Trębacz cesarski/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Trębacz cesarski
Podtytuł Powieść z r. 1830—31
Wydawca Wydawnictwo Towarzystwa Św. Michała Archanioła
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Towarzystwa Świętego Michała Archanioła
Miejsce wyd. Miejsce Piastowe
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział II.
Piorun z jasnego nieba.

W godzinę po odejściu cesarza w sali starszej klasy siedział przy stole uśmiechnięty Władysław Lis i prawił do otaczających go kołem kolegów:
— Jabym nie pozwolił Rodjonowowi borykać się z owym Waśką skośnookim, gdybym wiedział, że on taki mocny! Może Radjonow zmógłby go jednak, tylko głupio zrobił, bo się pozwolił obłapić temu drabowi. No, ale nic mu nie będzie, poleży w szpitalu i wyliże się. Nie pierwszyzna mu to! Raz już chorzał, gdy ze mną zadarł nieopatrznie, a wydobrzał przecież?!
— Słuchaj, Liszko, — zaczął chudy, blady kadet, — gdy będziesz pułkownikiem, nie zapomnij o mnie i weź do siebie na adjutanta! Okrutnie chcę nosić akselbanty!
— I o mnie pamiętaj, bo ja za ciebie tydzień w „pace“ przesiedziałem, gdy to w piątej klasie Niemca naszego chlapnąłeś papierową kulą z atramentem... — odezwał się inny.
Wszyscy koledzy zabiegali teraz o protekcję przyszłego ordynansa cesarskiego, który w pałacu będzie za pan-brat z najważniejszymi generałami.
Tylko jeden z kadetów — rudawy i piegowaty — stał przy ścianie i okrągłemi, ptasiemi oczami przyglądał się Lisowi.
Spostrzegł go chłopak i, podniósłszy głowę, spytał zaczepnie:
— A ty, Fedorczuk, dlaczego o nic nie prosisz?
Piegowaty kadet podniósł ramiona i głośno parsknął.
— Nie prychaj, popowiczu, jak źrebiec, tylko odpowiadaj! — nalegał Lis.
Fedorczuk pochylił głowę i, wbijając oczy w twarz kolegi, rzekł:
— Odpowiem, lecz przedtem chcę cię o coś zapytać...
— Jeżeli chcesz, to — pytaj! — zawołał chłopak, obrzucając go drwiącem spojrzeniem.
— Powiedz mi, czy ty z radością przyjmiesz nowy chrzest? Wielkim pędem przerzucisz się na łono naszej świętej, prawosławnej cerkwi? Będziesz się nazywał nie Władysław, syn Ignacego, lecz jakiś Włodzimierz lub, może, Włas Mikołajewicz?
Lis wzruszył ramionami i natychmiast odparł obojętnym głosem:
— Cóż u djabła?! Nie zajdzie przecież nic nowego? Ja i tak modlę się z wami razem i śpiewam w chórze cerkiewnym. Ojca swego nie znam, a może nie miałem go nigdy?
Zaśmiał się i gwizdnął przeciągle.
— Bydlę! — rzucił nagle Fedorczuk.
— Co?! — krzyknął Lis i jednym susem był już przy koledze. — Powtórz!
Fedorczuk spokojnie spojrzał na niego i odparł dobitnym, stanowczym głosem:
— Powtórzę to przed wszystkimi, lecz przedtem chcę z tobą pomówić na osobności...
Lis machnął ręką niedbale i rzekł z przekąsem:
— Chcesz przeprosić mnie bez świadków? Nic ci to nie pomoże! Albo odszczekasz to przed całem bractwem, albo zbiję cię na kotlet. N-no chodź, popowska pałko, i gadaj, chociaż wiem, że nic mądrego mi nie powiesz!
Wyszli do korytarza i zatrzymali się w umywalni, gdzie kadeci zwykle załatwiali wszelkie ze sobą porachunki.
— Mów! — rzekł Lis, marszcząc brwi.
