Tomasz Rendalen/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bjørnstjerne Bjørnson
Tytuł Tomasz Rendalen
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1924
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Det flager i byen og på havnen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.
Wakacje.

Zaraz nazajutrz dowiedziała się Tora, że Nils Fürst nazwał ją „djabelnie śliczną dziewczyna“, jakiej dotąd nie widział jeszcze. Zrazu nie chciała wierzyć, ale ją zapewniono, że tak było. Powiedziała jej to również Kaja Gröndal za najbliższem spotkaniem. Poznały się przez Milę. Odpowiedziała, że porucznik Fürst ma zły gust i stawia w przykrej sytuacji inne młode damy.
Lato było upalne. Wszystkie dziewczęta, które tylko mogły, wyjechały nad morze, albo w góry. W raz z nastaniem wakacyj poznikały uczennice, zostały jeno biedne, a pośród nich również i Tora. Nora wyjechała z matką do kąpieli, bogaci rodzice Tinki zabrali córkę gdzieś do siebie na wieś. W mieście została Anna Rogen i przy pomocy Tomasza kształciła się na nauczycielkę, mając objąć miejsce po Karen, która opuściła szkołę.
Ale Anna była niedostępna, zwłaszcza dla Tory ze względu na jej przyjaźń z Milą, a gdy Tora mimo wszystko chciała nawiązać stosunki, okazało się, że Anna jest bardzo zajęta. Chciała już po wakacjach zacząć uczyć w najniższej klasie. Tora odsunęła się.
Zamieszkała na nowo na przylądku u matki (o ojcu nie było mowy) wraz z dwojgiem rodzeństwa w małej izdebce na poddaszu. Ogarnięta zniechęceniem starała się otrząsnąć, robiąc dalekie wycieczki do lasu powyż dworu, lub do t. zw. gaików. Było to miejsce rozrywkowe w lesie, przy gościńcu wielki plac z małemi grupkami rzadkich drzew, pod któremi stały ławki i stoły.
Pewnej soboty, idąc w kierunku owych „gaików“, spotkała Kaję Gröndal, która przybyła do miasta po męża. Nie przyjechał jednak, a w toku rozmowy spytała Torę, czyby nie chciała z nią jechać na wieś.
Tora łatwo ulegała zaproszeniem, to też nim minęła godzina, wróciła z wielkiem pudłem, zawierającem białą, letnią suknię.
Nazajutrz, w niedzielę rano znalazła się na werandzie niewielkiej willi Gröndalów. Po prawej stronie widziała kwiaty doniczkowe, wyniesione na deszcz, po lewej przytykał do ogrodu las sosnowy. Dostrzegła stąd, gdzie stała, pierwsze drzewa, część góry sięgającej stokami morza, jak również wąski, matowo połyskujący pas samego morza. Brzemienne deszczem chmury zwisały nisko, a cisza panowała w powietrzu.
Posłyszała jadący parowiec, który przed chwilą gwizdnął ostro, odbijając od przystani. Przemknął w dali. Środkiem ogrodu i pomiędzy wysokiemi drzewami za nim biegła ścieżka, w kierunku innego rozległego ogrodu. Wiedziała, że są tam liczne domy, niedostrzegalne z werandy. W jednym z nich mieszkali Wingardowie i u nich miało się dziś odbyć przyjęcie dla młodzieży. Kogóż tam spotka? Dumała nad tem. Pani Wingard pochodziła z rodziny Fürstów... Może tedy zobaczy Nilsa?
Czemużby nie? Wszak dziś. niedziela. A może też sprowadzi kolegów?
Zadawała sobie raz po raz pytanie, czy zdecydowałaby się tu jechać, wiedząc naprzód, że tak będzie. Dziwnego doznała wrażenia na wieść o przyjęciu, a i teraz nie inaczej się z nią działo, ale uczucie to nie było wcale przykre. Czyżby chciała go spotkać? Ach, nie chciała za nic, by jej dotknął, ani też by ją zobaczył taką, jak wówczas... ale ujrzeć go? Ale pokazać mu się, o ileby to nastąpiło zgoła przypadkiem?... Tak, tak... w istocie pragnęła tego.
