Trędowata/Tom I/XXXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Trędowata
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Dziennika Poznańskiego
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXIII.

Na wystawie ruch zaczął się zmniejszać, wiele osób wyjechało. Zabawy przycichły. Wszyscy zdawali się być pomęczeni. Tylko ordynat Michorowski, niewyczerpany w pomysłach, urządzał ciągle nowe przyjemności swym krewnym i znajomym. Odbywano wspólne wycieczki w śliczne okolice podmiejskie, końmi lub na samochodach, włóczono się po mieście, zwiedzając magazyny. Na placu wystawowym, gdy ruch się nieco zmniejszył, oglądano szczegółowo ciekawsze działy. Pewnego dnia byli wszyscy w stajniach i pawilonach głębowickich.
Stajnie, przybrane w barwy ponsowe z czarnem, najeżone chorągiewkami, strojne w festony zieleni, przedstawiały widok piękny. Kręciło się tam pełno chłopców stajennych w dżokiejkach i ponsowych kurtkach, oraz masztalerzy strojniejszych już, pod dyrekcją koniuszego Badowicza. Konie miały na sobie kapy sławuckie, haftowane w monodramy z mitrą i żółte zamszowe uździenice.
Porządek w stajniach panował wzorowy. Zachwycano się najwięcej Apollem. Odprowadzał go sam koniuszy. Apollo na widok ordynata zarżał cicho i dymiące nozdrza zwrócił w jego stronę. Szyję wyginał klasycznie, oczy pełne i inteligentne w wyrazie gorzały jak pochodnie, kręcił się, bił kopytami ziemię, chrapiąc w sposób, znamionujący wyborną rasę.
Stefcia podeszła do konia, klepała go po wygiętej szyi, gładziła śliczną główkę.
— Stefciu, on ciebie uderzy! — wołała przestraszona Lucia.
— Nie uderzy. Owszem, niech go pani pieści — szepnął Michorowski — niech mu pani da rękę do pocałowania.
— O też tego nie potrafiłby! — zaśmiała się Stefcia.
— Powinien znać swe obowiązki.
Waldemar dotknął pejczem kolan Apolla i zlekka uderzył parę razy. Koń stęknął, zachrapał i, zginając kolana, ukląkł na przednie nogi przed zdumioną Stefcią.
Panna Rita zagryzła wargę aż do krwi, Trestce rozszerzyły się czy. Rządca głębowicki i praktykanci spojrzeli na siebie błyskawicznie. A Brochwicz z miną rozradowaną nadzwyczaj uprzejmie usunął się przed Barskim, jakby mu chcąc odsłonić niezwykły widok.
— Kosiu! kośku! śliczny, cacany! — zawołała, ochłonąwszy Stefcia. Objęła głowę konia ramionami i pocałowała w białą gwiazdkę na czole.
Apollo, jakby tego tylko czekał, zerwał się gwałtownie, wyrzucając łbem i parskając raźno.
— Warjat! — mruknął Barski.
— Kto? ordynat czy Apollo — spytał z umizgiem Brochwicz.
Hrabia spojrzał na niego z góry z taką miną, jakby chciał rzec:
— Obaj siebie warci, a i pan nie lepszy — i obrażony, założywszy w tył ręce, podszedł w przeciwną stronę, gwiżdżąc.
— Ależ to cyrkowy koń! Jakim sposobem pan go tego nauczył? — spytała Stefcia trochę zmieszana.
— A od czego wola — rzekł Waldemar.
— Zaimponowało mi to, muszę przyznać — mówiła panna Rita.
A Wiluś, stojący na boku myślał:
— Szczęśliwy człowiek! może jej okazać hołd nawet przez konia. Ciekawym, kogobym ja mógł zmusić do zgięcia przed nią kolan. Chyba samego siebie.
I westchnął rozgoryczony.
