbitej, jednolitej jakiejś materyi ślepej, wytworzonej przez silę zawrotną, odurzającą.

Niech żyje Marya!
Niech żyje Marya!

W pośród tłumu, młody jakiś człowiek padł całym ciężarem nagle na ziemię, dotknięty napadem wielkiej choroby. Sąsiedzi otoczyli go, wywlekli po za obręb wiru. Inni, dość liczni, odłączyli się od tłumu, który zajmował plac przedkościelny i zbiegli się patrzeć na ten widok.
— Co to się stało? — spytała Hipolita, blednąc, z niezwykłem pomięszaniem w twarzy i głosie.
— Nie, nic... porażenie słoneczne — odpowiedział Jerzy, ujmując ją za rękę i starając się ztąd uprowadzić.
Ale Hipolita zrozumiała co to się stało. Widziała jak dwaj ludzie otwierali przemocą szczęki epileptyka i kładli mu klucz w usta, w celu, niedopuszczenia niezawodnie, by sobie pogryzł język zębami.
I przez suggestyę poczuła jak własne jej zęby wydają zgrzyt okropny; instynktowny dreszcz wstrząsnął nią całą do głębi istoty, tam właśnie, gdzie straszna choroba drzemała, zdolna się zbudzić lada chwila.
Cola Sciampagne rzekł:
— To ktoś dostał choroby świętego Walentego. Niech się pani nie boi.
— Chodźmy ztąd, chodźmy! — nastawaj Jerzy zaniepokojony, starając się uprowadzić swą towarzyszkę.
„Gdyby miała paść tutaj nagle! — myślał. — Gdyby dostała ataku choroby tu, wśród tego tłumu!“
Dreszcz ściął mu lodem serce. Przypomniał sobie listy datowane z Caronno, te listy, w których rozpacznemi słowy uczyniła mu przerażające wyznanie. I znowu, jak wówczas, wyobraził sobie „blade i zaciśnięte konwulsyjnie jej ręce a w palcach promień włosów wyrwany“...
— Chodźmy ztąd! Może chcesz, żebyśmy weszli do kościoła?
Nie odpowiadała nic, ogłuszona jakby jakiemś nagle w kark otrzymanem uderzeniem.
— Chcesz, byśmy tam weszli? — powtórzył Jerzy, trącając ją i usiłując ukryć własny niepokój.
Chciał dodać jeszcze: „O czem myślisz?“ ale nie śmiał. Dojrzał w oczach Hipolity tak ponury smutek, że ścisnęło mu się serce i czuł, że go dławi coś w gardle. Potem podejrzenie, że ta cisza i ta odrętwiałość mogły być zapowiedzią blizkiego ataku, przejęło go panicznym jakimś strachem. Nie zastanawiając się, szepnął:
— Czy ci niedobrze?
A te słowa trwożne, które wyznawały podejrzenie i odsłaniały tajemną obawę, wzmogły jeszcze pomięszanie obojga kochanków.
— Nie, nie! — wymówiła z widocznym dreszczem przejęta zgrozą, przyciskając się do Jerzego, jakby domagając się odeń, by ją bronił przed niebezpieczeństwem.
I naciskani przez ciżbę, na poły nieprzytomni, udręczeni, nędzni jak wszyscy inni w tym tłumie, potrzebujący, tak jak inni, litości i pomocy, upadający, jak wszyscy inni, pod ciężarem śmiertelnego ciała, przez jedną chwilę oboje złączeni byli ścisłym, prawdziwym związkiem z tym tłumem, pośród którego drżeli i cierpieli jednako; oboje na chwilę zapomnieli w niezmierności ludzkiego smutku, o granicach dusz własnych.
Hipolita pierwsza zwróciła się ku kościołowi, ku jego wielkiej bramie, ku temu obłokowi błękitnawych dymów, z po za których świeciły lub ćmiły się kolejno drobne płomyki świec po nad oszołomionym ludzkim potokiem.
— Wejdźmy — rzekła głosem zdławionym, nie opuszczając ramienia Jerzego.
Cola oznajmił, że niepodobna było wejść przez główną bramę.
— Ale — dodał — znam inne wejście. Chodźcie państwo za mną.
Torował z wielkim trudem przejście. A przecież podtrzymywała ich sztuczna energia, ślepy upór popychał naprzód, takiż sam niemal jak owych fanatyków, co okrążali świątynię bez końca. Ulegli ogólnej zarazie. Odtąd Jerzy czuł, że nie jest już panem samego siebie. Nerwy zawładnęły nim w zupełności, narzucając mu bezład własnych wrażeń.
