Tomasz Rendalen/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bjørnstjerne Bjørnson
Tytuł Tomasz Rendalen
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1924
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Det flager i byen og på havnen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.
Wielka mowa i małe miasto.

Tegoż dnia jeszcze dowiedział się Tomasz od Karola Wangena, co sądzi pastor o jego przemówieniu.
Spostrzegłszy przyjaciela w alei, Tomasz wyszedł naprzeciw i urządzili sobie razem długą przechadzkę.
Pastor Green spodziewał się, że Tomasz rozwinie szczegółowy plan szkolny, nie zaś że wygłosi programową mowę w wielkim, stylu, przelotnie jeno dotykając samego planu wychowawczego.
Był zdania, że mowa na ten temat nadaje się jeno dla wielkiego miasta, w każdym zaś razie może ją głosić jeno człowiek zupełnie niezależny. Stary pastor pojąć nie mógł, by w taki sposób odzywał się nauczyciel otwierający szkołę, w której zamierza uczyć.
Pastor polecił zawiadomić o tem Tomasza i przestrzegał, by nie traktował lekko skutków, jakie nastąpią. Jeśli szkoła, po tem co zaszło, nie upadnie, to stanie się to wyłącznie dla zasług matki. Po wyzwaniu tego rodzaju, ogół nie będzie sądził szkoły po tem, czego uczy, ale na każdą dziewczynę, do niej chodzącą, opinja powszechna zwróci ostrą uwagę. Każdy, poszczególny przypadek pośliźnięcia się przypisany zostanie metodzie wychowawczej szkoły i zdruzgocze ją bez apelacji.
Pastor wyczuł z mowy Tomasza, że prelegent sam się tego obawia. Dlaczegóż tedy, na miłość boską, nie zmilczał? Najdrobniejszy wybryk, to ruina zakładu.
Przygnębiło to wielce Tomasza, tem więcej, że miał wrażenie, iż tak samo sądzi przyjaciel, a nawet matka stanie po ich stronie. Zrobił wielkie głupstwo...
Wrócili koło północy, tedy Tomasz nie mógł rozmówić się z matką. Cały dom spał już.
Mieszkał w dawnym swym pokoiku, obok łazienki, Karol zaś w sąsiedniej komnacie.
Zastali kolację, ale skutkiem przygnębienia niczego tknąć nie mogli.
Karol zasnął, ale Tomasz siedział na łóżku długo i dopiero o świcie zamknął oczy.
Nazajutrz, w niedzielę, u dała się pani Rendalen do Laury Hansen.
Wracając, obrała ścieżkę wiodącą do kościoła, Karol, udający się tam właśnie dostrzegł ją i zawiadomił Tomasza, że idzie matka. Spotkali się. Pani Rendalen była zmartwiona. Nawet Nils Hansen i jego żona nie stali po ich stronie.
Nils powiedział otwarcie, że nie podoba mu się owo besztanie z kazalnicy. Idzie na odczyt, by się czegoś dowiedzieć i mieć przyjemność, nie zaś słuchać wyrzutów, skierowanych do siebie, czy innych.
Odpowiedziała, że każdy mówca ma prawo zwrócić uwagę na ludzkie błędy, ale on oświadczył, że nie zaprasza się publiczności w tym celu, by jej wymyślać.
Laura była zdania, że Tomasz nie miał racji, gdyż dzieciom nie powinno się mówić wszystkiego.
Sprzeciwił się temu mąż, wskazując na dzieci chłopskie, znające od wczesnej młodości warunki życia, ale jeśli moralność wsi wielce szwankuje, to przyczyną tego jest co innego. Dodał, że wychował się w małej mieścinie, chodził do szkoły razem z dziewczętami i wszyscy wszystko wiedzieli. Mimo to wspomina ten czas bez wyrzutów sumienia.
Nils ciągle to mówił, Tomasz dziwił się tedy, czemu matka o tem wspomina. Czyniła to zaś, by zyskać na czasie.
Szło jej o co innego. Pani Emilja zachorowała tak, że prosto z powozu musiano ją zanieść do łóżka. Lekarz był wczoraj w ciągu nocy i wczesnym rankiem. Spotkała go sama.
Zaczęła płakać. Na wypadek śmierci Emilji czuła, że jest temu winną. Powinna była wiedzieć, że wątła i chorowita kobieta nie zniesie wzmianki o niewierności mężczyzn w obecności swego męża. Obowiązkiem jej było, za każdą cenę, powstrzymać syna od słów tak ostrych i bezwzględnych na temat wychowania. A ona, przeciwnie, radowała się z tego! Uległa, jak wszyscy, nieodpornemu, osobistemu wpływowi Tomasza. Ach, tak, Tomasz posunął się za daleko, to samo mówił nawet lekarz.
Cóż powiedział?
Powiedział: — Przeklęta nerwowość i popędliwość Kurtów, chociaż w innym rodzaju!
Zaczęła na nowo płakać.
Gdy wspomniała synowi, że doktór i inni mieli potrochu rację, Tomasz wpadł w gniew i jął narzekać, że wrócił do miejsca, gdzie panują tak straszne stosunki, że pracować musi pośród lekkomyślnych, nikczemnych ludzi, którzy popadają zaraz w przerażenie, gdy idzie o doniosłą, a trudną reformę.
— Nie idzie o samą reformę, jeno o sposób jej wprowadzenia! — zauważyła.
