The Player/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł The Player
Pochodzenie cykl Szatan i Judasz
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
KAROL MAY


The PLAYER
cykl
SZATAN i JUDASZ
POWIEŚĆ
EAST
Nakładem Sp. Wyd. „ORIENT“ R. D. Z. 1926
WARSZAWA


Składano i tłoczono w Zakł. Druk.
BRISTOL
Warszawa, Elektoralna 31.
Prawo wydawania i tłumaczenia na język polski wszystkich dzieł Karola Maya jest wyłączną własnością Sp. Wyd. „ORIENT“ R. D. Z. w Warszawie, Prosta 17.
Wszelkie inne wydania i tłumaczenia będą prawnie ścigane.
Copyright 1926 by „ORIENT“ Warsaw


I
PLAYER.

Obawiając się o los emigrantów, co sił popędzaliśmy konie; sądziliśmy bowiem, że odpoczną sobie, przybywszy do celu podróży. Już popołudniu następnego dnia ujrzeliśmy pogranicza hacjendy; coprawda młodzi Mimbrenjowie siedzieli na koniach, spienionych ze znużenia, nasze jednak były tak świeże i wypoczęte, jakgdyby teraz dopiero wyruszyły w drogę.
Jechaliśmy, znowu kierując się strumieniem; niezadługo ujrzeliśmy mury, okrążające zgliszcza zabudowań. Nikt nie bronił nam wstępu. Pomimo to ociągałem się z wjazdem do podwórza. Winnetou odgadł myśli moje i rzekł:
— Niech mój brat Shatterhand sam naprzód poszuka. Hacjendę napadli czerwoni mężowie. Jeśli jest tutaj ktoś, a zobaczy nas zdaleka, może pomyśleć, że to Yuma. Wtedy niechybnie ucieknie i nie będziemy mieli u kogo zasięgnąć informacyj.
Wjechałem więc sam do środka. Podwórze tworzyło chaos rumowisk zczerniałych od dymu; przeszukałem je, nie znajdując żywej duszy. Zawróciłem więc poza mur, chociaż słabą miałem nadzieję, że kogoś tam spotkam. Zaledwie znalazłem się za południowym węgłem, spostrzegłem człowieka, nadchodzącego wolnym krokiem. Był to biały; miał na sobie długi, ciemny surdut, który nadawał mu wygląd duchownego; ujrzawszy mnie, przystanął zaskoczony.
Buenos dias — pozdrowiłem. — Czy należysz pan do tej hacjendy, sennor?
— Tak, — odpowiedział, mierząc mnie nieprzyjemnym, kłującym wzrokiem.
— Kto jest tu właścicielem?
— Sennor Melton.
— A więc jednak! Szukam go. To mój znajomy.
— Bardzo mi przykro, że pan go nie zastał w domu. Pojechał z poprzednim właścicielem, sennorem Timoteo Pruchillo, do Ures, aby prawnie zatwierdzić akt kupna.
— A może są tu jego przyjaciele?
— Sennores Wellerowie? Nie. Udali się wgórę rzeki, do Fuente de la Roca[1].
— A robotnicy cudzoziemscy?
— Udali się tam również; przewodzą im właśnie ci dwaj sennores. Oczekują ich tam Indjanie Yuma. Musisz pan być przyjacielem sennora Meltona, skoro pytasz o nich wszystkich. Czy mogę wiedzieć, kim...
Urwał nagle. Postępując wciąż naprzód obok siebie, doszliśmy właśnie do węgła. Ujrzał lndjan, słowa ugrzęzły mu w gardle; wlepił przerażony wzrok w Apacza i zawołał po angielsku, podczas gdy uprzednio posługiwaliśmy się językiem hiszpańskim:
— Winnetou! Wszyscy djabli! Tego sprowadził sam szatan!
Mówiąc to, a raczej krzycząc, odwrócił się i począł uciekać. Przeskoczył w mgnieniu oka strumień i pobiegł jak ścigany jeleń. Pędził tak po gruncie leśnym, usianym popiołem. Gdzie niegdzie wystawały pnie spalonych drzew i resztki gałęzi. Winnetou, zobaczywszy go i usłyszawszy, spiął konia, minął mnie i galopem pośpieszył za białym, nie tracąc czasu na objaśnienia. Pięknym łukiem przesadził strumień i puścił się dalej. W każdym razie wiedział, co sądzić o tym człowieku i na pewno poznał z takiej strony, że uważał za stosowne schwytać go i unieszkodliwić.
Była to jednak ciężka sprawa. Niezliczone pnie spalonych drzew trudno było odróżnić od wysokiej na stopę warstwy popiołu. Wierzchowiec, gnając galopem, mógł zranić sobie kopyta tak dotkliwie, że o dalszej jeździe nie byłoby mowy. Spostrzegł to również Winnetou, gdy potknął się kilkakrotnie. Zatrzymał więc konia, zeskoczył i ruszył dalej pieszo.
Gdybym wiedział, kim był ten człowiek i że musieliśmy go dostać w ręce za wszelką cenę, byłbym w pierwszych chwilach, i to nader łatwo, dał mu kulą w nogę, aby przeszkodzić ucieczce. Teraz musiałem go poniechać, tem bardziej, że powiedziałem sobie: — Winnetou chwyci się tego samego środka, skoro uzna za konieczny. Był doskonałym biegaczem; wiedziałem, że nikt go nie zdoła przegonić; wszak tylokroć życie nasze zależało od jego nóg. Teraz jednak zawadzała mu nietylko strzelba, ale wszystkie manatki, podczas gdy tamtem nie nosił nic przy sobie i, gnany strachem, pędził z szybkością, na którą w zwykłych warunkach na pewnoby się nie zdobył. Zbyt znacznie wyprzedził Winnetou, aby Apacz mógł go doścignąć w krótkim czasie. W każdym razie wiedziałem, że dopędzi go na dłuższym dystansie, gdyż Apacza cechowała wytrwałość jaką z pewnością nie mógł się ścigany poszczycić.
Zbieg skierował się w stronę wzgórza, łysego od czasu pożaru, a leżącego poza budynkami hacjendy. Dotarł doń o całą minutę wcześniej od Winnetou i zniknął z drugiej strony. Apacz, znalazłszy się na wzgórzu, z początku chciał się również puścić dalej; przystanął jednak, zamyślił, ocenił wzrokiem odległość, dzielącą go od ściganego, i — podniósł broń do oka. Jednakże, zamiast dać ognia, opuścił strzelbę, wykonał ruch ręką, który miał oznaczać „nie, wolę tego zaniechać“, odwrócił się i zszedł z góry. Niebawem dosiadł wierzchowca i powrócił przez strumień.
— Winnetou woli go puścić — rzekł. — Tam, w drugiej kotlinie, jest znowu las, który się nie spalił; dotarłby przede mną i nie ujrzałbym go więcej.
— Pomimo to mój brat doścignąłby go na pewno — odparłem.
— Tak, schwytałbym, ale z wielką stratą czasu; być może, przeszło dzień cały musiałbym iść jego śladem, który z trudnością tylko dałoby się odcyfrować. A rzecz niewarta takiego zachodu.
— Brat mój chciał strzelać. Dlaczego tego nie uczynił?
— Chciałem go tylko zranić, ponieważ zaś odległość była zbyt duża, nie byłem pewny swego strzału. Po prawdzie trafiłbym go, być może jednak, raniąc niebezpiecznie; a zabijać nie chciałem; wiem o nim dużo złego, ale nie tyle, abym miał prawo odbierać mu życie.
— Mój brat zna tego człowieka?
— Tak. Mój przyjaciel Shatterhand, zdaje się, nie widział go, lecz słyszał o nim z pewnością. Należy do bladych twarzy, zwących się mormonami, zalicza się do Świętych dnia ostatniego, lecz całe jego życie po dziś dzień, to stek występków. Niebezpieczny to człowiek, ba, nawet morderca; nie zabił jednakże nikogo z moich braci, muszę więc darować mu życie.
— A jednakże ścigałeś go! Byłeś więc przekonany, że wyciągniemy korzyść z tego połowu.
— Tak. Ponieważ mieszka w hacjendzie, więc bezwątpienia jest sprzymierzeńcem Meltona; zna zapewne jego zamiary i plany, i, być może, udałoby się nam zmusić go do wyjawienia zbrodniczych zamysłów tego bractwa.
— Gdybym wiedział o tem, nie uszedłby; schwytałbym go, gdy rozmawiał ze mną, lub zatrzymał kulą w ucieczce. Kim jest ten człowiek, którego nazywasz niebezpiecznym, a nawet mordercą?
— Prawdziwego nazwiska nie znam; zwykle nazywają go „Player“.[2]
Player! Aha! O tym słyszałem bardzo wiele. Wiesz, że Melton miał brata, słynnego szulera karcianego. Zastrzelił w forcie Uintah oficera i dwóch żołnierzy; pogoniłem za nim aż do fortu Edwarda. Schwytałem go i wydałem, lecz później zdołał ujść. Player był kamratem tego właśnie Meltona. Latami całemi do spółki łowili ryby w mętnej wodzie i podobno zdarzały się wówczas nietylko kradzieże i rabunki, ale nawet morderstwa. Znam dobrze dwa, trzy wypadki, których sprawcą był bezwątpienia Player. A więc ten łajdak był tutaj! Na pewno dzięki przyjaźni z bratem poznał Meltona i został jego sprzymierzeńcem; wielka szkoda, że udało mu się uciec.
— A może pogonimy za nim? Old Shatterhand znajdzie jego tropy równie łatwo, jak ja; więc nam nie ujdzie.
— Jestem przekonany; ale Winnetou powiedział słusznie, że zabrałoby to zbyt wiele czasu, który możemy wykorzystać z większym pożytkiem. Player wziął mnie za dobrego znajomego Meltona i dlatego wyjawił parę rzeczy, których na pewno teraz żałuje. Muszę o nich powiedzieć memu czerwonemu bratu.
Gdy skończyłem, powtórzył zamyślony:
— Wellerowie udali się z emigrantami nad Fuente de la Roca, a Melton z hacjenderem do Ures. Co mają do roboty ziomkowie Old Shatterhanda nad Fuente?
— Gdybym wiedział! Czy Winnetou zna to miejsce?
— Raz polowałem tam wgórze przez dwa dni, udając się z Chihuahua do Sonory; nocowałem wtedy nad Fuente. Znam tę okolicę tak dobrze, jakgdybym bywał tam częściej. Na pewno nie udali się na polowanie; uprawa roli jest również wykluczona; to dzika i pustynna miejscowość! Gdyby mieli orać, pozostaliby w hacjendzie, gdzie praca pilniejsza.
— A więc to zagadka. A może jądra trzeba szukać w tem, że chcą się spotkać nad Fuente z Indjanami Yuma, a więc sprzymierzeńcami Meltona, których współplemieńcy, za jego namową, zniszczyli hacjendę?
— Co to będą za Yuma? Przecież nie Vete-ya ze swoimi ludźmi, których wzięliśmy do niewoli?!
— Nie; chodzi o inny oddział, z tamtym jedynie zaprzyjaźniony. Przypuszczam nawet, że Wielkie Usta wie o spotkaniu nad Fuente i z pewnością zachodzi tu ścisły związek ze zburzeniem hacjendy. Należy się spodziewać, że, raz dokonawszy łotrostwa, tam, nad Fuente, przygotowują jakiś nowy szatański plan.
— Old Shatterhand wypowiada myśli Winnetou. Twoim ziomkom znowu grozi niebezpieczeństwo; jestem gotów natychmiast wyruszyć do Fuente.
— Nie zwlekałbym z pomocą; ale mój brat słyszał, ze Melton udał się do Ures z don Timote’em, aby prawnie zatwierdzić sprzedaż. Jeśli nam się uda przeszkodzić, usuniemy grunt z pod stóp Meltona, jego podstawę, że tak powiem, operacyjną.
— Mój brat woli więc udać się do Ures, pozostawiając emigrantów swojemu losowi?
— Nie. Melton jest sprawcą wszystkiego. Wellerowie to jego podwładni i na pewno nie poczynią nic, ponad kroki przygotowawcze; właściwy taniec nastąpi dopiero w obecności Meltona. Możemy nietylko unieważnić kupno, lecz nawet wtrącić go do więzienia. Jeśli nam się powiedzie, unieszkodliwimy mormona, a Wellerowie wraz z Yuma będą na niego daremnie czekali.
— Mój biały brat sądzi więc, że Melton ma zamiar udać się z Ures bezpośrednio do Fuente, nie wstępując do hacjendy?
— Tak.
— Ale poco tu Player potrzebny? Czy nie czekał czasem na niego?
— Wątpię! Player stał tutaj na posterunku. Skąd przybył, tego naturalnie nie wiem. Cała rzecz jest dość skomplikowana; opracowano ją od dłuższego czasu. Mormoni chcą się zagnieździć w tej okolicy. Wina za zbrodnie spada na głowę Meltona, a na pewno nie na mieszkańców miasta nad Słonem jeziorem. Miał polecenie osiedlić się tutaj; wypełnił je na swój sposób. Wellerowie i szuler pomagają mu; pierwsi czynnie, drugi raczej biernie. Odgrywa rolę wartownika, aby zapewnić powodzenie planom nad Fuente.
— Brat mój jak zwykle trafił w samo sedno. Knują zbrodnię; Yuma mają im w tem pomóc, lecz twórcami planu są biali. Tak było zawsze. Tępi się czerwonych mężów, zarzucając im czyny, za które winę ponoszą jedynie biali. A tutaj w dodatku mamy do czynienia nie ze zwykłemi blademi twarzami, lecz z ludźmi udającymi pobożnych, którzy nadali sobie szumne miano Świętych dnia ostatniego!
Niestety, wódz Apaczów miał rację! Skoro mormoni używali takich ludzi, jak Melton et consortes jako wysłanników, tworców nowych osad, to sekta była jeno zgniłym owocem, rozpadającym się zawczasu.
— Jak długo trwa droga stąd nad Fuente de la Roca? — spytałem.
— Na naszych wierzchowcach niedłużej, niż dwa dni; z Ures trzeba trzech.
— A więc jadąc z Ures nie drogą prostą, tylko przez hacjendę, nie nadłożymy zbytnio drogi?
— Tak; różnica wyniesie zaledwie parę godzin.
— A więc możemy tutaj powrócić, bo niewiadomo, czy Melton nie wstąpi do hacjendy. W tym wypadku musielibyśmy spotkać go po drodze, naturalnie, jeżeli już zdążył zakończyć swoje interesa w Ures i ruszył w powrotną drogę. Nie należy zwlekać. Nie mamy czasu do stracenia.
— Niech mój brat weźmie pod uwagę, że konie powinny odpocząć. W półtora dnia przemierzyliśmy drogę, którą zazwyczaj przebywa się w cztery. Nasze dwa konie, być może, wytrzymają jeszcze jazdę do Ures, lecz wierzchowce Mimbrenjów są tak zmęczone, że nie ruszą z miejsca.
— Jestem tego samego zdania. To też pojedziemy sami, a chłopcy zostaną; tutaj się bardziej przydadzą, niż w drodze, gdzie będą dla nas ciężarem.
— Czy brat mój sądzi, że powinni wykryć Playera?
— Tak. W każdym razie powróci, chociaż będzie ostrożny. Nie zna mnie, więc skądże ma wiedzieć, w jakich przybywamy zamiarach? Sądzi zapewne, że nasza obecność jest przypadkowa, i nie pojedzie wcale nad Fuente, aby zawiadomić towarzyszy. Coprawda boi się ciebie, więc przyjdzie pokryjomu przekonać się, czy jeszcze jesteś, czy też odjechałeś. Nie zobaczywszy nas, uczuje się bezpieczny, a Mimbrenjowie będą mogli z łatwością obserwować go, aby dowiedzieć się, w jakim celu przybył do tej spustoszonej hacjendy.
— Niech się więc stanie, jak rzekł mój brat. Mogą śledzić go, nie spuszczając z oka, byle ostrożnie, aby czasem ich samych nie odkrył. Gdy powrócimy z Ures, powiedzą nam, gdzie się ukrywa, a wówczas schwytamy go i wyciśniemy zeń prawdę.
Winnetou zgadzał się więc ze mną. Nie było potrzeby zakomunikowania Mimbrenjom o naszem postanowieniu, gdyż słyszeli całą rozmowę; naturalnie musieliśmy udzielić im koniecznych wskazówek, ze względu na ich młodość i brak doświadczenia. Napoiwszy konie w strumieniu, bez wypoczynku ruszyliśmy do Ures. Droga była mi znana; jechałem już raz tędy. Z zapadnięciem wieczoru zatrzymaliśmy się na kilka godzin odpoczynku; gdy wzeszedł księżyc, byliśmy już znowu na siodłach. Dojechaliśmy do celu podróży po południu następnego dnia, dzięki niezwykłej wprost wytrwałości wierzchowców; coprawda był to już kres ich wysiłków; na ulicach miasta poczęły się potykać, więc musieliśmy stanąć w pierwszym lepszym zajeździe. Pomimo opłakanego wyglądu, dostaliśmy tam wina i tortilla, a dla koni maisu. Nie troszczyłem się o zapłatę; w kieszeni przeglądało mi płótno; lecz Winnetou był zawsze zaopatrzony jeśli nie w pieniądze, to w piasek złoty i nuggety.
Dokąd należało się zwrócić, aby znaleźć Meltona i hacjendera? Nietrudno było ich odszukać w mieście liczącem niespełna dziewięć tysięcy mieszkańców; przybysze zwrócili na pewno powszechną uwagę. Nie wpadło mi zresztą na myśl dopytywać się o nich; spożywszy tortillo — rodzaj placków, — odrazu udaliśmy się z Winnetou do sympatycznego urzędnika, którego odwiedziłem podczas poprzedniego pobytu. Policjant, który zbeształ mię wówczas, wałęsał się znowu przed biurem; sennora naturalnie leżała w hamaku. Za nią wisiał, jak wtedy, godny małżonek; lecz obok niej umieszczono trzeci hamak, na którym siedział, ku memu zdziwieniu, jeden z poszukiwanych — mianowicie hacjendero, trzymając wspaniałe cygaro w ustach i kołysząc się błogo. Widać, dobrze mu tutaj było obok sennory, wypuszczającej z różanych usteczek również obłok dymu. Ujrzawszy nas, zawołał, nie czekając na powitanie:
— Per Dios, buchalter! Czego pan chcesz w Ures? Myślałem, że jesteś sennor w niewoli u Indjan! Jak to się stało, że wypuścili pana?
— Pan również był jeńcem — odparłem, — a widzę, że jesteś wolny.
— Składam za to dzięki sennorowi Meltonowi; gdyby nie on, w najlepszym wypadku po dziś dzień jęczałbym w niewoli. Zdołał tak zręcznie nastraszyć Indjan karą, jaka im grozi, że pod wpływem trwogi wypuścili nas. Czy i pan miał również takiego obrońcę?
— Tak; mój nóż.
— Co to znaczy?
— To znaczy, że sam się uwolniłem. Zbyteczni mi byli adwokaci w rodzaju Meltona; nie chciałbym zresztą zaciągać u niego długu. Mylisz się pan, sądząc, że winienieś mu wdzięczność. Ostrzegłem sennora przed nim i miałem bezwzględną słuszność.
— I nie miałem słuszności — chcesz pan powiedzieć. Sennor Melton zachował się jak gentleman i muszę upatrywać w tem jedynie złośliwość, że po wszystkiem, co dla mie uczynił, pan szkalujesz go ponownie!
— Jeżeli sennor tego człowieka nazywa gentlemanem, to największy łotr pod słońcem może się zwać caballerem. Czy to, że podszczuł Indjan, by napadli i spustoszyli pańską posiadłość, nazywa pan przyjacielską usługą?
— On? Już raz wyłuszczył mi pan swoje nieprawdopodobne przypuszczenia, widzę jednak, że moje ówczesne sprostowanie nie odniosło skutku; muszę więc pana przekonać, że oczernia sennor niesłusznie tego poczciwego człowieka. Pomijam już okoliczność, że mieszasz się sennor nieproszony do obcych spraw i narzucasz z niepożądanemi radami; jedno tylko panu powiem, czego na pewno nie wiesz, mianowicie, że Melton odkupił ode mnie hacjendę.
— Wiem o tem.
— Doprawdy? Wie pan o tem? A pomimo to ważysz się tego sennora oczerniać?! I nie chcesz pan uznać, że postępek ten jest dowodem niezwykłej szlachetności?
