Trębacz cesarski/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Trębacz cesarski
Podtytuł Powieść z r. 1830—31
Wydawca Wydawnictwo Towarzystwa Św. Michała Archanioła
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Towarzystwa Świętego Michała Archanioła
Miejsce wyd. Miejsce Piastowe
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział III.
Spotkanie.

W dwa dni po odwiedzeniu korpusu przez cesarza Mikołaja kadeci starszej klasy zostali zaproszeni na bal dworski. Car, jak zwykle, przyjmował tego dnia wychowanków szkół wojennych. Adjutantura pałacowa poinformowała generała Paszkowa, że „znany osobiście jego cesarskiej mości kadet Lis ma się stawić z trąbką, gdyż cesarz życzy sobie posłyszeć raz jeszcze znakomitą grę trębacza“.
Kadeci, odświętnie ubrani, z białemi kitami na kepi i takiemiż pasami, pod dowództwem samego Paszkowa, zostali odprowadzeni do siedziby cesarskiej.
Piękny gmach pałacu Zimowego, dzieło wielkiego budowniczego Rastrellego, wspaniałe sale, tłumy generalicji, oficerów gwardji, kapiących złotem, obwieszonych orderami dworaków i posłów cudzoziemskich; zastępy strojnych dam o obnażonych ramionach i szyjach; połysk wspaniałych klejnotów olśnił, zachwycił wychowanków surowego sierocińca.
Lis mimowoli poddał się urokowi błyskotliwego życia, panującego w pałacu. Oczy błysnęły mu nagle, rozdęły się nozdrza, a mózg przeszyła myśl radosna, że za pół roku będzie wdychał tę atmosferę, przesyconą wonnościami, obracał się swobodnie w gronie potężnych dostojników, uroczych kobiet i wyższych dowódców, a wszyscy będą grzeczni i uprzejmi dla niego — oficera ordynansowego, stale przebywającego przy boku monarchy. Kto wie, może i on, jak ów przodek Paszkowa, dojdzie rychło do godności szlachcica imperjum rosyjskiego?
Adjutanci i „hof-furjerzy“ ustawili kadetów wzdłuż ścian „Malachitowej“ sali, przez którą miał przechodzić cesarz z cesarzową i witać zaproszonych gości z tą ujmującą, iście monarszą łaskawością, z jaką Mikołaj umiał zjednywać oddanych sobie przyjaciół.
W jednym z szeregów stał też Władysław Lis, trzymając trąbkę, wspartą na prawem biodrze.
Wkrótce zbliżył się do niego adjutant i zawołał:
— Kadet Lis! Cesarz cię wzywa!
Po chwili wprowadzono go do małej sali, w której w towarzystwie generała Benkendorfa przechadzał się monarcha, oczekujący na wyjście małżonki z wewnętrznych apartamentów pałacowych.
Mikołaj uśmiechnął się do stojącego przy progu kadeta i krzyknął wesoło:
— Rad jestem widzieć cię u siebie, zuchu! Jak się masz?
— Najpokorniej dziękuję waszej cesarskiej mości! — dziarsko odpowiedział chłopak.
— Chcę, żebyś zagrał sygnał imperatorski w chwili, gdy wraz z jej cesarską mością będziemy wychodzili do gości! A graj, chłopcze, dobrze! Nie chciałem wziąć trębaczy ani od huzarów, ani od kirasjerów, chociaż te pułki mają doskonałych muzykantów. Wszyscy zazdrościć ci będą, więc się staraj! Później z siedmiu innymi wykonasz na tarasie pałacowym „zorzę!“[1]
— Rozkaz, wasza cesarska mość! — zawołał Lis.
Cesarz odszedł i rozmawiał z Benkendorfem i starszym adjutantem, olbrzymim lecz chudym jak tyka, hrabią Pahlenem, którego ojciec brał udział w zamordowaniu cara Pawła.
Lis przyglądał się wysokiej, wiotkiej postaci Mikołaja, jego drapieżnemu orlemu nosowi, zimnym, dumnym oczom i wargom, co chwila zmieniającym wyraz.