— Chodźcie za mną — powtarzał stary, przedzierając się przez potok ludzki za pomocą łokci i osłaniając swych gości od kułaków tłoczących się zewsząd pielgrzymów.
Weszli przez drzwi boczne do rodzaju zakrystyi, zkąd widać było przez niebieskie obłoki dymu, ściany pokryte całkowicie wotami woskowemi, rozwieszonemi na pamiątkę cudów, dokonanych przez Najświętszą Pannę. Nogi, ręce, stopy, piersi bezkształtne, członki, przedstawiające nabrzmiałości, gangreny, wrzody, niezgrabne, prymitywne wyobrażenia chorób potwornych, malowidła ran szkarłatne i fioletowe, które odbijały krzycząco na bladości wosku, wszystkie te wizerunki, nieruchomie rozścielające się na czterech ścianach wysokich, miały coś pogrzebowego w sobie, przejmowały wstrętem, obrzydzeniem i trwogą, przywodziły na myśl kostnicę, w której nagromadzonoby całe stosy członków, amputowanych w jakimś szpitalu. Kłęby ciał ludzkich zaściełały posadzkę; a z pośród tych kłębów, wyłaniały się trupio blade twarze, usta okrwawione, czoła osypane kurzem, czaszki wyłysiałe, włosy białe jak śnieg. Byli to wszystko niemal starcy, leżący w prochu przed ołtarzem, jak trupy składane stosami w czasach zarazy. Tu jakiegoś starca także wnosiło do kościoła na ręku dwóch ludzi szlochających; w tym ruchu, głowa starca chwiała się, to opadając na piersi, to znów na ramię; krople krwi spływały mu na koszulę z ran nosa, ust i brody. Po za nim rozlegały się wciąż krzyki rozpaczy: krzyki szaleńców, błagających o łaskę, której tamten nie dostąpił.
— Madonno! Madonno! Madonno!
Zgiełk to był nieopisany, dzikszy niż ryk człowieka, który pali się żywcem w pożarze, bez nadziei ratunku, okropniejszy niż wołanie o pomoc rozbitków, skazanych na śmierć pewną na morzu, wśród nocy.
— Madonno! Madonno! Madonno!
Tysiące rąk wyciągały się ku ołtarzowi z dziką frenezyą. Kobiety wlokły się na kolanach, łkając, rwąc sobie włosy, bijąc się po biodrach, raniąc sobie czoła o kamienie posadzki, wijąc się w konwulsyach jak opętane. Niektóre na czworakach, na łokciach i wielkich palcach od nóg podtrzymując cały ciężar ciała, poziomo wyciągniętego, zwolna zbliżały się ku ołtarzowi. Pełzały jak gady; zwijały się, zgięte w kabłąk, z ruchami coraz to szybszemi; z pod ich spódnic widać było stopy opalone, popękane i żółtawe, kostki nóg wypukłe i spiczaste. Chwilami ręce dopomagały łokciom, drżące u ust co zcałowywały proch posadzki, u języka, co znaczył znaki krzyża po niej śliną, zmieszaną ze krwią. I pełzające ciała przesuwały się po tych znakach krwawych, nie zmazując ich, przed każdą zaś głową, mężczyzna stojący z boku, uderzał w posadzkę końcem laski, wskazując prostą drogę do ołtarza.
— Madonno! Madonno! Madonno!
Krewne włokły się na kolanach z obu stron tej ścieżki, nadzorując dopełnienia ślubu. Od czasu do czasu pochylały się, dodając odwagi nieszczęśliwym. Kiedy te zdawały się już omdlewać, wstrząsały niemi, podtrzymywały pod pachami, lub wachlowały twarze bielizną. Czyniąc to, płakały gorącemi łzami. A płakały jeszcze rzewniej, kiedy towarzyszyły starcom lub młodzieniaszkom, spełniającym ślub takiż. Bo nie były to tylko same kobiety; starcy i młodzieńcy i chłopcy niedorośli, zbliżali się tak samo do ołtarza; aby stać się godnymi podnieść oczy na obraz, poddawali się tej męczarni. Każdy dotykał językiem miejsca, gdzie poprzednik pozostawił już ślad wilgotny; każdy uderzał czołem lub brodą w toż samo miejsce, w którym inny pozostawił już strzęp swojej skóry, kroplę krwi swej, swego potu, lub łez swoich. Nagle promień światła prostopadły przeniknął przez wielkie drzwi kościoła do wnętrza zapełnionego tłumem i oświecił stopy nóg pokurczonych, stwardniałych od spiekłej ziemi, lub skalistego gór gruntu, tak wykoszlawionych i bezkształtnych, że mniej podobne były do nóg ludzkich niż do zwierzęcych; o świecił wierzchołki czaszek uwłosionych lub łysych, białych od starości, płowych lub czarnych, które podnosiły się na byczych karkach, nabrzmiałych wysiłkiem, lub chwiały, zwątlałe jak zielonkawa głowa starego żółwia, wysuwająca się ze skorupy, albo wykopana z ziemi czaszka, na której pozostałoby jeszcze kilka kępek siwawych włosów i kilka strzępów czerwonawej skóry.