Z lewej strony werandy, gdzie były schody, mogła spojrzeć do pokoju, a nawet zobaczyć lustro w sypialni Gröndalów, gdy drzwi były otwarte. Ale drzwi zamknięto właśnie. Zawróciła.
Dotąd śledzić mogła parowiec, wyglądający jak ciemny punkt. Poręcz werandy była mokra, otarła dłonie i zaraz położyła je na niej bezwiednie. Mżył drobny deszczyk, ptaki pluskały się w mokrem powietrzu i śpiewały wszędy dokoła. Kąpały się również drzewa, kwiaty i trawy, a Tora wchłaniała chciwie mocne, a różnorakie wonie. Jedna z nich powiodła jej myśli daleko, do willi pod Hawrem, nad morzem... Błękitne, rzeźwe powietrze, długi skrawek miasta, a ponad wszystkiem głuchy pomruk fal. Tuż nad morzem, szara niezdarna willa, gdzie mieszkała. Wąska furteczka była otwarta. Stała z obnażonemi ramionami na kamiennej ławce, podziwiając pierwszy raz wdziane długie pasiaste pończochy. Wyzierała przez płot, wciągając w piersi rzeźwy zapach, niesiony przez podmuch wiatru.
Zbliżał się wieczór. Czekała na wuja, który poszedł do miasta. Ścieżkę, przez ciemny ogród wiodącą, pokrywał żwir... Nagle usłyszała kroki...
Poprzez mgłę dżdżu zobaczyła z lewej strony ogromny parasol, pod nim zaś białe spodnie. Nie widziała, kto jest pod parasolem, bo idący nie podniósł go nawet w chwili, gdy otwierał furtkę. Przeciwnie, pochylił go jeszcze naprzód. Mimo to wiedziała, że idący nie kroczy w stronę willi pod Hawrem... uczuła, że to nie wuj, ale...?
Parasol uniósł się w górę, a niosący go stanął w ogrodzie. Zobaczyła ciemny uniform, słomiany kapelusz i niesłychanie zdziwioną twarz. Ale w chwili, gdy ją zobaczył, zdumienie znikło, stało się zupełnie inaczej niźli za pierwszem spotkaniem. Nie spodziewał się zastać na werandzie damy, ale nie doznał też przykrości. Uśmiechnął się i skłonił... oczy jego nie kłuły dziś wcale. Stanął przy schodach.
Oparł otwarty ciągle parasol na prawem ramieniu, lewą zaś ręką ujął poręcz. Kształtna to była ręka, ozdobiona sygnetem. Był smukły, gibki, a twarz jego cechowała nerwowa, zmysłowa partja ust, w ciągłym zostająca ruchu, szelmowskie, roześmiane oczy, które nabierały wyrazu przenikliwego, gdy je przymknął, odrzucając wstecz głowę, żółtawe, kręte włosy i rudawe, długie faworyty.
Stał z ręką na poręczy i sycił się w spokoju jej widokiem. Z postawy przypominał trochę kota, a chociaż Tora to widziała, doznawała dziś raczej uczucia ciekawości, niż strachu.
— Nie spodziewałem się pani tu zastać! — powiedział — Czy pani już długo tu bawi?
— Przyjechałam wczoraj wieczór z panią Gröndal.
Zaczęli rozmawiać o jeździe parowcem, pogodzie i miejscowości, mimo że nie zostali sobie przedstawieni, a słowa byty im jeno pretekstem do toczenia rozmowy, były puste, bezbarwne, czasem bezsensowne, a ostatnie dawało asumpt do dalszych. Stał, patrząc na nią z upodobaniem. Podziwiał kształt jej głowy, harmonijne rysy, połyskujące z pod rzęs oczy, ciekawy był jaki mają kolor, potem objął spojrzeniem jej kibić, piersi, szyję, cerę, czarne włosy, wreszcie suknię...
Wkońcu opanowała się i przerwała rozmowę, przeszła wskos altanę i zaczęła coś poprawiać koło kwiatów, mnąc bezlitośnie liście.
Wszedł zwolna po schodach z otwartym parasolem na ramieniu, opierając się lewą ręką o poręcz.
— Będzie pani zapewne dziś wieczór u mojej siostry? — spytał.
— Pani Gröndal obiecała dać mi zaproszenie.
— Oczywiście. Będą też tańce... Czy mogę prosić o pierwszego walca?
Nie podniosła oczu.