Nic nadzwyczajnego, oprócz bezgranicznej pychy i poczucia zupełnej bezkarności, nie dojrzał kadet, więc pomyślał:
— I taki człowiek trzyma w swej ręce losy miljonów ludzi?
Następnie mignęła mu myśl, że oto on — syn zabitego, „sprawiedliwego“ Polaka stoi, jak posąg przed tym, który niezawodnie pochwaliłby to morderstwo, i nie ma prawa przemówić, ani poruszyć się nawet.
Potem przemknęła mu inna myśl, straszna, niemal bluźniercza, która przeraziła go.
— Gdyby tak — pomyślał Lis, — zbliżyć się do cara i rzec mu: „Twoja babka skrzywdziła mnie, odbierając mi rodziców i mienie, i oddając je staremu Fersenowi, burzycielowi Polski. Zwróć mi, coście mi zabrali!“ Może spełni sprawiedliwe żądanie, — wtedy padnę mu do nóg i powiem: „Służyć ci będę wiernie aż do śmierci!“ A co będzie, jeżeli zacznie krzyczeć i tupać nogami, jak na Głotowa za ten guzik urwany? Wtedy porwać go wpół, ot tam, gdzie zwisają złote końce akselbantów, zdusić, unieść nad głową i rrym! — cisnąć z rozmachem o tę lśniącą posadzkę... Boże, wielki Boże, nie wwódź nas na pokuszenie...
Był tak przerażony temi straszliwemi myślami, że aż przybladł, a nogi drgnęły i ugięły się pod nim.
Wzruszenie jednak prysnęło po chwili.
Otwarły się bowiem w tej chwili podwoje i do sali weszła carowa, a za nią długi orszak wielkich księżniczek i dam dworskich, kroczących parami.
Lisowi wydało się, że to jakieś zjawy senne, może nawet hufiec nieziemski spłynął nagle.
Białe powłóczyste szaty, długie treny, wlokące się po podłodze, tysiące skrzących się klejnotów, korony wielkie i małe na utrefionych fryzurach, nagie ramiona i piersi, ledwie przykryte koronkowemi rąbkami głęboko wciętych gorsów, płonące oczy, sploty kruczych, płowych i złocistych włosów, — wszystko ogarnął wzrokiem wyprostowany, skamieniały kadet, stojący przy drzwiach, jak posąg.
Jednocześnie z innej sali wyszli umundurowani panowie i generałowie, stanowiący świtę cesarską.
Marszałek dworu, skłoniwszy się nisko przed cesarską parą, dał znać adjutantowi, stojącemu przy drzwiach.
— Kadecie! — szepnął do Lisa oficer. — Gdy lokaj otworzy podwoje, wyjdziesz pierwszy i, stanąwszy o trzy kroki przed progiem, odegrasz sygnał, wskazany przez ceremonjał spotkania cesarza.
— Rozkaz! — odparł chłopak i, zręcznie uczyniwszy półzwrot, poszedł za wygalonowanym lokajem.
Drzwi się rozwarły szeroko, i Lis odegrał sygnał z taką siłą, że wszyscy się zdumieli. Obecnym się wydało, że potężne, czyste dźwięki wypełniły cały gmach olbrzymiego pałacu, a coraz to nowe, coraz bardziej burzliwe potoki ich wyrywają się z małej, srebrnej trąbki, rozsadzają mury i wkrótce wyprą wszystko, co się w nich znajduje.
Ostatnia, najtrudniejsza nuta — wysoka i nieskończenie długo drgająca w powietrzu udała się trębaczowi jak nigdy.
Mikołaj, prowadzący pod rękę cesarzową, mimo uroczystej chwili okazania wiernopoddanym swego majestatu, nie mógł się powstrzymać, aby nie rzucić kadetowi takiego spojrzenia, że niektórzy dworacy, mijając młodzieńca, uważali za stosowne pochylić przed nim głowy w uprzejmym, służalczym ukłonie.