— Szlachetności? Jakto?
— Wskutek napadu Indjan hacjenda straciła prawie wszelką wartość. Trzebaby długiego szeregu lat i dużego kapitału, by przywrócić ją do poprzedniego stanu. Odrazu zszedłem na nędzarza i nikt nie dałby mi nawet centavo za posiadłość. Tylko ten zacny człowiek, wzruszony moją niedolą, zaproponował mi kupno.
— Tak! A pan naturalnie ucieszyłeś się tym szlachetnym aktem współczucia?
— Nie szydź sennor! Było to doprawdy miłosierdzie z jego strony, że zapłacił mi za hacjendę sumę, której nie zdoła odebrać przez dziesięć lat! Może nawet dwadzieścia lub trzydzieści! Tak długo musi czekać, zanim jego ciężko zarabiane pieniądze przyniosą mu choćby centavo dochodu.
— Czy mogę spytać, ile dał sennorowi?
— Dwa tysiące pesów. Z tymi pieniędzmi mogę wszystko zacząć na nowo, podczas kiedy na gruzach hacjendy skonałbym z głodu.
— Kupno zostało prawnie zatwierdzone i nie może być cofnięte?
— Tak. Byłbym zresztą największym idjotą, gdyby tak absurdalna myśl strzeliła mi do głowy.
— Czy zapłacił te dwa tysiące pesów?
— Tak; kiedyśmy uładzili interes, a właściwie, kiedyśmy doszli do porozumienia.
— A więc nie tutaj w Ures, po prawnem zatwierdzeniu kupna?
— Przedtem jeszcze, zaraz po naszem uwolnieniu. Sumę wypłacił mi w pięknych okrągłych dukatach. A czy ta okoliczność, że nie czekał, aż stanie się prawnym właścicielem hacjendy, nie świadczy o jego dobrem sercu i uczciwości?
— Mam nadzieję, że go tu jeszcze zastanę?
— Nie; wyjechał wczoraj.
— Dokąd?
— Naturalnie do hacjendy. Musisz się więc tam udać, sennor, jeśli masz zamiar przeprosić go za niesłuszne kalumnje.
— Czy wiesz pan na pewno, że pojechał do hacjendy?
— Tak. Dokąd zresztą miałby się udać? Chciał rozpocząć natychmiast odbudowę posiadłości.
— Wszystkiego tam brak ku temu. Prawdopodobnie więc w Ures zaopatrzył się w środki?
— Co miał zabrać?
— Naprzód robotników.
— Ma ich. Są tam pańscy ziomkowie.
— Czy narzędzia również? Stare spaliły się na pewno. A potrzeba nasion, zapasów żywności. Nie obejdzie się bez murarzy, cieśli, innych rzemieślników. A materjały budowlane do nowych baraków? Czy zabrał to wszystko?
— Nie pytałem i nic mnie to nie obchodzi; hacjenda nie należy teraz do mnie. Wiem tylko, że odjechał.
— Pewnie natychmiast po zatwierdzeniu kupna?
— Tak; nie zabawił nawet godziny dłużej.
— Czy odjechał sam?
— Naturalnie! Zresztą nie widzę, dlaczego miałbym odpowiadać na pytania, stawiane bez powodu, bez prawa. Pan przecież przybył tutaj w innych sprawach, więc proszę pozostawić mnie w spokoju!
Odwrócił się niedbale, aby dać mi do zrozumienia, że pragnie ukrócić rozmowę. Niezbity z tropu, oświadczyłem:
— Niestety, nie mogę panu udzielić jeszcze spokoju, którego pan sobie życzy. Nie przybyłem tu z innego powodu, lecz tylko i jedynie dlatego, by pomówić z sennorem o tej sprawie.
Teraz wpadła na mnie gniewnie dama:
— Co za niegrzeczność! Jaka bezwzględność! Słyszeliście, że don Timoteo nie życzy sobie rozmowy z wami; macie natychmiast wyjść!
— Myli się sennora. Don Timoteo powinien mnie wysłuchać. Jeśli nasza rozmowa nuży panią, może się sennora przecież swobodnie oddalić.
— Oddalić? Jeszcze czego?! Słowa wasze i całe zachowanie się dowodzą, że jesteście barbarzyńcą. Don Timoteo jest naszym gościem, i do nas należy troska o to, by nikt mu nie dokuczał. Wobec tego — rozkazuję wam natychmiast opuścić ten lokal!
— A więc proszę jeszcze powiedzieć mi łaskawie, jakiego rodzaju lokalem jest to pomieszczenie?
— Wypisane to na drzwiach i sądzę, że mogliście się o tem przekonać. Albo też czytać nie umiecie? Nie zdziwiłabym się, gdyby tak było!
— Pozwalam więc pani dziwić się dowoli, że prawdopodobnie — umiem lepiej czytać od wszystkich osób, które się tu znajdują, wyjąwszy mego towarzysza. Jestem teraz w biurze małżonka pani. Nie ma sennora tutaj nic do roboty, ja zaś przybyłem w sprawie dotyczącej jego obowiązków służbowych. Jeśli więc komuś z nas przysługuje prawo wyprosić stąd drugą osobę, to — przysługuje ono mnie!
Spostrzegłem, że gotowa już wybuchnąć na moją reprymendę; namyśliła się jednak i, zbywszy mnie gestem lekceważenia, zwróciła się do męża:
— Wypraw tych ludzi natychmiast!
Władca Uresu ześlizgnął się z hamaku, podszedł do mnie, przybrał pozę nakazującą szacunek, i rzekł, wskazując na drzwi:
— Sennor, czy pójdziesz natychmiast?! Czy też mam cię wtrącić do więzienia za opór wobec władzy?
Zanim zdążyłem odpowiedzieć, szybkim krokiem przystąpił do niego Winnetou, schwycił pod ramiona, podniósł, zaniósł do hamaku, ułożył pieczołowicie i rzekł:
— Niech mój biały brat pozostanie tutaj i poczeka spokojnie, dopóki nie będziemy z nim mówić. A jego biała żona ma milczeć, gdy mówią mężowie. Skwaw powinna się zajmować dziećmi, nie zaś zasiadać w radzie dorosłych mężów. Przybyliśmy, aby pomówić z hacjenderem; czy chce, czy nie chce, musi nas wysłuchać! Kto chce nas wyprowadzić, niech spróbuje! Tutaj stoi mój biały brat Shatterhand; ja jestem Winnetou, wódz Apaczów, którego imię nieobce jest w Ures!
Był rzeczywiście znany, gdyż zaledwie przebrzmiały jego słowa, sennora, pomimo obrazy doznanej wraz z czcigodnym małżonkiem, zawołała innym zgoła tonem:
— Winnetou! Wódz Apaczów! Interesujący Indjanin! Słynny czerwony! Czy to możliwe, czy to prawda?
Zbyt dumny, by podjąć jej słowa, udał, że nie słyszy wcale; dlatego wyręczyłem Apacza, mówiąc:
— Tak, tak jest, sennora. A teraz mam nadzieję, że sennora, pomimo paru naszych cech, które jej się zapewne nie podobają, nie będzie miała nic przeciwko temu, iż załatwimy naszą sprawę. W przeciwnym razie wyniesiemy panią na ulicę, podobnie jak to uczynił Winnetou z jej małżonkiem, rzucając go na matę!
Klasnęła w dłonie i zawołała zachwycona:
— Jakaż to przygoda być niesioną przez Winnetou! Całe Ures pękałoby z zazdrości! Muszę spróbować!
— Radzę, nie czyń tego, sennora! Co innego być niesioną na rękach, a co innego — wyrzuconą na ulicę. Niech pani obejrzy mojego czerwonego przyjaciela w milczeniu, abyś go mogła opisać swoim przyjaciółkom! To najlepsza rada, jaką mogę pani służyć. Jeśli zaś pocznie sennora znowu poruszać języczkiem, na pewno utraci tak interesującą sposobność obcowania z wodzem Apaczów.
Zapaliła świeżego papierosa i położyła się w hamaku z miną osoby, oglądającej w cyrku ósmy cud świata. Zaczem, szanowny jej małżonek nie brał już przybyszowi za złe przymusowej ekspedycji, owszem, oglądał go z widocznem zadowoleniem. Co się tyczy hacjendera, to imię Old Shatterhanda obchodziło go, zarówno zresztą jak pozostałych obecnych, tyle, co zeszłoroczny śnieg. O Winnetou jednak słyszał tak wiele i tak często, że imię Apacza wywarło na nim pożądane wrażenie. Przynajmniej nie wzywał już nas do opuszczenia lokalu.
Nie dziw, że mój towarzysz słynął nawet w Ures. Apacze nierzadko wysuwają się głęboko na południe, szczególnie z przeciwległej strony Sierra w Chihuahua[3], gdzie wędrują nawet do Cohahuila, a ponieważ Winnetou zwykł odwiedzać wszystkie szczepy swego plemienia, więc czyny jego i tutaj były rozgłaszane; wśród białych echo jego przygód rozbrzmiewało niemniej donośnie, niż wśród czerwonych. Szczególnie imię jego frapowało kobiety. Wszak był nietylko ciekawym człowiekiem, ale wyjątkowo przystojnym mężczyzną; ponadto legendy, osnute na tle jego pierwszej, a zarazem ostatniej miłości, jednały mu serca pięknych sennor i sennorit. —
Zadowolony z wyników osiągniętych dzięki Winnetou, zwróciłem się do hacjendera:
— Uważał pan, don Timoteo, moje pytania za zupełnie zbyteczne, dla mnie były one jednak cennej wagi, a niezadługo staną się takiemi dla pana. Indjanie Yuma zniszczyli pańską hacjendę i zabrali sennorowi wszystko. Sądzę, że przeszukano i wypróżniono zawartość pańskich kieszeni?
— Wypróżniono do cna.
— Czy kieszenie Meltona również?
— Tak.
— A w takim razie jakże mógł wypłacić panu dwa tysiące pesów ciężkiemi dukatami?
Oblicze don Timotea nigdy nie zdradzało wybitnej inteligencji, teraz jednak formalnie zgłupiał. Odparł, jąkając się:
— Tak... skąd wziął... te pieniądze... tyle pieniędzy?
— Nie pytaj pan, skąd wziął, tylko dlaczego Indjanie nie zabrali mu tych pieniędzy?
— Do wszystkich djabłów! O tem coprawda nie pomyślałem! Sądzi pan, że miał pieniądze przy sobie?
— Tak; on, lub jeden z Wellerów. Przedewszystkiem dwa tysiące pesów w złocie nie ujdą oczom Indjan, powtóre zaś suma taka jest bogactwem nawet dla najzamożniejszego wodza. Jeśli Vete-ya zrezygnował z takiej sumy, to musiał mieć wyjątkowy i szczególny powód. Czy nie domyśla się pan, jaki?
— Nie.
— Jeden, jedyny tylko istnieje; żaden czerwony nie pozostawi takiego skarbu obcemu, a co dopiero nieprzyjacielowi; Melton musi więc być jego sprzymierzeńcem.
— Nie wierzę!
— Twierdziłem, że czerwoni mają zamiar napaść na hacjendę; ostrzegałem pana; nie uwierzyłeś mi, a miałem rację. Tak samo nie mylę się teraz, tylko z pana znowu Tomasz niewierny!
— Melton tak szlachetnie, tak wspaniałomyślnie postąpił! Nie mogę poprostu przypuścić, żeby sprzymierzył się z czerwonymi. Jeśli się nie mylę, twierdziłeś pan nawet, że napad ma nastąpić za jego namową?
— Nie pamiętam dokładnie treści ówczesnej rozmowy, ale jeśli wtedy nie twierdziłem tego z całą stanowczością, czynię to dzisiaj.
— Myli się pan; musisz się mylić! Melton jest moim przyjacielem! Dowiódł tego kupnem!
— Tak, dowiódł. Ale nie tego, że jest pańskim przyjacielem, a tylko — niecnym zdrajcą, judaszem i łotrem. Jaką wartość miała hacjenda przed napadem?
— Nie chcę, nie mogę mówić o tej strasznej stracie!
— A czy wogóle sprzedałby pan wówczas swoją posiadłość?
— Nie, nie przyszłoby mi to na myśl.
— No, teraz ma pan wszystko, jak na dłoni. Upoważniono mormonów do osiedlenia się w tej okolicy, do nabycia gruntu i ziemi. Hacjenda nadawała się, lecz była za droga. Aby zniżyć cenę, Melton kazał ją spustoszyć. Umowa zawarta z Vete-ya brzmiała: cały łup należy do Indjan; zniszczoną posiadłość kupuję za bezcen. Napad się udał; łup był cenny; musieli więc pozostawić mu jego pieniądze. Czy pan tego nie rozumie?
— Nie; taka złośliwość z jego strony jest nie do pomyślenia. Zresztą, osądź pan sam: na cóż przydadzą mu się grunt i pola, jednem słowem cały ten obszar, skoro spłonął i utracił wartość?
— Melton go przywróci do dawnego stanu!
— To będzie kosztowało daleko więcej, niż hacjenda była warta poprzednio, nie licząc już całego szeregu lat, które upłyną, zanim doczeka się dochodów ze swego kapitału.
— I ja tak sądzę; ale to właśnie orzech, którego nie mogę narazie rozgryźć; spodziewam się jednak, że rozgryzę go niezadługo. — Myli się pan, sądząc, że Melton powrócił do hacjendy; jedziemy stamtąd, więc musielibyśmy spotkać go po drodze. Pozostawił tam tylko swego człowieka.
— Chcesz pan powiedzieć dwóch, mianowicie obydwu Wellerów?
— Nie. Tych w hacjendzie niema. Natomiast jest kto inny. Czy nie słyszał pan przypadkiem o pewnym Jankesie, mormonie, którego nazywają Playerem?
— Nie!
— Tego człowieka tam spotkaliśmy. Opowiedział nam, że Melton udał się z panem do Ures, aby prawnie zatwierdzić akt kupna. Wiedział o tem; Melton widocznie rozmawiał z nim poza pańskiemi plecami. Nie powinien był sennor nic wiedzieć o obecności tego Playera.
— Hm! hm! To doprawdy trochę dziwne!
— Czy byli w hacjendzie, gdy ją pan opuszczał, obydwaj Wellerowie i emigranci?
— Tak. Naturalnie przejął wychodźców ode mnie. Ma zamiar z ich pomocą odbudować posiadłość, wykarczować pola i lasy, oczyścić łąki i pastwiska. Wellerów zaangażował jako dozorców.
— Ależ niema tam ich przecież! Zaraz po pańskim odjeździe ruszyli wszyscy nad Fuente de la Roca.
— Nad Fuente? — zapytał zdziwiony.
— Tak, Wellerowie wraz z emigrantami. A wgórze oczekuje ich oddział Yuma.
— Czyż to możliwe? Skąd wiesz pan o tem? — spytał, wyskakując z hamaku.
— Dowiedziałem się od Playera, który wziął mnie za przyjaciela Mertona i dlatego wygadał wszystko!
— Nad Fuente, nad Fuente! — powtórzył, biegając po pokoju tam i zpowrotem, silnie zdenerwowany. — To mi daje dużo do myślenia! To naprawdę daje mi do myślenia, jeśli tylko nie poinformowano cię fałszywie, sennor.
— To szczera prawda. Player niechcący wyjawił mi tajemnicę. Spostrzegłszy jednak Winnetou, uciekł. Ma wiele złego na sumieniu. Tutaj zaczyna się nitka, po której dojdę do kłębka. Pańska hacjenda ma również z nieznanego mi powodu wartość dla Meltona. Chodzi mi właśnie o ten powód. Dlatego przybyłem do Ures, aby odszukać pana i mormona. Pana znalazłem, on odjechał, lecz nie do hacjendy, tylko wgórę, do Fuente de la Roca, aby dopędzić Wellerów.
Słuchając mię, chodził hacjendero nerwowo po pokoju. Teraz wykręcił się nagle na obcasie i zawołał, stanąwszy przede mną:
— Sennor, mam! Jeśli rzeczywiście udał się wgórę, znam powód, dla którego hacjenda ma dla niego, pomimo obecnego jej stanu, wartość!
— Więc? — spytałem, zaciekawiony.
— Do hacjendy należy kopalnia; kopalnia rtęci. Zarzuciłem ją, ponieważ nie mogłem dostać robotników i ponieważ Indjanie nawiedzają okolice.
— Słyszałem o tem również i...
Nie dokończyłem. Obudziła się we mnie myśl, która sparaliżowała mi mowę; straszne przypuszczenie, jednakże, ze względu na osobistość Meltona, nie było nieprawdopodobne. Raptem wyjaśniłem sobie wszystko, lecz zarazem wzrosła we mnie obawa o ziomków. Nie pomyślałem poprzednio ani przez chwilę o tamtej starej, nieczynnej kopalni, a jednak tam tkwiło rozwiązanie. Teraz dopytywałem się niecierpliwie:
— Gdzie leży kopalnia?
— W górach Yuma; pięć dni drogi stąd.
— Czy Fuente de la Roca jest po drodze?
— Tak, tak! To właśnie daje mi wiele do myślenia.
— A, nareszcie poczyna pan wątpić w Meltona! Teraz wiem już, czego mam się trzymać. Meltonowi nietylko chodziło o areał hacjendy, lecz głównie o kopalnię rtęci. Tam można znaleźć miljony, jeśli się dostanie odpowiednich robotników. A pan był na tyle łatwowierny, że odstąpił mu hacjendę, kopalnię, wreszcie sześćdziesięciu trzech robotników za marne dwa tysiące pesów! Nadomiar twierdzisz sennor, że jest on gentlemanem, caballerem! Może teraz jesteś tego samego zdania?
— To łotr, łajdak, rabuś, oszust, szatan wcielony! — ryczał Timoteo Pruchillo, z pianą na ustach. — Jestem największym osłem na całej kuli ziemskiej!
— Jeżeli nie największym, to w każdym razie wielkim, don Timoteo. Przestrzegałem pana!
— Tak, czynił pan to, uczynił! — wołał, waląc się pięściami po głowie. — Gdybym uwierzył panu!
— Wtedy po dziś dzień siedziałbyś spokojnie w swojej hacjendzie, a Yuma uciekliby z pokrwawionemi łbami.
— Tak, tak! Niestety! A teraz zabrali mi trzody i nie mam już nic, zupełnie nic!
— Jakto? A dwa tysiące pesów?
— Nie szydź ze mnie, sennor!
— Nie szydzę. Masz pan dwa tysiące pesów i trzody, wraz ze wszystkiem, co Yuma zrabowali w hacjendzie.
— Sennor, to okrutnie żarty!
— Nie żarty, a szczera prawda. Kiedy umknąłem z niewoli, mój brat Winnetou nadciągnął z Mimbrenjami i pojmał wszystkich Yuma. Musieli zwrócić pańską własność, a teraz prowadzą ich do sadyb Mimbrenjów, gdzie poniosą zasłużoną karę. Pięćdziesięciu Mimbrenjów jedzie z pańskiemi trzodami, aby je sprowadzić do hacjendy. My dwaj pośpieszyliśmy naprzód, żeby uprzedzić pana. Naturalnie nie przeczuwaliśmy, że sprzedasz sennor hacjendę.
Stał, skamieniały ze zdziwienia i radości.
— Yuma pojmani!... Kara!... Pięćdziesięciu Mimbrenjów... do hacjendy... z mojem bydłem...!
Nagle schwycił mnie za ramię, chciał pociągnąć ku drzwiom, prosząc:
— Chodź, chodź sennor! Prędko, prędko! Musimy jechać do hacjendy, zaraz, natychmiast!
— Mówisz pan musimy? A więc mówisz o mnie? Cóż ja mam do roboty w hacjendzie?
— Nie mów tak, sennor, nie mów! Wiem, że masz zupełne prawo ku temu. Nie szczędziłem pana, wyśmiewałem, znieważałem. Byłem rażony ślepotą. Ale teraz... ach! — przerwał, zwracając się do urzędnika. — Tak, odbiorę swoje trzody, ale czy nie można odebrać hacjendy wraz z kopalnią i robotnikami? Czy kupno jest zatwierdzone?
— Tak — skinął urzędnik.
— A czy nie wydarzyło się jakieś przeoczenie, jakaś mała niewidoczna omyłka, jakaś szczelina, przez którą wszedłbym do swojej hacjendy?