Chwilami po nad tym sznurem pełzających gadów, fala błękitna kadzideł unosiła się powoli, przysłaniając na chwilę te zgięte w upokorzeniu postacie, tę nadzieję i tę boleść fizyczną, niby przez poczucie litości.
Nowi pielgrzymi torowali sobie drogę, cisnęli się do ołtarza, by żądać cudu; i przysłaniali swym cieniem i swemi głowami ciała rozciągnione, które, zdało się, że nigdy już powstać nie będą mogły.
— Madonno! Madonno! Madonno!
Matki obnażały swe piersi wyschnięte, które ukazywały Najświętszej Pannie, błagając ją o łaskę, by w nich napowrót pojawiło się mleko, kiedy tymczasem tuż za niemi krewniaczki niosły ich niemowlęta wyschłe, konające niemal, które kwiliły żałośnie. Małżonki błagały o płodność dla swych żywotów i oddawały na ofiarę ślubne suknie i ślubne klejnoty.
— Panno święta, zmiłuj się nademną, w imię tego Syna, którego nosisz na ręku!
Modliły się naprzód po cichu, opowiadając swe nieszczęścia wśród łez, jak gdyby rozmawiały po tajemnie z obrazem, jak gdyby obraz pochylał się z góry aż do nich, by wysłuchać ich skarg serdecznych, ich żalów. Potem stopniowo podniecały się aż do szału niemal, aż do wściekłości, jak gdyby chciały mocą przyzywać i giestów szalonych, gwałtem wydrzeć od Madonny zezwolenie na cud. Zbierały całą energię, by wydać z siebie ryk przenikliwy, zdolny przedrzeć się aż do głębi serca Przenajświętszej Dziewicy.
— Zlituj się! Zlituj nademną!
I ustawały w wołaniu, poglądając z trwogą rozszerzonemi i nieruchomemi oczyma, w nadziei, że spostrzegą wreszcie znak jakiś na obliczu świętem, połyskującem wśród klejnotów płonących, między niedostępnemi kolumnami ołtarza.
Nowa fala fanatyków napływała, zabierała miejsce, rozlewała się w całej szerokości okrętowania. Wrzaski zgiełkliwe i gwałtowne gesty przeplatały modlitwy. Po za kratą, która broniła przystępu do wielkiego ołtarza, księża zbierali w tłuste swe i blade ręce, pieniądze i klejnoty, składane na ofiarę. W tej czynności wyciągania to prawej to lewej ręki, przechylali się z jednego boku na drugi i kiwali jak zwierzęta uwięzione w klatce menażeryi. Po za nimi klerycy trzymali szerokie tace metalowe, na które zsypywały się ofiary z brzękiem. Z jednego boku, u drzwi zakrystyi, inni znów księża, stali pochyleni nad stolikiem: liczyli oni pieniądze i przypatrywali się badawczo klejnotom, kiedy tymczasem jeden z nich, kościsty i płowy, zapisywał coś gęsiem piórem na długim regestrze. Opuszczali zajęcie swe kolejno i szli zbierać znów ofiary. Od czasu do czasu dzwonek dzwonił i wznosiła się kadzielnica w pośród chmur dymu. Długie wstęgi błękitnawe dymu rozwijały się nad głowami tonzurowanemi i rozpraszały po za kratą. Woń kościelna mięszała się z wyziewami ludzkiemi.
Ora pro nobis, sancta Dei Genitrix...
Ut digni efficiamur promissionibus Christi.
Czasami podczas przerw niespodziewanych i straszliwych, jak chwile ciszy, w których uragan odpoczywa, kiedy tłum dyszał trwogą i oczekiwaniem, słychać było wyraźnie słowa łacińskie:
Concede nos famulos tuos...