Nie wiedzieli przecież, na jakie wyżyny mógł zajść ten nieznany chłopak o atletycznej piersi, — tymczasem skromny kadet-trębacz, co miał szczęście tak bardzo podobać się wszechwładnemu monarsze.
Lis szedł w końcu orszaku, bo tak kazał mu adjutant. Maszerował, jak na paradzie, lecz słyszał, że tu i ówdzie pytano o nazwisko jego i rzucano nań spojrzenia zachwytu, podziwu, pochlebstwa i służalczości. Stał się wschodzącą gwiazdą na firmamencie żołdackiego dworu rosyjskiego, gdzie nadewszystko ceniono silne mięśnie, sprawność ruchów i doprowadzoną do doskonałości zewnętrzną sztukę wojenną, zdatną do parad i igrzysk, lecz zbyteczną a nawet szkodliwą w bitwach.
— Lis... kadet starszej klasy korpusu Pawłowskiego... Przyszły oficer ordynansowy jego cesarskiej mości. Najjaśniejszy pan raczył zwrócić na niego uwagę podczas odwiedzenia szkoły... Podobno jest Polakiem... Sam cesarz raczył przyrzec mu, że będzie jego ojcem chrzestnym... Co za czystość i moc dźwięków!
Zdania te dochodziły uszu kadeta zewsząd.
Nagle posłyszał śpiewny głos niewieści, pytający po francusku:
— Pan rotmistrz mówi, że nazwisko tego młodzieńca — Lis i że jest Polakiem?
— Tak jest, pani, wiem to od adjutanta, który był w korpusie przy boku najjaśniejszego pana! — odpowiedział głos męski, poczem rozległ się cichy brzęk ostróg.
Nie odwracając głowy, Lis skierował oczy w stronę mówiących.
Zobaczył młodziutką panienkę o złocistych włosach, zaplecionych w gruby warkocz, który, jak ciężka korona otaczał małą, foremną główkę. Ściągła twarz nie była piękną, lecz wielkie niebieskie oczy i świeże usta o wyrazie łagodnym i słodkim czyniły ją bardzo pociągającą.
O, była to twarz miła, i odrazu tak bardzo droga, że Lis mimowoli uśmiechnął się radośnie, spojrzawszy na nią.
Nieznajoma rozmawiała z rotmistrzem w białym mundurze ze złotą taśmą na piersi.
— Żółty kirasjer!... — pomyślał chłopak i znowu wzrok swój skierował na panienkę, bo właśnie w tej chwili orszak cesarski, kroczący pomiędzy dwoma szpalerami gości, nisko chylących się przed monarszą parą, stanął, albowiem Mikołaj raczył zaszczycić rozmową posła króla pruskiego.
Lis znalazł się prawie tuż przy nieznajomej.
Oczy jej spoczęły na nim z zaciekawieniem.
Zarumienił się młodzieniec pod tym wzrokiem, który szukał czegoś na jego twarzy, pytał i natarczywie żądał odpowiedzi.
Z zachwytem i nigdy nie odczuwaną radością patrzył młodzieniec w te oczy, takie pogodne i czyste, jak niebo, i na te usta, rozchylone w łagodnym, nieświadomym uśmiechu.
— Anioł Boży!... — pomyślał Lis i wpatrywał się w niebieskie źrenice z coraz większą radością, czując, że głębokie wzruszenie ogarnia go, wzmaga się z chwilą każdą.
Pragnąłby stać tak wieczność całą, patrzeć i milczeć, wyczuwając nieziemskie rozradowanie i jakiś spływający mu do serca błogi spokój i ukojenie nieodczuwanego dotąd bólu lub tęsknoty.
Orszak ruszył dalej, sunąc przez nieskończoną amfiladę sal i szerokich galeryj, zapełnionych tysiącami zaproszonych gości, kompanij honorowych, wart, straży przybocznej, hajduków i lokajów dworskich.
Wreszcie przegląd został ukończony i cesarska para usiadła na podwyższeniu.