— Sposób wprowadzenia? Czyż reformę można przemycić chyłkiem? Jeśli ma odnieść skutek, winna być otwarta i jasna. Odczułem wczoraj jakiś lodowy zamróz, byłem znużony, ale dziś wiem co czynić i, choćby wszyscy mnie opuścili, wytrwam do końca!
Dodał jeszcze, że sądził, iż matka jest silniejsza, bo wszakże to, co mówił dnia minionego, to jeno suma wspólnych przeżyć i doświadczeń...
Działo się to w niedzielę rano, w ogrodzie.
We wtorek roznoszono abonentom lokalne pismo „Obserwatora“. Pod wielkim pytajnikiem, stanowiącym tytuł artykułu, zapytywał anonimowy autor, czy naprawdę można wierzyć, że w jednej z największych szkół miasta większość dzieci wiodła życie niemoralne. Mimo, że sam kierownik szkoły powiedział to wobec kilkuset osób, autor wyrażał powątpiewanie, a wkońcu dodał, że słów kierownika nie można było źle zrozumieć, albowiem najwyraźniej, dwukrotnie zapewnił, że jest to (to znaczy niemoralność) regułą, zaś inny sposób życia wyjątkiem jeno.
Artykuł nie miał podpisu. Miasto popadło w stan naprężenia, zaczęło fermentować, a rychło niezadowolenie buchnęło jasnym płomieniem. Wszyscy rozprawiali o przemówieniu Tomasza. Uczennice wyglądały nazajutrz jak blade widma. Na nabożeństwie rannem zjawili się wszyscy, nauczycielki i wychowanki, jakby za karę. Karol Wangen wyglądał również źle i nie mógł się szczerze modlić. Cicho i mechanicznie pełnił swe obowiązki. Tomasza nie ujrzano.
W następnym, czwartkowym numerze pisma odpowiedział, podpisując sie pełnem nazwiskiem. Oświadczył, że jeśli to „nieporozumienie“ jest celowe, to uważa je za podłość, jeśli nie, natenczas autor winien był zasięgnąć informacji w drodze prywatnej. Tego, co mu zarzucono, nie powiedział wcale. Twierdził jeno, że wiek przejściowy jest dla dorastającej młodzieży niebezpieczny i wymaga baczności.
Podkreślił, że w wieku przejściowym, jak to stwierdza również kierowniczka szkoły, dzieci zmieniają się, tracą zamiłowanie do pilności i porządku i to właśnie jest regułą, inne zaś fakty wyjątkiem. W zakończeniu wyraził zdumienie, że ktoś mógł w słowach tych upatrywać okropności, jak to uczynił autor.
Odpowiedź była dobra, ale nie odniosła skutku, bo wzburzenie przybrało rozmiary takie, że go nie było można uśmierzyć słowami. Pytano, czemu wiek przejściowy ma być niebezpieczny, i twierdzono, że w gruncie rzeczy, pan Rendalen potwierdza odmiennemi nieco jeno słowy to, co powiedział autor artykułu.
Bezpośrednio pod odpowiedzią Tomasza zamieszczono w tymże numerze zapytanie, jedno jedyne zdanie, podpisane „matka.“ Pytała ona, czemu jest rzeczą tak ważną, by małym dzieciom objaśniano, jak się odbywa rozmnażanie gatunków?
Pytanie to poruszyło drugą stronę gorszącej kwestji.
Zaraz po niem, wydrukowano inną jeszcze notatkę.
Nosiła ona tytuł: — Do pana kierownika szkoły Tomasza Rendalena. Autor pytał „z wysokim szacunkiem “, czy nie należałoby ogłosić drukiem ciekawej mowy, wygłoszonej zeszłej soboty w nowej hali ćwiczebnej. Ci, którzy ją słyszeli, mogliby odświeżyć pamięć, ci zaś, którzy nie doznali tego szczęścia, mogliby zapoznać się z tą rzeczą, niebywałą dotąd. Podpisano: „Zwolennik zdrowego i prawdziwego oświecenia“.
Najbliższy, sobotni numer pisma dał odpowiedź Tomasza. Oświadczył on, że doroślejsze dzieci w całym świecie cywilizowanym zapoznają się dziś z zasadami nauk przyrodniczych, a więc także z kwestją rozmnażania, a resztę uzasadnić może każdy kierownik zakładu naukowego i to lepiej, niż on sam. Nie jest to nic nowego i nie dotyczy zresztą niemal całkiem nauki elementarnej.
Odnośnie do kwestji drugiej, powiedział, że oczywiście wykład, na który zaproszono wyłącznie rodziców, nie nadaje się do ogłoszenia drukiem.
Niewielu jeno osobom odpowiedź ta wydała się zadowalającą. Powiedziano sobie, że Tomasz chce wysunąć tylko kark z pętli. Przemowę słyszało około trzystu osób, przeto całkiem spokojnie można ją ogłosić.
Ten sam numer zawierał trzy nowe notatki.
W pierwszej wyrażono zadowolenie z powodu szybkich odpowiedzi Tomasza i pytano go, jak sobie wyobraża kampanję z popędem do grzechu młodych ludzi, prowadzoną przy pomocy mikroskopu.
Dowcip ten przypisano odrazu Dösenowi „Francuzowi“.
Pod drugą podpisał się „Arytmetyk“, który wykalkulował, ileby kraj musiał zapłacić, gdyby każda szkoła miała nauczyciela-lekarza. Rezultat wykazał kwotę miljona koron rocznie, a przy zaangażowaniu nauczyciela-kapłana, drugie, tyle. Za proponowane przez Rendalena aparaty i materjały naukowe, musianoby zapłacić 100.000 koron rocznie i to bez procentów. Oznaczało to obciążenie etatu szkolnego kwotą dwu miljonów i stu tysięcy.