— Nie. Pan sam prosił o jak największą ostrożność; ostrzegałeś, bym nie popełnił najmniejszej omyłki. Chodziło sennorowi wszak o to, aby czasem nie stracić owych dwóch tysięcy pesów!
— Zatrzymasz pan pieniądze, a pomimo to odbierzesz hacjendę — pocieszyłem Timotea. — Melton będzie zmuszony zwrócić sennorowi posiadłość; dwa tysiące zaś przypadną panu jako wynagrodzenie strat, poniesionych przez sprzedaż.
— Czyżby to było możliwe?
— Co do mnie, to twierdzę, że można dokazać jeszcze więcej. Można cofnąć kupno. Musimy tylko dowieść, że Melton wynajął Indjan, aby napadli na hacjendę i spustoszyli ją.
— A czy będziesz mógł to osiągnąć, sennor?
— Prawdopodobnie. Przynajmniej mam nadzieję.
— O, gdybym zaufał panu wtedy! Mówisz, sennor, tak stanowczo, tak pewnie! Wszystko, co dla mnie jest niepodobieństwem, dla pana wydaje się błahostką!
Apacz który milczał dotychczas, wtrącił nagle:
— Dla mojego białego brata, Old Shatterhanda, niema celów nieosiągalnych! Został pojmany i groził mu pal męczeński; a teraz jest nietylko wolny, ale nawet wziął do niewoli swoich prześladowców.
— To zasługa nie moja; pojmał ich Winnetou — zaprzeczyłem.
— Nie; Old Shatterhand tego dokonał!
— Tyś sprowadził Mimbrenjów, bez których nicbym nie zdziałał.
— Tak, lecz Mimbrenjowie nie przybyliby, gdyby Old Shatterhand nie pchnął do nich gońca.
— Winnetou, Winnetou musiał dokonać bohaterskiego czynu! — zawołała, zachwycona Indjaninem, sennora. — Piękne jego poważne rysy, dumna, spiżowa postać wywarły na niej niezatarte wrażenie.
— Mniejsza, jak się to stało; w każdym razie odzyskałem majątek! — odezwał się hacjendero; — tak pochłonięty był myślą o sobie, że zapomniał o podziękowaniu.
— Ależ nie, chcę właśnie usłyszeć, w jaki sposób Yuma zostali wzięci do niewoli! — wykrzyknęła sennora. — Winnotou zechce mi to opowiedzieć! Zapraszam go, by raczył spocząć obok mnie w tym oto hamaku.
Wskazała ręką na bujający się hamak, na którym przed chwilą spoczywał hacjendero.
— Winnetou nie jest kobietą — odpowiedział wódz. — Nie zwykł leżeć na matach i prawić o swoich czynach!
Poprosiła więc mnie, abym opowiedział o tych ciekawych wydarzeniach. Posłuchałem, podając zwięźle zaszłe wypadki i wysuwając na pierwszy plan Apacza. Gdy skończyłem, zawołała zachwycona:
— Zupełnie, jak w romansie! Tak; gdzie zjawia się wódz Apaczów, Winnetou, tam nie brak bohaterskich czynów i przygód. Gdybym była mężczyzną, nie opuszczałabym Winnetou w żadnem niebezpieczeństwie!
— A Winnetou byłby skwaw, gdyby pozwolił na coś podobnego — odparł Indjanin, obracając się na pięcie, aby opuścić pokój. Pochwała z ust rozpróżniaczonej kobiety przejmowała go odrazą.
— Co mu się stało? — spytała sennora. — Czy zawsze jest w tak zgryźliwym humorze?
— Nie; jeśli jednak go rozdrażnić, potrafi dać się we znaki — objaśniłem z uśmiechem. — Komplementy pani są w stanie przepędzić Apacza poza góry i lasy. Jeśli chcesz go sennora zatrzymać, zachowaj ciszę i nie patrz na niego.
— Postaram się, jeśli zechce mi pan wyświadczyć małą przysługę. Kiedy sennor odjeżdżasz?
— Jutro.
— Gdzie zamieszkasz?
— Nie wiem jeszcze.
— Łatwo pan znajdzie odpowiednie pomieszczenie dla siebie; co się tyczy Winnetou, zapraszam go i daję mu do rozporządzenia dwa najlepsze nasze pokoje. Jak się pan na to zapatruje?
Apacza chciała zatrzymać; co do mnie, mogłem mieszkać, choćby pod gołem niebem. Ubawiony tą uprzejmością, odpowiedziałem żartobliwie:
— Ma pani oryginalne pomysły, sennora!
— Nieprawdaż? Biedny dzikus musi się zawsze wałęsać po górach i lasach; dlatego chciałabym, aby choć raz zakosztował posmaku wykwintnych apartamentów; mam jednakże nadzieję, że wzamian zgodzi się spędzić wieczór w moim salonie!
— Wobec tego niech go pani poprosi!
— Czy nie zechciałbyś mnie, sennor, wyręczyć?
— Chętnie, gdybym mógł, sennora, lecz to się nie godzi! Przyzna pani chyba, że takie zaprosiny nie powinny wyjść z ust trzeciej osoby. Wymówione pięknemi usteczkami sennory nabiorą podwójnej wartości. Przypuszczam, że ma sennora zamiar zaprosić do siebie wszystkie piękne panie z całego Ures?
— Naturalnie! Gościć u siebie Winnetou — to zaszczyt, którego pozazdroszczą mi wszystkie przyjaciółki do końca życia!
Chodziło więc o swojego rodzaju widowisko; odpowiedź Apacza cieszyła mnie zgóry. Zresztą, rozległy się zaraz protesty z dwóch stron naraz; mianowicie, urzędnik, którego uwagi nie uszło wrażenie, jakie wywarł na żonie piękny Indjanin, poczuł nagle przypływ zazdrości, zbliżył się do niej, aby półgłosem szepnąć parę ostrych uwag. Zamiast odpowiedzi, odtrąciła go poprostu. Jednocześnie zaprotestował hacjendero, zwracając się do mnie:
— Co słyszę? Chce pan pozostać do jutra?! To niemożliwe! Musi pan dziś jeszcze pojechać ze mną do hacjendy! Musi mi pan pomóc! Bez pana nie odzyskam posiadłości!
Ponieważ mówił tonem tak stanowczym, jakgdyby miał prawo stawiać żądania — odparłem bez ogródek:
— Muszę? Doprawdy? Niema dla mnie żadnego musu!
— Tego też nie chciałem powiedzieć; ale wzgląd na pański honor wymaga, abyś, nie zwlekając ani chwili, dokończył rozpoczętego dzieła!
— Odwoływanie się do mojego honoru jest zupełnie zbyteczne! Całe moje postępowanie jest wynikiem poczucia honoru! Na pewno go nie postradam, jeśli nie będę troszczył się o pańską hacjendę. Cóż może mnie zmusić do tego? Przybyłem do pana i ostrzegłem go; wzamian za to wskazano mi drzwi; musiałem nawet siłą odpierać obelgi pańskiego bezczelnego majordomusa; pan patrzyłeś na wszystko z okna, nie mówiąc ani słowa. Prosiłem sennora, abyś nie wyjawiał Meltonowi, co panu powiedziałem, pan zaś wypaplał mu wszystko, słowo w słowo, natychmiast po jego przyjeździe. To gadulstwo mogło mnie przyprawić o niechybną śmierć, gdybym się nie opatrzył zawczasu. Melton bowiem pojechał z nami, aby zaczaić się i zastrzelić mnie z zasadzki; szczęściem, odgadłem jego zamiary i wpadł w moje ręce!
— Dlaczego mi to pan zarzuca? — zapytał. — Zarzuty są teraz bezowocne!
— Tak, nie mogą zmienić przeszłości, lecz wywrą wpływ na przyszłe wypadki. Mam nawet nadzieję, że moje słuszne zarzuty będą uwieńczone powodzeniem w tym sensie, że się pan zmieni.
— Sennor, stajesz się niegrzeczny!
— Bynajmniej; jestem tylko szczery i to dla pańskiego dobra. Gdyś mnie wypędził, pozostałem wpobliżu hacjendy. Zabroniłeś mi przekraczać jej granice; nie mogłem więc poczynić potrzebnych spostrzeżeń na pańskiem terytorjum i byłem zmuszony podsłuchać Indjan w ich własnym obozie. Przy tej okazji wpadłem w ręce czerwonych. A więc pański zakaz był przyczyną mojej niewoli. Czy sądzisz sennor, że jestem za to winien panu wdzięczność? Zresztą, zostałeś pan ukarany, gdyż tylko moja niewola umożliwiła Yuma napad na hacjendę. Pomimo tak okrutnego doświadczenia nie zapominałem o pańskich stratach; skoro tylko się oswobodziłem, pomyślałem zaraz o tem, by dopomóc sennorowi do odzyskania majątku. Opowiedziałem już, w jaki sposób to się stało. Pańskie mienie uratowane, a trzody są w drodze. Wiesz sennor już z mojego opowiadania, ile wysiłków dołożyłem i jakie niebezpieczeństwa groziły Winnetou i mnie przy chwytaniu Yuma wraz ze zdobyczą do niewoli. Powiedzże więc, czy pokusiłbyś się o coś podobnego?
— Wątpię, sennor.
— Pięknie! Otóż, po tem wszystkiem, wymaga pan, ażebym cię nadal wspierał. Nie prosisz sennor, lecz żądasz? Pytam sennora zatem, co mnie z panem wiąże? Pan słyszał, ile uczyniliśmy dla sennora; czy jednak usłyszeliśmy z ust pańskich choć jedno słowo wdzięczności? Obraził mnie pan, wyrzucił za drzwi, zagnał w niewolę; narażałem życie dla pana i mam je dalej narażać, a sennor? Ja dziękuję serdecznie, gdy mi kto poda łyk wody! To miałem na myśli, gdy mówiłem, że powinien się sennor zmienić. Nazwano mnie tutaj barbarzyńcą, pytano z przekąsem, czy umiem czytać; przekonywam się ze smutkiem, że w tym kraju ludzie nie znają najprostszych nawet obowiązków grzeczności. — Straciłem wiele słów; krótki zaś sens mojej mowy powiem panu teraz: od tej chwili niech sennor sam się troszczy o siebie! Nie mam ochoty pozwalać, żeby, w dowód wdzięczności, przypominano mi obowiązki względem własnego honoru!
Po tych słowach udałem, że chcę odejść; wtedy chwycił mnie hacjendero za rękę.
— Zostań pan przecież, sennor — prosił, — niech pan jeszcze nie odchodzi! Zapewniam, że nie dziękowałem tylko przez zapomnienie!
— Wobec tego nie zna pan siebie tak dobrze, jak ja pana poznałem, lubo obcowaliśmy krótko. To nie zapomnienie, lecz wręcz coś innego. Przypisując sobie wyższość nad europejskim barbarzyńcą, a nawet nad człowiekiem tej miary, co Winnetou, nie prosi pan, tylko żąda, lub rozkazuje. Ruszaj sennor za ocean, do Europy, a przekonasz się, że tam każdy chłopiec więcej się uczy i więcej wie, niż pan się nauczy i dowie przez wszystkie dni swego życia! A ci państwo, którzy huśtają się tak wygodnie w swoich hamakach, niech zajrzą do ciemnych i krwawych lasów dzikiego zachodu, a przekonają się, że Winnetou posiada w swoim małym palcu więcej siły, zręczności i szlachetności, niż wy w całem waszem Ures. Obchodzono się ze mną tutaj po grubiańsku, nietylko dzisiaj, lecz już za pierwszym razem; a teraz rozważcie, czy ja nie mam prawa zgóry traktować, czy nie mam prawa pociągnąć was do odpowiedzialności! Szukałem u was opieki nad wychodźcami, a odprawiono mię z kwitkiem. Wy zaś zatwierdzając kupno, wydaliście tych biedaków w ręce złoczyńcy. Powiedzcie mi więc, jak wobec tego powinienem właściwie postąpić?
Na to nikt nie odpowiedział. Wtem drzwi się uchyliły i Apacz, zajrzawszy przez skrzydło, zapytał:
— Czy mój brat gotów? Winnetou nie ma ochoty dłużej tutaj przebywać.
Szybko podszedł do niego hacjendero, ujął za rękę i prosił:
— Niech pan wejdzie jeszcze raz, sennor! Proszę pana o to usilnie. Sennor wie, że bez pańskiej rady nic nie pocznę.
Apacz wszedł do pokoju; zmierzył go wzrokiem poważnym i rzekł:
— Czy blada twarz podziękowała memu bratu Shatterhandowi?
Był to znowu przykład, jak dalece zgadzały się nasze myśli. W krótkiem pytaniu Apacz wyraził to samo, co przed chwilą tak długo wykładałem hacjenderowi.
— Nie miałem jeszcze sposobności. Przecież tyle spraw jest do omówienia, — brzmiało usprawiedliwienie hacjendera. — Chcecie zostać w Ures do jutra?
Winnetou potwierdził skinieniem głowy.
— A tymczasem możnaby wiele zdziałać. Każda chwila droga! — nalegał Pruchillo.
— Rzecz najważniejsza, aby nasze konie wypoczęły i odzyskały siły, — odpowiedział Winnetou. — Zresztą, o jakich czynach mówi blada twarz? Old Shatterhand i Winnetou nie mają nic przeciwko temu, jeśli hacjendero zamierza jeszcze dzisiaj wziąć się do dzieła. Może robić wszystko, co mu się żywnie podoba — ale sam!
— Przecież powiedziałem panu, że bez waszej pomocy nie podołam.
— Więc niech blada twarz prosi Old Shatterhanda. Na co on się zgodzi, na to i ja przystanę.
Prosić przyszło hacjenderowi ciężko, a jednak zdołał się przezwyciężyć; potrafił nawet podziękować nam za wszystko, co uczyniliśmy dla niego do tej pory; rzecz prosta, kierował nim jedynie wzgląd na korzyści, jakich się jeszcze po nas spodziewał. Ponieważ jednak nie miałem wcale zamiaru odmawiać mu dalszej pomocy, więc odpowiedziałem wkońcu:
— Zgoda; będziemy nadal się przykładać do pańskiej sprawy. Powiedz nam sennor jednak, jak pan przypuszcza, co należy teraz zrobić?
— Myślę, że powinniśmy natychmiast wyruszyć, ażeby Meltona dopędzić i zatrzymać.
— Powiedzieć łatwo, ale nasze konie padłyby w drodze. Oprócz tego musi pan wziąć pod uwagę, że w pół trzecia dnia ujechaliśmy przestrzeń, jaką przebywa się zazwyczaj w ciągu mniej więcej dni sześciu; nie wierzę, sennor, abyś po takim wysiłku potrafił odbyć natychmiast podróż do Fuente de la Roca i w góry Yuma. Odpoczynek kilkunastogodzinny jest nam nieodzowny, dlatego zostaniemy tutaj do jutra. Jeśli się panu tak śpieszy, jedź naprzód. Niech pan weźmie ze sobą kilku policjantów!
Na to sennora klasnęła w ręce i zawołała:
— Co za wspaniała myśl! Pojechać naprzód i wziąć ze sobą kilku policjantów! Co ty powiesz na to, mężuniu?
— Jeśli ci to przypada do gustu, to myśl jest rzeczywiście bardzo szczęśliwa — odpowiedział zapytany.
— Nawet niezwykle szczęśliwa! Czyż nie masz ayudo[4], który potrafi załatwić wszystkie twoje sprawy i obowiązki służbowe, abyś ty chociaż raz mógł przedsięwziąć niewielką podróż?
Ten człowiek zapewne już oddawna nie czuł się tak szczęśliwy; wyrwać się z pod wodzy, kierowanych jej pięknemi rękami! Podróż! A do tego sam, — bez niej! Twarz jego formalnie promieniała z radości; nie dowierzając jeszcze swoim uszom, zapytał:
— Dokąd pojedziemy, moja duszko?
Na my położył nacisk.
— Ja zostaję w domu — brzmiała kojąca odpowiedź.
Jeśli przedtem twarz jego błyszczała tylko, teraz jaśniała, niby słońce, gdy pytał dalej:
— Więc gdzie mam się udać?
— Daję ci sposobność zdobycia takiej samej sławy, jak Winnetou. Ponieważ don Timoteo życzy sobie kilku policjantów, więc pojedziesz z nim osobiście i będziesz dowodził naszymi oficiales de la policia.
Na te słowa radość z jego oblicza ulotniła się w jednej chwili; twarz mu się wydłużyła i ściągnęła w niezliczone posępne zmarszczki. Drżącym prawie głosem zapytał:
— Ja? Ja sam mam wyruszyć w góry, i do tego wierzchem?
— Naturalnie; iść piechotą nie możesz w tak daleką drogę!
— Czy nie przypuszczasz, że taka podróż jest nieco, nieco męcząca, może nawet niebezpieczna?
— Dla meksykańskiego caballera niema niebezpieczeństwa. A więc?!
Przy ostatniem słowie spojrzała na niego rozkazująco i tak groźnie, że biedak zdobył się tylko na odpowiedź:
— Tak jest; jeśli tak uważasz, moje serce, to pojadę.
— Uważam, uważam; naturalnie! Za niespełna godzinę będziesz miał spakowane wszystko, co potrzebujesz do podróży: bieliznę, konia, papierosy, mydło, dwa pistolety, rękawiczki, pieniądze, w które cię obficie zaopatrzę, czekoladę, flintę i poduszkę, żebyś nie zapadał głęboko, gdybyście byli przypadkiem zmuszeni spać w kiepskich łóżkach, i nie miał skutkiem tego złych snów. Widzisz, jak się troszczę o ciebie. Ty jednak postaraj się nie zawieść moich nadziei. Wracaj do domu okryty sławą. Takiemu juriskonsulto[5], jakim ty jesteś, nie może to zadanie sprawiać trudności. Nieprawdaż, sennor?
Pytanie było skierowane do mnie; odpowiedziałem tedy:
— Zgadzam się w zupełności ze zdaniem pani, o ile znajomość prawa może się przydać w takiej podróży.
— Czy słyszysz? — zapytała męża. — Sennor jest tego samego mniemania. Kiedy wyruszycie, don Timoteo?
— W ciągu godziny — odpowiedział hacjendero, który byłby chętnie pojechał ze mną, lub z Winnetou, a tymczasem musiał przystać na śmieszny i niedorzeczny plan sennory.
— Prawdopodobnie schwytacie Meltona, zanim was dopędzimy — odezwałem się do hacjendera. — Jesteśmy jednak potrzebni jako świadkowie. Gdzie was możemy spotkać?
— Zaczekamy na was przy Fuente de la Roca.
— Jaką drogę obierzecie teraz?
— Przez hacjendę.
To mi nie było na rękę. Mogli się natknąć na naszych Mimbrenjów, a nawet Playera, i popsuć nam szyki. Nie sprzeciwiałem się jednak, wiedząc, że inną drogą, można ich odwieść od tego zamiaru prędzej i łatwiej. Dlatego rzekłem:
— Bardzo słusznie, don Timoteo! Oszczędzicie nam trudu; Player, o którym wam opowiadałem, z pewnością tam jeszcze wartuje. Trzeba go naturalnie schwytać, a ponieważ to łotr zuchwały i umie się dobrze obchodzić z bronią, więc pojmanie jest połączone z niebezpieczeństwem śmierci. Będzie się bronił rozpaczliwie i jestem przekonany, że nie ulęknie się dwóch, nawet trzech silnych ludzi. Dlatego cieszę się, że pojedziecie przez hacjendę. Przybywszy tam przed nami, weźmiecie go do niewoli i, gdy my się zjawimy, będzie robota skończona. Tylko nie dajcie się przypadkiem zastrzelić z zasadzki! To zwyczaj Playera, że walczy podstępnie.
Słowa moje tak poskutkowały, że don Timoteo zbladł, a urzędnik zbielał, jak kreda. Przekonałem się więc zawczasu, że będą unikać hacjendy, jak ognia.
Sennora natomiast zawołała do swego usłużnego władcy, czy też władczego służebnika:
— Czy słyszałeś? Oto czyn godny ciebie. Mam nadzieję, że schwytasz tego niebezpiecznego bandytę na własną rękę, bez niczyjej pomocy! W nagrodę będziesz mógł palić dziennie o dwa papierosy więcej, niż dotychczas.