Mikołaj skinął ręką na komendanta pałacowego.
Ten wyprostowany, donośnym głosem oznajmił:
— Z rozkazu jego cesarskiej mości, trębacze siedmiu pułków gwardji oraz trębacz korpusu kadetów imienia cesarza Pawła odegrają „zorzę“, jako sygnał rozpoczęcia balu!
Adjutant, opiekujący się Lisem, skierował go na taras.
Siedmiu żołnierzy najlepszych pułków gwardji stało już w pogotowiu.
Obok nich postawiono kadeta.
Adjutant podniósł rękę i liczył:
— Raz... dwa... trzy!
Osiem trąbek srebrnych rozdarło nocny mrok.
Dźwięki mknęły ponad zasypiającem miastem, leciały przez szalony, wartki prąd Newy i głośnem echem odbijały się od murów wzniesionego przez wielkiego Piotra gmachu giełdy i dwóch kolumn rostralnych.[2]
Wkrótce jednak cała melodja została zagarnięta, zdobyta w posiadanie wyłączne przez trąbkę młodego kadeta o piersi kopulastej i twarzy spokojnej, nie zdradzającej żadnego wysiłku.
Wydawało się, że grał tylko kadet, a inni trębacze przygrywali mu, stanowiąc chór, nad którym górował srebrny, rozedrgany śpiew trąbki Lisa.
Uciszył się gwar w salach, bo wszyscy widzieli, że cesarz, przechyliwszy głowę, zasłuchał się w piękną grę trębaczy.
Gdy przebrzmiały ostatnie nuty „Zorzy“ Mikołaj kazał stawić przed sobą żołnierzy i każdemu własnoręcznie dawał srebrnego rubla, a, gdy podszedł kadet, zawołał do niego z dumą i przechwałką w głosie:
— Takiego trębacza nie ma żaden król w Europie! W niebie musiano cię słyszeć tej nocy, zuchu!
— Rozkaz, wasza cesarska mość! — wypalił kadet.
Mikołaj i cesarzowa zaśmieli się na tę odpowiedź, a fala służalczego śmiechu pobiegła coraz dalej, aż zamarła gdzieś w dalekiej galerji, gdzie wisiały pociemniałe od starości portrety i obrazy nieznanych malarzy flamandzkich i niemieckich, chętnie skupowane przez Piotra, Katarzynę I i carycę Annę.
Adjutant mrugnął na Lisa i razem wycofali się z tłumu otaczających monarchę wielkich książąt, dostojników dworskich, dowódców wojskowych i posłów zagranicznych, wśród których kręcili się podstawieni przez Benkendorfa szpiegowie, słuchający, co mówią cudzoziemcy o przyjęciu w pałacu potentata północnego imperjum i jakie dla niego żywią uczucia.
Adjutant przeprowadził Lisa przez wszystkie sale, aż weszli do bufetu.
Była to długa galerja, zatłoczona gośćmi, z obrzydliwą chciwością walczącymi o miejsce przy stołach, które uginały się pod ciężarem półmisków z jadłem i naczyń z napojami.
— Chcę się trącić z tobą kieliszkiem! — rzekł do Lisa adjutant, uśmiechając się przyjaźnie. — Gdy będziesz pełnił służbę przy najjaśniejszym panu, staniemy się najbliższymi współpracownikami, więc musimy żyć w przyjaźni, aby ręka rękę myła!
Zaśmiał się głośno i, trącając się szklanką, zawołał:
— Bądź zdrów, Lisie, czego ci życzy twój przyszły kamrat, rotmistrz hrabia Fersen!
Szklanka z brzękiem wypadła z rąk młodzieńca.
— Co się stało? — spytał oficer.
— Nic... nic!... wyślizgnęło mi się z rąk szkło... — wybełkotał Lis, lecz natychmiast opanował wzruszenie i dodał: — W korpusie nie bardzo uczono nas, jak się należy trącać i pić!
Zaśmiał się zupełnie już nieprzymuszenie, a nawet wesoło.