Fedorczuk zmrużył oczy i długo się wahał. Wreszcie szepnął:
— Przysięgnij, że nikomu o tem nie powiesz i mnie nie wydasz!
— Czyś oszalał? Nigdy nikogo nie wydałem!... — zawołał z oburzeniem Lis.
Fedorczuk obejrzał się podejrzliwie i dodał:
— Gdyby się o tem dowiedziało naczelstwo, zginęlibyśmy obaj...
— Nie zawracaj głowy tajemnicami! — wybuchnął kolega. — Gadasz, jak stara cyganka. Nic nie rozumiem!
— Słuchaj... — szepnął Fedorczuk. — Powiedz mi, czy ty nigdy nie słyszałeś o tem, że jesteś Polakiem?
Zapytany na chwilę jedną zamyślił się, jakgdyby szukając czegoś w pamięci.
— Nie! — odparł stanowczo. — Dopiero dziś dowiedziałem się o tem i nie rozumiem, skąd jestem Polakiem? Zdaje mi się, że jest to źle... Nasz historyk przecież inaczej Polaków nie nazywa, jak „buntownikami“... Dlaczego uważa ich za buntowników — tego nie mogłem zrozumieć. Przecież mają oni swoje państewko, którem rządzi jego cesarska wysokość, cesarzewicz Konstanty Pawłowicz?
Fedorczuk pochylił się do ucha kolegi i szeptać zaczął:
— Tak, tak! Prawda, że nie mogłeś pamiętać tego. Słuchaj! wiesz, że mój ojciec jest popem we wiosce, leżącej w sąsiedztwie majątku starego Fersena. Generałowi Fersenowi caryca Katarzyna podarowała majątek ten na Inflantach za zwycięstwo pod Maciejowicami, gdzie się dostał do niewoli ranny polski generał, Kościuszko. W zeszłym roku, opowiadając w domu o kolegach, wymieniłem twoje nazwisko...
— No i cóż? — spytał z zaciekawieniem Lis.
Fedorczuk zajrzał do korytarza, długo nadsłuchiwał, czy nie zbliża się ktoś z kolegów lub dozorców, i znowu jął szeptać:
— Ojciec opowiedział mi i pod przysięgą milczeć nakazał, że jesteś dziedzicem majątku starego grafa Iwana Fersena, który umarł przed laty.
— Ja miałbym być spadkobiercą Fersena?! — zawołał Lis. — Bredzisz, drabie, czy chcesz mi oczy zamydlić?
Fedorczuk nie zwrócił uwagi na szyderczy wykrzyknik kolegi i ciągnął dalej:
— Nie spadkobiercą jesteś, lecz prawnym dziedzicem majątku Fersena. Słuchaj uważnie i staraj się zrozumieć, bo ci łaska carska w głowie przewróciła. Twój ojciec, Ignacy Lis, dostał się do niewoli razem z Kościuszką i podczas ucieczki z więzienia został zabity. Matce odebrano majątek i wypędzono wraz z tobą na cztery wiatry. Co się stało z matką twoją — ojciec mój nie wie. Opowiedział mi tylko, że stary Fersen znalazł ciebie przy drodze i kazał wychowywać w czeladnej, a potem posłał do naszego sierocińca. To i wszystko!
Lis chodził, założywszy ręce wtył, i myślał.
Gdy kolega umilkł, zwrócił ku niemu wzruszoną twarz i szepnął:
— Przysięgnij na Trójcę Świętą, że mówiłeś prawdę!
— Przysięgam na Boga i na Trójcę Świętą! — uroczystym głosem odpowiedział Fedorczuk i zamaszyście trzykrotnie się przeżegnał.
— Czy ojciec twój nic nie mówił o moim ojcu? — spytał Lis.
— Mówił, że był to sprawiedliwy, szlachetny i odważny pan, a matkę twoją nazywał świętą niewiastą — dobrą i miłosierną dla wszystkich — rzekł Fedorczuk.
Zapanowało milczenie.
— Dlaczego nazwałeś mnie bydlęciem? — cichym głosem zapytał Lis.
