Tomko Prawdzic/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Tomko Prawdzic
Podtytuł Wierutna bajka
Wydawca Karol Wild
Data wyd. 1866
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VI.

Skromne było probostwo X. Sycyny.
Nieopodal od kościółka obwiedzionego murem, w którego bramie wznosiła się ocieniona dwoma staremi lipami dzwonnica, za płotami z bzów i wirginji, stał porządny biały, z gankiem na czterech słupkach, domek. Za nim był sad cienisty; spokój do koła niego i czystość wytworna i miła jedyną jego ozdobą.
Co obiecywała powierzchowność, tego dotrzymywało wnętrze: domek był zaciszny, schludny, ciepły i wygodny, jak suknia codzienna. Na kominku palił się ogień z drewek olchowym wolnym niebiesko-różowym płomykiem, bo ksiądz Sycyna lubił ogień komina i w lecie. W pośrodku stół nakryty białym obrusem, otoczony był już krzesłami skórą wybitemi okrągłych poręczach i krzywych nogach. Wielki stary fotel widocznie przeznaczony dla księdza Sycyny ze stołeczkiem drewnianym pod nogi, na szarym umieszczony był końcu. —
Jakim pokojem tchnęła ta cała plebanja!
Widziałeś po sprzętach, że przywykły z dawna, każde do swojego kątka; po drożynach wydeptanych na świeżo zmytej podłodze, że każdy krok miał tu oznaczony kierunek, jak każdy przedmiot swoje miejsce, jak każda czynność godzinę swoją.
Wszystko było na miejscu.
Tomko usiadł, German przyczepił się na poręczu jego krzesła; ksiądz pleban nałożywszy myckę na uszy, owinąwszy się sutanną, zasunąwszy ręce w rękawy, zapytał go łagodnie:
— Moje dziecko, dla czego, powiedz mi, chcesz szukać prawdy zewnątrz wiary? czyż cała w niej nie jest?
— Mój ojcze, odparł za Tomka German von Teufel, wybornie naśladując głos jego; nie szukamy jej zewnątrz wiary; ale i w niej i wszędzie: — idziemy do niej drogą nową.
— Ale po cóż dobrowolnie nakładać drogi, gdy stara tak prosta i znajoma rzekł poważnie ksiądz Sycyna.
— Nie było więc jej całkiem przed objawioną wiarą, przerwał German, nie było więc prawdy na świecie lat tysiące.
— Hm! rzeki ksiądz kanonik — wszelka wiara jest objawioną; człowiek do niej siłami własnego rozumu nie przyszedł. Rozum ma to do siebie, że co buduje dziś, jutro wywraca, by znowu z gruzów nowe a nietrwałe wznosić gmachy. Dawne wiary były przygotowaniem do jedynej do prawdziwie boskiej, moje dziecko, w której mieliśmy się szczęście narodzić. Świat więc nie był bez prawdy; on jej oczekiwał, przeczuwał ją, gotował się na jej przyjęcie. Dziś zaś już zewnątrz wiary niema, nie może być prawdy. Czegóż chcesz i pożądać możesz więcej nad to, co ona dać ci może?
— Prawdy całej, wielkiej, jasnej, ogólnej, jedynej, zawołał Tomko, któraby była prawdą dla wszystkich zarówno, wszędzie i zawsze.
— To jest — jeden Bóg tylko! odparł ks. Sycyna spokojnie.
Zamilkły; za chwilę German poprawując peruki i naśladując głos Tomka, który milczał zamyślony, dorzucił:
— Powiedz nam ojcze wielebny, co jest prawdą prawd wedle wiary?
Ksiądz kanonik ruszył ramionami.
— Zaiste, rzekł, osobliwsze pytanie, które tylko wielkiemu głupcowi przebaczonem być może, dziecko moje. Za takiego cię mając w tej chwili, lituję się nad dawnym uczniem , którego mam za mente captum i odpowiadam: Prawdą jest Duch.
Duch jest; ciało stworzone z niczego tchnieniem Bożem, tchnieniem ducha, zdaje się być.
Bóg jest czystym duchem, i wszelka prawda jest czysto duchowną. Wszelka materja znikomością jest, fałszem, niczem. —
Ciało: to szatan, to złość, to niedoskonałość, zgnilizna robactwo; duch jedyną prawdą. Wszystko co jest wedle ciała ma byt przemijający, chwilowy, któren się bytem ledwie nazywać godzi: w duchu prawda, żywot i wszystko, duch jest życiem jedynem.