— Czy to ojciec pana rotmistrza posiada majątek na Inflantach? — spytał po chwili Lis, popijając wino i robiąc obojętną minę, chociaż serce waliło mu coraz silniej.
— Tak! Teraz ojciec nasz już nie żyje. Ja i dwóch moich braci odziedziczyliśmy po nim „Mzurową Włość“, bo tak się nazywa ta posiadłość, — odparł rotmistrz. — A ty skąd znasz te okolice?
— Pochodzę z Inflantów... Zresztą opowiadano mi to i owo — odparł, mrużąc oczy i zaciskając zęby.
— Eh! Niewielka to i niełakoma włość! Mój starszy brat w niespełna rok przegra ją w karty do reszty, bo prawie trzy czwarte już przegrał i przepił! — ze śmiechem zawołał Fersen, niedbale machnąwszy ręką.
W tej chwili podszedł do nich generał Paszkow i, uśmiechając się do Lisa, rzekł:
— Idź, chłopcze, do swoich kolegów, bo zaraz rozpoczną się tańce, a poto przecież jesteście tu zaproszeni, aby piękne panie nie nudziły się i tańczyły jak najwięcej!
Lis ukłonił się i odszedł natychmiast.
Miał zmarszczone brwi i myślał:
— Ojca zabili, matka zginęła bez wieści, ograbiono całą rodzinę poto, aby młody Fersen przepił i przegrał ziemię naszą?! Do pioruna! Gdybym tak spotkał we cztery oczy tego opoja i szulera...
Zacisnął szczęki i pięści i ze skurczoną, mściwą twarzą stanął przed kolegami.
— Liszko, aleś dął dziś, aż w uszach dudniło i dech spierało w dołku! — wołali koledzy, otaczając go. — Dumni byliśmy z ciebie. O! A ty czemu taki zły?
Lis potrząsnął głową i odparł:
— Eh, nic! Miałem przykre spotkanie, które popsuło mi humor, bo właśnie piłem na „ty“ z adjutantem najjaśniejszego pana.
— Z którym? Może z hrabią Pahlenem? — pytali kadeci.
— Nie! Z hrabią Fersenem... — od niechcenia mruknął Lis i zaczął wciągać rękawiczkę.
— Z kim piłeś? — spytał Fedorczuk, podchodząc do niego.
— Z Fersenem. Jest to młodszy syn starego hrabiego, zwycięzcy z pod Maciejowic — syknął z nienawiścią w głosie kadet.
— Hm... — zamruczał Fedorczuk.
Orkiestra wojskowa zagrała poloneza.
Mikołaj, prowadząc za rękę cesarzową, poprzedzany przez marszałka dworu, szedł w pierwszej parze.
Do kadetów pawłowskiego korpusu podbiegł oficer pułku preobrażeńskiego i krzyknął:
— Zapraszać panie, siedzące na sali! Biegiem! biegiem!
Kadeci ruszyli tłumnie niby do ataku, lecz w tej chwili przypadł do nich rotmistrz kirasjerów z niebieską kokardą wodzireja na ramieniu i spytał zdyszanym głosem:
— Gdzie tu jest kadet Lis?
Chłopiec stanął przed nim.
— Proszę iść za mną! — rzekł oficer.
Po chwili Lis pochylał się już w ukłonie przed panienką, którą spostrzegł podczas defilady orszaku cesarskiego.
Rotmistrz, pobrzękując ostrogami, mówił po francusku:
— Oto jest kadet Lis! Dostarczyłem go żywym na rozkaz pani.
— Dziękuję, panie rotmistrzu! — z uśmiechem odparła panienka i podała dłoń kadetowi.
Stanęli w długim orszaku tańczących par i sunęli ręka w rękę przez sale i galerje pałacowe.
Panienka zapytała o coś swego tancerza.
Lis nie zrozumiał pytania. Było w niem coś niby znajomego, słyszanego kiedyś, lecz i obcego zarazem.
— Przepraszam panią, nie pojmuję... — rzekł po francusku zmieszany chłopak.