Pawilon łowiecki był również ciekawy. Tam przeważały barwy szare i zielone. Wieniec z dębowych liści, głowy łosi, jeleni i danieli o potężnych rogach, łby odyńców, zadziwiające kłami, ozdabiały budynek. Przy wejściu stał ogromny wypchany niedźwiedź, trzymający w łapach stalowe wieszadło do kapeluszy. Dział ten przestawiał okazy fauny i flory z lasów ordynackich, plany wzorowego urządzenia lasów, dokładny wykaz ilości starodrzewiu i zagajników, a także mapy i trofea myśliwskie ordynata. Jeden kąt pawilonu zajmowały zdobycze jego z podróży do pustyń Afryki. Były tam skóry lwie, tygrysie i lamparcie, jeden tygrys benghazi, całkowicie wypchany. Były kły słonia i głowa antylopy, oraz okazy ptaków podzwrotnikowych. Każda sztuka miała tabliczkę z objaśnieniem, gdzie zabita i kiedy. Dział ten obsługiwał typowy murzyn z wełnistą głową, ubrany w zielony jedwab. Na ścianach wisiały fotografie zwierzyńca głębowickiego, a także strzelby, rewolwery, trąby i noże obsługi leśnej. Dyrygował i objaśniał łowczy Urbański z pomocą stróżów. Odznaczał się strzelec Jur, ulubieniec ordynata, olbrzymi chłop, mający dumną minę i pyszny moderunek. Jego zielony uniform lśnił od złotych szamerowań.
Zwiedzili jeszcze pawilon ze zbożami ordynata i poszli na plac główny do cukierni.
Zajęli miejsce na werandzie przy kilku stolikach. Michorowski siedział z panną Ritą, Stefcią i Lucią. Trestka przysunął się do nich również. Naprzeciw był stolik wolny. Za chwilę usiadło przy nich dwóch panów: tłusty jegomość z czerwoną spotniałą twarzą i młody zbiedzony urzędniczek.
— Kawy! — zawołał ostrym basem gruby pan do chłopca w białym fartuchu.
Poczem wsparł brodę na olbrzymiej kościanej gałce od laski i rzucał wzrokiem na wszystkie strony. Sapał przytem, jak lokomotywa.
— To jakiś restaurator napewno — mruknął Trestka. — Bada, czy więcej ma gości cukiernia, czy jego restauracja. A może to jaki rzeźnik?...
— Nie krytykuj pan z pozoru — rzekł Waldemar. — Zobaczymy dalej.
— Czy pan nie jest fizjonomistą? — zapytała panna Rita.
— Ja, pani? Owszem! bywają wypadki, nawet częste, że odgaduję ludzi z twarzy, po oczach zresztą. Ale odgaduję usposobienie danej osoby, czasem myśli, — trudniej przeczuć, czem się ona zajmuje, o ile niema zewnętrznych oznak. Stopień wykształcenia, inteligencji wykazuje najczęściej zachowanie się i dlatego ten pan robi na mnie wrażenie podejrzane.
— To rzeźnik napewno — twierdził Trestka i zaczął opowiadać Stefci i Luci jakąś zabawną anegdotkę.
Rita rzekła do Waldemara:
— Jeżeli pan odgaduje niekiedy myśli innych, proszę powiedzieć coś o mnie. O, czem myślę?
— O czem pani myśli, czy o czem pani myślała? — spytał z przekornym uśmieszkiem.
— Kiedy?
— Tak... trochę wcześniej... w stajniach.
Panna Szeliżanka utkwiła w nim surowy wzrok.
— Owszem, proszę — rzekła.
— Myślała pani o mnie...
— Zarozumialec!...
— Niech mi pani pozwoli dokończyć! Myślała pani, że... jestem narwany i jeszcze, że rzucam rękawicę pewnym osobnikom, o których w mniemaniu ogółu powinno mi chodzić. Ech! myślała pani, że jestem warjat. No, czy nie zgadłem?
Patrzał jej w oczy z uśmiechem. Rita gryzła usta. Nagle prędkim uchem podniosła głowę, rzuciła bystre spojrzenie na Stefcię i odrzekła niepewnym głosem:
— Tak, zgadł pan. Ale nie myślałam, że pan warjat, broń Boże! ani to, że pan rzuca rękawicę Barskiemu. Wiem, że panu o niego nie chodzi. Dziwiłam się tylko, że... wysuwa pan zbyt śmiało naprzód sytuację... mogąca być jeszcze w cieniu.