Ztąd już widzicie może, co wypływa dla praktyki życia: ciało winniśmy martwić, upokarzać, męczyć, nękać, uciskać, aby ducha oswobodzić. Włosiennice, posty, dyscypliny, oto sposoby przeciwko ciału — szatanowi. — Odmawiać mu potrzeba wszystkiego. Starzy mawiali non sine causa: ujmij ciału obroku a dusza będzie syta — pokarm bydlęciu, a duszy słowo przystało.
— Cha! cha! zawołał German — czemuż Jegomość nie zostaniesz anachoretą, zenobitą, i nie ujmiesz sobie wygódek? po co się gęś piecze na rożnie a rosół tłusty warzy w garnuszku?
Ks. Sycyna westchnął głęboko.
— Duch mocen jest, ale cielsko słabe, rzekł po cichu rumieniąc się.
Tomko potrząsnął głową i dodał — prawdy więc waszej którą drugim dajecie, nie bierzecie dla siebie, nie spełniacie jej ściśle?
Na tą niespodzianą wymówkę, odwrócił się z politowaniem uśmiechnąwszy kanonik.
— Bóg, rzekł, sądzić nas będzie, nie wedle słów ale wedle uczynków naszych; każdy czyni co może i ile podoła.
— Tak, tak! rzekł przedrzeźniając German.
W tem wtoczył się księdz Dziekan oczekiwany na wieczerzę z proboszczem sąsiedniego kościoła. Zaczęto się witać i o potocznych rzeczach rozmawiać. Tym czasem burza szalona, wściekła zrywała się na dworze, wiatr trząsł oknami rzucał staremi okiennicami, i miotał drzwiami plebanji. Wkrótce za dziekanem, zajechała bryczka wioząca Protojereja blizkiego monasteru; a jakby naumyślnie w ćwierć godziny potém przywlókł się zmokły od deszczu, przestraszony grzmotami, wzywając gościnności Pastor protestancki, niewiadomo zkąd i dokąd dążący konno sam jeden.
Ks. Sycyna z właściwą sobie łagodnością i dobrocią przyjmował wszystkich, choć ciasno było w plebanji od tych w części nieproszonych gości, i trzeba było zabić drugą gęś i drugą kurę do stołu.
U wieczerzy przy lampeczce miodu starego otwarły się usta wszystkim i z opowiadań w początku obojętnych łatwo przeszłi do dysputy dogmatycznej.
Wszyscy się do niej wmięszali, a German von Teufel siedzący za krzesłem Tomka uwieszony na jego poręczu, paplał mieszając pytania i gmatwając odpowiedzi.

. . . . . . . . . .
. . . . . . . . . .
. . . . . . . . . .
. . . . . . . . . .

Nikt nikogo przekonać nie mógł — jeden poczciwy ks. Sycyna przez cały czas dysputy milczał ruszając ramionami i modląc się po cichu.
Przykład jego wzbudził pomiarkowanie we wszystkich, spojrzeli, zawstydzili się i ucichać poczęli.
Nie w smak to poszło Germanowi: rozżarzył spór znowu wrzuconem rozpalonem słowem; zawrzała dysputa na nowo. Protestant wynosił rozum ludzki, w któren jedynie wierząc jak w Boga, sędzią go czyniąc wiary, podnosił do Bóstwa ludzkość i ocierał się już o nieuchronny pantheizm. Katolik znowu odrzucał go całkowicie, mieniąc narzędziem rozumienia, nie rozumowania. Powstały sprzeczki o łasce, o predestynacyi, o pochodzeniu osób w Bogu, nareszcie o samych nawet obrzędach.
Dysputa już groziła przerodzeniem w swar nieprzyzwoity, gdy dowcipny Protojerej nie lada człowieczek, figlarz wielki, który zawsze zdawał się żartować, choć ciągle miał łzy w oczach, przerwał:
— Zgoda mości panowie, zgoda! i zdrowie przeciwnych ludzi! Godzim się wszyscy na chrześciańską moralność, jeźli nie na znaczenie i wartość uczynków — to dość na dziś, a jutro przyjdzie reszta.