— Ach, przepraszam! — zawołała. — Z przyzwyczajenia zaczęłam rozmowę po polsku...
Lis, nie zdając sobie sprawy, ścisnął rękę panienki.
Był to uścisk tak potężny, że wydała cichy okrzyk bólu, lecz niebieskie oczy błysnęły radośnie.
— Boże, co ja narobiłem?! — jął się tłumaczyć Lis. — Niech pani będzie taka dobra i przebaczy mi niezręczność moją! Nie wiem, jak się to stać mogło? Jesteśmy bardzo nieobyci w towarzystwie... Spędziłem czternaście lat w korpusie i dopiero dziś po raz pierwszy... mam zaszczyt... mam szczęście... tańczyć z damą...
Gęsty, gorący rumieniec okrył twarz kadeta, stał przed panienką z pochyloną głową i bezwładnie opuszczonemi rękami, bełkocąc:
— Przepraszam... przepraszam bardzo pokornie!...
— A dlaczego pan tak mocno ściśnął mi rękę, gdy usłyszał, że odezwałam się po polsku? — spytała panienka i uśmiechnęła się łagodnie.
Kadet podniósł głowę i zajrzał w oczy swej towarzyszki.
— Nigdy nie słyszałem tej mowy... chociaż jest to mowa mego ojca i matki, których nie pamiętam wcale... Jestem sierotą... wychowałem się wśród Rosjan — najpierw w sierocińcu... potem w korpusie, ale, ale ja jestem Polakiem... co prawda, dowiedziałem się o tem dopiero trzy dni temu...
Panienka nagle ujęła go za rękę i szepnęła:
— Tańczmy dalej, a pan niech mi opowie o sobie wszystko, co pan wie...
Lis, z wdzięcznością i zachwytem spojrzawszy na nią, opowiedział jej swoje krótkie dzieje, słyszane od Fedorczuka i generała Paszkowa, a gdy doszedł do tego, że sam car chce być chrzestnym ojcem jego, panienka szepnęła:
— To straszne! Do tego nie można dopuścić!
— Teraz nic nie pomoże! — odparł ponuro młodzieniec. — Taka jest wola najjaśniejszego pana...
— Musimy obmyśleć coś takiego, aby cesarz raczył odwołać swoje postanowienie — rzekła panienka stanowczym głosem, który zabrzmiał namiętnie.
— Jak to uczynić? — spytał chłopak. — Któż potrafi przekonać o tem jego cesarską mość? To — beznadziejne...
— A pan sam nie chciałby zmienić wiary? — szepnęła panienka, bacznie i surowo patrząc na kadeta.
— Pani, — odparł po namyśle, — nie mam żadnego pojęcia o wierze rzymsko-katolickiej, bo nikt mnie jej nie uczył, ale ja nie chcę zmieniać jej, bo tak wierzyli i modlili się rodzice moi.
— Ach, jak to pięknie pan powiedział! — zawołała panienka i ścisnęła mu rękę mocno, serdecznie. — Zatem wszystko jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej!
— Co może być lepszego? — mruknął. — Moja piosenka skończona — będzie tak, jak postanowił cesarz.
— Mam pewien plan... — zaczęła szeptać, pochylając się do niego. — Jutro pojadę do księżny Joanny i będę prosiła ją o radę i pomoc. Cesarz bardzo lubi księżną panią... i, z pewnością, nie odmówi jej...
— Nie wiem o kim pani mówi, bo nic nie słyszałem o księżnej Joannie! — przyznał się kadet, ze zdumieniem patrząc na ruchliwą, zmienną twarzyczkę swej uroczej towarzyszki.
— Mówię o księżnie Łowickiej! — objaśniła.
Zmieszany i zawstydzony Lis milczał.
— Teraz pan zrozumiał? — spytała panienka.
— Nic a nic... — szepnął z westchnieniem.
Panienka zaśmiała się wesoło i zawołała:
— Czegóż was uczą w tym korpusie?