Pod wielkim portykiem, zbliżała się pompatycznie para małżonków, w orszaku całej gromady krewnych, wśród błyskotania złotych ozdób i szelestu jedwabiów. Żona świeża i silna, miała głowę, rzekłbyś, jakiejś barbarzyńskiej królowej; o brwiach gęstych i zrośniętych, o włosach czarnych jak heban, sfalowanych i błyszczących, o ustach mięsistych i purpurowych, w których przednie zęby nieregularne podnosiły górną wargę, zacienioną puszkiem męzkim. Naszyjnik z grubych ziarn złotych, trzykrotnie opasywał jej szyję; szerokie koła, zdobne filigranowemi kwiatami, zwieszały się z jej uszu na policzki; gorsecik, połyskujący jak pancerz, obciskał jej piersi. Szła z powagą, zatopiona w myślach, nie podnosząc niemal powiek, trzymając rękę, obciążoną pierścionkami na ramienia małżonka. Mąż był również młody, niższy wzrostem, niemal bez zarostu, bardzo blady z wyrazem głębokiego smutku, jak gdyby go trawiła tajona jakaś boleść. I zdało się, że widok tych obojga niesie z sobą fatalność jakiejś tajemnicy, wielce pierwotnej.
Szept powstawał gdy przechodzili. Oni nie mówili ani nie zwracali nigdzie głowy, idąc przodem przed orszakiem krewniaków, mężczyzn i kobiet, trzymających się za ręce w łańcuchu, przypominającym taniec starożytny. Jakiż ślub ci spełniali? Jakiej błagali łaski? Wieść biegła po cichutku z ust do, ust: błagali dla młodzieńca o powrót siły rodnej, której niezawodnie pozbawiło go „złe“ jakieś, co się doń przyplątało. Dziewiczość małżonki pozostała nienaruszoną; krew nie splamiła jeszcze małżeńskiego łoża.
Kiedy już stanęli u samej kraty prezbiteryum, podnieśli oboje oczy ku obrazowi w milczeniu; i przez chwil kilka pozostali nieporuszeni, zatopieni w temże samem niemem błaganiu. Ale po za nimi, obie matki wyciągały ręce, poruszały pomarszczonemi i spalonemi dłońmi, które w dniu zaślubin daremnie rozsypywały wieszczbiarskie ziarno. Wyciągały je teraz i krzyczały:
— Madonno! Madonno! Madonno!
Powolnemi ruchami, żona zdejmowała z palców pierścienie i składała je na ofiarę. Potem wyjęła z uszu wielkie koła. Nakoniec zdjęła naszyjnik dziedziczny. Wszystkie te bogactwa złożyła o ołtarza.
— Bierz to, o, Panno błogosławiona! Bierz, Przenajświętsza Maryo cudowna! — wołały matki głosem zachrypłym już od krzyku ze zdwojonym zapałem, poglądając na siebie z ukosa, by jedna nie dała się przewyższyć drugiej w gorliwości przed oczyma tłumu.
— Bierz, bierz!
Widziały jak spadają klejnoty w ręce niewzruszonych, spokojnych księży; potem słyszały jak zabrzęczał na tacy kleryka cenny kruszec, pozyskany za cenę pracy wytrwałej, upornej a ciężkiej kilku pokoleń z rzędu, przechowywany przez całe lat szeregi w głębi kufrów, wkładany tylko w dzień każdych zaślubin. Widziały jak przepada rodzinne bogactwo, jak niknie na zawsze. Gwałtowność poświęcenia przyprawiała je o rozpacz a ich wzburzenie udzielało się najbliższym. Wszyscy krewni wreszcie zawodzili i krzyczeli razem. Tylko młody małżonek milczał, z oczyma wciąż utkwionemi w obraz a dwa strumienie łez cichych spływały mu po twarzy.
Nastała następnie chwila milczenia, w której słychać było tylko łacińskie słowa modlitwy i rytm hymnu, śpiewanego po za obrębem kościoła. Potem młode małżeństwo poczęło cofać się zwolna, z oczyma utkwionemi w obraz. Nowy pochód stanął między nimi a kratą prezbiteryum z krzykami. Przez kilka sekund, młoda małżonka, górowała po nad tłumem, ale piękniejsza i potężniejsza, spowita, zda się, w rodzaj tajemniczości bachijskiej, ziejąc na ten tłum barbarzyński powiew niezmiernie starożytnego życia; zniknęła wreszcie niezapomniana.