Pomimo tej obietnicy zrobił władca Uresu taką minę, jakby sam właśnie został schwytany i aresztowany. Sennora nie zauważyła kwaśnego grymasu na obliczu swego pana męża; zwróciwszy się w moją stronę, obrzuciła mnie wzrokiem prawie pogardliwym i rzekła:
— Pan także nie zdaje się być takim bohaterem, za jakiego powinniśmy sennora uważać, skoro skaczesz z radości, że Player będzie już w niewoli, gdy sennor przyjedziesz do hacjendy.
— Cieszę się rzeczywiście i nikt nie może wziąć mi tego za złe. Player to nielada ptaszek. Trzeba pamiętać, że każda kula, o ile trafi, dziurawi skórę.
— Tak! Więc wobec tego radzę panu skóry nie nadstawiać. Mój mąż wie jednak, że do odważnych świat należy, a śmiałym szczęście sprzyja. Dusza moja będzie się unosić nad nim i ochraniać go w ciężkiej sprawie. Nieprawdaż, kochany mężu?
— Tak, — potwierdził zapytany, wykrzywiając się, jakby rozgryzł pieprz, zamiast rodzynka. — Nie zapomnij jednak kazać, żeby położono mi drugą poduszkę na siodło, abym nie uciskał konia zanadto!
Sennora zesunęła się z hamaku i, nie zaszczyciwszy mnie nawet spojrzeniem z powodu mego wrzekomego tchórzostwa, podeszła do Winnetou. Uśmiechnąwszy się przyjaźnie, zapytała:
— Sennor Winnetou, więc pan ma naprawdę zamiar zostać tu przez noc?
Niepodobna opisać miny, z jaką Apacz spojrzał na nią. W jego wzroku można było wyczytać i litość, i zdumienie, że odważyła się wprost do niego przemówić. Odgadując myśli Apacza, wyręczyłem go w odpowiedzi:
— Tak jest; zostaniemy do jutra.
— Dlaczego pan się odzywa? Niech pan pozwoli mówić Winnetou! — rzekła na to sennora, obrzucając mnie wzrokiem pogardy. — Winnetou wie, że go szanuję, i zechce mi chyba odpowiedzieć.
Zapytała ponownie. Winnetou skinął głową twierdząco; wszak teraz był zmuszony odpowiedzieć.
— Wobec tego mam honor zaprosić pana do siebie w gościnę — mówiła sennora dalej. — Uszczęśliwiłby mnie pan bardzo, gdyby zechciał przyjąć moje zaproszenie.
— Niech moja biała siostra będzie szczęśliwa — odpowiedział wódz. — Przyjmuję.
— Czy mogę zaprosić także damy na cześć Winnetou?
— Wódz Apaczów wie, że blade twarze chwytają niedźwiedzie i zamykają je w klatkach, aby wystawić na pokaz; Winnetou jednak nie jest niedźwiedziem.
— Więc nie będzie uroczystości?
— Nie — odrzekł mój przyjaciel, odwrócił się i wyszedł; ja uczyniłem to samo; w chwilę później znaleźliśmy się na ulicy, nie straciwszy ani słowa na pożegnanie z tak gościnnymi gospodarzami. —
Nie uśmiechał nam się pobyt w mieście. Zakupiwszy kilka drobnostek, wyprowadziliśmy konie na pola, gdzie czuliśmy się lepiej, niż w murach. Znalazłszy odpowiednie miejsce nad strumykiem, — było dosyć trawy dla koni — ułożyliśmy się na spoczynek. Zanim jeszcze zasnąłem, przejechali w niewielkiej od nas odległości „bohaterowie“. Widocznie zatem sennora trwała przy swoim planie, pomimo że opuściliśmy ich dom. Jeźdźców było pięciu: hacjendero, juriskonsulto i trzej policjanci. Stróże bezpieczeństwa, jakoteż ich przełożony, byli ubrani w mundury, co zmusiło nawet Winnetou do śmiechu. Konie mieli dobre; hacjendero i trzej policjanci byli niezgorszymi jeźdźcami; przywódca jednak trzymał się na siodle w pozycji niezbyt rycerskiej. Na jednej poduszce siedział, a drugą miał umocowaną ztyłu siodła. Obydwie musiały być świeżo obwleczone, bo już zdaleka lśniły śnieżną białością. Z takim okładem w dzikie góry Zachodu! Szczęśliwej drogi, panie dowódco! — pomyślałem i zamknąłem oczy, święcie przekonany, że szacowna „piątka“ nie będzie się uskarżać na nadmiar sławy...
Spaliśmy bez przeszkody przez całe popołudnie i noc. Gdy następnego dnia słońce wschodziło, siedzieliśmy już w siodłach. Wypoczęliśmy solennie, a i wierzchowce nie zdradzały śladu znużenia. Rżały wesoło, ciesząc się świeżem, orzeźwiającem powietrzem świtu.
Ruszyliśmy, rzecz prosta, zpowrotem ku hacjendzie. Z początku wił się wciąż przed nami trop wczorajszych pięciu rycerzy; po krótkim jednak czasie zboczył znacznie na prawo.
Jechaliśmy cały dzień i noc; na krótko przed świtem dnia następnego dotarliśmy do granicy hacjendy. Odszukawszy miejsce, na którem mieliśmy się zejść z naszymi obydwoma Mimbrenjami, zastaliśmy ich tam ukrytych wraz z końmi w zaroślach.
— Jesteście obydwaj? — zapytałem. — A więc niema już potrzeby śledzić Playera. Gdzie jest teraz?
— Niedaleko stąd, nad strumieniem, położył się na spoczynek — odparł Yuma Shetar. — Jest znużony drogą, gdyż wrócił dopiero wczoraj.
— Nie wiecie, gdzie przebywał w tym czasie?
— Miejsca nie znamy, ale odległość można obliczyć. Gdy Old Shatterhand i Winnetou odjechali, udałem się za tropem Playera, który prowadził przez wyżynę, a następnie wdół, do lasu. W lesie miał biały człowiek ukrytego konia; wsiadłszy nań, odjechał bardzo prędko na wschód, a skoro wydostał się z lasu, ruszył galopem, jak to ze śladów wyczytałem.
— Jaka tam jest okolica?
— Płaska, porosła trawą, pokryta niewieloma niskiemi pagórkami.
— Czy ślad jego szedł prosto, jak tropy zbiega, który chce uciec jak najprędzej?
— Nie; okrążał wzgórza, zamiast przejeżdżać przez nie.
— Wobec tego pędziła go nietylko trwoga przed nami. Prawdopodobnie zdążał do swoich sprzymierzeńców, ażeby im donieść o naszem przybyciu.
— Tak jest. Nie wychodziłem z lasu, żeby przypadkiem Player, wracając, nie spostrzegł moich śladów; powróciłem śpiesznie do mego brata; ukrywszy konie, dotarliśmy do skraju lasu, gdzie trop białego wychodził na prerję. Tam położyliśmy się na czatach, daleko jeden od drugiego, aby ogarnąć większą przestrzeń, i czekaliśmy na jego powrót.
Postępowali tak roztropnie, że sam nie mógłbym nic lepszego wymyśleć.
— Czy moi młodzi bracia widzieli go, jak wracał? — zapytałem.
— Tak jest; wczoraj, gdy słońce stało na najwyższym punkcie swej drogi.
— Czyli we środę w południe; a odjechał w poniedziałek. Zatem okolica, w której był, leży o dzień drogi stąd, w kierunku wschodnim. W tej stronie znajduje się Fuente de la Roca. Musimy się dowiedzieć, czy tam jest pojedyńczy posterunek, czy też większa siła. Zdaje się, że wyznaczono cały szereg takich posterunków, począwszy od hacjendy, ażeby każdą wazniejszą wiadomość można było szybko przesyłać dalej.
Na to odparł Yuma Shetar:
— Tam, gdzie był Player, musi biwakować wielu Indjan, gdyż pojechał na koniu białym, a powrócił na karoszu, który miał uprząż indjańską.
— Miał poprzednio białego konia? Przecież nie widziałeś go!
— Nie, ale tam, gdzie był w lesie uwiązany, zauważyłem na gałązce krzaka zaczepiony biały włos z ogona końskiego, który mógł pochodzić tylko od siwka.
— Hm! Wobec tego masz słuszność. Wymienił zmęczonego konia, ażeby prędko wrócić. Wiadomość, jaką przyniósł, musi zostać posłana dalej, także na świeżym koniu. Z tego wynika, że jest tam wiele wypoczętych koni i oczywiście ludzi. Dobrze, iż to wiemy, chociaż zapewne zmusimy go do wyjawienia nam prawdy. — A więc moi bracia wiedzą, gdzie się teraz zatrzymał?
— Tak jest. Widzieliśmy, gdzie się położył. A ponieważ był znużony, więc zapewne nie opuścił jeszcze obranego miejsca. Najprawdopodobniej śpi teraz.
— Dobrze! Zaprowadźcie nas do niego!
Przywiązawszy konie, poszliśmy za obydwoma braćmi ku murom hacjendy. Dzień już szarzał i niebawem zobaczyliśmy draba, ubranego jak ksiądz, leżącego nad brzegiem strumienia, który zataczał tutaj ostry łuk. Player miał derkę pod głową i spał snem głębokim; obok leżała strzelba, której nie zauważyłem przy pierwszem spotkaniu. Zbliżywszy się cichaczem, obsiedliśmy go z czterech stron. Strzelbę zabrałem i odłożyłem tak daleko, że nie mógł jej dosięgnąć. Czekaliśmy. Nie zależało nam na czasie, wszak musieliśmy dać koniom wypoczynek. Dlatego pozwoliliśmy mu spać nadal, zawczasu ubawieni myślą o niefortunnem jego ocknieniu.
Z pod niezapiętego surduta wyglądał pas, za którym tkwił nóż bowie i dwa rewolwery dużego kalibru. Spróbowałem je wyciągnąć, ażeby go do ostatka rozbroić. Ostrożnie, powoli — wyjąłem nóż i jeden z rewolwerów; drugi tkwił nieco mocniej; Player poczuł dotknięcie i obudził się. Teraz wyrwałem rewolwer jednym ruchem. Zbudzony wyprostował się do postawy siedzącej, szybko, bez śladu ospałości, jak prawdziwy westman, i w mig sięgnął ręką do pasa po broń; nie znalazłszy jej jednak, otworzył usta, jakby chciał krzyknąć, aliści nie wydobył dźwięku, tylko wlepił w nas duże osłupiałe oczy.
Good morning, master Player! — pozdrowiłem. — Spaliście mocno i długo, co też wam się słusznie należy po dalekiej jeździe dwudniowej.
— Co? — Wiecie — o mojej — jeździe? — wykrztusił.
— Nie pytajcie tak naiwnie! Ludzie tego gatunku, co my, muszą przecież wiedzieć, gdzie bawiliście tak długo! Pojechaliście w góry, do czerwonych, żeby im donieść o naszej tutaj obecności. Przy tej okazji zamieniliście waszego siwka na karosza.
— Naprawdę, on wie o tem! Czego tu chcecie, sir? Dlaczego przebywacie całemi dniami w tej smutnej okolicy, gdzie trudno o pożywienie, jednako dla człowieka, jak dla zwierzęcia?
— O to właśnie mógłbym ja was zapytać, zamiast jednak przelewać z pustego w próżne, wolę się wam przedstawić. A może wyjawiłem swoje imię już w poniedziałek?
— Zbyteczna formalność. Gdzie Winnetou, tam nietrudno o Old Shatterhanda. W poniedziałek nie pomyślałem o tem odrazu.
— Wierzę! Gdybyście o tem pomyśleli, zaniechalibyście ucieczki. Wiecie zapewne, jakim dobrym a nawet serdecznym jestem przyjacielem Meltona i Wellerów; ponieważ zaś i wy jesteście z tymi gentlemanami w ścisłej zażyłości, więc ucieczka wasza to odruch zgoła niedorzeczny. Zbyt pochopnie również donieśliście Indjanom o naszej obecności. Możemy to sami załatwić daleko lepiej, niż wy, ponieważ udajemy się także w góry.
— Do Almaden alto? — wyrwało mu się mimowoli.
Była to nazwa owej kopalni rtęci, należącej do hacjendy. Dodatek „alto — wysoki“ oznaczał, że kopalnia leży wysoko w górach.
— Tak jest, do Almaden alto, — podchwyciłem. — A przedtem do Fuente de la Roca, żeby złożyć wizytę mojemu przyjacielowi Meltonowi. Jak wiecie, odczuwa dolegliwości w rękach. Pewien człowiek był tak bezwzględny, że wykręcił mu dłonie w przegubie; muszę zatem, jako serdeczny przyjaciel, udać się wreszcie do niego i zapytać o zdrowie. Należy to przecież do obowiązków przyjaźni.
Player wiedział doskonale, co się stało z Meltonem; musiał więc rozumieć moje słowa i uważać je za to, czem były, to znaczy za szyderstwo. Znajdował się w położeniu niezbyt przyjemnem, ponieważ jednak ani ja, ani Winnetou nie mieliśmy powodów do osobistej zemsty nad nim, więc czuł się przynajmniej spokojny o swoje życie; dlatego uważał za wskazane nie okazywać nam trwogi i zapytał tonem słusznego zdziwienia:
— Co mnie obchodzi wasz stosunek do Meltona? Już w poniedziałek przypuszczałem, że jesteście jego przyjacielem, skoro pytaliście o niego i wiedzieliście o moim pobycie w hacjendzie. Ale czego chcecie ode mnie? Podeszliście mnie ukradkiem, otoczyliście, zabraliście broń. Co to ma znaczyć? Uważałem zawsze Old Shatterhanda za człowieka uczciwego!
— Jestem nim też i dlatego zawarłem tak serdeczną przyjaźń z Meltonem i obydwoma Wellerami. Opowiadali wam zapewne wiele dobrego o mnie? Musieli mię przytem darzyć niezwykłą czułością!
— Mówili o was rzeczywiście. Słyszałem od nich, że dostaliście się do niewoli Indjan Yuma i mieliście umrzeć przy palu męczarni. Tymczasem widzę teraz, ku memu zdumieniu, że odzyskaliście wolność!
— O, temu dziwić się nie powinniście. Prawdopodobnie otarło się o wasze uszy, że częstokroć bywałem jeńcem i nieraz już miałem umrzeć przy palu; zdaje się jednak, że nie tak łatwo utrzymać mnie w niewoli. Posiadam pewną fatalną dla czerwonoskórych właściwość, dzięki której opuszczam ich zawsze bez pożegnania, aby niespodzianie zjawić się znowu, właśnie wtedy, gdy najmniej pożądają mojego widoku. Tak było również tym razem. Wymknąwszy się wojownikom Yuma, powróciłem i wziąłem ich do niewoli.
Następnie odsłoniłem mu w krótkich słowach tyle, ile uważałem za stosowne. Skutek okazał się natychmiast.
— Co? Mimbrenjowie nadchodzą? — zapytał, blednąc.
— Tak jest, nadchodzą. Widzicie tu przy mnie dwóch młodych wojowników z ich plemienia. Widzi mi się, że napełnia to was obawą. Prawdopodobnie stosunek master Playera do Mimbrenjów nie grzeszy przyjaźnią. Jeśli tak, to gotów jestem wziąć was w opiekę, aby ci czerwoni nie wyrządzili wam jakiej krzywdy.
— Wielką okażecie mi przysługę! — odezwał się Player skwapliwie. — Nie mam wcale zamiaru z nimi się spotkać.
— Pięknie! Dogodzę waszym chęciom, biorąc was ze sobą w góry Yuma do naszego przyjaciela Meltona.
Zakłopotanie Playera rosło. Wiedział przecież, że słowa moje zawierały tylko ironję i że o żadnej opiece nie mogło być mowy; musiał się raczej obawiać stosunku wręcz przeciwnego. Ażeby więc rozjaśnić sytuację, rzekł:
— Przyjmijcie moje podziękowania, sir, za tę przysługę! Ale dlaczego zabraliście broń, jeśli mi tak dobrze życzycie?
— Dla waszego dobra, master Player. Gdyby Mimbrenjowie nadeszli, jeszcze przed naszym odjazdem, osławiona waleczność mogłaby skusić was do zupełnie zbytecznego popisu. Nierozważny krok obruszyłby czerwonych: dlatego odebraliśmy wam chwilowo te narzędzia, ze względu na zdrowie i bezpieczeństwo wasze.
Jeniec milczał, nie wiedząc, co ma na to odpowiedzieć. Ja zaś mówiłem dalej:
— Zajmiemy się jeszcze gorliwiej waszem dobrem, mianowicie, zwiążemy was nieco, żebyście przypadkiem nie rozdrażnili Mimbrenjów, a wreszcie — przeszukamy wasze kieszenie; mogą zawierać przedmioty, któreby się nie podobały czerwonym.
— Sir, czy mówicie poważnie? — wybuchnął Player. — Co wam zawiniłem, że napadliście, że chcecie mnie związać i zrewidować?
— Nam? — Nic! Przecież mam przyjemność widzieć was niemal po raz pierwszy; co więc złego mogliście mi wyrządzić?! Ale ponieważ życzycie sobie szczerości, więc powiem, czego od was chcę. Czy byliście w Almaden alto?
— Nie; jeszcze tam nie byłem.
— A ja mówię, że byliście; ponieważ nie chcecie dobrowolnie odpowiadać, więc wam usta otworzę. Jeśli przypuszczacie, że uda się „Playerowi“ mnie oszukać, to dostaniecie takie cięgi, iż wam skóra popęka. Zwiążcie go!
Wezwanie skierowałem do Mimbrenjów; równocześnie chwyciłem Playera jedną ręką za gardło, drugą za pas i przycisnąłem do ziemi. Opierał się wprawdzie, krzyczał, o ile na to pozwalało ściśnięte gardło, rzucał rękami i nogami, niezadługo jednak leżał już skrępowany.
— Co wam przychodzi do głowy! Co wam zrobiłem złego? — krzyczał. — Ja nie jestem zwykłym człowiekiem. Macie przed sobą mormona; należę do świętych dnia ostatniego. Teraz wiecie już, jak macie się ze mną obchodzić!
— Tak, teraz wiemy! — odpowiedziałem. — Należycie do tej samej sekty, co Melton, i będziecie traktowani jota w jotę, jak on.
— O nieba! — krzyknął rozpaczliwie. — Czy chcecie mi wyłamać ręce?!
Poprzednio wyznaczyłem mu kije; bastonada jednak jest widowiskiem niemiłem. Ponieważ sam naprowadził mnie, aczkolwiek przypadkowo, na środek daleko skuteczniejszy, więc postanowiłem odwołać się do niego. Chwyciłem jeńca za dłonie. Obawa przed złamaniem rąk musi, bądź co bądź wywrzeć skutek pewniejszy, niż tuzin batów. To też, zaledwie nacisnąłem mocniej, wrzasnął Player w najwyższej trwodze:
— Nie! Stać! Nie łamać! Nie łamać! Powiem wszystko!
— Zgoda, będę pobłażliwy i zaczekam jeszcze. Ale odpowiadajcie prawdą na moje pytania! Za kłamstwo pękną wam kości natychmiast! Więc byliście w Almaden, a także w Fuente de la Roca?
— Byłem.
— Znacie tę okolicę tak dokładnie, że możecie służyć za przewodnika?
— Tak. Bywałem tam częściej; jeszcze przed Meltonem i Wellerami.
— Więc wy byliście właściwym wywiadowcą, wysłanym dla zbadania okolicy?
— Tak jest. Ja zwróciłem uwagę Meltona na hacjendę i na kopalnię.
— Wychodźcy zostaną wywiezieni do Almaden alto i zaprzęgnięci do pracy pod ziemią?
— Tak.
— Tak postanowiono jeszcze przed sprowadzeniem ich z Europy?
— Tak.
— Czy są tam Yuma?
— Są w Almaden i w Fuente. Po drodze rozstawiono posterunki w odległości jednego dnia jazdy konnej. Każdy posterunek składa się z pięciu ludzi.
— Na co wam potrzebni Yuma w Almaden?
— Mają się starać o prowiant i przewóz, za co zostaną wynagrodzeni dochodem z kopalni.
— Ilu ich jest?
— Trzystu obozuje w Almaden, dwudziestu w Fuente, a posterunków, o których poprzednio mówiłem, jest cztery.
— Kiedy emigranci przybędą do Almaden?
— Z pewnością są już na miejscu.
— Ilu z nich pójdzie pod ziemię?
— Wszyscy.
— Przecież dzieci chyba nie pójdą?
— Wszyscy; dzieci także.