Piegowaty kadet zacisnął wargi i długo się nie odzywał. Wreszcie szepnął:
— Ojciec mój kazał ci to powiedzieć, gdybyś kiedy zapomniał, żeś Polak.
— Może i ty jesteś Polakiem?
— Nie, my pochodzimy z chłopów białoruskich. Ojciec mój lubił rodziców twoich, czci ich pamięć i modli się za dusze ich codziennie. Powiedział mi: „Bacz, Stefanie, aby młody Lis Polakiem pozostał i aby nie shańbił imienia dobrego!“ No, tedy, gdy zobaczyłem, że chcesz łaskę cesarską przyjąć i od swego narodu i wiary odstąpić, powiedziałem, że jesteś bydlęciem...
Lis podniósł głowę i gorący rumieniec zalał twarz jego.
— Ja przecież nic o sobie nie wiedziałem! — zawołał, niby się usprawiedliwiając. — Pamiętam tylko kucharkę Fersena, która karmiła mnie i łatała moje ubranie... Pamiętam także lokajczyka Griszę, bo spałem z nim we wspólnej izbie... Raz jeden tylko widziałem starego Fersena, gdy wyprawiał mnie do sierocińca... Przecież miałem wtedy zaledwie pięć lat, a czternaście przesiedziałem w sierocińcu i korpusie, brachu! Nikt mi nigdy o mojem pochodzeniu nie mówił... Uważałem się za Rosjanina i za prawosławnego...
Urwał nagle i zamyślił się.
— Teraz wiesz wszystko, czy prawie wszystko... — mruknął Fedorczuk.
Lis skinął głową w milczeniu.
— Jakżeż teraz postąpisz? — spytał piegowaty kadet.
— Cóż mam robić?... — szepnął zmieszany chłopak. — Muszę dopiero to wszystko dobrze sobie w głowie ułożyć. Dowiedziałem się dziś rzeczy dziwnych, tak bardzo dziwnych, że nie mogę się połapać... Chodźmy do klasy!
Powrócili razem i wnet wszystkie oczy spoczęły na nich.
— Towarzysze! — rzekł Lis. — Fedorczuk miał rację... Byłem bydlęciem, bo zapomniałem...
— O czem zapomniałeś? — pytali koledzy.
Lis milczał chwil kilka, a potem potrząsnął głową i odparł swobodnie:
— Zapomniałem o tem, że nie zasłużyłem na taką łaskę jego cesarskiej mości, najjaśniejszego pana! Nie wielki to zaszczyt przypodobać się cesarzowi z powodu zdrowej grdyki i mocnych łap! Wśród nas są inni, bardziej ode mnie zasługujący na łaskę monarchy.
Fedorczuk, z trwogą oczekujący odpowiedzi kolegi, odetchnął z ulgą.
Lis mówił dalej:
— Naprzykład, Frołow, który każde zadanie matematyczne rozwiązać potrafi, albo Szumacher, syn zasłużonego rotmistrza, kawalera orderu św. Jerzego, no, i inni jeszcze... A najbardziej jestem bydlęciem dlatego, że zapomniałem o kapitanie Głotowie. Jeżeli nadarzy mi się sposobność, będę prosił cesarza o łaskę dla poczciwego staruszka!
— Dobry z ciebie i sprawiedliwy kolega! — wołali kadeci, otaczając Lisa.
— Cóż to, dopiero dziś dowiedzieliście się o tem?! — pytał ich ze śmiechem Lis, lecz śmiech jego nie był wesoły ani szczery.
Kadeci zaczęli dzielić się wrażeniami z dnia ubiegłego i robić uwagi co do powierzchowności i zachowania się cara.
Lis, zamyślony i skupiony, odszedł do okna i stał, patrząc na plac, przez który biegły porwane wiatrem suche liście topoli i brzóz.