„Arytmetyk“ zapytywał w konkluzji, czy taka suma nie zachwieje budżetem państwa.[1]
Ostatnia notatka byłą apostrofą, skierowaną wprost do „W. Pana Tomasza Kurta, zwanego teraz Rendalenem.“
Autor potępiał ptaka, który piwa we własne gniazdo, oraz czynił uwagę, że jeśli w mieście gorzej stoją sprawy moralności, niż gdzieindziej, (o czem zresztą wątpi bardzo) to właśnie przodkowie samego mówcy są temu najwięcej winni. Dlatego to nie ma on prawa użalać się na to i czynić innym wyrzutów.
Notatka nosiła podpis: suum cuique.

∗             ∗

Tegoż dnia wygłosił Tomasz drugi wykład, na który przybyło (z powodu, że szło o sprawy czysto techniczne) łącznie z nauczycielkami, dwadzieścia osób. W ciągu wykładu nadeszło jeszcze dziesięciu słuchaczy. Tomasz, pani Rendalen i Karol wycierpieli niemało przez ubiegły tydzień i malowało się to wyraźnie na ich twarzach. Tym razem Tomasz mówił lękliwie, ostrożnie i niepewnie. Przytem zachowywał się strasznie nerwowo. Przekładał z kieszeni do kieszeni chustkę, wypił całą karafkę wody, jeżył ciągle włosy i machał rękami i nogami, jakby kalikował na organach.
Dopiero gdy zaczął omawiać plan szkolny i pokazywać, oraz objaśniać przybory, zapalił się i stał takim, jak zawsze. Wyszło na jaw wybitne uzdolnienie jasnego wykładu i trzymania słuchaczy na uwięzi.
Podczas wykładu przechodził z rąk do rąk mikroskop z preparatem. Zawsze miał coś nowego pod ręką, zbiory, rysunki, czy modele, które można było rozbierać do ostatnich szczegółów, albo wkońcu powiększenia subtelnych części, np. klatki piersiowej, szyi i głowy ludzkiej. Nigdy jeszcze, jak sam zapewniał, nie zgromadzono na prowincji tak obfitego materjału. Zainteresowanie wielkiego świata sprawiło, że wogóle materjał tego rodzaju mógł dotrzeć aż tutaj, a pozatem nie mógłby go pozyskać bez licznych darowizn.
Nieliczne audytorjum było bardzo zadowolone. Ogólnie uznano, że mimo nieszczęśliwej mowy wstępnej, szkoła wpłynie na spokojne wody.
Ale ta przychylna opinja miała niewielu stronników tak, że niepodobna z niej było uczynić tamy przeciw innym.
Wtorkowy numer „Obserwatora“ przyniósł artykuł, którego autor wywodził, jak bezwstydnie postąpił sobie Tomasz, człowiek młody, nieobecny w dodatku w ojczyźnie przez długie lata studjów, który poważył się butnie i bezwzględnie wyrokować o obyczajach rodzinnego miasta.
Uczynił to, jakby znał wszystkich marynarzy kraju, jakby też przejrzał na wylot cały stan kupiecki. To już korona wszystkiego.
Człowiek tak bezwstydny i lekkomyślny nie nadaje się na nauczyciela wychowawczego zakładu, a zwłaszcza na jego kierownika.
Wobec tego, ze żadna, w najlepszym zamiarze wystosowana apelacja do dawnej dyrektorki szkoły nie odniosłaby skutku tego rodzaju, by nauka odbywała się w poprzednim duchu, należy zdaniem autora zwrócić się do szlachetnie myślącego społeczeństwa i jego wybitnych przedstawicieli w sprawie założenia nowej szkoły. Całe miasto niewątpliwie myśl tę poprze.
Wszyscy pytali zdumieni, kto może być autorem projektu i sprawę postawiono nawet na porządku obrad klubu tegoż samego wieczoru, ale autor nie zdjął maski. Mimo to porozumiano się szybko, czekano jeno na konsula Engla, nie wątpiąc, że przystąpi do komitetu. Nie chciano go jednak zbyt napastować, gdyż wiedziano, że mowa Tomasza Rendalena spowodowała ciężką chorobę konsulowej.
Obrady nie trwały dłużej nad kilka minut, a mimo to osięgnięto zgodną uchwałę. Zapadła o dziewiątej godzinie, tak, że biorący w niej udział biernego słuchacza, doktór Holmsen wprost z klubu poszedł do Tomasza i opowiedział mu, co zaszło. Sądził, że im wcześniej się dowie, tem będzie dlań lepiej. Skończywszy, wykrzyknął:
— Djabeł nie zgodziłby się zostać nauczycielem w takiej dziurze!
Tomasz zaprowadził doktora do matki, opowiedział jej wszystko i dodał, że niezwłocznie wyjedzie.
Niebawem wrócił też Karol do domu, a gdy się dowiedział, uznał również, że wobec tego niema celu prowadzić dalej nauki.
Pani Rendalen nie chciała jednak pod żadnym warunkiem ustępować z pola. Podała projekt, by nowy plan szkolny przedstawić i uzasadnić w książce i zaapelować od opinji miasta do opinji kraju. Chyba znajdą się w Norwegji rozsądni rodzice, którzy zechcą utrzymać przy życiu tego rodzaju szkołę. W zakończeniu wspomniała, że plan nie ona, ale sam Tomasz podjął i wykonać go należy.