— Trochę — matematyki, literatury, geografji i historji rosyjskiej i rzymskiej, strategji i artylerji, więcej francuskiego i niemieckiego, a najwięcej — to musztry, gimnastyki, fechtunku, konnej jazdy i tańców... — wyrecytował kadet.
— No, to widzę, że muszę panu objaśnić wszystko dokładnie — zaśmiała się panienka. — Księżna Łowicka jest małżonką cesarzewicza Konstantego...
— Cóż mi z tego przyjdzie? — przerwał jej Lis. — Skoro jest małżonką wielkiego księcia, tedy jest Rosjanką i prawosławną, jak i on!
— Myli się pan! Księżna pani pochodzi z polskiej, katolickiej rodziny Grudzińskich; prawda, że księżna nie miesza się nigdy do spraw ważnych dla naszego narodu i państwa, lecz w drobnych rzeczach, a pan, panie kadecie, jesteś właśnie taką, „rzeczą drobną“, nieraz nie odmawia swej pomocy.
— Nie do wiary! — zawołał zdumiony młodzieniec. — Czyż to możebne w istocie? Cesarzewicz wziął za żonę Polkę?! No — no?
— Nie tylko „wziął“, lecz tak ją kocha, że dla niej zrzekł się praw do tronu, który zajął po śmierci cesarza Aleksandra brat jego, Mikołaj... szczęśliwie nam panujący monarcha, — objaśniała panienka.
— Któż może dotrzeć do tak wysokiej osoby? — z beznadziejnym wyrazem twarzy odezwał się Lis, machnąwszy ręką.
— Ja... — odparła natychmiast panienka. — Ja, bo jestem spokrewniona z księżną panią dość blisko.
— Pani?
— Tak! Nazywam się Juljanna Truszkowska. Ojciec mój mieszka na Litwie, lecz mama jest z królestwa kongresowego, z domu Derpowska i z tej też rodziny pochodzi matka księżny pani... Ale oto i koniec poloneza!... Proszę mi powiedzieć, kto jest dyrektorem korpusu?
— Generał Paszkow... — odparł zdumiony Lis, odprowadzając pannę Truszkowską do jej miejsca przy siwej, wyniosłej matronie, siedzącej w otoczeniu starszych pań.
— Ciociu, — powiedziała panienka, wskazując na kadeta, — przedstawiam cioci pana Władysława Lisa, tego, który to tak pięknie grał dziś na trąbce!
Siwa pani podniosła lornetkę do oczu i, obejrzawszy barczystą postać, rumianą twarz i śmiałe oczy pochylonego przed nią w ukłonie młodzieńca, spytała uprzejmie:
— Lisa? No, proszę? Z jakichże to Lisów? Z kresowych, czy z Mazowsza, a może, z tych, co na Warcie się utrzymali cudem niemal?
Lis milczał, bo nie rozumiał, o co go pyta ta poważna, dostojna nad wyraz pani.
— Z jakiej linji Lisów pochodzisz, mój chłopcze? — powtórzyła pytanie matrona.
Zarumieniony po uszy kadet jąkał się, jak żak:
— Nie wiem... nie wiedziałem, że Lisowie mają... linje... Ja jestem poprostu Lis... kadet siódmej klasy korpusu imienia cesarza Pawła...
Kłaniał się raz po raz i rumienił się coraz bardziej.
Panna Truszkowska przyszła mu z pomocą i szepnęła kilka słów do ucha staruszki.
Tiens[3]?! — zawołała sądziwa pani. — C’est èpatant![4]...
Znowu podniosła do oczu szkła i badawczo przyjrzała się młodzieńcowi.
— Założyłabym się, że takim być musiał Wańko z Lisowa... Rodzinne cechy nigdy nie zanikają w Lisach — zawyrokowała stanowczo. — C’est merveilleux![5].
Chłopak słuchał tego, jak na niemieckiem kazaniu, i wciąż się kłaniał.