Fedorczuk opowiadał coś kolegom, lecz wzrok jego co chwila z tkliwością powracał ku barczystej postaci Lisa. Znał on dobrze swego kolegę i teraz wyczuwał, że w duszy tego wesołego, beztroskiego zwykle osiłka kotłowało się od nawału myśli nieznanych dotąd, sprzecznych, niepokojących, żądających postanowienia niezłomnego. Kto wie, może ta wichura wrażeń i myśli mogła się zerwać nagle i zmienić w burzę, pełną szalonych wybuchów i grozy. Fedorczuk znał dobrze naturę chłopca, naturę śmiałą aż do zuchwalstwa i pełną porywów.
Lis, nie odzywając się do nikogo z towarzyszy, z opuszczoną na piersi głową i zaciśniętemi wargami przeszedł się parę razy po sali. Co chwila tarł sobie czoło i wzdychał.
Wreszcie cicho wysunął się do korytarza i szybkim krokiem poszedł do ogrodu.
Ciemny i zapuszczony, a teraz przysypany brunatnemi, szeleszczącemi liśćmi nagich, smętnych brzóz i topoli, rzadko bywał odwiedzany przez kadetów. Chłopcy nadali mu nazwę „padołu płaczu i zgrzytania zębów“. Powstało to z tego, że do ogrodu uciekali kadeci, gdy czuli krzywdę, zadaną im przez kolegów, albo przez niesprawiedliwych dozorców, komendantów klas lub dyrektora.
Pod temi staremi drzewami niejedne młode oczy wylewały potoki gorzkich łez, niejedna pierś wydawała jęki i westchnienia ciężkie, niejedne usta szeptały słowa skargi lub przekleństw gorących, mściwych.
Teraz przyszedł tu Władysław Lis, trębacz VII klasy, szczęśliwiec, na którego padło miłościwe wejrzenie wszechpotężnego „władcy połowy świata“, przyszły ordynans wspaniałego imperatora.
W cudowny prawie sposób wszystko tak się złożyło, że chłopak powinien był czuć promienną, niczem nie zmąconą radość.
Nieznany sierota, oddany przez słynnego w Rosji wojownika do sierocińca carskiego i mogący marzyć najwyżej o dojściu do rangi kapitana, staje się nagle wybrańcem monarchy, otwierającym przed nim wolną drogę do najwyższych zaszczytów.
Kadet przypomniał sobie o tem i wyjął zegarek, otrzymany od Mikołaja.
Duży, złoty, ozdobiony wielką literą „N“ z koroną, wysadzaną drobnemi djamentami, już sam ten dar zapewniał przyszłemu oficerowi karjerę niepowszednią!
Był to „prezent cesarski“, a więc zapisany zostanie do formularza służbowego i, jako rzecz wyjątkowo nadawana, zabezpieczał posiadaczowi jego pierwszeństwo wśród rówieśników, szybsze awanse służbowe, najlepsze pułki do wyboru i ogólne poszanowanie w kołach wojskowych.
A tymczasem w sercu młodego Lisa radość znikła bez śladu, zgasła nagle i pozostawiła po sobie jakiś ból przykry i dotkliwy.
— Drab z tego Fedorczuka! Zatruł mi ten dzień szczęśliwy! — warknął Lis i zębami zgrzytnął.
Zdziwił się gdyż uświadomił sobie natychmiast, że złości nie czuł jednak przeciw koledze.
Było coś innego, co nagle wtargnęło do mózgu i serca beztroskiego kadeta. Długo jednak nie mógł zrozumieć, co go wzięło najbardziej.
Chodził po głównej alei i uporczywie wpatrywał się w ziemię, okrytą grubą warstwą suchych zwiniętych liści, zwarzonych już przez poranne przymrozki i zimne wiatry; chrzęściły one i szeleściły pod nogami, a coraz to inne spadały z wysokich drzew z suchym zgrzytem.