Znała syna i wiedziała, że stanie mężnie do pracy, byle minęła pierwsza depresja i przykre wrażenie.
Rozeszli się dopiero około północy, z postanowieniem wytrwania.
Codzienna praca szkolna uczyniła Tomasza silnym i wytrwałym. Był on doskonałym nauczycielem i wszystko, co dotyczyło wychowania, uważał za cel swego życia. Jął się pracy z wielkim zapałem, urządzał zajmujące doświadczenia naukowe, opowiadał bezustanku i objaśniał wszystko. Od czasu powrotu, zapraszał stale uczennice klasy najwyższej raz w tygodniu do mieszkania matki na specjalne odczyty. Zaznajamiał on je tam z ważną kwestją kobiecą, poruszającą wówczas wszystkich cywilizowanych ludzi, czytał z niemi, muzykował. Do zebrań tych przywiązywał osobliwą uwagę. Nie dotykał ni słowem panującego sporu, jeno przez wybór książek, rozmowy, a nawet muzykę, dawał do poznania, że wierzy w wielkie zadanie swoje. Pomyślały się jednak dziewczęta, ile cierpień doznaje głęboka i wrażliwa dusza jego. Najwyższa klasa wierzyła weń niezachwianie i oddziaływała dodatnio na inne. Z czasem objął naukę śpiewu w całej szkole, uczył kompozycyj chóralnych i wesołych pieśni. To stało się nową nicią, wiążąca uczennice z wychowawcą.
Mimo wszystko jednak jawiły się oznaki buntu, a nie przybierały większych rozmiarów, głównie dzięki nabożeństwom porannym, urządzanym przez Karola dla uczennic i nauczycielek.
Karol, nie będąc genjuszem, miał zaletę nagradzającą ten brak, mianowicie nie kłamał. Mówił bezwzględnie, jak czuł. Pełne trosk dzieciństwo i szczęsny wiek młodzieńczy odbiły się na jego charakterze, a nawet głosie, który przekonywał i ujmował za serce.
Modlił się gorąco o utrzymanie pokoju w szkole, o to, by spór nie przekroczył jej progu, powoływał się na doskonałe stosunki wewnętrzne... wyrzekł parę słów jeno, a wiele osób płakało z wzruszenia.
Pewnego ranka dodał, że jest uprawniony wezwać do opuszczenia szkoły te uczennice, któreby w nią nie wierzyły. Mogą to uczynić zaraz, bez względu na jakikolwiek termin, zawiadomić rodziców i jednocześnie powiedzieć im, czy są zadowolone, czy nie, a to zgodnie z prawdą i własnem przekonaniem.
Wrogowie szkoły dowiedzieli się, być może, o wielkim wpływie Karola, gdyż ataki kierować odtąd zaczęto na niego. „Obserwator“ zamieścił artykuł pod tytułem: „Do teologa, Karola Wangena.“
Oddano cześć jego moralności i dobrej woli, ale właśnie, podkreślając to, wyrażono zdziwienie, że może solidaryzować się z zapatrywaniami tego rodzaju. Każdy, nieupośledzony na umyśle, lub nie nazbyt łatwowierny pojąć musi, że idzie tu o zdetronizowanie religji, a wyniesienie na czoło nauk przyrodniczych.
Dało to hasło do mnóstwa podobnych artykułów, z których jeden jeno zamieścimy:
— Ten kto to pisze, — czytało się — czuje konieczność wyrażenia wielkiego bólu z powodu milczenia czterech... aż czterech... osób duchownych w chwili, gdy zuchwały mówca rzucił niedawno z trybuny sali ćwiczebnej pytanie, żali nie jest rzeczą udowodnioną, iż religja nader tylko mały wpływ wywiera na młodzież. Czyżby milczenie owo oznaczać miało zgodę na owo bluźnierstwo?
Czyż wielkie posłannictwo Chrystusa nie dotyczy wszystkich? (Patrz: Mateusz 28, 19, Marek 16, 15, Łukasz 24, 27, Dzieje apost. 10, 42, 43, List do Kol. 1, 23).
Dotarło ono do wszystkich, pojęli je najnaiwniejsi i wzięli do serca! (Patrz: Mat. 11, 25, Łuk. 10, 21, I. 1. do Kor. 1, 19 — 27, list do Rz. 1, 21, 22).
Jeśli nie wszyscy i nie na stałe przejęci być mieli słowem bożem, to jakież stąd straszne ciągnąćby można wnioski?
Czyż Biblję uważaćby można wówczas za słowo boże?
Człowiek, który postawił to zuchwałe pytanie, żyje pośród nauczycieli Kościoła i zalicza się nawet do ich przyjaciół. To też śmiało rzec można, że głos niewiary wyszedł z naszego środowiska! (Patrz: Jan 1, 2, 19, Dzieje Apost. 15, 19, 20, 30, List do Gal. 2, 4).
Gdzież byli ci czterej stróże Sjonu? Chciałem się sam zerwać, alem czekał na nich. Pytam z boleścią... gdzież byli?
Przecież chyba nie spali? (Patrz: Mat. 24, 42, 43, 55, 5, Marek 13, 33, Łuk. 21, 36, I. list do Kor. 15, 33, 34, I. list do Tes. 5, 6, List do Ef. 5, 14).
Nie pobudziłoby to nikogo do myślenia, gdybym umieścił tu swój podpis — kończył autor — dlategoteż miast niego umieszczam cytat świętych słów: Psalm 80, 7.