Oderwany od czasu i rzeczywistości, Jerzy ścigał ją wzrokiem, dopóki nie zniknęła. Umysł jego przeniósł się w okropności nieznanego świata, w jakiś lud bez nazwy, wcielony w obrzędy dziwnie ciemne. Twarze mężczyzn i kobiet ukazywały mu się jakby w wizyi szału, napiętnowane innym jakimś stygmatem ludzkości niż jego, złożone z innej, zda się, materyi; a spojrzenia ich, ruchy i głosy, wszystkie znamiona spostrzegane, przejmowały go zdumieniem, jak gdyby nie miały żadnej analogii ze zwykłemi objawami ludzkiemi, jakie mu znane były dotychczas. Niektóre z tych postaci miały dla niego szczególniejszą atrakcyę, iście magnetyczną. Ścigał je pośród tłumu, pociągając za sobą Hipolitę; szedł za niemi wzrokiem, wspinając się na palce; śledził każdą ich czynność; czuł jak każdy ich okrzyk znajduje echo w własnem jego sercu; czuł jak go ogarnia tenże sam szał; doznawał i on również, brutalnej potrzeby krzyczenia, poruszania się.
Od czasu do czasu Hipolita i on spoglądali sobie wzajem w twarze; i spostrzegali jak bardzo oboje są bladzi, oszołomieni, przelękli. Ale ani jedno, ani drugie nie proponowało, by opuścić straszliwe miejsca; coś ich tu przykuwało choć sił brakło im już niemal obojgu. Deptani, potrącani przez tłum, unoszeni niemal w powietrze chwilami, błąkali się tu i owdzie pośród tego zgiełku chaotycznego, trzymając się za ręce; stary wieśniak usiłował ciągle osłaniać ich i dopomagać. Świeżo nadeszła procesya popchnęła ich na kratę. Przez kilka minut pozostali tu uwięzieni, naciskani ze wszech stron, przesłonięci obłokiem kadzideł, ogłuszeni krzykami, dławieni gorącem w pośród tego ogniska najwyższego już szału.
— Madonno! Madonno! Madonno!
To kobiety pełzające, doszedłszy wreszcie do celu, podnosiły się kolejno. Jedna z nich, podniesiona z ziemi przez krewnych, zdrętwiała, sztywną była jak trup. Postawiono ją na nogi i wstrząśnięto silnie. Zdała się już umarłą. Całą twarz miała osypaną pyłem, czoło i nos pościerane, usta krwi pełne. Te, co z nią były, dmuchały jej w twarz, aby otrzeźwić, ocierały jej usta płótnem, które zaróżowiło się całe, przywoływały po imieniu w ucho. Nagle przechyliła w tył głowę; potem rzuciła się na okratowanie, pochwyciła żelazne sztachety oburącz i poczęła wyć jak w bólach porodu.
Wiła się i wydzierała z rąk podtrzymujących, głos jej górował nad wszystkiemi innemi krzykami. Potok łez spływał po twarzy, zmywając z niej pył i krew.
— Madonno! Madonno! Madonno!
A po za nią, obok niej, inne kobiety wynurzały się, podnosiły z ziemi, chwiały się, ożywiały, wzywały miłosierdzia.
— Łaski! Łaski!
To wycie, co rozrywało piersi, z których się wydzierało, te wyrazy, powtarzane bez wytchnienia, z uporem tej samej niepokonanej wiary, ten gęsty obłok dymu, co opadał w dół, ciężki jak chmura brzemienna burzą, to zetknięcie się ciał, to zmieszanie oddechów, widok tej krwi i tych łez, wszystko to sprawiło, że w jednej chwili tłum cały zdał się przejęty jedną niemal duszą, stał się jedyną tylko istotą, pełną nędz a straszliwą, która miała jeden już tylko giest, jeden głos wspólny, jedną wspólną konwulsyę i szał jeden. Wszystkie cierpienia, wszystkie bóle spłynęły w jedną jedyną nadzieję, której Przenajświętsza wysłuchać musi.
— Łaski! Łaski!
I u stóp połyskującego obrazu chwiały się świec płomienie, pod tym wichrem namiętności.







  1. Należy może przypomnieć tutaj, że powieść obecna Annunzia, skazała się w neapolitańskim dziennika „Mattino“ w lutym 1898, gdy tymczasem „Lourdes“ poczęto wychodzić w dzienniku „Gil-Blas“ dopiero w kwietniu 1894. (Przyp. tłom.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.