— Cóż u licha? — myślał Lis. — Byłem rosyjskim człowiekiem, na rosyjskiego oficera kształcono mnie; żyłem w zachwycie przed potęgą ogromnego imperjum naszego i nagle — nie jestem Rosjaninem... a budzące we mnie dreszcz oddania i zachwytu nasze imperjum nie jest wcale mojem... Urodziłem się Polakiem... Nauczyciele i pop korpusowy tak często powtarzali nam, że Polska, która „nierządem stoi, przegniła do reszty“, musiano ją więc ratować, zaprowadzić ład i porządek, uszczęśliwić naród... Trzech największych monarchów — rosyjska cesarzowa, król pruski i imperator austrjacki podzielili Polskę i zaczęli rządzić... Niewdzięczny naród nie chciał się poddać. Zuchwały bunt... Polacy — buntownicy...
Kadet westchnął ciężko i znowu uświadomił sobie, że nie czuje już tego oburzenia, które ogarniało go zawsze, gdy słyszał w klasie te powtarzane tak często uporczywie zarzuty i oskarżenia, rzucane przez nauczycieli przeciw Polakom.
Zdumiał się Lis, lecz po chwili przyszło mu na myśl, że pop wykładający religję, przeklinał także Napoleona, nazywał go „antychrystem“, „bestją apokaliptyczną“, potworem, ziejącym zarazą wolnej myśli i rokoszu, a tymczasem nauczyciel historji zachwycał się genjuszem wielkiego korsykańczyka i dowodził, że nie tyle Kutuzow i inni rosyjscy wodzowie, ile przestrzeń bezbrzeżna, mrozy siarczyste i śniegi głębokie obroniły Rosję przed miażdżącym ciosem „boga wojny“ za jakiego z uwielbieniem uważał Bonapartego.
Może więc „buntownik“ Kościuszko nie był jedynie buntownikiem, lecz jeszcze i kimś innym, większym i wznioślejszym? Żeby osądzić, trzeba wiedzieć wszystko i rozważyć do dna. Tymczasem o Polsce i Polakach kadeci słyszeli tylko stek wyzwisk, przekleństw, drwin i urągań, któremi sypali profesorowie, mówiący o „buntownikach“ z pianą na ustach. Lis nie wiedział nawet, co spowodowało powstanie Polaków i nie miał wyobrażenia o tem, czem Polska była przedtem, zanim ją „uszczęśliwić“ rozbiorem raczyli trzej najwięksi, „najszlachetniejsi“ monarchowie, pomazańcy Boży.
— Ojciec mój był człowiekiem sprawiedliwym, a przecież do buntu przystał? — zadał sobie pytanie Lis. — Musiał wiedzieć, że postąpił, tak, jak należało. Matkę carscy generałowie wypędzili z własnej siedziby i oddali ziemię i dom, do niej należące, Fersenowi, temu, który bunt zwalczał i ojca mego zgładził. Ojciec zginął, o matce nikt nic nie wiedział... a mnie samego karmiono w kuchni... kazano spać z lokajczykiem Griszką w tym samym domu, domu Lisów, gdzie przebywał wróg rodziny — stary, surowy Fersen!... Fersen to — zwykły sługa... sługa carycy, czy cara... Oni to kazali mu zagarnąć własność Lisów i oddali ją temu, którego żołnierze zamordowali ojca mego — Ignacego. Być może, że ci sami żołdacy carscy uśmiercili matkę moją... niewiastę świętą, jak ją nazywał ojciec Fedorczuka... Polska miała jakichś tam królów swoich, teraz oto rządzi nią brat carski, Konstanty... Może tak samo, jak Fersen rządził posiadłościami Lisów?... Do djabła rogatego! — żachnął się młodzieniec. — A ja, jak pies patrzyłem w oczy cara i, gdy obdarzył mnie łaską swoją, z trudem powstrzymałem się, aby nie paść mu do nóg... Tfu!!
Lis splunął i zatrzymał się, szukając słów, aby zakląć jak najstraszliwiej. Nagle podniósł głowę i jął nadsłuchiwać.
Doszedł go wyraźnie ciężki, rozpaczliwy, męski szloch.
Chłopak zaczął się rozglądać na wszystkie strony. Wkrótce przez sieć powikłanych gałęzi bzów i tawuły dojrzał na bocznej ścieżce ławkę z siedzącą na niej skuloną postacią.