Michorowski ściągnął brwi.
— Dlaczego? A jeśli ja ją chcę mieć w pełnem świetle? Czy mi nie wolno?
Panna Rita pobladła.
— Ach! któż o tem wątpi?... Tylko... zdawało mi się... że był pan pod wrażeniem chwili i trochę może mimowoli... przeszarżował prawa zwykłych grzeczności.
Waldemar popatrzał na nią i rzekł z przyciskiem:
— Więc zapewniam panią, że byłem szczery. Gdzie istnieją całe szeregi chwil, nie poddaję się wyłącznie wpływom jednej. Zatem nie szarżowałem, raczej przeciwnie, przez wzgląd na osobę interesowaną, zawsze i wszędzie niesłychanie normuję swe wrażenia, nie chcąc wyprowadzać jej z dotychczasowego objektywu pod bardziej szczegółowy rozbiór opinji, która nie szczędzi nikogo.
Rita siedziała blada, panując nad sobą. Ta walka ubrała ją w maskę chłodu. Odrzekła sztywno:
— Danej osoby opinja nie naruszy, ale u pana wynurza się już subiektywność kwestji...
— Pozwalam wszystkim na rozcząstkowanie siebie i swych myśli, byle się kontentowano tylko mną. To zastrzegam — dodał, kładąc nacisk na ostatnich słowach.
Panna Szeliżanka dumnie rzuciła głowę.
— Niech pan zastrzega innym, gdyż ja rękawicy pańskiej nie podniosę... mogę ją najwyżej popierać w pewnych sferach, gdy już będzie rzuconą.
Michorowski skłonił się.
— W panią wierzę — rzekł grzecznie.
— Och! — zawołała młoda panna.
— Czy dostanę kawy? Co u djabła! — ryknął nagle tłusty jegomość przy bocznym stoliku.
Ordynat z pod brwi podniósł na niego zdziwiony wzrok i zatrzymał chwilę.
— Garson! trutniu jakiś! kawę podawaj!
Gwar panował na werandzie. Środkiem płynęła fala kobiecych kapeluszy i męskich głów, Lokaj nie zjawiał się.
— Garson! — krzyknął jegomość, podnosząc głos do wyżyn niemożliwych. — Błazny, hultaje! czy to w waszej podłej cukierni nawet dowołać się nie można? —
Waldemar nie spuszczał oczu z rzucającego się jegomościa, tylko wzrok chłodniał mu stopniowo.
— Dzika bestja! — mruknął.
— A co! nie mówiłem, że to rzeźnik? — dowodził Trestka. — Jemu się nawet zdaję, że jest w oborze.
Jegomość stukał laską w podłogę, wreszcie i tego mu było zamało. Zadarł głowę do góry i z miną wolarza zaczął walić laską w marmurowy blat stolika, aż brzęczały naczynia poustawiane na innych.
Lucia i Stefcia zaniepokoiły się, panna Rita zaczęła się cicho śmiać.
Michorowski wstał.
— Panie! bez skandalu — szepnęła błagalnie Stefcia, przechylając się przez Lucię.
Oczy jej spotkały zimne źrenice ordynata. Złagodniał, na ustach jego mignął ledwo dostrzegalny uśmiech.
— Bądź spokojna — wyczytała Stefcia w jego oczach.
Waldemar zbliżył się do jegomościa, ale miał taką minę, że szczupły urzędniczek pociągnął krzykacza za rękaw.
— Panie łaskawy — rzekł Waldemar przyciszonym głosem, lecz dobitnie — pan zapewne wraca z rajtszuli, ale tu jest cukiernia i są damy.
— Co to pan?! — zaperzył się zdumiony jegomość, prostując potężne bary.
Wystraszony urzędnik ciągnął go niemiłosiernie za rękaw. Michorowski niedbale oparł się dłonią na stoliku.
— Niech pan raczy poszukać sobie odpowiedniejszego miejsca dla swej... bujnej natury — rzekł szczególnym tonem.
Kilka osób stanęło. Oglądano się na nich.
— Co to znaczy! co pan znowu? — wrzasnął zrywając się jegomość.
Waldemar stał jak posąg z lodu.