Całe miasto otwarło śpiewniki na psalmie ośmdziesiątym i wszyscy przeczytali:
— Pobudziłeś nas do waśni, a sąsiedzi i wrogowie natrząsają się z nas!
Wzmianka ta była symptomem pasji, ogarniającej wszystkich z powodu drwin, jakie spór wywołał w sąsiednich miasteczkach.
Dla zawistnej prasy prowincjonalnej, była to prawdziwa uczta. Miasto nie odznaczało się nigdy pobożnością, cnotliwością, ni czystemi obyczajami, natomiast miało opinję żądzy bogacenia się, przedsiębiorczości i skłonności hulaszczych. W pobliskich pismach zaroiło się teraz od pochwał, z powodu zaszłych w „małym Babilonie“, nagłych zmian w kierunku moralności, co przypisać należy cudowi.
Jeden z ujadaczy zamieścił feljeton, pisany wyraźnie na samami terenie „nawróconego“ miasta, datowany z „małego Babilonu“. Zawarta w nim była dowcipna kronika skandaliczna miasta ze zmyślonemi nazwiskami, które jednak czytelnik mógł bez trudu zastąpić prawdziwemi. Feljeton kończył się wyliczeniem powodów, dla których odrzucić musi „mały Babilon“ reformę panujących tam obyczajów i zapewnieniem, że jest to świętym obowiązkiem tegoż miasta.
W uniesieniu zaślepienia stronniczego, większość mieszkańców sądziła, że Tomasz, choć nie pisał owego feljetonu, to go musiał inspirować, albowiem jedynie on tylko przemawiał na korzyść szkoły.
Niedługo ogłosił związek żeglarski wielkiemi literami wiec, zwołany w tym celu, by wobec obywateli odeprzeć zarzuty stawiane z pewnej strony dzielnemu stanowi żeglarskiemu. Zebranie to odznaczyło się tem, że przyszli na nie tylko trzej żeglarze. Przewodniczył właściciel warsztatów okrętowych, który nigdy nie był na morzu, a mówcą generalnym obrano dozorcę portowego, który wprawdzie żeglował, ale już bardzo dawno. Piorunował strasznie i ułożył też protest przeciw „pogardzaniu stanem żeglarzy“, którego odpis przesłano zaraz Tomaszowi.
Wszystko odbyło się tedy ślicznie, ale na końcu popito ponczu zbyt mocnego, a biorącym udział w bibce rozwiązały się języki i otwarły serca.
Jeden jedyny, obecny, prawdziwy żeglarz palnął głupstwo, rzekłszy z przekonaniem:
— Do stu djabłów! Ten Rendalen sprawiedliwie gadał!
Powstał wrzask, a dozorca portowy postawił wniosek, by tego nowego „bluźniercę“ wyrzucić za drzwi.
Ale Kasper Johansen nie chciał, by go wyrzucał za drzwi „łapacz procentów i zdzierca.“
Właściciel warsztatów chciał w sposób dostojny interwenjować, ale Kasper Johansen poprosił go uprzejmie, by zaczął od zamiatania przed własnym domem. Wszakże wszyscy wiedzą, że wzbogacił się na niezdatnych do jazdy szkutach, co powiedział sam główny agent „Lloydu.“
— Przytem, — dodał — nieraz pokazała się, niech mnie djabli wezmą, jeśli kłamię, dobrotliwość tego pana dla biednych żeglarzy!...
Wsypał jeszcze to i owo, tak że zebranie protestujące zakończyło się bitką uliczną.
Na tem jednak nie poprzestano, miasto wrzało przez całe jeszcze lato, mówiono tylko o szkole, roztrząsano też całemi tygodniami, którzy żeglarze są uczciwi, a którzy złodzieje procentów, odróżniano wielkich od małych i od zupełnie niewinnych.
Gdy jesienią wróciły okręty, oddalono kilku żeglarzy, oni jednak nazwali złodziejami tych właśnie, których nie oddalono. Sternicy i marynarze nie chcieli świadczyć, gdy ich jednak do tego zmuszono, rozpętała się nienawiść i przychodziło do bezpośrednich bitek.
Ta „wojna żeglarska“ ocaliła szkołę, bo miasteczko było zbyt małe, by się zajmować dwoma naraz, jątrzącemi kwestjami, a sprawie ostatniej, jako dotyczącej zarobków, dano pierwszeństwo.
Ratując narazie szkołę, „wojna żeglarska“ nie uratowała jednak samego Tomasza Rendalena, czekały go jeszcze porachunki.
Przekonał się o tem, wyjechawszy pewnego ranka niedzielnego do portu po pannę Hall, która przybyła angielskim okrętem. Dnia tego odbyć się miały wycieczki związków, śpiewackiego i gimnastycznego, to też mimo wczesnej pory kilkuset młodych ludzi znalazło się w porcie. Odczuł to z wielką przykrością Tomasz i jakkolwiek go nie zaczepiono osobiście, słyszał złośliwe uwagi i widział nienawistne spojrzehia. Gdy wsiadał do czółna, rzucono... oczywiście przez niezręczność... w ten sposób liną, że mu spadł kapelusz i został powalany.
Domyślano się, że wziął powóz celem zabrania nowej stróżki cnoty dziewczęcej, tej lekarki z Ameryki. W dali ukazał się już ciężki kałdun angielskiego parowca, wstrzymano tedy odjazd, by zobaczyć ową damę. Rendalen zabrał ją, wraz z pakunkami, do swego czółna, była też jedynym wysiadającym tu podróżnym, przeto zebrani w porcie nadziwowali się do syta tej osobliwości.