Przyjrzał się dobrze i poznał starego kapitana Głotowa.
Stary oficer, oparłszy głowę na rękach, szlochał głośno.
Lis widział jak trzęsła mu się długa, siwa broda.
Kadet chciał niespostrzeżenie odejść, lecz po chwili zupełnie inne postanowienie dojrzało w głowie chłopca.
Wyprostował się służbowo i, trzymając dłoń przy daszku kepi, podszedł ku siedzącemu starcowi. Posłyszawszy chrzęst liści pod stopami zbliżającego się człowieka, kapitan podniósł zalaną łzami twarz.
Poznawszy salutującego mu kadeta, machnął ręką i rzekł cichym głosem:
— Możesz, kadecie, nie oddawać mi honorów wojskowych, albowiem szeregowca widzisz przed sobą... zwykłego szeregowca i — nic więcej! Nic! Takie to, proste!... Jedno tylko słowo carskie i po czterdziestu latach wiernej służby — „szeregowiec“, a tymczasem słowo to może być okupione dwoma, albo trzema życiami — mojem, staruchy żony i córki, którą z takim trudem utrzymujemy na Krymie, ratując od śmiertelnej choroby piersiowej...
Kapitan ścisnął w dłoniach siwą, gładko ostrzyżoną głowę i jęknął przeciągle.
Lis wyprostowany, nie odejmując ręki od czapki, rzekł:
— Pan kapitan zostanie dla mnie zawsze oficerem, ponieważ wszyscy lubimy pana kapitana, a jego cesarska mość, najmiłościwszy pan był zbyt surowy...
Głotow zerwał się z ławki i skoczył ku kadetowi.
Tupiąc nogami, wymachując pięściami i pieniąc się cały z oburzenia i nienawiści, stary kapitan krzyczał zdławionym głosem:
— Najmiłościwszy... najmiłościwszy!... Kto mógł z takim potwornym fałszem nazwać carów rosyjskich „najmiłościwszymi“?! Tylko niewolnicy, służalcy, pochlebcy, nikczemnicy! Czy ty, młodziku, wiesz, kim są carowie? Tu w korpusie wam nikt o tem nie powie! O, nikt! każdy wie, że czeka go za słowa prawdziwej oceny bataljon karny, rózgi, znęcanie się i śmierć niechybna...
Lis trząsł się cały ze zgrozy.
— Rzucić się na tego obłąkanego, zuchwałego starca i spoliczkować za ubliżenie ubóstwianemu monarsze! — miotała się myśl, lecz inna, całkiem odmienna nadbiegła natychmiast, a jakiś głos wewnętrzny szepnął namiętnie: — Czyż będziesz bronił cara, który zabił ojca twego, skazał na tułaczkę i śmierć matkę — kobietę świętą, a tobie zagarnął całe mienie i na niewolnika, pochlebcę i nikczemnika wychowywał w sierocińcu cesarskim?!
Kadet opuścił głowę i milczał ponuro, dręczony rozterką uczuć i myśli.
Zrozumiał nastrój młodzieńca stary kapitan i rzekł twardym, niemal surowym prawie głosem:
— Siadaj i słuchaj! Posłuchaj to, co ci powie człowiek, skazany na śmierć, nie potrzebujący już ani kłamać, ani ukrywać i obielać! Siadaj... Carowie są to mordercy ciał i jeszcze gorzej — bo dusz ludzkich! Carowie, ci pomazańcy Boży, to obłudnicy, tyrani, to — szatani i wrogowie ludzkości! Oni to zabijają wolną myśl w nas, myśl, dążącą do ustalenia królestwa Bożego na ziemi, oni to chcą cały świat zmusić do milczenia, chociażby miało ono stać się milczeniem wielkiego cmentarzyska! Oni to dążą do pokoju i do ładu, które, według ich mniemania, mają się zmienić w ich samowolę obłędną i dziką, niczem nie skrępowaną! Zaledwie kilka lat minęło od chwili, gdy szlachetni ludzie, oświeceni i wysoko urodzeni, zażądali od Mikołaja wolności obywatelskiej, konstytucji, zniesienia niewolnictwa w Rosji. Byli to członkowie „Związku prawdziwych i wiernych synów ojczyzny“[1] — bohaterowie, święci pańscy, żyjący na ziemi...