— Skoro tak, to nie mamy czasu do stracenia. Musimy wyrzec się odpoczynku i ruszyć natychmiast. Czy mój brat Winnetou zgadza się na to?
— Winnetou uczyni wszystko, co Old Shatterhand uważa za stosowne — odpowiedział Apacz.
— Dobrze! Posłuchajcie więc, co, według mego zdania, należy przedewszystkiem zarządzić!
Z temi słowy odszedłem na bok, żeby Player nie mógł słyszeć naszej rozmowy, i rzekłem do młodszego syna Nalgu Mokaszi:
— Mój mały brat wie, co zeznał Player. Ażeby wziąć do niewoli dwudziestu Yuma przy Fuente oraz owe cztery posterunki, potrzebujemy trzydziestu Mimbrenjów. Niech więc mój brat pojedzie do tych wojowników, którzy prowadzą trzody, i, wziąwszy trzydziestu ludzi, pośpieszy zpowrotem za nami. Dziewiętnastu zostanie przy trzodach, a jeden podąży do Nalgu Mokaszi i poprosi, aby stu wojowników czem prędzej pojechało za nami do Almaden. Skończyłem.
W dwie minuty później Mimbrenjo odjechał; po upływie pół godziny byliśmy również gotowi. Wyruszyliśmy w drogę prowadząc ze sobą Playera, przywiązanego do konia. Narazie więc było nas trzech przeciw trzystu nieprzyjaciołom, ale nie miałem czasu na wahania tam, gdzie rozstrzygał się los moich ziomków. — —



II
NAPRZECIW NIEBEZPIECZEŃSTWA.

Zdążaliśmy zatem do starej kopalni rtęci, Almaden alto. Droga prowadziła przez Fuente de la Roca. Fuente znaczy źródło, roca — skała; Fuente de la Roca można więc przetłumaczyć jako „Źródło skalne“.
Ponieważ Winnetou znał okolicę, więc nie obawiałem się, że Player poprowadzi nas fałszywie. Jednakże, co do rozstawionych posterunków, to musieliśmy się zdać na jego zeznania. Coprawda nie zastraszało nas pięciu ludzi, gdyby jednak jeniec wywiódł nas w pole, moglibyśmy łatwo zostać przez nich zaskoczeni. Należało więc napędzić Playerowi strachu, aby odbiegła go chętka oszustwa.
Ażeby Mimbrenjowie, którzy mieli za nami przyjechać, nie tracili czasu na szukanie śladów, staraliśmy się pozostawiać trop bardzo wyraźny, układaliśmy kamienie w szczególny sposób, gałązki pewnych drzew umieszczaliśmy na drzewach innego gatunku. Nasi sprzymierzeńcy mogli odrazu odgadnąć, kogo mają przed sobą i w jakim się zwrócić kierunku.
Opis okolicy, przez którą przejeżdżaliśmy, odwiódłby nas zbyt daleko. Wznosi się ona jednostajnie ku wysokim górom Sierry; im wyżej, tem częściej napotykać można lasy; wody jest wielki dostatek, bo jałowe płyty skalne nie rozciągają się nigdzie na większej przestrzeni. —
Około południa odpoczęliśmy chwilę nad strumykiem, żeby napoić konie. Dłużej popasaliśmy dopiero w kilka godzin później; obraliśmy sobie w tym celu róg lasu, z którego szeroko rozciągał się widok w trzech kierunkach. Playera zdjęliśmy z konia i położyli na ziemi. Teraz była pora odpowiednia na posiłek — jeniec otrzymał także swoją część. Przez drogę nie zamieniliśmy z nim ani słowa; teraz, przypuszczając, że pierwszy posterunek już niedaleko, i pragnąc wywiedzieć się o nim dokładnie, zapytałem Playera:
— Wczoraj, przejeżdżając tą drogą, master, nie przypuszczaliście zapewne, że już dzisiaj będziecie tutaj powtórnie, i to jako jeniec?
— Ja tędy przejeżdżałem? Mylicie się bardzo — odpowiedział.
— Nie mydlcie nam oczu! Wiem nietylko, że byliście tutaj, ale nawet widzę po śladach, iż nawróciliście konia, aby spojrzeć wstecz. Oczy mam dość bystre, ażeby rozpoznać ten szczegół, pomimo że trop wasz znika już prawie ze szczętem.
— Nieprawda! — twierdził Player. Nie byłem jeszcze nigdy w tej okolicy.
— Hm! Widać zapomnieliście, co was czeka, jeśli będziecie trwali przy swojem głupiem matactwie! Nie mam zwyczaju ludziom dokuczać; posiadam jednak tę słabą stronę, że nie znoszę niewczesnych żartów. Zapamiętajcie to sobie! — Czy przyznacie więc, że byliście tutaj i zatrzymaliście się na tem miejscu?
Jeniec, nie mogąc zdecydować się na odpowiedź, milczał.
— Czy otworzyć wam usta, jak dzisiaj z rana? Ażeby wam wyjaśnić położenie, wyznam otwarcie, że nie mamy wcale zamiaru was krzywdzić, jeśli spełnicie wszystko, czego zażądam. W przeciwnym razie nie liczcie na żadne względy. Wiemy, że pierwszy posterunek wpobliżu. Odszukamy go bez waszego zeznania; wasz trop zaprowadzi nas do celu; możemy jednak zyskać na czasie, skoro wyjawicie, gdzie obozują Yuma.
— Tego mi nie wolno; to byłaby zdrada — odrzekł Player.
— Raptem przemówiło w was sumienie?! Zresztą wiecie, że zwracam się do was w dobrej sprawie. Czyn ten nie przyniesie wam hańby. Decydujcie się prędko; nie mamy czasu do stracenia! Przystaniecie — dobrze; nie — wydacie wyrok na siebie. — Gdzie posterunek?
Po ostatniem pytaniu chwyciłem go za rękę i nacisnąłem tak, że kości w przegubie zatrzeszczały.
— Wstrzymajcie się, wstrzymajcie! — zawołał. — Powiem, czego żądacie!
— Więc dobrze! Ale mów prawdę! Zapewniam i powtarzam, że nie chcemy was skrzywdzić; gdybyście nam jednak popsuli szyki oszustwem i łgarstwem, czeka was kula w łeb! Więc gdzie stoi posterunek?
— Niedaleko stąd — odpowiedział, patrząc z trwogą na moją rękę, w której ciągle jeszcze ściskałem jego przegub.
— Jak długo trzeba tam jechać?
— Dobre pół godziny.
— Opiszcie okolicę! Ale pamiętajcie, że jedno słowo nieprawdy — przypieczętujecie śmiercią!
— Jedzie się naprzód przez łąkę, którą tu widzicie. Następnie w las, pod górę. Poza wzniesieniem leży staw. Przy nim obozuje posterunek.
— Czy las jest gęsty?
— Tak. Ale prowadzi przezeń wąska ścieżka, rzadko zarosła drzewami, jakby umyślnie wykarczowana, na górę, a stamtąd aż do stawu.
— Czy z owego wzniesienia można widzieć łąkę, którą musimy teraz przebyć?
— Nie; drzewa są zbyt wysokie.
— Indjanie mają zapewne obowiązek nie oddalać się od stawu?
— Naturalnie; ponieważ jednak muszą zaopatrywać się w żywność, więc któryś z nich może się zapuścić w las, z tej strony góry; w tym wypadku spostrzegłby, jak nadjeżdżacie.
— Jak są uzbrojeni?
— W łuki i dzidy.
— Jak się nazywa wódz wszystkich Yuma, z wami sprzymierzonych?
— Nie wiem, kto nimi teraz dowodzi. Później miał przybyć Vete-ya, z którym Melton zawarł kontrakt.
— To wystarczy narazie. Reszty mogę się dowiedzieć potem. Czy byliście w Ures i czy znacie drogę, prowadzącą stamtąd do Almaden-alto?
— Tak jest.
— Prawdopodobnie prowadzi obok stawu, o którym mówiliście przed chwilą?
— Tak, gdyż tam właśnie schodzi się z drogą od hacjendy.
Nie bez powodu pytałem; hacjendero i jego towarzysze, jak teraz się pokazało, musieli przejeżdżać obok posterunku i prawdopodobnie wpadli w ręce Indjan. Winnetou był tego samego zdania. Słysząc odpowiedź Playera, wstał i rzekł:
— Wobec tego musimy jechać dalej, ażeby uratować białych mężów, którym brak roztropności i doświadczenia.
— Więc mój brat sądzi, że...
Nie kończąc pytania, rzuciłem znaczące spojrzenie na Playera. Winnetou zrozumiał mnie i odrzekł:
— Ta blada twarz nie okłamała nas, a wyznała prawdę ze strachu przed pięścią Old Shatterhanda. Winnetou zna ów staw i znalazłby go nawet w nocy.
— Teraz nie możemy wyruszyć; dzień w całej pełni, więc Yuma spostrzegą, gdy będziemy jechać przez łąkę!
— Winnetou nie jest tak nieostrożny, aby jechać wprost do lasu. Zboczymy na południe. Stamtąd przybyli biali z Ures; musimy natknąć się na ich trop, którego wieczorem nie moglibyśmy wykryć.
Apacz miał słuszność, jak zawsze. Poszliśmy za jego radą. — Staw leżał pół godziny drogi na wschód; my jechaliśmy przynajmniej pół godziny na południe; po upływie tego czasu okazało się, że obliczenie mego przyjaciela zgodne było z rzeczywistością, gdyż natrafiono na szeroki trop, biegnący na północny wschód. Winnetou zsiadł z konia, zbadał ślady i oznajmił:
— Pięciu jeźdźców. Są to niedoświadczeni biali, gdyż nie jadą jeden za drugim, a tylko obok siebie. Wódz Apaczów przypuszcza, że mamy przed sobą ludzi z Ures.
— Jak dawno przejeżdżali tędy? — zapytałem.
— Prawdopodobnie wczoraj. Jeśli blade twarze wyruszają przeciw Indjanom, wyciskając po drodze ślady tak wyraźne, to śmierć ich pewna. Znaleźliśmy trop, a wkrótce ujrzymy ich na żywe oczy.
Z temi słowy wskoczył na siodło. Ruszyliśmy za śladami naszych znajomych, głęboko przekonani, że zastaniemy ich jako jeńców, w rękach posterunku Yuma.
Ponieważ zboczyliśmy z poprzedniej drogi, las ukazał nam się z południowego zachodu, mogliśmy więc przypuszczać, że nikt nas nie spostrzegł. Konie ukryliśmy w gęstem podszyciu leśnem. Playera przywiązano do drzewa. Następnie odezwał się Winnetou do naszego młodego towarzysza:
— Niech mój brat Yuma Shetar zostanie tutaj aż do naszego powrotu; idziemy wyśledzić Yuma. Gdyby jeniec nie przestrzegał ciszy, albo ucieczki próbował, mój brat wbije mu nóż w serce. W razie niespodziewanego wypadku będzie Yuma Shetar sam wiedział, co należy uczynić. Howgh!
Yuma Shetar wyciągnął nóż z za pasa i usiadł przy jeńcu, nie rzekłszy ani słowa. Nie mógł jednak ukryć dumy, jaką napawała go pochwała Apacza.
Winnetou i ja zapuściliśmy się w las; grunt tutaj szedł prawie stromo. — Po chwili Apacz przystanął i zapytał półgłosem:
— Jak mój brat myśli, ilu Yuma obozuje przy stawie?
— Trzech — odpowiedziałem, nie namyślając się długo.
— Old Shatterhand ma słuszność. Jest nas dwóch przeciw trzem; uwolnimy pięciu białych prędko i bez trudu.
Nie było w tem nic dziwnego, że wiedzieliśmy tak dokładnie, ilu przeciwników mamy przed sobą. Player doniósł, że widział nas przy ruinach hacjendy; jeden więc z czerwonych odjechał natychmiast, aby przedać tę wiadomość w Fuente de la Roca. Pozostało czterech. Następnie przybyli biali z Ures i zostali wzięci do niewoli; o tem ważnem wydarzeniu musiano również zawiadomić posterunek przy Fuente, — drugi posłaniec pojechał. Przy stawie zostało więc tylko trzech Indjan. Hacjendero i jego towarzysze obficie zaopatrzyli się w żywność, którą im, oczywiście, teraz odebrano; a więc, rzecz prosta, żadnemu z czerwonoskórych nie przyjdzie na myśl trudzić się polowaniem. —
Wspinaliśmy się pod gęstemi drzewami tak cicho, że w odległości kilku łokci nie można było słyszeć naszych kroków. W krótkim czasie dotarliśmy do szczytu wzniesienia; nie było szerokie, a opadało szybko po drugiej stronie. Winnetou posuwał się z taką pewnością siebie, jakby już niejednokrotnie przemierzał tę okolicę. W pewnej chwili odwrócił się ku mnie i podniósł ostrzegawczo palec, aby mi zwrócić uwagę, że odtąd należy poruszać się z jeszcze większą ostrożnością. — Położył się i zaczął nasłuchiwać. Zarówno zabiegi Apacza, jak świeży zapach wody, upewniły mnie, że jesteśmy tuż-tuż obok stawu.
Posunąwszy się na czworakach, przystanąłem obok Winnetou i mogłem spojrzeć przez najniższe gałęzie krzaków, dotykające prawie ziemi. Pośrodku małej polany leżał wspomniany staw. Rodzime jego źródło było zapewne tak słabe, że woda nie odpływała, tylko wsiąkała napowrót w porowaty grunt leśny. Miejsce było otoczone z trzech stron krzakami i drzewami; wzdłuż czwartego boku ciągnęła się naturalna droga, prowadząca z hacjendy do Fuente. Po przeciwnej stronie źródła, tuż przy drzewach, siedzieli trzej Indjanie, a przy nich stali, przywiązani do pięciu pni, nasi znajomi z Ures. Był to więc widok, którego się spodziewaliśmy.
Czerwoni i biali rozmawiali żywo ze sobą, posługując się mieszaniną wyrazów różnych języków, używaną w tych stronach przez obie rasy, jako jedyny środek porozumienia. Nietyle, aby słyszeć rozmowę, ile dla uwolnienia jeńców, poczołgaliśmy się półkolem naokoło polany. Przylegliśmy tak blisko, że dobiegało nas każde słowo.
Trzej Indjanie byli to zwykli wojownicy. Dwaj z nich siedzieli na świeżo obleczonych poduszkach „jurysty“ i z widocznem zadowoleniem połykali delikatesy, w które zaopatrzyła go na drogę małżonka. Jakże uciesznie wyglądał w swoim uniformie, który nie licował bynajmniej z otoczeniem lasu, łąki i... czerwonoskórych. Trwoga, jakgdyby literami wypisana na jego obliczu, mało opowiadała zadaniu, którem obarczyła go sennora, wysyłając w dzikie góry Yuma. Towarzysze jego również nie grzeszyli wesołością, a tem mniej nasz bohater, szlachetny hacjendero. Wszystkie rzeczy jeńców złożono na jednem miejscu; podział miał nastąpić dopiero później.
Rozmowę prowadził tylko jeden z Indjan, zapewne ten, który miał największy zapas wyrazów hiszpańskich. Ze sposobu, w jaki się nimi posługiwał, wynikało, że ma szczerą ochotę zapędzić białym duszę w pięty. Właśnie, zaledwie się ułożyłem wygodnie, dobiegły mię jego słowa:
— Nietrudno poznać, że jesteście bardzo dzielnymi wojownikami; a jednak słusznie postąpiliście, nie broniąc się wcale, bo nużbyśmy zabili was na miejscu? Teraz pożyjecie sobie jeszcze kilka dni, dopóki nie zetniemy wam skóry pasami, aby z niej skręcić rzemienie.
— Skórę — pasami — rzemienie! — krzyknął juriskonsulto. — O Boże! To morderstwo; to męka; to największe tortury, jakie można wymyślić!
— Czyż więc nie jesteś pierwszym obywatelem i najwyższym przełożonym w mieście, które się nazywa Ures?
— Jestem nim; powiedziałem to już szanownemu panu, sennor.
— Wiedz zatem, jaki zwyczaj u nas panuje: im dostojniejszy człowiek, tem większe tortury czekają go przy palu męczarni. Kto są ci trzej ludzie, należący do ciebie?
— To są policjanci, moi poddani.
— Wobec tego zgotujemy im cierpienia pomniejsze. Oskalpujemy ich, a potem wykłujemy oczy.
Trzej policjanci wydali okrzyk przerażenia. Czerwonoskóry wykrzywił twarz w szyderczym uśmiechu, pokazał żółte zęby, i mówił dalej, zwracając się do hacjendera:
— A ty jesteś don Timoteo, bardzo bogaty człowiek. Tobie odetniemy ręce. Jesteście naszymi wrogami; dlatego musicie wszyscy umrzeć śmiercią męczeńską.
— Zapłacę wam okup, jeśli mi wrócicie wolność!
— Czerwoni mężowie nie cenią pieniędzy. Cały kraj do nich należy; wszystko, co wy macie, nam tylko zrabowaliście. Nie nęcą nas podarunki, gdyż sami odbierzemy naszą własność, a wy — musicie umrzeć!
— Ja także zapłacę okup! — zawołał juriskonsulto. — Dam sto piastrów!
Yuma zaśmiał się tylko.
— Dwieście piastrów!
— Jesteś najbogatszym człowiekiem w Ures i chcesz dać tak mało?
— Więc dam trzysta, pięćset piastrów, najłaskawszy panie!
— Słyszałeś już, że nie chcemy pieniędzy; zbyteczny to dla nas ciężar. Musicie umrzeć. Posłaniec pojechał; Bystra Ryba przybędzie jeszcze dzisiaj, żeby postanowić, jaką śmiercią macie zginąć.
W tej chwili hacjenderowi zabłysła pewna myśl, którą też natychmiast wyłożył:
— Jeśli nam wyrządzicie choćby najmniejszą krzywdę, śmierć was czeka. Mamy potężnych przyjaciół; oni nas pomszczą!
— Kpimy sobie z waszych przyjaciół. Niema białego, któregoby obawiał się wojownik Yuma!
— Jest jeden, którego boicie się wszyscy, mianowicie Old Shatterhand!
Czerwony lekceważąco poruszył ręką i odparł:
— Old Shatterhand jest białym psem, którego zabilibyśmy uderzeniem w pysk, gdyby się odważył przyjść do nas. Ale on nie przyjdzie, niema go w tej okolicy.
— Mylisz się. Był w mojej hacjendzie, a potem rozmawiałem z nim w Ures. Zamierza udać się do Fuente i do Almaden, aby uwolnić białych robotników.
Te słowa zastanowiły Indjanina. Zdawało się, że chce przewiercić hacjendera spojrzeniem, gdy zapytał niedowierzająco:
— Kłamiesz; usiłujesz nas zastraszyć; ale Yuma nie zazna obawy!
— Ja nie kłamię! Sennor juriskonsulto, potwierdź pan moje słowa!
Wezwany, widząc w tem jedyną nadzieję ratunku, podjął śpiesznie:
— Tak jest; don Timoteo mówi prawdę; najszanowniejszy pan może w to wierzyć. I Old Shatterhand, i Winnetou byli u mnie.
Wcale nie było mi na rękę, że ci ludzie opowiadali o nas; w innych okolicznościach, gdybyśmy byli jeszcze daleko, mogli zarówno sobie, jak nam niepowetowaną wyrządzić szkodę. Świadczyło o tem wrażenie, jakie wywołały nasze imiona na Indjaninie.
— Uff, Uff! — wykrzyknął Yuma, zrywając się z miejsca. — Winnetou był u was i Old Shatterhand także?
— Tak jest. Old Shatterhand był nawet dwa razy u mnie, najszanowniejszy panie. Ci obydwaj najsławniejsi ludzie wyruszyli za nami, obierając drogę przez hacjendę del Arroyo.
Wtedy czerwonoskóry wyciągnął rękę i zawołał do swoich towarzyszy:
— Czy moi czerwoni bracia słyszeli? Old Shatterhand i Winnetou są razem; Player mówił nam, że widział Winnetou i jakiegoś białego przy ruinach hacjendy; to się zgadza: nasi jeńcy mówią prawdę. Z tego wynika, że ci obydwaj mężowie mogą przybyć tutaj w krótkim czasie. Musimy to miejsce natychmiast opuścić, ślady zniszczyć, a jeden z was pojedzie naprzeciw Bystrej Ryby, ażeby go ostrzec. Old Shatterhand i Winnetou są niebezpieczniejsi, niż stu innych. Wiemy od Playera, że Old Shatterhand był w niewoli u Vete-ya; jeśli teraz zjawił się znowu w okolicy hacjendy, to widać sam się uwolnił i będzie chciwy zemsty na nas, jak dziki bawół, który zwycięża nawet niedźwiedzia gór. Więc grozi nam największe niebezpieczeństwo i...