— Zatańczy pani ze mną pierwszego walca? — spytał powtórnie.
Uczuła, że nie może dać odpowiedzi.
— Ach prawda, — rzekł — przepraszam, nie przedstawiłem się jeszcze. Ale wiedząc, kto jest moja siostra, wie pani również, kim jestem.
Zbliżył się uśmiechnięty, niosąc na ramieniu parasol, a lewą ręką nie puszczał poręczy.
Wyprostowana milczała dalej.
— A więc zgoda na pierwszego walca?
Rzucił to od niechcenia, nieco z góry, jakby się czuł niemal dotknięty.
Wkońcu zamknął parasol i podszedł do drzwi, pytając:
— Pani Gröndal jest chyba w domu?
Chciała powiedzieć, gdy wchodził, że jest, ale jeszcze nie wstała, co równałoby się prośbie, by został. Zresztą pani Gröndal nie spała już pewnie i mogła mu sama wzbronić wstępu do siebie, słysząc, że idzie.
Wszedł, ale nie wrócił. Czyżby pani Gröndal przyjmowała już o tej porze? Nie, z pokoju nie dolatywały dźwięki rozmowy.
Przeszła na lewo ku schodom i spojrzała w głąb. Ujrzała przez otwarte drzwi sypialni wiszące na ścianie lustro.
Zbiegła do ogrodu, a potem dalej w las. Ale zaraz wróciła, gdyż było tam bardzo mokro. Poszła tedy ku wzgórzom nad morzem i siadła na wielkim głazie. Piersi jej falowały gwałtownie, jakby miało coś w nich pęknąć.
— Panno Holm! — zawołała pani Gröndal.
A więc się już ubrała. Wołanie dochodziło od strony werandy, albo ogrodu. Może pani Gröndal była tam już w chwili, gdy wchodził?
Tora nie była w stanie odpowiedzieć zaraz, a posłyszawszy drugie wołanie, uczuła, że winna milczeć. Potem wszystko ucichło.
Któraż to godzina? Czyż wypadało mu tak wcześnie składać wizytę? Czemuż wprost z przystani poszedł do pani Gröndal, a nie wprzód do siostry? Któraż to godzina?
Ale zostawiła w domu zegarek.
Nagle zobaczyła, że zbliżają się białe spodnie i parasol. Ogarnęło ją silne wzruszenie...
— Ależ droga pani, — powiedział — czy pani nie słyszała wołania pani Gröndal?
Tora milczała.
— Zmokła pani strasznie... Ach... mój Boże... bez parasola... Proszę... Dlaczegóż to pani uciekła?
— Która godzina? — spytała.
— Która? Jedenasta!
— Jedenasta?
— Proszę spojrzeć!
Podał jej ciężki, amerykański, złoty zegarek, nacisnął sprężynę, a koperta odskoczyła.
Poszła za nim w milczeniu.
Gdy stanęli w ogrodzie, spytała, w jaki sposób mógł ją znaleźć tak prędko. Odparł, że zobaczył ślad stóp na piasku, a pewny był, że nie mogła pójść przez las o rozmiękłej ziemi.
Zjedli razem śniadanie. Ale w godzinę potem zamknęła się Tora w pokoju gościnnym. O szóstej wieczorem, w chwili, gdy goście pani Wingard zebrali się w komplecie, Tora wracała parowcem do miasta.
Cóż się stało? Nic, a nic. Mimo to ciężyło nad jej duszą coś nieokreślonego, co podobne było do chmur, wiszących tak nisko nad ziemią tego ranka. Było to coś, czego nazwać niesposób, ani uchwycić. Nie mogła się przezwyciężyć, by być razem z porucznikiem Fürstem i panią Gröndal. Wydawało jej się, że w ich obecności jest nienaturalna, a wszystko mówi i czyni naopak.
Dlatego nie poszła na zabawę, a na myśl walca z Nilsem uczuła dreszcz. To było niemożliwa, przeto nie pozostawało nic nad ucieczkę.
Stało się, była na pokładzie, był to niemal czyn bohaterski i czuła się zeń zadowoloną.
Pasażerowie siedzieli na pokładzie, lub po kajutach, których okna pootwierano. Podeszła na przód statku ku grupie robotników. Wyszukała sobie w ich pobliżu samotny kącik i z przyjemnością patrzyła, jak wybrzeże się oddala, a statek wypływa na pełne morze.