Lis znowu drgnął i zbladł.
Z ust kapitana Głotowa padły bowiem zaiste straszne słowa, które szeptem, w głębokiej tajemnicy powtarzano sobie w Rosji, oglądając się i nadsłuchując, czy nie kryje się w pobliżu zaczajony szpieg i zdrajca.
Chłopiec pamiętał dobrze grudniowe rozruchy r. 1825, gdy przed gmachem senatu zbuntowane wojska krzyczały: „Niech żyje konstytucja!“, a potem komendant Dybicz strzelał do nich z armat. Gdy już wszystko zostało stłumione, ktoś rozpowszechniał broszurki z portretami powieszonych z rozkazu Mikołaja „męczenników, którzy zginęli za lud“ — pułkownika Pestela, podporucznika Rylejewa, podpułkownika Murawjewa — Apostoła, podporucznika Bestużewa-Riumina i porucznika Kachowskiego; znajdowały się tam także wizerunki księcia Trubeckoja, księcia Oboleńskiego, księcia Bariatyńskiego, Wilhelma Küchelbekera, ks. Szczepkin-Rostowskiego i innych, skazanych na katorgę syberyjską.
Pamiętał Lis, że jedną taką broszurę znaleziono w siódmej klasie wychowanków sierocińca, i że wnet potem nastąpiły straszne czasy. Szaleć zaczęły różne komisje śledcze, zjeżdżał kilkakrotnie sam „wielki inkwizytor“ — hr. Benkendorf, uczniów klas wyższych poddano chłoście i zesłano do syberyjskich pułków, jako prostych szeregowców; naczelnika sierocińca, bohatera bitwy pod Borodzinem, majora Kustariowa, pozbawiono rangi i orderów i skazano na dwa lata ciężkiego więzienia; zmieniono wszystkich dozorców, wychowawców i nauczycieli; ścigano nawet rodziców chłopców, znajdujących się w sierocińcu.
I nagle znowu rozlega się to straszne słowo:
— „Związek wiernych synów ojczyzny!“
Nie zwracając uwagi na przerażenie kadeta, Głotow mówił, zapalając się coraz bardziej:
— Carowie nasi nie są Rosjanami, nie rozumieją oni duszy naszej i pogardzają Słowianami! W ich żyłach płynie zdradliwa, brutalna krew niemiecka, bo są oni szczeniętami dynastji podrzędnych niemieckich książąt. Nienawidzimy ich! Pawła zgładzono, Aleksander zginął od trucizny, marzymy o wytępieniu całej rodziny, nieprawnie noszącej nazwisko Romanowych... Oni coraz mocniejsze kajdany wkładają na ręce Rosji, aby nie mogła walczyć z nimi, gdy czynią zbrodnie ohydne, niezliczone!
— Zbrodnie! — wyrwał się Lisowi rozpaczliwy krzyk.
— Tak — zbrodnie! — odkrzyknął Głotow. — Bezprawnie rozszarpali oni Polskę, a gdy śmiele, szlachetnie i bohatersko upomniała się ona o zwrot ziem i wolności, we krwi utopili ją, najlepszych ludzi rzucili na powolną śmierć do kazamatów twierdz, do szybów syberyjskich; zdradziecko podbijali słabsze ludy, z ohydną bezczelnością wtargnęli do Turcji... z obłędnym uporem żądają od wszystkich królów, aby w zarodku dusili budzącą się myśl o prawie narodów rządzenia własną wolą i rozumem...