Nagle Yuma umilkł, odwrócił się przestraszony. Tego, co teraz nastąpiło, nie spodziewał się z pewnością. Ledwie przebrzmiały jego ostatnie słowa, zerwał się naraz Winnetou, przyskoczył doń błyskawicznie, położył mu rękę na ramieniu i rzekł swoim głosem spokojnym, a przecież tak imponującym:
— Więc Yuma kłamał, gdy mówił przed chwilą, że nie zna trwogi! Chciał zabić Old Shatterhanda, jak psa uderzeniem w pysk, a teraz gdy posłyszał, że ten biały wojownik jest gdzieś wpobliżu, czem prędzej szuka ujścia, przyznaje, że Old Shatterhand i Winnetou znaczą więcej, niż stu wojowników! Powiadam wam: żaden Yuma nie dotknie Old Shatterhanda, bo padnie zdruzgotany, zanim się zdoła zamierzyć!
Tak prosta, tak naturalna, a przecież tak imponująca była wielkość Apacza. W ręku nie miał żadnej broni. Srebrna rusznica wisiała na plecach; nóż tkwił nietknięty za pasem; ale stał przed Yumą tak dumnie wyprostowany, patrzył mu w twarz tak przeszywającym wzrokiem i przygniatał mu ramię w tak potężnym uścisku, że zaskoczony stał bez ruchu, jakby oniemiały, nie mogąc się oprzeć sile, którą tchnęła postać Winnetou. Obydwaj pozostali Yuma, zerwawszy się, wnet przyrośli do ziemi ze zdziwienia. Przy sobie mieli tylko noże; dzidy, łuki i strzały leżały na uboczu; broń ta narazie była bezużyteczna. — Wtem pierwszy Yuma nabrał odwagi, cofnął się o krok i zapytał:
— Nieznany, czerwony wojownik! Kto — kto — kto?
Chciał zapewne zapytać, kim jest ów obcy Indjanin, gdy słowa uwięzły mu w gardle. Przecież nie otrząsnął się jeszcze ze strachu. Ale pytanie jego okazało się zbyteczne, albowiem hacjendero, zobaczywszy Apacza, zawołał z nieopisaną radością:
— Winnetou, tak, to Winnetou! Chwała Bogu jesteśmy ocaleni!
— Winn — Winne — Winnetou? — zapytał Yuma urywanym głosem; naraz się otrząsnął, zrozumiał sytuację i krzyknął:
— Uff, Uff! Apacz jest tutaj?! Uff! Chwyćcie za broń, wojownicy, gdyż inaczej...
Mówiąc to, sięgnął po nóż; towarzysze jego byli mniej przytomni; imię Winnetou oszołomiło ich do ostatka. Apacz jednem kopnięciem wrzucił włócznie i strzały do wody i huknął na przywódcę:
— Milcz, Yuma, i nie ruszaj się! Tam oto stoi Old Shatterhand! Może spróbujesz uderzyć go w pysk?
Mnie wydało się to wyrażenie śmieszne; Apacza jednak rozgniewało naprawdę. Stąd jego słowa. — Wyszedłem z za krzaków i lufy rewolwerów skierowałem na czerwonoskórych.
— To — to jest — Old Shatterhand? — zapytał Yuma, zwracając ku mnie osłupiałe oczy.
On jeden z pośród tych ludzi zdolny był do szybkiego i stanowczego oporu; jego należało przedewszystkiem unieszkodliwić. Podszedłem więc bliżej i mówiąc:
— Tak, ja jestem Old Shatterhand, jak to zaraz poczujesz! — uderzyłem go rękojeścią rewolweru w głowę; padł na ziemię i legł bez ruchu. Wtedy huknąłem na jego towarzyszy:
— Odrzućcie noże, bo dostaniecie kulą w łeb!
Posłuchali natychmiast; było to ich pierwsze poruszenie, odkąd zerwali się z ziemi po wystąpieniu Winnetou.
— Połóżcie się w trawie i ani mi się ruszać!
Usłuchali szybko, nie próbując oporu. Rozwiązawszy białych, poleciłem im temi samemi rzemieniami skrępować Indjan. Można sobie wyobrazić, jak chętnie, jak pochopnie to uczynili. Odważny juriskonsulto rzucił się na ogłuszonego przeze mnie Yuma, gdyż ten był najmniej niebezpieczny. Owijając rzemieniami jego ręce i nogi z gorliwością kata, wołał:
— Tak, musi być związany, skrępowany, zabity, jak wściekły pies, ten drab, ten łotr! Przywiozę go do Ures w powrozach, w łańcuchach, żeby wszyscy widzieli, iż wyszedłem zwycięsko z rycerskiej walki z najdzikszemi bestjami gór. Powracam do domu jako zwycięzca; kto potrafi mi się oprzeć!
Ta chełpliwość, choć w gruncie śmieszna, złościła mnie jednak; wszak ten człowiek prawił o swojej sławie, dla wybawców nie mając ani jednego uprzejmego słowa. Dlatego ofuknąłem go gniewnie:
— Milcz, samochwalco! Kto pokonał czerwonych: pan czy ja? Niech sennor raczy łaskawie podziękować mi za pomoc!
Na to urzędnik wyprostował się i odparł napoły z urazą, napoły z wyrzutem:
— Sennor, ja jestem — zresztą pan wie przecież, czem jestem — uważam, że spełnił pan jedynie swoją powinność; uznaję to życzliwie, ale dziękować sennorowi nie mam potrzeby. Nieprawdaż, don Timoteo?
— Bardzo słusznie! — przytaknął szlachetny hacjendero. — Dosyć mamy odwagi i doświadczenia, aby obejść się bez ludzi, którzy nieustannie i natrętnie wsadzają nos w nieswoje sprawy!
Tego było rzeczywiście za wiele! Odruchowo zacisnąłem pięści. Ile trudu poniosłem dla tego nadętego „don“! Musiałem zebrać całą siłę woli, żeby odejść spokojnie, nie wymierzywszy mu należnej zapłaty; jednakże znalazł się ktoś, kto na tę nikczemność nie został dłużny w odpowiedzi. Zaledwie bowiem ostatnie słowa przebrzmiały, odwracając się od hacjendera, usłyszałem za sobą dwa głuche uderzenia. Obróciwszy się szybko zpowrotem, zobaczyłam Pruchilla i urzędnika, leżących bez przytomności na ziemi. Winnetou powalił ich kolbą swojej rusznicy i zamierzał się właśnie na policjantów, którzy, przestraszeni jego błyskawicznym odruchem, nie myśleli o oporze, ani o ucieczce.
— Stój, tych nie! — zawołałem, chwytając Apacza za rękę. — Oni temu nie winni!
Winnetou opuścił podniesioną już do ciosu strzelbę i rzekł stanowczo, ciskając z oczu błyskawicę gniewu:
— Dobrze, jeśli mój brat tak chce. Oszczędzę ich ale pod warunkiem, że pozwolą się przywiązać zpowrotem do drzew. Inaczej roztrzaskam im głowy!
Równocześnie stanął pomiędzy nimi a ładunkiem rzeczy, odebranych jeńcom, odcinając policjantów od karabinów. Tak rozgniewanego, jak w tej chwili, nie widziałem go jeszcze nigdy. Nie wiem, czy pod wpływem groźnej postawy Apacza, czy też pod wrażeniem wypadków, które się rozegrały w ostatnich dziesięciu minutach, jeden z policjantów wystąpił naprzód, wyciągnął do mnie obie ręce i powiedział:
— Tak jest, zwiążcie nas, sennor; nie będziemy się sprzeciwiać! Wiem, że nie wyrządzicie nam krzywdy, że chcecie tylko pokazać tym obydwu niewdzięcznym sennorom, z kim mają do czynienia. Pragniemy udowodnić panu naszą wdzięczność przez to, że wykonamy wszystko, czego sennor od nas zażąda.
— Dobrze! Muszę was związać ze względu na waszego przełożonego; gdyby wezwał was, abyście go uwolnili, musielibyście posłuchać jego rozkazu, a ja znowu nie zgodziłbym się na to. Zresztą, będziecie wkrótce wolni.
Policjanci jedynie z musu udali się w góry ze swoim przełożonym; jego niedołęstwo wpędziło ich w niewolę, z której tylko dzięki nam uszli z życiem. Byliby chętnie wyrazili słowami swoją wdzięczność, zbrakło im jednak odwagi wobec podłej fanfaronady zwierzchnika. Z twarzy ich wyczytałem oburzenie. Prawdopodobnie cieszyli się, że dostał nauczkę.
Związałem ich jak również obydwu ogłuszonych „sennorów“. Winnetou poszedł po naszego towarzysza; wkrótce wrócili prowadząc konie i Playera.
Teraz Yuma Shetar otrzymał od nas dokładne wskazówki, jak się ma zachować wobec jeńców; miał bowiem pozostać przy nich, jako strażnik, podczas gdy my wzięliśmy na siebie schwytanie dwóch pozostałych Yuma, którzy służyli za posłańców do Fuente de la Roca. Powrotu ich należało się spodziewać każdej chwili. Wyruszyliśmy naprzeciw nich natychmiast, nie chcąc dopuścić, aby się zanadto zbliżyli do obozu. W tym wypadku mogliby nas wcześniej spostrzec, niż my ich, i uciec, być może raniąc którego z nas z zasadzki.
Naturalnie, trzymaliśmy się drogi, którą musieli jechać upatrzeni Indjanie. Poszliśmy pieszo, nie biorąc strzelb ze sobą, były nam bowiem zbyteczne.
Drogę, o której wspomniałem, wyznaczał wąski pas łąki, biegnący wpoprzek gęstwiny i zrzadka tylko porosły drzewami. Doszedłszy do skraju lasu, usiedliśmy pod osłoną ostatnich krzaków, gdyż odtąd zaczynała się otwarta prerja, na której brak ukrycia. Wieczór zapadał, więc raczej na słuch, aniżeli wzrok zdać się należało. Czekaliśmy długo w milczeniu, aż nakoniec odezwał się Winnetou, który nie zamienił ze mną jeszcze ani słowa, od czasu, jak mu przeszkodziłem ogłuszyć policjantów.
— Czy mój brat Old Shetterhand gniewa się na mnie, że ukarałem te dwie blade twarze?
— Nie — odpowiedziałem. — Wódz Apaczów postąpił zupełnie po mojej myśli.
— Tacy mogą się trafić tylko między białymi. Indjanin, nawet gdyby dotychczas był moim śmiertelnym wrogiem, ofiarowałby przyjaźń i swoje życie, gdybym go ocalił z takiego niebezpieczeństwa. Blade twarze mają tylko słowa piękne — czyny ich są smutnem świadectwem. Co zrobimy z tymi niewdzięcznikami?
— Niech Winnetou postanowi.
Ponieważ Apacz nie odrzekł nic, więc ja także milczałem. Tymczasem ściemniło się zupełnie; od tej chwili musieliśmy bacznie nasłuchiwać w kierunku łąki. Posłańcy wyruszyli wprawdzie pojedyńczo, w dłuższym odstępie czasu, spodziewaliśmy się jednak, że powrócą razem. Przypuszczenie to sprawdziło się niebawem: po pewnym czasie usłyszeliśmy odgłos kopyt, a pochodził od dwóch koni, jadących obok siebie. Porzuciliśmy kryjówkę, aby zbliżyć się do drogi.
— Ty bliższego, a ja z drugiej strony — szepnąłem do Winnetou i poskoczyłem na przeciwny skraj wąziutkiej łąki.
Indjanie nadjechali i chcieli nas minąć, nie spostrzegając nic podejrzanego; wierzchowce miały bystrzejsze zmysły; zwietrzyły ludzi, zaczęły parskać, wzbraniały się iść dalej. Winnetou, lub ja, na miejscu tych Indjan, popędzilibyśmy natychmiast zpowrotem, aby później, podkradłszy się pieszo, zbadać owe podejrzane miejsce. Tymczasem dwaj czerwoni, czy to przez nieostrożność, czy brak doświadczenia, czy wreszcie dlatego, że zbyt bezpiecznie czuli się w tej odludnej okolicy, dość, że opór wierzchowców gotowi byli przypisać raczej bliskości dzikiego zwierzęcia. Więc głośnemi okrzykami usiłowali przepędzić domniemanego drapieżnika. Cofnąłem się o kilka kroków poza Indjanina, którego miałem zażyć, rozpędziłem się i wskoczyłem ztyłu na jego konia. Zaledwie usiadłem, lewą ręką ścisnąłem mu gardło, prawą wyrwałem uzdę z ręki. Czerwony umilkł i w pierwszej chwili zapomniał o obronie, a gdy się opamiętał, było już za późno. Wysadziłem go z siodła i, zająwszy jego miejsce, położyłem przed sobą jeźdźca napoprzek, ani na chwilę nie wypuszczając krtani Yuma z uścisku. Za zbyteczne uważam nadmieniać, że i Winnetou nie zaspał sprawy. Spięliśmy konie ostrogami i — galopem ku obozowi. Coprawda, w mroku nie była to jazda bezpieczna, przy znacznej jednak szybkości nie mogli się czerwonoskórzy bronić skutecznie, a i nasz wysiłek nie trwał długo.
Mimbrenjo okazał się domyślnym i rozpalił ogień, który nas zawiódł wprost do obozowiska. Gdy zeskoczyliśmy z koni, nie wypuszczając jeńców z rąk, nasz młody towarzysz skrępował ich pośpiesznie. — Położenie było osobliwe. My, samotrzeć, mieliśmy jedenastu więźniów: pięciu Yuma, Playera, hacjendera, dyrektora policji z Ures i jego trzech podwładnych — a jeszcze chcieliśmy unieszkodliwić przynajmniej owych dwudziestu Indjan, obozujących przy Fuente de la Roca. Czy nie byliśmy zbyt dufni w siebie? Może tak, a może i nie. Powodzenie zależy od tego, jak się człowiek do rzeczy zabiera, a przytem, rzecz prosta, wiele stanowi szczęśliwy zbieg okoliczności.
Obydwaj Yuma, ostatnio przez nas pochwyceni, mogli teraz swobodnie odetchnąć, z czego też natychmiast skorzystali, obrzucając nas obelgami i żądając bezzwłocznego uwolnienia.
W innych okolicznościach z pewnością nie otrzymaliby odpowiedzi; wszelako z powodów, które się zaraz wyjaśnią, chciałem poznać ich imiona, a także imię przynajmniej jednego z owych trzech Yuma, poprzednio przez nas pokonanych. Dlatego odpowiedziałem temu, który gardłował najdłużej:
— Przypuszczasz, jak się zdaje, że usta są tylko nato, aby mówić; człowiek rozumny potrafi ich użyć do milczenia.
Winnetou rzucił mi zdziwione spojrzenie, choć nie rzekł nic, domyślając się słusznie, że skoro zniżam się do odpowiedzi, nie czynię tego bez powodu. Jeniec zaś odparł z gniewem:
— Jesteśmy wojownikami Yuma i żyjemy w zgodzie z białymi. Jakiem więc prawem odważacie się nas napadać?!
— Każdy może twierdzić, że jest wojownikiem; ale nie każdy potrafi dowieść prawdy swoich słów. Ciekaw jestem, jak brzmi twoje sławne imię?
— Nie szydź! Przed mojem imieniem drżą wszyscy nieprzyjaciele. Nazywam się Czarny Sęp.
— A twoi towarzysze?
Jeniec wymienił ich imiona i dodał:
— Są oni równie sławni, jak ja; będziesz głęboko żałować, że się na nas porwałeś.
— Twoja gęba większa, niż czyny. Nie słyszałem jeszcze nigdy waszych imion, a gdybyście byli rzeczywiście tak sławnymi mężami, za jakich się podajecie, nie bylibyście wpadli tak głupio w nasze ręce.
— Było już ciemno; nie mogliśmy was widzieć, a ponieważ żyjemy w zgodzie ze wszystkimi białymi i czerwonymi mężami, więc nie podejrzewaliśmy nikogo o wrogie względem nas zamiary. Żądam natychmiastowego uwolnienia!
— Zaczekaj jeszcze chwilę! Twierdzisz, jakobyście żyli w zgodzie ze wszystkimi ludźmi. Dlaczegóż więc Vete-ya napadł na hacjendę del Arroyo i spustoszył ją? Dlaczego zachowujecie się wrogo względem Mimbrenjów? Pohamuj się! Mówisz do ludzi, którym nie jesteś godzien podać kropli wody. Popatrz na tego sławnego wojownika. Jest to Winnetou, wódz Apaczów, a mnie nazywają Old Shatterhandem.
Jeniec zamilkł; — widocznie nasze imiona wywarły na nim pożądane wrażenie. Mimbrenjo chciał położyć Yumę i jego towarzysza obok trzech pierwszych jeńców; ja jednak dałem mu potajemny znak, żeby tego nie czynił.
Yuma uznał za stosowne milczeć; zato wyręczyli go inni. Hacjendero i juriskonsulto już dawno wrócili do siebie i władca Ures pienił się ze złości:
— Co to ma znaczyć, sennor, żeście się porwali na mnie, uderzyli i związali na nowo? Za ten postępek pociągnę was do odpowiedzialności!
— Nie pleć pan głupstw! — odpowiedziałem. — Prawnik i uczony powinien przecież wymyślić coś dowcipniejszego! Nie ja pana uderzyłem, a pozatem widzę sennora w takiem samem położeniu, w jakiem go tutaj znalazłem; jakże więc może być mowa o odpowiedzialności?
— W międzyczasie byłem wolny, a pan kazał nas związać zpowrotem. To jest gwałt na wolności, karany więzieniem! Powtarzam, że w Ures będzie sennor za to odpowiadał przed sądem!
— Pańskie piękne Ures już nigdy nie powita mnie w swoich murach, a pan również nie zobaczy go więcej, ponieważ ów krótki czas, jaki sennorowi pozostaje jeszcze do przeżycia, spędzi pan tu, przy tem drzewie, do którego jesteś przywiązany.
— Czy pan jest przy zdrowych zmysłach?! Pan nie ma zamiaru mnie uwolnić?
— Nie. Raz tylko byłem niemądry, ale się tak sparzyłem, że nie przyjdzie mi już więcej do głowy powtarzać podobnego głupstwa. Naprawię je w ten sposób, że pozostawię was w takiem samem położeniu, w jakiem sennores znalazłem. Jutro z rana odjedziemy i nie będziemy się więcej o was troszczyć.
— Sennor chce nas tylko zastraszyć! — zawołał hacjendero. — To przecież niemożliwe, żeby człowiek biały i chrześcijanin w ten sposób postępował!
— Czy pańska wdzięczność była wdzięcznością człowieka białego i chrześcijanina?
Oczywiście czekałem tylko na prośbę z jego strony, na jakieś ciepłe słowo; hacjendero wszakże nie mógł się na nie zdobyć, a juriskonsulto zawołał nawet:
— Rób pan, jak chcesz, sennor! Mimo to nie dopnie pan swego celu, a tem bardziej nie ujdzie pan zasłużonej kary. Nawet gdyby sennor wprowadził w czyn swoją groźbę, znajdą się ludzie, którzy nas odwiążą, skoro pan odjedzie.
— Któż to taki?
— Ci Indjanie!
— Mówiąc to, wskazał ruchem głowy na Yuma.
— Ci? Oni są sami w niewoli i skrępowani. Zresztą zastrzelimy ich, zanim opuścimy to miejsce.
— Zastrzelicie ich? Chyba nie mówi pan poważnie. Wtedy musielibyśmy umrzeć z głodu!
— Oczywiście!
— Sennor, pan jesteś okrutnikiem, potworem!
Na te słowa nie mogłem się już dłużej powstrzymać; przystąpiłem całkiem blisko do niego i rzuciłem mu w twarz:
— A pan jesteś najokazalszym osłem, jakiego kiedykolwiek widziałem!