Odetchnął z ulgą, gdy mógł wreszcie odejść. Tańczył później z jakąś pulchną krasawicą, przybyłą na bal z Moskwy. Ta przyciskała się do niego wybujałą piersią i, przewracając oczy, szeptała słodko:
— Pan tańczy, jak Febus... Szkoda tylko, że nie ma pan ostróg... Ach, przepadam za „malinowym“ brzękiem ostróg! A jak pan cudownie gra! Nigdy nic podobnego nie słyszałam, chociaż w korpusie papy są znakomici trębacze... Powiedziano mi, że zostanie pan przydzielony do świty jego cesarskiej mości? Ach, wtedy spotkamy się jeszcze nieraz! Nieprawdaż? Pan przypomni sobie skromną prowincjonałkę?...
— A to ci babsko szarżuje? — myślał Lis, lecz na głos tego nie wypowiedział. Mruczał tylko jakieś niewyraźne słowa i wypatrywał wolne krzesło, na którem mógłby usadowić „skromną prowincjonałkę“ i drapnąć od niej jak najdalej.
Skończywszy taniec, ukrył się w bufecie, gdzie pił jakieś smakowite napoje chłodzące i oglądał publiczność, która, niby zgraja zgłodzonych wilków, oblegała stoły, nakładając na talerze olbrzymie kawały mięsiwa, pasztetów, wlewając w siebie wódkę i wino; niektóre damy chowały nawet nieznacznie do torebek lub do kieszeni i czapek mężów owoce, cukierki i złocone orzechy, unosząc je w upominku dla nieobecnych członków rodziny lub na pamiątkę o wizycie w pałacu cesarskim.
Dziwił się temu kadet i czuł pogardę dla tej dzikiej, żarłocznej hordy, tłoczącej się przy jadle i napitkach, jakgdyby od trzech dni nic w ustach nie miała.
— A to ci goście! — śmiejąc się w duchu, myślał Lis. — Banda zjadaczy, drapichróstów, zlizujących carskie półmiski!
Nagle odżyły mu we wspomnieniach słowa kapitana Głotowa o tych pochlebcach, nikczemnikach i służalcach, którzy przyklaskują najgorszej samowoli cesarzy, i zrozumiał wtedy, jak trudnem jest zadanie walczyć o nowe życie w tem ogromnem państwie, rządzonem twardą ręką Mikołaja.
Po chwili wzruszył spokojnie ramionami, bo przyszło mu na myśl, że niema poco troskać się o Rosję; był przecież Polakiem, Lisem, który ma jakieś „linje“ niby prawdziwa dynastja panująca i że chodzi tylko o to, aby car rządził sobie w Rosji, a nie porywał się na Polskę.
Imię Polski nabrało teraz dla niego uroku, może dlatego, że panna Juljanna Truszkowska pochodziła z tego kraju, który był również jego ojczyzną.
Postanowił sobie solennie znaleźć na mapie Mazowsze i Wartę, o których wspominała siwa dama i te... „kresy“, chociaż znaczenia tego słowa nie pojmował wcale.
Po balu odprowadzono wychowanków szkół do koszar pułku preobrażeńskiego, ochraniającego pałac Zimowy, i tu podejmowano kolacją z winem i różnemi, nieznanemi kadetom smakołykami. Wznoszono toasty na cześć jego cesarskiej mości, cesarzowej i panującego domu Romanowych; podochocona młodzież ryczała „hurra“, lecz Lis nie krzyczał, udając, że pije na umór i bawi się wybornie.
Już świtać zaczęło, gdy kadeci powrócili do korpusu, bladzi, zmęczeni, a rozchodzili się po swoich „dortuarach“ chwiejnym, niepewnym krokiem.






  1. Sygnał wojenny, grany w armji rosyjskiej rano i wieczorem.
  2. Podobne kolumny wystawiali Rzymianie na pamiątkę bitew morskich. Były one ozdobione dziobami (rostrum) statków bojowych. Car Piotr wzniósł dwie takie kolumny na prawym brzegu Newy.
  3. No!
  4. To zdumiewające!
  5. To dziwne.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.