Odetchnął głośno i mówił dalej:
— Carowie — to obłudnicy i fałszerze, bo przyrzekają szczęście ludom, a niosą im niewolę! Aleksander przyobiecał Polsce wolność i niezależność, lecz później nie spełnił przyrzeczenia swego, a jego brat — Mikołaj resztki wolności wyrywa nieszczęśliwemu narodowi bohaterów i męczenników; oddał Polskę na pastwę dzikiej swawoli swego brata, Konstantego, i jego szpiegów i katów bez czci i honoru!
— Polska... — szepnął Lis.
Nie słyszał tego słowa starzec, trząsł ręką nad siwą głową i rzucał słowa ciężkie, jak głazy:
— Lecz nic z tego! Zrodzona myśl o wolności i prawdzie nie zginie, nie zginie! Żyje ona i krzepnie z dnia na dzień... Nastanie czas, gdy ogłosi swój wyrok, a wtedy powstaną z grobów cienie jej umęczonych bojowników i poprowadzą za sobą szeregi powstańców... W proch padną pałace, korony i berła carów, a nikt nie znajdzie mogił tyranów, bo zginą oni bezsławnie śmiercią ponurą i nikt nawet krzyża nie wzniesie nad kościami ich!
Stary kapitan urwał nagle, wbił blade oczy w wylękłą twarz kadeta i długo milczał.
Po chwili zaczął znowu mówić; głos drżał mu i załamywał się co chwila.
— Gdy nastąpi czas rewolucji pójdę w pierwszym szeregu przeciw carowi, żłopiącemu krew naszą, i skończę z nim porachunki za moją bojową służbę wierną, za rany, za trudy i za poniżenie! No, a teraz biegnij, kadecie, do generała Paszkowa i do tych służalców, nikczemnych, biegnij i donieś im, że były kapitan Głotow wychwalał rewolucjonistów i marzył o wielkim buncie! Biegnij i wyśpiewaj im wszystko. Oni to pochwalają, więc będziesz sowicie wynagrodzony. Nuże, prędzej!
— Panie kapitanie! — z oburzeniem zawołał Lis. — Nie jestem szpiegiem i donosicielem!
— Ach, tak?! — krzyknął, chwytając go za rękę, starzec. — A zatem, młodzieńcze, nie dawaj się usidlić w sieci podstępnych łask carskich! Szukaj ludzi, którzy dążą do przewrotu w Rosji, do zrzucenia nieznośnego, hańbiącego jarzma tyranów! Nie wiem, może, zginiesz, lecz w ostatniej chwili życia będziesz miał sumienie czyste i spokojne, wiedząc, iż umrzesz za naród nasz uciemiężony, sponiewierany!
Młody kadet wyprostował się nagle i twardym głosem, w którym zabrzmiała jakaś nieznana mu przedtem zimna zawziętość, odparł:
— Nie jestem Rosjaninem. Jam Polak!
Po raz pierwszy wymówił Lis to słowo; zupełnie nieoczekiwanie, jakgdyby nie swoim głosem przyznawał się do polskości.
— Tem bardziej!... — potrząsnął głową kapitan. — Polacy nigdy nie pogodzą się z ohydnemi, brutalnemi rządami Mikołaja i Konstantego. Lecz dlaczego mi to powiedziałeś?
Młodzieniec, spokojnie i twardo patrząc na starca, odrzekł natychmiast, a wydawało mu się, że myśl tę nosił oddawna w sercu i że gdzieś w głębi jego dojrzała ona i ukształtowała się na zawsze.
— Panie kapitanie! Ja też mam porachunki z carem, porachunki stare, a poniewierki i jarzma nigdy nie zniosę!
— Hardo mówisz, chłopcze, ale sprawiedliwie! — zawołał Głotow. — Podobasz mi się! — Pamiętaj tylko — szukaj ludzi, jednako z tobą myślących, a obawiaj się krzykaczy, bo ci niczego nie dokonają!
Umilknął i odszedł bez pożegnania.
Poczekawszy chwilę, Lis podążył do gmachu korpusowego, bo dyżurny dobosz wybijał sygnał wieczornego posiłku.






  1. Tak zwani później — „dekabryści“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.