Nakoniec poznał, że zabierał się do rzeczy z gruntu fałszywie; umilkł więc, a ja przysiadłem się do Winnetou i Mimbrenja, aby wspólnie spożyć wieczerzę. Następnie nakarmiliśmy jeńców, nie rozwiązując im bynajmniej rąk; jedynie policjantom daliśmy tę swobodę. Po posiłku skrępowaliśmy ich napowrot, ale tak lekko, aby im więzy nie dolegały. Potem ustanowiliśmy kolejność czuwania; przy tej sposobności zapytał mnie Winnetou:
— Old Shatterhand zniżył się poprzednio do rozmowy z tym Yuma. Z jakiego powodu mój brat nie zbył go milczeniem?
— Nakazała mi to roztropność. Chciałem poznać imiona Yuma.
— Jaką korzyść mogą ci przynieść?
— Chcę się przekonać, co odpowiedział Bystra Ryba na doręczone mu poselstwo. Dla nas to wiadomość bardzo ważna. Ponieważ wysłańcy nie zdradzą nam jej ani dobrowolnie, ani pod przymusem, więc musimy uciec się do podstępu.
Apacz spojrzał na mnie bystro i ze skupieniem, wszakże tym razem myśli moich odgadnąć nie mógł.
— Wódz Apaczów rozumie mowę Yuma; cieszyłbym się, gdyby językiem ich tak władał, żeby mógł ujść za rodowitego wojownika tego szczepu.
— Winnetou zna ten język, jak rodowity Yuma.
— To bardzo dobrze. Kazałem umyślnie położyć obydwu posłańców zdaleka od tamtych trzech Yuma, aby nie mogli się nawzajem porozumieć. Wódz Apaczów słyszał ich imiona. Jeden z posłańców nazywa się Czarny Sęp, a jeden z pośród tych trzech poprzednio schwytanych, Ciemna Chmura. Wybieram jego, ponieważ wydaje mi się najmniej sprytny, a zatem najodpowiedniejszy do naszych zamiarów. Otóż umyśliłem plan następujący: nie będziemy już ognia podsycać, a pozwolimy mu zgasnąć. Skoro okryją nas ciemności, zakradnie się Winnetou do Czarnego Sępa, poda się za Ciemną Chmurę i...
— Uff! — przerwał Apacz. — Teraz rozumiem mojego brata. Jestem Ciemna Chmura i udało mi się uwolnić z więzów?
— Tak jest.
— Wspaniały pomysł. Naturalnie mam zamiar rozwiązać moich czerwonych braci, żeby mogli także uciec. Podczas gdy będę usiłował uwolnić Czarnego Sępa, opowie mi, co postanowił Bystra Ryba!
— Tak jest; oczywiście tylko wtedy, gdy cię nie pozna.
— Pewien jestem, że mnie weźmie za Ciemną Chmurę, zwłaszcza, że będę musiał szeptać; wtedy głosy wszystkich ludzi brzmią jednakowo.
Wobec tego nie dokładaliśmy już szczap do ogniska; Winnetou i ja wyciągnęliśmy się na trawie i po kilku minutach wrzekomo ogarnął nas sen; Yuma Shetar objął pierwszą straż i usiadł, odwracając się plecami do Ciemnej Chmury. Skoro czuwał chłopiec, łatwiej w mniemaniu Indjanina mógł się uwolnić jeden z jeńców, niż gdybym ja, albo Winnetou pełnił służbę wartownika. Mimbrenjo zabrał się bardzo zręcznie do rzeczy. Jakgdyby zmorzony wysiłkami dnia, położył się również, oparł łokieć na ziemi, dłoń podłożył pod głowę i, po kilkakrotnych pozornych próbach odpędzenia snu, zamknął oczy.
Zanim jeszcze ogień wygasł do cna, rozwarłem nieco powieki i spostrzegłem, że czerwonoskórzy przenikliwie obserwowali naszego strażnika, rzucając sobie przytem wiele znaczące spojrzenia. Nie uszło również mojej uwagi, że policjanci szeptali z urzędnikiem i hacjenderem. Zrozumieli oddawna moje postępowanie względem tych ostatnich i zapewne dawali im teraz dobrą radę — jedyną, jaka w obecnych warunkach mogła ich uratować. — Tymczasem płomień malał coraz bardziej. Indjanie nie omieszkali skorzystać ze sposobności; wyciągali się i wili w swoich więzach, usiłując je rozerwać. Jeszcze przez chwilę żarzyło się kilka gałązek; potem wygasły ostatnie szczapy i nastała ciemność tak gęsta, że choć oko wykol.
Mogło się zdawać, że nasz plan był ryzykowny, nawet niebezpieczny. Yuma byli wprawdzie skrępowani, ale nie przywiązani do drzew; pod osłoną ciemności, mogli się oddalić, tocząc po ziemi, a następnie rozplątać sobie nawzajem więzy zębami. Tego jednak nie obawiałem się, bo ciemność nie miała trwać długo, a Winnetou, znajdując się przy Czarnym Sępie, musiałby natychmiast zauważyć wszelkie poruszenie wśród czerwonoskórych.
Apacz, trąciwszy mnie na znak, iż odchodzi, odpełznął tak zręcznie, że nawet ja nie słyszałem najmniejszego szmeru, jakkolwiek leżałem tuż obok niego. Odłożył wszystko, co miał przy sobie i, zachowując największą ostrożność, znalazł się po chwili obok Czarnego Sępa. Lekko go ręką dotknąwszy, szepnął:
— Cicho! Niech się Czarny Sęp nie przestraszy i nie zdradzi żadnym ruchem, ani okrzykiem!
Czerwonego zaskoczyły te niespodziewane słowa, upłynęła bowiem długa chwila, zanim zapytał szeptem:
— Kto tu?
— Ciemna Chmura.
Czy Yuma da się zwieść, czy nie? Winnetou oczekiwał wyniku z napięciem. Wtem jeniec szepnął:
— Poczułem rękę mojego brata. Czy wolna jest od więzów?
— Obie moje ręce są wolne. Ciemna Chmura nie był mocno związany i uwolnił się bez trudu.
— Niech więc Ciemna Chmura rozwiąże prędko i mnie! Te psy śpią. Napadniemy na nich i zabijemy!
Winnetou zaczął pozornie rozplątywać rzemienie więźnia, pytając:
— Czy nie byłoby lepiej zostawić ich przy życiu? Bystra Ryba cieszyłby się, gdyby ich ujrzał schwytanych żywcem.
— Ciemna Chmura nie myśli roztropnie. Ludzi takich, jak Old Shatterhand i Winnetou powinien zabić każdy, komu życie drogie. Inaczej wisiałoby nad nami ciągłe niebezpieczeństwo. Bystra Ryba nie mógł jechać natychmiast; przybędzie tutaj przed południem z pięcioma wojownikami, żeby zabrać białych niewolników. Ale dlaczego Ciemna Chmura mitręży? Przecież węzeł rozwiązać nietrudno!
— Węzeł jest rozwiązany, ale inny, — nie ten, o którym myśli Czarny Sęp.
Po tych słowach Winnetou cofnął się szybko i, powróciwszy do nas, położył się napowrót obok mnie, udając, że śpi. Mimbrenjo rozpalił ogień na nowo i czuwał nadal.
Przez szpary powiek obserwowaliśmy z wielkiem zadowoleniem, jakiemi zdziwionemi oczami spoglądał Czarny Sęp na Ciemną Chmurę. Widział przecież teraz, że towarzysz jego leży skrępowany. To musiało mu nasunąć podejrzenia; po chwili jednak oblicze jego rozjaśniło się napowrót; pewien był, że trafił w sedno zagadki: oto Mimbrenjo obudził się i poruszył, a Ciemna Chmura posłyszawszy to, wrócił czem prędzej na swoje miejsce, założył sobie więzy zpowrotem, żeby zmylić czujność strażnika. —
Po krótkim czasie usnąłem. Skoro wypadła moja kolej czuwania, zbudził mnie Winnetou. Pierwsze spojrzenie skierowałem na Czarnego Sępa. Udawał, że śpi, w rzeczywistości jednak czekał jeszcze na Ciemną Chmurę. Usiadłem tak, jak poprzednio Mimbrenjo, to znaczy plecami do Chmury. Sęp otwierał od czasu do czasu oczy i ciskał wściekłe spojrzenia na swego towarzysza, którego ospałość już oddawna nie mogła pomieścić mu się w głowie.
Skoro nastał dzień, zbudziłem Winnetou i Mimbrenja. Czarny Sęp nie mógł już dłużej ukryć wściekłości. Rysy miał wykrzywione, z oczu strzelały błyskawice gniewu. Winnetou, zauważywszy to, przystąpił do niego i rzekł z lekkim uśmiechem:
— Czarny Sęp mniema, że jest wielkim wojownikiem, a jednak nie umie ukryć swych myśli. Czytam w jego obliczu, że się gniewa na Ciemną Chmurę.
— Wódz Apaczów widzi rzeczy, które nie istnieją!
— Winnetou widzi fakty. Dlaczego Ciemna Chmura nie zabił strażnika? Trzej czuwali i wszyscy trzej siedzieli zwróceni plecami do Ciemnej Chmury. Ciemna Chmura mógł ich ztyłu zakłuć, lub ogłuszyć, a potem uwolnić swoich czterech towarzyszy.
— Nie rozumiem słów Winnetou!
— Czarny Sęp rozumie doskonale. Ciemna Chmura był przecież przy nim, żeby mu rozwiązać rzemienie, opuścił go jednak sromotnie i ułożył się zpowrotem na spoczynek. Długi, pokrzepiający sen jest lepszy, niż wolność!
Wtedy na ustach Indjanina wezbrała wściekłość:
— Ciemna Chmura nie jest wojownikiem, nie jest mężczyzną, tylko starą babą, która ucieka przed każdym robakiem, jaki stanie jej na drodze.
Zelżony słyszał te słowa. Wyprostowawszy się, o ile mu na to pozwalały więzy, zawołał:
— Co Czarny Sęp powiedział? Ja mam być starą babą? On sam jest znany w całym szczepie jako najtchórzliwsza stara baba. Gdyby był mężczyzną, nie pozwoliłby się schwytać!
— Przecież i ty jesteś w niewoli! — odparł Sęp. — Dlaczego więc dałeś się pojmać? I to za dnia, a nie po nocy! Co za tchórzostwo uwolnić się z więzów i założyć je sobie napowrót ze strachu przed strażnikiem!
Teraz nastąpiła gwałtowna wymiana słów między obydwoma czerwonoskórymi. Byliby się nawzajem zamordowali, gdyby nie krępowały ich więzy. Wreszcie Winnetou zakończył tę scenę, wyjaśniając Czarnemu Sępowi, jak się rzecz miała w istocie.
— Ty — ty to byłeś?! — zawołał Sęp z bezgranicznem zdziwieniem. — To niemożliwe! Przecież poznałem Ciemną Chmurę po głosie!
— Jesteś więc nietylko ślepy, ale napół głuchy, bo nie inny, tylko mój głos słyszałeś. Zdradziłeś mi wszystko, co chciałem wiedzieć.
— Czy słyszycie! — zawołał Ciemna Chmura. — On uważał wodza Apaczów za mnie i wydał mu nasze tajemnice. Hańba mu! Szczep powinien go wygnać!
— Zarówno ty, jak on, nie będziecie już należeli do szczepu Yuma, bo zanim stąd odjedziemy, poczęstujemy was kulami. Wtedy słońce zaświeci w wasze otwarte czaszki i przekona się, że nie było w nich nigdy rozumu!
Groźba tak przestraszyła Yuma, że umilkli natychmiast; ale zato otwarła usta komuś innemu; mianowicie przemówił juriskonsulto. Policjanci wyjaśnili bohaterowi sytuację; wiedział, że chcemy zastrzelić Indjan i odjechać, zostawiając jego i towarzyszy skrępowanych; posłyszawszy więc ostatnie słowa Winnetou, uznał, że zbliża się chwila krytyczna i odezwał do mnie minorem błagalnym:
— Sennor Shatterhand, czy czerwoni zostaną naprawdę rozstrzelani?
— Tak jest — odpowiedziałem. — W przeciągu kwadransa. Potem odjedziemy.
— Ale przedtem uwolnicie nas!
— Nie. Powiedziałem już panu, że ani nam to w głowie postało.
— Ale niech pan pomyśli, najszanowniejszy panie, że my przez to zginiemy!
— A pan jak czynił? Poza tem wypraszam sobie tego „najszanowniejszego“. Rezygnuję z tytułu, jaki dawaliście już poprzednio Yuma. Zdaje się, że uprzejmy bywa pan tylko wtedy, gdy włosy panu stają dęba.
— Nie, nie! Umiem być uprzejmy i będę uprzejmy. Jeśli sennor nas uwolni, nie usłyszy pan już ani jednego niemiłego słowa. Przyznaję, że byliśmy niewdzięczni, że bez pana zginęlibyśmy marnie; hacjendero doszedł także do tego przekonania. Nieprawdaż, don Timoteo?
— Tak jest, sennor Shatterhand — odpowiedział zapytany. — Przez tę noc wiele przemyślałem i teraz wiem, że gdybym pana usłuchał, nie spadłoby na mnie tak wielkie nieszczęście.
Prosił hacjendero i prosił urzędnik. Skruszyła ich noc, przepędzona w więzach, w postawie stojącej. Tego właśnie pragnąłem. Zapytałem więc tonem bardziej przyjacielskim, niż dotychczas:
— Cóż więc zrobicie, skoro was uwolnię? Powrócicie do Ures i zaskarżycie mnie?
— Nie, nie! — odparł hacjendero. — Przyjechałem tutaj, żeby schwytać Meltona i odebrać swoje mienie. Tego w Ures nie osiągnę. Jeśli pan będzie tak dobry i rozwiąże nas, pojedziemy z panem do Almaden alto, żeby tam ukarać oszustów.
— Tak jest, pojedziemy z panem — potwierdził juriskonsulto. — Pociągniemy tych łotrów do odpowiedzialności i dokonamy wielkich czynów, walcząc z Yuma.
— Jeśli tak, to wolałbym was zostawić, gdyż jestem przekonany, że bez was dostaniemy się prędzej i łatwiej do celu. Przecież wy będziecie ciągle tylko świeże głupstwa popełniać.
— Nie, nie! Przyrzekamy panu, że będziemy postępować mądrze, jak węże, i nie uczynimy nic, nie zapytawszy pana o pozwolenie.
— Jeśli macie silne postanowienie dotrzymać tego przyrzeczenia, to dam się uprosić, przedtem jednak musicie podpisać dokument tej treści, że nie macie najmniejszego powodu robić wyrzutów mnie i Winnetou i że jesteście zobowiązani do wdzięczności względem nas, jako ludzi, którzy wybawili was od śmierci.
— Zgadzamy się.
— Następnie musicie się zwrócić z prośbą do Winnetou. On ma narówni ze mną prawo postanowić, czy macie odzyskać wolność.
Jeńcy wykonali polecenie, Winnetou jednak nie odpowiedział im wprost, lecz zwrócił się do mnie:
— Blade twarze są jak pchły, które nie przynoszą nikomu pożytku, ale i szkodzić nie potrafią. Dokuczają tylko. Jeśli Old Shatterhand chce wlec ze sobą takie robactwo, to jego rzecz i jego wola. Wódz Apaczów nie ma nic przeciwko temu.
Na skutek tej odpowiedzi rozwiązałem im rzemienie. Teraz okazało się, że czuli naprawdę trwogę, gdyż chwycili mnie za ręce i zaczęli dziękować. Szczęściem przeszkodził im w tem ktoś, kogo się tu najmniej spodziewałem. Mianowicie, dokładnie w tem samem miejscu, w którem doszliśmy wczoraj do stawu, rozwarły się zarośla i ukazał się — młodszy Mimbrenjo, którego posłałem do Indjan, pilnujących trzód hacjendera, z rozkazem przyprowadzenia mi trzydziestu wojowników. Ponieważ wrócił tak prędko, więc musiało wydarzyć się tam coś niedobrego. Przybyły podał rękę swojemu bratu, a potem zwrócił się do nas ze słowami:
— Moi wielcy bracia zostawili tak wyraźny trop, że mogłem iść za nimi szybko i bez trudu. Niestety, nie wszystko stało się tak, jak sobie Old Shatterhand życzył. Nasi wojownicy, prowadzący trzody, zostali napadnięci przez Yuma.
— Co?! A więc w tej okolicy grasują całe bandy tych czerwonoskórych. Naprzód był Vete-ya ze swoją gromadą, potem owych trzystu w Almaden, a teraz trzecia trupa, która napadła na trzody. To dziwne!
— Old Shatterhand zdziwi się jeszcze bardziej, skoro powiem, że na czele tego oddziału stał Vete-ya.
— Vete-ya? — zapytałem prawie z przestrachem. — Ten przecież jęczy w niewoli u twego ojca, który ma go razem z innymi jeńcami zawieść do pastwisk Mimbrenjów!
— Zapewne udało mu się zbiec. Teraz napadł na trzody.
— Sądzę, że wasi wojownicy stawiali opór?
— Tylko krótki czas. Vete-ya miał ze sobą kilkuset wojowników. Kilku Mimbrenjów zostało zabitych, a wielu trafionych; widząc, że opór nie zda się na nic, uciekli. Kierunek obrali ku hacjendzie, ponieważ wiedzieli, że w tej okolicy znajdą Old Shatterhanda i Winnetou. Dlatego przybyli tam znacznie prędzej, niż mój biały brat się spodziewał; spotkałem ich już przy lesie Wielkiego Dębu Życia. Obecnie czekają u stóp tego wzniesienia, a ja poszedłem naprzód na zwiady, ponieważ domyśliłem się, że w tym lesie czuwa pierwszy posterunek naszych nieprzyjaciół.
— Niewiadomo wam zatem, w jaki sposób uwolnił się Vete-ya?
— Nie.
— Wobec tego powinniście byli posłać kilku ludzi, żeby się dowiedzieli, czy ojcu twemu i wojownikom nie grozi przypadkiem niebezpieczeństwo i czy nie potrzebują pomocy.
— Tak właśnie postąpiliśmy. Dwaj pojechali odszukać mego ojca, a dwóch innych posłałem do naszych pastwisk z wezwaniem, żeby natychmiast dwustu Mimbrenjów wyruszyło za nami do Almaden alto. Czy powinniśmy byli uczynić coś ponadto?
— Nie. Ze względu na okoliczności i na pośpiech konieczny, uczyniliście dosyć. Sprowadź swoich wojowników. Przychodzicie, jak na zawołanie, chociaż zasmuca nas powód tej szybkości.
Mimbrenjo odszedł. Żaden z naszych jeńców nie słyszał ani słowa z tej rozmowy, gdyż byliśmy ostrożni i stali w odpowiedniem od nich oddaleniu. Teraz, skoro zostaliśmy sami, odezwał się Winnetou zcicha, surowo:
— Czy mój brat Shatterhand mógł się tego spodziewać? Jak mógł Nalgu Mokaszi do tego dopuścić!
— Rzeczywiście! Jak strasznie rozgniewał się na myśl, że ja chcę uwolnić Vete-ya! A teraz oto pozwolił mu uciec, mając do dyspozycji przeszło stu wojowników.
— Może nietylko on uszedł.
— Tak; jest nawet prawdopodobne, że wszyscy jeńcy zdołali się uwolnić. Zapewne większa liczba Yuma napadła na Mimbrenjów i jeńcy zbiegli w czasie walki.
— Nalgu Mokaszi powinien był raczej zabić Vete-ya, niż pozwolić na ucieczkę! Zapewne niezadługo zobaczymy tego niebezpiecznego przeciwnika. Wódz Yuma może się domyśleć, dokąd pojechaliśmy, i albo uda się za nami, żeby nas doścignąć, albo obierze najkrótszą drogę wprost do Almaden alto, żeby przyprowadzić posiłki obozującym tam Yuma. Ponieważ jest nas mało, więc starajmy się go uprzedzić. Każdy z nas musi starczyć za dziesięciu, a co się nie da zdobyć przemocą, tego musi dokonać podstęp.
W tej chwili nadeszli Mimbrenjowie. Było ich czterdziestu. Kilku rannych. Pozdrowili nas w milczeniu i na żądanie nasze opowiedzieli przebieg walki. Stracili sześciu ludzi; widząc przewagę nieprzyjaciół, powiedzieli sobie, że przyniosą mi więcej korzyści, gdy przybędą w znacznej liczbie, niż gdyby miały dotrzeć do mnie tylko niedobitki. Wobec tego uciekli i skierowali się ku hacjendzie. Tam spotkali syna Nalgu Mokaszi.