— Więc moralność, to jest czyn, byłby jedyną prawdą? szepnął w ucho German Tomkowi uprzedzając jego uwagę. Ba! ale tę moralność każdy inaczej tłumaczy, rozumie i ceni, w miarę jak każdy inaczej to, z czego ona wypływa, określa.
A ściśle zachowaną moralność chrześciańską gdzie znajdziesz?
Mówiemy o poświęceniu które jest zasadą moralności chrześciańskiej, któż się dziś poświęca? Mówiemy o poskromieniu ciała i zaparciu się go, któż się dziś nie pieści? Mówiemy o obowiązkach względem bliźniego, a któż dziś nie ma sobie za największy obowiązek z bliźniego korzystać?
Każdy w ustach ma ewangelję dla drugich a w sercu nie chowa jej dla siebie, tak jest, począwszy od największych do najmniejszych.
Gdzież miłość, ta wielka spojnia, ten wielki węzeł braterstwa, któren w katakombach łączył pierwszych prześladowanych? gdzie pobłażanie, łagodność, przebaczenie, pobożność i prostota duszy?? w słowach tylko, tylko w słowach!! —
Tomko dokończywszy tych wyrazów poczętych przez Germana, westchnął, spuścił głowę i umilkł.
Baron von Tenfel rozśmiał się serdecznie.
— Co to za jeden? spytał trącając łokciem księdza Sycynę, przybyły Protojerej.
— Biedny obłąkany chłopiec, który idzie w świat szukać prawdy.
— Cha! cha! rozśmiał się gość dowcipny — Co za zjawisko! A to nieoszacowane moralne monstrum, które warto dać pod słój w anatomiczno-psychologicznym gabinecie! — Jest to coś na kształt tego, jakby szedł kto szukać siebie Biedne chłopię! Cóż to się mu stało? jakaś kommocja mózgowa?
— Dziwnym wypadkiem zakręciło mu się w głowie z czytania czy z myślenia; i szuka jakiejś prawdy absolutnej, którą bardzo wątpię, żeby mógł znaleźć kiedy, niedoszalawszy wprzód zupełnie.
— Na tamten by go świat wysłać! rzekł Protojerej z uśmiechem łzawym.
— Do czubków mościpanie, do czubków, dołożył dziekan — a wodą obficie głowę polewać.
Protojerej przysunął krzesełko do Tomka i zapytał go:
— No! a zatem w drogę?
— Tak jest, i w daleką zapewne.
— Dalszą niż Krzysztofa Kolumba i Ferdynanda Korteza. Żaden Conquistador płynący ku marzonym złotym grodom nie wybierał się ani dalej, ani awanturniej od pana. Goddam! jednego świata będzie ci za mało, należy się wcześnie przygotować i z Astolfem ruszyć na księżyc — bez przymówiska.
Tomko się boleśnie uśmiechnął.
— Przygotowany jestem, rzekł, na długą wędrówkę — któż wie jednak, byłbym może z plebanji do domu powrócił gdybyście się panowie wszyscy byli na jedno zgodzili.
Protojerej szepnął na to:
— Co chcesz kochanku! Przecież w ostatku en bons confrères powiedzieliśmy sobie to, co w Moljerze mówią dwaj lekarze — Ale dajmy pokoj temu. Czy nie zdałyby ci się duszeczko listy rekomendacyjne? spytał wesoło.
— Czemuż nie? Na księżyc? Może mi ztamtąd jaki słoik przynieść każecie? szepnął głosem Tomka German.
— Złośliwy! pomściłeś się! Jutro siadam i piszę polecając cię dawnym towarzyszom moim, dziś podobno nauczycielom Akademji; boć i do nich zapewne wypadnie zapukać po prawdę!
— Choćby tylko dla tego, żeby nikogo nie minąć! Prosiemy o listy.
— Jutro będą gotowe! Co za pociecha dla nich. Takie odwiedziny nie codzień się zdarzają.
Długo w noc trwała jeszcze ożywiona rozmowa, poczem, wszyscy spać się rozeszli. German Baron von Teufel zwinął się w kłębuszek misternie i położył na piersiach Tomka który sen miał ciężki i niespokojny. Gęsta peruka Germana nazbyt rozpalała mu piersi.......


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.