Była niemal dzieckiem jeszcze ta mała, szczupła, ruchliwa osóbka, która nie przyjęła wcale pomocy, wsiadając do czółna. Po przybiciu do lądu wybiegła zręcznie, spiesznie po schodach, skoczyła w powóz i stamtąd dopiero objęła spojrzeniem zdziwienia wielki, z niedowierzaniem patrzący na nią tłum. Badawcze były jej oczy, ślizgające się długo po ludziach. Tomasz ułożył tymczasem rzeczy, poprawił uprzęż i siadł na koźle.
Młoda lekarka dobrze używała swych doktorskich oczu, po chwili zdziwienia przybrały one wyraz chłodnej obserwacji. Nie snuły się już bez planu, ale wybierały poszczególne młode twarze, w sposób szybki i wprawny je obserwując. Ci, na których patrzyła, czuli, że ich przenika nawskroś i za chwilę, dwustu przeszło młodzieńców, zebranych w porcie, nabrało przekonania, że oczy te są w stanie dostrzec niejedno.
Pod koniec owej „wojny żeglarskiej“, tuż przed rozpoczęciem nowego roku szkolnego rozeszła się po mieście wieść, że lekarze uważają za straconą lubianą ogólnie Emilję Engel, przyjaciółkę wszystkich biedaków i całego zresztą świata.
Choroba Emilji coraz to cięższe sprawiała wyrzuty sumienia pani Rendalen, to też wiadomość ta ogłuszyła ją poprostu. Żadnej ze swych uczennic nie kochała tak jak Emilję. Była piękna, rozumna i dobra. Emilja również przywiązała się do nauczycielki swej, jak do matki, i obdarzyła ją pełnem zaufaniem, gdy się stała nieszczęśliwy z powodu zdrady kochanego człowieka. Całe miasto wiedziało oddawna o tem, co spostrzegła dopiero w ostatnich latach.
Ani matka ani syn nie wątpili, że wszyscy przypiszą Tomaszowa świadomy rozmysł zranienia pani Engel swemi słowy i że rozgoryczenie przeciw nim obojgu jeszcze wzrośnie. Pani Rendalen nie dopuszczono do chorej, doktór Holmsen powiedział jej, jak zwykle po prostacku, że zbyt blisko spokrewniona jest z autorem przemówienia, a słowa te rozeszły się po mieście.
Pewnego dnia, o świcie zmarła Emilja Engel, popołudniu zaś przybył do dworu pastor Green, oddał pani Rendalen pozdrowienie zmarłej i wręczył jej książkę oszczędności, w której Emilja nakreśliła drżącą ręką słowa:
— Na rzecz szkoły...
Pastor oświadczył, że stało się to za zezwoleniem męża. Książka opiewała na pięć tysięcy koron.
Panią Rendalen owładnęło wzruszenie, radość, żal i wdzięczność jednocześnie tak, że musiała odejść, zostawiając pastora samego. W chwili gdy zstępował po schodach, nadszedł Tomasz. Pastor powiedział mu, by się udał do matki, która ma z nim niezawodnie coś do pomówienia. Zaniepokojony trochę, Tomasz opanował się jednak i pomógł wsiąść pastorowi do bryczki.
Pani Rendalen chodziła po sypialni, płacząc. Objęła syna w ramiona, a on zaklął ją na wszystko, by powiedziała, co zaszło. Odzyskawszy równowagę, pokazała książkę.
Ujął ją w rękę i zaraz zrozumiał, że było to ocalenie. Teraz dopiero odczuła matka, ile wycierpiał, gdy łzy i jemu napełniły oczy.
Nazajutrz skierowała pani Rendalen zapytanie do rodziców uczennic, czy godzą się, by córki ich wzięły udział w uroczystości pogrzebowej pani Engel. Zaprosiła zarazem chętne, by przybyły w białych sukniach dla sypania kwiatów i śpiewania pieśni i to punktualnie w południe, do budynku szkolnego.
Rok szkolny nadchodził, uczennice były już w mieście, to też nie zbrakło ni jednej.
Tomasz dokonał w krótkim czasie rzeczy wielkich, a zdawał sobie sprawę, że przyjdzie stoczyć walną bitwę.
Najbliższy numer „Obserwatora“ doniósł pokrótce o śmierci pani Engel, podkreślił jej wielkie miłosierdzie, a wkońcu dodał:
— Wedle obiegającej wieści, zmarła pozostawiła znaczny legat jednemu z tutejszych zakładów naukowych.
Notatkę tę, niezbyt dokładną, uwypukliła redakcja, nie zamieszczając tym razem żadnej napaści na szkołę.
Pogrzeb pani Engel stał się dzięki tym okolicznościom i pogłoskom ważnem zdarzeniem. Poczyniono wielkie przygotowania, zwolniono dzieci od nauki, postanowiono zamknąć sklepy, ulice, któremi pójdzie kondukt, wysypać igliwiem, oraz przybrać flagami okręt, który miał oddać salwę honorową. Opowiadano także, że muzyka wojskowa pobliskiego miasta garnizowanego została zamówiona i przybędzie grać na pogrzebie.
Znamienitsi kupcy miejscowi i z miast sąsiednich, zgłosili się, by nieść trumnę z karawanu do grobu, a z różnych stron wybrzeża nadpłynęły parowce, pełne ludzi, zwabionych wieściami o niesłychanej uroczystości.