Mimo zachmurzenia, wieczór był miły i deszcz nie padał. Jasno kreśliły się wyspy, pośród których przejeżdżali. Wyraźnie widać było różnobarwne wzgórza, zielone pastwiska i domy, toną«e w ogrodach. Widać było też stojących przed domami ludzi, którzy patrzyli na statek. Zapragnęła takiego domku, zaczęła marzyć, że w nim mieszka i urządza go sobie według upodobania.
Niedługo jednak wróciły niemiłe uczucia, doznała, niepokoju i przygnębienia. Nie znała powodu.
Zapewne sprawia to wspomnienie o nim, pomyślała i obejrzała się bezwiednie.
I oto... stał przed nią na pokładzie w odległości kilku ledwo kroków... Kłaniał się i uśmiechał...
Zbladła i zaraz poczerwieniała strasznie. Po^em odwróciła się od niego z rozgoryczeniem.
— Proszę, nie gniewaj się na mnie, pani! — powiedział — Wolę z panią wracać, niż tańczyć do białego rana. Czyż to dziwne? Czy z tego powodu zasługuję na naganę?
Siadł za nią. Uczuła to i usunęła się.
— Czemu czynisz to, pani? Przyznaję, że wyjechałem, by móc z panią pogwarzyć...
Doznała szczególnego uczucia wstydu i strachu. Była z nim razem daleko i nie mogła wołać pomocy. Ile razy Tora była osamotniona, zaczynała płakać. Spostrzegł to i przemówił zgoła odmiennym tonem:
— Łaskawa pani. Zachodzi tu nieporozumienie. Daleki jestem od narzucania się pani, radbym jeno porozmawiać... Czy pani tego nie chce? Dlaczego?
Nie odpowiedziała, ale przestała płakać, on zaś jął mówić o rzeczach obojętnych, tak, że ją to uspokoiło. Wyraził żal, że jej wcześniej nie poznał.
— Gdym panią ujrzał po raz pierwszy, powiedziałem sobie... ach, zresztą obojętne, co sobie powiedziałem! Zapragnąłem poprostu spotkać panią powtórnie i niespodziewanie stało się tak. Ale nie mówiliśmy z sobą na serjo. Była pani jakaś dziwna... Dlaczego? Może nie była pani zresztą dziwna, nie pojmuję tylko, czemu pani odjechała? Przypisałem winę sobie, przed mem przybyciem nie miała pani chęci powrotu... A więc, przyznaję... to mnie zaciekawiło... Chyba, że przeraziłem panią... naprzykład moim wielkim parasolem? A widzi pani, już się uśmiechamy... Proszę, bardzo proszę mi powiedzieć, czemu pani tak szybko powzięła myśl powrotu?
Przysunął się, a ona ani drgnęła. Paplał ustawicznie lekko i żartobliwie. Wkońcu zwróciła się do niego przez pół, ujrzała twarz dowcipnisia i zawtórowała mu śmiechem. Musiała mu przyznać, że był wymownym towarzyszem podróży.
W pobliżu licznych przystanków stał duży czerwony dom, a przed nim kilka przyrządów gimnastycznych, otoczonych grupką młodzieży. Chłopak i dziewczyna wirowali wokół, trzymając linę. Chłopak chciał jej dosięgnąć za każdą cenę. To przykucał do ziemi, to dawał susa w powietrze, to znów biegł chwilę, by skoczyć ponownie na wielką odległość. Nie mógł jej złapać! Była zwinniejsza i miała widać elastyczniejsze nogi. Zdawało się, że lata w powietrzu, a za nią płynęły włosy i suknia, jak warkocz za kometą.
Tora i jej towarzysz obserwowali gonitwę z napięciem i w milczeniu. Nagle Tora uczuła płomień na karku. Zbliżył się z tyłu. Skoczyła z miejsca, zeszła do kajuty i siadła pośród innych podróżnych...
Chciała wysiąść przed portem, a on uprzedził ją i chciał podać rękę. Ale cofnęła się. Chciał nieść jej pudełko... uciekła...
Wróciła na pokład i wysiadła w samym porcie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Björnstjerne Björnson i tłumacza: Franciszek Mirandola.