— To, panie, że ja mam tu pewne prawa i na ich zasadzie nie pozwalam w miejscu publicznem, gdzie są kobiety, urządzać knajpy — mówił dobitnie.
Przerażony urzędnik ściągał już ubranie z ramion towarzysza.
— Panie, to ordynat Michorowski — szepnął do ucha zaperzonego jegomościa jakiś przechodzący pan.
Tłuścioch zmitygował się odrazu.
— Ale mnie kawy nie dają — rzekł znacznie grzeczniej.
— Niech się pan upomina, lecz ciszej, proszę! — rzekł Waldemar i odszedł do swego stolika.
Rozejrzał się bystro po werandzie... Nadbiegł wezwany przez kogoś chłopak. Ordynat zmierzył go ostrem spojrzeniem.
— Pilnować służby — rzekł krótko i wskazał na stolik.
Uspokojony jegomość sapał zawstydzony.
Chłopak spuścił oczy, szurgnął nogami przed ordynatem i pospieszył na stanowisko.
Waldemar usiadł i zwrócił się do Stefci.
— Pani wzrokiem mogłaby poskromić lwa — szepnął z uśmiechem.
— Trochę wątpię — odparła.
Waldemar zaczął się śmiać z przerażenia Luci.
Trestka rzekł do Rity:
— Ordynat pożarł rzeźnika, uważała pani?
— Zawsze wspaniały! — odparła zamyślona.
— Chyba nie rzeźnik?
— Niemądry pan jest.
— Zwykłe zakończenie! — rzekł z rezygnacją Trestka.
Panna Szeliżanka zamyślona spuściła głowę. Słońce, zachodząc, wyjrzało raz jeszcze przez pawilony, rozświetliło drzewa, jak ostatnie tchnienie rzuciło blask na werandę cukierni i na stolik z lodami, przy którym każdy myślał o czem innem, lecz wszystkie te myśli ściągały się do jednego mianownika.

W połowie września mieszkańcy Słodkowic i Obronnego opuścili wystawę. Ordynat został aż do jej zamknięcia. Z pewnym smutkiem wyjeżdżali wszyscy, ale żegnali się zaledwo na tydzień. Zapowiedziane przez ordynata polowania w Głębowiczach miały na nowo rozpocząć szereg zabaw. Wiele pań rozmyślało nad zabraniem odpowiedniej ilości strojów okolicznościowych i na bal kostjumowy, będący w programie. Wszystkich dziwił zapał ordynata. Na wystawie on najwięcej przyczynił się do ogólnego życia, sypał pieniędzmi, imponował oryginalnością pomysłów. Odgadywano, że w Głębowiczach wystąpi jeszcze świetniej, mając stosowne do tego ramy. Nikt nie domyślał się, co go tak pobudza, choć wielu chciało dojść prawdy. Niektórzy przeczuwali w tem hrabiankę Barską; należała do ich liczby i pani Idalja. Lecz większość, z panem Maciejem na czele, nie wierzyła.
Tylko w kołach najbliższych, panny Rity, Trestki i Brochwicza, wszyscy zrozumieli wielką prawdę, ale i oni zaliczali ją do bajek.
Niespodziewane ukazanie się w salonach Mortęskiego margrabiny Silva zaciekawiło uświadomionych.
Czy to był figiel hrabiego, czy przeczucie margrabiny? Nagłe zniknięcie jej zainteresowało podwójnie...
— Przegrała Werka! — szeptały zadowolone panie.
Brochwicz opowiadał wszystkim, że ordynat zakończył ostatnie rachunki włoskie i wszelkie inne rubryki rzucił do pieca.
— A krajowe? — spytał dowcipnie młody książę Giersztorf.
Trestka zacisnął usta i mocno ściągnął czoło.
— Hm! tu będzie trudniej: księżna Krystyna twardsza od Silvy... Nie nałoży habitu... napewno — mówił Brochwicz. — Będą spazmy, awantury i na tem koniec. Ordynat już ofiarował Kryśce carte blanche — mogła się oswoić. On usunie poboczne pretensje, skoro tylko zechce.
Panna Rita smutnie kiwała głową.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.