Gdy dzwony uderzyły w dniu pogrzebu, ulice zalane już były tłumami, a u furty cmentarza tłok panował wielki.
Żadna kobieta nie poważyłaby się pokazać, gdyby nie to, że zasilono policję ochotnikami z pośród obywateli. Uczennice, ich rodziny, oraz nauczycielki dostały dobre miejsce i porządek panował wszędzie, mimo to jednak zakotłowało i rozległy się sporadyczne okrzyki strachu, gdy zaczęły bić armaty i ujrzano czoło konduktu. Podniosło to jeszcze bardziej zaciekawienie.
Muzyka, minąwszy bramę, stanęła u muru cmentarza i grała dalej, karawan zatrzymał się, kupcy wzięli trumnę na ramiona, inni zaś zebrali wieńce i kwiaty, które już na niej nie znalazły miejsca i kroczyli w stronę grobu.
Jednocześnie Tomasz wyśliznął się z pochodu i ustawił swą białą gromadkę wewnątrz cmentarza, pod murem. Przeczekano, aż karawan odjedzie, i złączono się z pochodem.
Muzyka ucichła, a uczennice zaintonowały pieśń uroczystą i piękną. To przejście od muzyki dętej do wokalnej wywarło silne wrażenie. Pochód ruszył, poprzedzany sypiącemi kwiatki dziećmi, potem szły uczennice śpiewające, a za niemi trumna i od tej chwili przybrał cały obchód zgoła inny charakter.
Dotąd była to parada, wystawne oddanie honorów, poczem korowód bogactwa zatrzymał się u wrót śmierci, odprowadziwszy panią Engel, niby panującą księżniczkę.
Teraz atoli zapanowało uczucie i żal czysto ludzki. Przodem kroczyły siejące kwiecie dziewczątka, za niemi płynął śpiew, a korowód, zakończony falą ciemnych sukien kobiecych wił się w górę, po zboczu cmentarnego wzgórza, unosząc z sobą myśli wszystkich zebranych.
Wszyscy wspomnieli toczącą się niedawno walkę, ujrzeli nagle, poza chórem białych dziewcząt blade oblicze biednej, tyle razy zdradzonej Emilji, które wszyscy niezbyt młodzi od lat znali, widując co niedzieli w kościele, coraz to niklejsze i smutniejsze. Wydało się, że te białe dziewczęta odbierają zebranym w orszaku żałobnikom zmarłą, będącą ich własnością. Testamentem własnym oddała im się i powierzyła.
Białe szeregi wyciągnęły się wzdłuż jednej ze ścian grobu. Tomasz, z kapeluszem w ręku, stał pomiędzy chórem, a sypiącemi kwiaty, gdy zaś spuszczono trumnę, dał, po chwili milczenia, znak.
Zabrzmiała zcicha muzyka, chór wziął udział w kantacie, a spokojny i opanowany Tomasz dyrygował jeno lekkiemi poruszeniami ręki.
Głosy te były odpowiedzią, nuciły nad grobem podziękę szkoły.
Kobiety ogarnęło wzruszenie. Karol poszukał oczyma pani Rendalen, zbliżył się do wzruszonej głęboko, a ona wyraziła chęć zobaczenia grobu zbliska. Podeszli.
Stała teraz i ona nad grobem, a wszyscy doznali uczucia, że ma do tego najbliższe może prawo, to też na widok pastora Greena, podtrzymywanego przez dwu ludzi, wszyscy drgnęli. Pastor przemówił, przytaczając różne słowa zmarłej, które, nie tykając nikogo, zarysowały jej uroczą sylwetkę. Z niektórych atoli powiedzeń przebijało wielkie oddanie i miłość dla męża, to też konsul Engel nie mógł się powstrzymać do spazmatycznego płaczu.
Pastor zakończył mowę słowami, jakie usłyszał z ust Emilji w chwili wręczania daru dla szkoły:
— Są tu dwa zapatrywania i dwa stronnictwa...
— Ofiarą swą — rzekł pastor — zmarła zapisała się w poczet członków jednego z nich.
Znowu zabrzmiała muzyka i chór, pastor zszedł ze wzgórza przy pomocy otaczających, a dziewczynki wsypały w grób resztę kwietnych płatków.
W tej chwili zagrzmiało na zachodzie, kędy morze leżało martwo, niby czarna płaszczyzna. Nadciągała, zda się, wielka burza. Głowy zebranych obróciły się ku miastu, gdzie na tle chmurnego nieba zwisały bez ruchu flagi. Zagrzmiało i łysło silniej jeszcze i bliżej, a orszak pogrzebowy drgnął i zaczął się zwolna rozsypywać. Wielu poszło, nie spojrzawszy nawet w grób i nie pożegnawszy się z rodziną. W chwilę potem z białych szeregów dziewczęcych zostały jeno strzępki rozprószone po zieleni trawy. Biegły, skakały, a wiele z nich, k u strasznemu przerażeniu pani Rendalen, śmiało się i nawoływało.

∗             ∗

Niedługo po powrocie z pogrzebu otrzymała pani Rendalen kilka bezimiennych podarków, a wszystkie nosiły motto:
— Są tu dwa zapatrywania i dwa stronnictwa...
W ciągu popołudnia napłynęło jeszcze więcej, wszystkie zaś były bezimienne i nieznacznej wartości.
Świadczyły jednak, że szkoła nie liczy samych jeno wrogów.
Ani pani Rendalen, ani Tomasz nie mieli jednak czasu zbytnio nad tem się zastanawiać, albowiem tegoż jeszcze wieczora miała się odbyć uroczystość pamiątkowa w szkole z przyjaciółkami pani Engel i dwoma najwyższemi klasami, jako gośćmi. Pani Rendalen chciała opowiedzieć swe wspomnienia o zmarłej, pastor Green obiecał przyjść, miano też grać i powtórzyć chorał pogrzebowy.
Przez cały dzień i wieczór mnóstwo było roboty, którą przerwał list doktora Holmsena. Nie nosił podpisu, ale poznano charakter lekarza oraz służącego, który list przyniósł.
Brzmiał w ten sposób:

Drogi Rendalenie!

Są tu dwa stronnictwa, rzecz oczywista! Mam przekonanie, że jedno z nich postąpiło nader głupio i nie przystąpię do niego. To też załączam przekaz na kwotę potrzebną na trzy „mikroskopy“ z uwagi, że twoja twarda pała kurtowska nie uznaje zbawienia poza mikroskopem! Świstam na to! Nie wierzę w wiedzę zarówno jak w religję. W tym kierunku nie osiągniesz, chłopcze, nic a nic! Ponieważ atoli powiało dziś w powietrzu coś białego, coś w rodzaju śpiewu... przeto, jak się rzekło, na ci trzy mikroskopy...!
Uczennice wyższych klas schodziły się do zamieszkałych w dworzyszczu pensjonarek i przywdziewały tam strój żałobny, w jakim ukazać się miały. Bawiła je ta nowość i nie mogły doczekać rozpoczęcia.
Kiedy jednak przyszły do „laboratorjum“ dawnej sali rycerskiej, zastały ją przemienioną z wielkim nakładem pracy w salę żałobną. Brakło tylko jeszcze portretu Emilji.
Nadjechał powóz Englów, zaprzężony w duńskie konie, a Pani Rendalen i Tomasz poszli naprzeciw młodej dziewczyny w żałobie, która rzuciła się na piersi nauczycielki. Była to jedynaczka Emilji, niezwykle piękna, smukła dziewczyna o bladej twarzyczce, wyzierającej uroczo z czarnego obramienia. Właściwe Englom włosy, nie rude, a nie blond, pokrywał czarny welon.
Płacząc, weszła na schody wraz z panią Rendalen, a Tomasz niósł portret, okryty czarnym całunem. Wszyscy powstali na powitanie. Sierota załkała jeszcze głośniej i skryła się w kącik, by jej nikt nie widział. Portret zawieszono nad czarno przysłoniętym kominkiem, pośród dwu norweskich flag i otoczono wieńcami.
Uroczystość rozpoczął marsz żałobny na cztery ręce, odegrany przez Tomasza i siostrę Augusty Hansen, tę samą, która skryła się ongiś pod płachtę, a dziś śpiewała na cmentarzu krótki ustęp solo altem. Potem nastąpiły mowy i chór, a wszystko miało przebieg szczęśliwy, podniosły, chwilami wzruszający. Wreszcie niedługi hymn kościelny poprzedził mowę Karola Wangen, którą zamknięto produkcje.
Jak to było zwyczajem szkoły, przysposobiono w pokoju pani domu skromną kolację, na której nie zbrakło też i wina, bowiem Tomasz chciał wznieść toast celem podziękowania uczennicom, biorącym udział w uświetnieniu obchodu.
Dał wyraz uczucia, jakie przenikło chyba wszystkie w chwili, kiedy stały nad grobem, otoczone mieszkańcami miasta. Oto pogrzeb ten stworzył, jakoby nierozerwalny węzeł, łączący je ze szkołą, coś, czego w takim jak teraz stopniu nie było.
— Wszak prawda? — zakończył — Pozostaniemy wierni temu związkowi duchowemu?
— Tak! Tak! — zagrzmiało w szeregach uczennic i wszystkie szklanki uderzyły o siebie.
Zajarzyły się młode oczy! Pierwsza trąciła szklankę Tomasza córka zmarłej, a inne jej ustąpiły miejsca. Zarumieniona była bardzo od wzruszenia i wdzięczności, zbliżając się doń...
Około dziesiątej rozeszli się goście, a Tomasz, zabierając się do siebie, powiedział na odchodnem matce.
— Jak ci się wydaje teraz, mateczko? Może nie tak znowu, głupi miałem pomysł, przemawiając w hali ćwiczebnej?
— Wydaje mi się w istocie, drogi synu, chociaż nie, nie, Tomaszu, to było niewłaściwe. Dajmyż jednak wszystkiemu spokój.
W tej chwili służąca przyniosła list, który nadszedł podczas obchodu.
— Widzisz, mamo! — zawołał że śmiechem i przeczytał:
— Hańbicielu uczciwości! — pisał bezimienny autor — Sądzisz, żeś zwyciężył? Widziałem cię pyszałku, na cmentarzu pośród młodych, świeżych dziewcząt, które zmusiłeś, by dla ciebie paradowały. Zarozumiałość tryskała ci z piegowatej, szerokiej twarzy i szczecinowatego włosa judaszowskiego. Pfe! Czekaj jednak trochę!
Cios spadnie na ciebie w chwili najmniej spodziewanej.

Zwolennik prawdy.





  1. Kwota wykazana w czasach naszych równa się, oczywiście, tryljonom. (Przyp. tłum.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Björnstjerne Björnson i tłumacza: Franciszek Mirandola.