Chociaż czas naglił, musieliśmy jeszcze zaczekać na przybycie Bystrej Ryby i jego pięciu ludzi. Należało ich schwytać. Aby wczas powiadomić się, że nadjeżdżają, posłałem Yuma Shetara na czaty, na skraj lasu, skąd można było objąć wzrokiem dużą przestrzeń prerji. Nie czekaliśmy długo; już około dziewiątej przed południem przybiegł nasz młody towarzysz z doniesieniem, że spostrzegł sześciu jeźdźców. Liczba zgadzała się; wobec tego wziąłem piętnastu Mimbrenjów, aby przygotować zasadzkę. Mieliśmy przewagę tak znaczną, że o oporze nie było mowy. Przestrach, wywołany niespodziewanym napadem, miał dokonać reszty. Yuma zostali ściągnięci z koni i rozbrojeni, zanim się zorjentowali w położeniu. Skrępowanych zaprowadziliśmy nad staw, gdzie nasi poprzedni jeńcy podnieśli wycie wściekłości i rozpaczy na ich widok.
Bystra Ryba znał Winnetou, to też na widok Apacza zawołał, przerażony:
— Uff! Wódz Apaczów! Przecież powiedziano mi, że znajduje się w hacjendzie del Arroyo!
Winnetou odpowiedział z ironiczną uprzejmością:
— Czy Bystra Ryba sądzi, że wódz Apaczów został rolnikiem, lub hodowcą bydła, że zamieszkał na zawsze w hacjendzie? Słyszałem, iż zostałeś zawiadomiony o mojej obecności i że chcesz mnie widzieć; ponieważ jednak jesteś tak sławnym wojownikiem, więc uważałem za swój obowiązek oszczędzić ci dalekiej drogi i dlatego wyjechałem na twoje spotkanie. Przy tej sposobności możesz poznać mego brata Old Shatterhanda, który tu stoi obok mnie.
— To — jest — Old — Shat—ter—hand?! On jest przecież w niewoli u Vete-ya, naszego najwyższego wodza!
— Jak widzisz, jestem wolny — odpowiedziałem. — Vete-ya zasługuje na swoje imię w zupełności: gęba jego wielka i mowa brzmi dumnie, ale Old Shatterhanda nie potrafił zatrzymać ani on, ani jego wojownicy. Uciekłem, a potem wzięłem go do niewoli.
Oczywiście, nie uważałem za stosowne mówić mu że Vete-ya zdołał się uwolnić. W odpowiedzi na moje słowa, jeniec zapytał:
— Nasz wódz w niewoli? Gdzie się znajduje?
— W rękach Nalgu Mokaszi, waszego śmiertelnego wroga, który poprowadzi jego i wszystkich wojowników Yuma, przez nas schwytanych, do pastwisk Mimbrenjów, gdzie umrą przy palu męczarni. My tymczasem pojechaliśmy w góry, żeby poznać Bystrą Rybę. Chciałem udać się do niego do Fuente, ponieważ jednak był tak uprzejmy i przyszedł do nas, więc możemy już tutaj złożyć mu ukłony powitalne, a wkońcu odprowadzimy go z należnymi honorami napowrót do Fuente de la Roca.
Ta odpowiedź zamknęła czerwonym usta. Nareszcie mogliśmy wyruszyć do Źródła skalnego.
Mieliśmy ciężkie zadania przed sobą. Skąpemi siłami musieliśmy znieść jeszcze trzy posterunki po pięciu ludzi, oraz czternastu Yuma, pozostałych przy Fuente. Następnie czekało nas spotkanie z Meltonem, Wellerami i trzystu czerwonymi w Almaden alto. Choć tedy sytuacja bardzo była trudna, zdecydowałem się spróbować szczęścia, gdyż z uwolnieniem robotników nie można było zwlekać. Rzecz naturalna, nie myślałem o walce otwartej, lecz zamierzałem zdać się na podstęp. Krzepiłem się przytem słabą nadzieją, że wezwani Mimbrenjowie przybędą jeszcze na czas.
Drogę mieliśmy wygodną; jechaliśmy całemi godzinami przez wąwozy, gęsto poprzerzynane wątłemi strumykami.
Wkrótce zapadł zmrok. Wierzchołki gór błyszczały jeszcze jakiś czas w czerwonej zorzy wieczornej; potem nastąpiła zupełna ciemność. Winnetou, jako przewodnik; jechał na czele oddziału. Znał położenie Źródła skalnego i pewien był, że, pomimo ciemności, nie zbłądzi. Mniej więcej po trzech godzinach jazdy zatrzymał się nad potokiem, który wypływał z bocznej doliny, dość szerokiej i wygodnej do przebycia. Zwracając się do mnie, rzekł:
— Ta dolina kieruje się na północ, jak mój brat widzi. Jednakże niedaleko stąd prowadzi boczny wąwóz na prawo, zatem na wschód, u wylotu zaś jego tryska źródło, dające początek strumieniowi, który tutaj widzimy. Źródło tryska ze skały i dlatego nazywa się Fuente de la Roca. — Nieprzyjaciele będą już zapewne wszyscy razem: trudno przypuścić, żeby się jeszcze wałęsali w tej ciemności. Musimy zostawić tutaj jeńców, gdyż mogliby nas zdradzić wołaniem. Pójdę na zwiady; do źródła mam kwadrans drogi, a więc za godzinę mogę być zpowrotem.
Apacz odszedł; ja zaś kazałem zdjąć jeńców z koni i ułożyć na ziemi, aby łatwiej było ich pilnować. Skoro usiadłem, żeby spocząć, podszedł do mnie juriskonsulto i rzekł:
— Zauważyłem, że Winnetou zniknął. Dokąd się udał, sennor?
— Do Fuente.
— Czego tam chce?
— Chce się zakraść do Yuma, żeby wiedzieć, w jaki sposób mamy ich schwytać.
— To przecież zbyteczne! Gdybyśmy odrazu tam pojechali, zaskoczylibyśmy ich na pewno; a teraz obawiam się, że go nieprzyjaciele zauważą i umkną.
— Płonne obawy. Jak północ nie może zobaczyć południa, tak oni nie potrafią spostrzec Winnetou.
— Kto właściwie postanowił, że Apacz ma iść na zwiady?
— Oczywiście, my obaj.
— Ja nie uważam tego za tak oczywiste, sennor! On jest Indjaninem i nie ma żadnego znaczenia; pan coprawda biały, ale obcy w tym kraju. Ja natomiast jestem przedstawicielem tutejszej władzy i muszę wymagać, że by w sprawie schwytania tych czerwonych przestępców nie przedsiębrano nic bez mojej wiedzy i pozwolenia. Powinien pan był zapytać się mnie naprzód!
— Tak sennor sądzi? Wobec tego nie zgadzamy się ze sobą, gdyż ja zwykłem czynić, nie pytając wiele.
— Więc proszę odstąpić od swego zwyczaju! Niech pan pamięta stale o mojej godności, oraz o tem, że każde rozporządzenie musi wyjść ode mnie, nie od pana, a to ze względu na mój urząd. Musi sennor zapytać mnie zawsze o radę i, oczywiście, o pozwolenie!
— Hm! Oryginalne zapatrywanie, sennor. Pański urząd nie obchodzi mnie zupełnie, pomimo że pan nosi uniform. Co się tyczy pańskiej godności, to nie zauważyliśmy z niej ani śladu, gdy był pan, jako jeniec, przywiązany do drzewa i napół stracony dla świata. Raczej panu potrzeba naszej pomocy, niż nam pańskich rozkazów. Najmądrzej postąpi sennor, milcząc. Oto moja odpowiedź!
— Mnie ona nie wystarcza, sennor! Jeśli wyobraża pan sobie, że jest naszym komendantem, to...
— Milcz pan! — przerwałem surowo. — Rzeczywiście wyobrażam sobie, że ja i Winnetou jesteśmy waszymi komendantami. Skoro to panu nie w smak, może sennor powrócić tam, skąd przyszedł. Jeśli nie uspokoisz się sennor w tej chwili, każę pana związać. Wtedy, skoro odjedziemy, będzie pan mógł wydawać rozkazy, jakie się panu żywnie podobają!
Poskutkowało. Skarcony powrócił do hacjendera i usiadł przy nim, mrucząc coś pod nosem. Na tę przyjemność mogłem mu pozwolić. —
Winnetou wrócił już po trzech kwadransach. Oznajmił mi, że Yuma czują się bardzo bezpiecznie, gdyż broń złożyli w jedno miejsce i wcale nie rozstawili straży. Coprawda, konie pasą się nad strumieniem, nie zwietrzą nas jednak, jeśli pójdziemy drugim brzegiem, bo najlżejszy wietrzyk nie przenika do doliny.
Wybraliśmy dwudziestu pięciu Mimbrenjów; reszta pozostała przy jeńcach. Wyruszyliśmy gęsiego, długim łańcuchem, z Winnetou na czele. Z powodu gęstych ciemności, szliśmy bardzo blisko siebie, żeby się nie stracić z oczu. W bocznej dolinie postępowaliśmy jeszcze ostrożniej; każdy położył prawą rękę na ramieniu swego poprzednika, lewą zaś osłaniał się przed drzewami, napotykanemi od czasu do czasu. Niebawem ujrzeliśmy przed sobą blask ognia, a z drugiej strony strumienia dobiegło nas stąpanie pasących się koni.
Podszedłszy bliżej, przekonałem się, że trudno o lepsze miejsce do napadu. Skała tworzyła małą jaskinię, w której wnętrzu tryskało źródło. Indjanie obozowali właśnie w tej grocie; przed wejściem, przy ognisku, trzej Yuma przyrządzali wieczerzę. Broń naszych przeciwników leżała na jednem miejscu, blisko wstępu do jaskini.
W porozumieniu z Winnetou rozkazałem utworzyć półkole przed grotą; następnie skoczyliśmy, Apacz i ja, ku ognisku: trzy uderzenia kolbą i trzej czerwoni leżeli na ziemi. Równocześnie nasi wojownicy obsadzili wejście i skierowali na Yuma lufy strzelb. Ci zerwali się przerażeni, wnet jednak poznali, że opór byłby szaleństwem. Po krótkich pertraktacjach Yuma się poddali; jeńców związaliśmy ich własnymi rzemieniami, a następnie Winnetou wrócił, żeby przyprowadzić resztę Mimbrenjów. Postanowiliśmy bowiem przenocować tutaj. Spaliśmy wyśmienicie, oczywista z wyjątkiem rozstawionych straży; skoro świt, wyruszyliśmy w dalszą drogę.
Muszę nadmienić, że w grocie znaleźliśmy obfity zapas żywności, narzędzia i przedmioty, potrzebne Indjanom do dłuższego pobytu. Mogliśmy również domyślić się, w jakim właściwie celu został rozstawiony ów łańcuch posterunków. Na tej linji zamierzano transportować do Ures produkty kopalni w Almaden oraz sprowadzać narzędzia i przybory górnicze; posterunki miały więc starać się o bezpieczeństwo drogi. — Jak widać, o przyszłość dbano bardziej, niźli o chwilę obecną. —
Z Fuente skierowaliśmy się dalej na wschód, wgórę doliny. Ponieważ żaden z nas nie był jeszcze w Almaden, więc należało wypytać Playera o drogę i wszystkie szczegóły, odnoszące się do kopalni. Wprawdzie mogłem zasięgnąć wskazówek od hacjendera, ale nie chciałem zdradzić się przed nim nawet z odrobiną niepewności, bo zarówno on, jak juriskonsulto, gotowiby okazać swoją dawną a tak nieznośną butę. Starałem się obejść bez ich usług. Zresztą, byłem przekonany, że zeznania Playera, który dotarł przecież do Almaden, jako szpieg, dla mnie będą posiadały większą cenę, niż opisy hacjendera. Wkrótce miałem się upewnić, że miarkowałem słusznie.
Ażeby jeńcowi rozwiązać język, musiałem wpoić weń przeświadczenie, że znaczną mamy przewagę nad Meltonem, nad Yuma, czyli poprostu napędzić mu strachu. Pouczyłem zatem Yuma Shetara, który stale przy nim jechał, jaką postawę ma zachować i przyłączyłem się po chwili do niego, pozornie bez żadnego zamiaru. Młody Indjanin, lubo rozmawiał w pospolitym tutaj mieszanym djalekcie, używał przecież mniej wyrazów indjańskich, niż inni, więc Player mógł zupełnie dobrze zrozumieć naszą wymianę zdań. Po kilku minutach milczenia zapytał mnie Yuma Shetar:
— Czy mój sławny biały brat pozwoli mi mówić do siebie, chociaż jestem jeszcze tak młodym wojownikiem?
— Niech mój czerwony brat powie śmiało, co ma ochotę powiedzieć, — odparłem.
— Moi bracia, wojownicy Mimbrenjów, wyruszyli w liczbie wielu setek, prowadzeni przez swoich najwaleczniejszych wodzów, żeby połączyć się z nami w Almaden. Czy Old Shatterhand sądzi, że będą już na miejscu, gdy tam przybędziemy?
— Nie — odrzekłem. — Nie zastaniemy ich jeszcze.
— Ale przecież oni wyruszyli równocześnie z nami, a mają do przebycia krótszą drogę, niż my.
— Yuma Shetar powinien zrozumieć, że wojownicy Mimbrenjów nie mogą nic przedsięwziąć przed naszem przybyciem. Gdyby się bowiem pokazali Yuma, zawrzałaby natychmiast walka, która może się odbyć tylko pod przewodnictwem Winnetou i mojem. Inaczej mogłoby wszystko pójść na marne.
— Na marne? Setki Mimbrenjów zwyciężą przecież z łatwością trzystu Yuma. Czy może Old Shatterhand wątpi o tem?
— Nie; wątpić mógłby tylko szaleniec. Po pierwsze — twoi bracia liczebnie dwakroć przewyższają nieprzyjaciół, a po drugie — posiadają wszyscy broń palną, czego nie mogę powiedzieć o Yuma. Nawet cudem nie unikną klęski.
— Wobec tego sądzę, że nasi wojownicy powinni mieć pozwolenie natychmiastowego rozpoczęcia walki, nawet, gdybyśmy nie przyjechali na czas.
— Mój młody brat powinien pamiętać o tem, że celem naszym jest schwytanie Meltona i Wellerów; dokonamy tego na pewno, jeśli Mimbrenjowie postąpią według umowy. Gdyby natomiast napadli wcześniej na Yuma, prawdopodobnie umknęliby wszyscy trzej.
— Mimbrenjowie przeszkodziliby im w ucieczce.
— Tak należałoby przypuszczać, a jednak to kwestja bardzo wątpliwa. Ci trzej biali nie wezmą wcale udziału w walce, będą się jej przyglądać zdaleka. Widząc, że zwycięstwo przechyla się na stronę Mimbrenjów, odjadą potajemnie, a my nie będziemy mogli temu zapobiec.
— Czy nie może się zdarzyć to samo, gdy Old Shatterhand i Winnetou będą obecni?
— Nie, bo schwytamy ich jeszcze przed rozpoczęciem bitwy. Oni nie wiedzą nic o naszej wyprawie, to też nie będą się ukrywać i wpadną nam sami w ręce, nie przeczuwając złego. Dlatego poleciłem twoim braciom, żeby się trzymali zdaleka od Almaden i nie zdradzili swojej obecności, dopóki nie połączymy się z nimi. Skoro to nastąpi, zabierzemy się natychmiast do oczyszczenia tego łotrowskiego gniazda.
Na tem skończyła się nasza rozmowa; teraz chodziło jedynie o to, czy wywarła na Playerze oczekiwane wrażenie. Jeniec patrzył ponuro przed siebie i zdawał się pogrążać w myślach; rzecz prosta, nie wdałem się z nim w rozmowę pierwszy. Przemówić powinien był Player. — I rzeczywiście, już po kilkunastu minutach, zwrócił się do mnie z zapytaniem:
— Master, zechcijcie mi powiedzieć, czy Yuma Shetar umie po angielsku?
— Może kilka słów, nie więcej, — odrzekłem.
— Pozwólcie mi więc powiedzieć, że zrozumiałem wszystko, o czem rozmawialiście z nim przed chwilą. Z jakiego właściwie powodu zachowujecie się względem nas tak wrogo?
— Pytacie jeszcze o to? Master Player, nie bierzcie mi tego za złe, jeżeli nazwę wasze pytanie głupiem.
— Czy wyrządziłem wam jaką krzywdę?
— Nie; ale z waszymi kamratami mam tęgo na pieńku. Spłacę im dług natychmiast, w postaci kilku kul.
— A ja? Co zamierzacie ze mną zrobić?
— Tego nie mogę już teraz wiedzieć. Muszę się naprzód przekonać, czy przyłożyliście rękę do krzywdy moich rodaków.
— A gdyby się tak okazało?
— Nagrodzimy was pewnym i dobrze wymierzonym strzałem.
— Do stu piorunów! Któż to ustanowił was sędzią nade mną?
— Ja sam. Zresztą nie mam nawet potrzeby mieszać się w tę sprawę. Zawiniliście względem wychodźców; im więc wydam was i jestem przekonany, że nie będą robić z wami ceremonij. A może spodziewacie się łaski u nich?
— Jeślibym się dostał w ich ręce, byłbym oczywiście zgubiony. Kto was jednak zmusza do wydawania mnie wychodźcom?
— Nikt; to moja własna decyzja, moja wolna wola. Mogę was wydać w ich ręce, albo wrócić wam wolność, wedle chęci i upodobania.
— Wobec tego prosiłbym was o to drugie!
— Uwolnić was? Was? Co wam strzeliło do głowy?!
Przy tych słowach wykonałem energiczny ruch ręką, który miał mu powiedzieć, że ani mi to w głowie nie postało. Jeniec zagryzł wargi i milczał przez chwilę z widocznym niepokojem; następnie zaczął:
— Master, słyszałem o was wiele, a we wszystkiem, co o was opowiadano, przebijała się zawsze i wszędzie humanitarność, z jaką postępujecie nawet względem zawziętego wroga. Dlaczego więc nie chcecie względem mnie stosować tych pięknych zasad?
— Pah! Zdaje się, że macie fałszywe pojęcie o humanitarności. Ludzkim jest ten, kto traktuje swego bliźniego jako człowieka, a ja tak właśnie czynię. To znaczy: względem dobrego człowieka jestem dobry, a względem złego — zły.
— Więc uważacie mnie za człowieka złego?
— Tak!
— Mylicie się, master. Nie jestem zły; przyznaję jednak chętnie, że postępowałem lekkomyślnie. Chciałem się prędko zbogacić i dlatego przyłączyłem się do przedsięwzięcia Meltona. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że wasi rodacy mają pracować całe życie pod ziemią. Możecie w to wierzyć, master! Czy nie jest to więc okoliczność łagodząca?
Udając, że ufam w szczerość jego słów, odpowiedziałem:
— Hm! To rzeczywiście lekkomyślność brać udział w przedsięwzięciu, nie wiedząc dokładnie, jakiemi środkami ma być wykonane. Trudno mi przypisać wam taką nieostrożność.
— A jednak tak było, master. Przysięgam, wiedziałem tylko tyle, iż emigranci mają pracować w kopalni; nie przeczuwałem nawet, żeby miano ich tam zamknąć na całe życie.
— Ale skoro dowiedzieliście się o tem, przystaliście na wszystko?
— Nie. Opierałem się temu, jak tylko mogłem, ale, niestety, nie wskórałem nic. Postanowiłem sobie złagodzić później ich los, o ile to tylko będzie w mojej mocy.
— Tak! Hm! Wobec tego nie jesteście człowiekiem tak niegodnym, za jakiego was uważałem. Czy zdajecie sobie sprawę, co to znaczy, zostać zamkniętym w kopalni na całe życie?
— Naturalnie; potrafię to sobie wyobrazić.
— A do tego w kopalni rtęci! Ta straszna trucizna rujnuje organizm człowieka. Jak wyglądaliby moi biedni rodacy po kilku latach, o ile utrzymaliby się jeszcze przy życiu! A jakaby ich śmierć czekała!
— Nie zwaiajcie winy na mnie, master! Ten szatański plan powstał w mózgu Meltona.
— Całkiem słusznie: to pomysł rzeczywiście szatański. Ale wykonawcy jego poniosą karę, odpowiednią do ich zbrodni. Wydam łotrów Mimbrenjom, a ci przeznaczą ich na pal męczarni. Łotry będą umierać całemi dniami. Możecie być tego pewni!
— Zasłużyli na to; ja jednak wyrzekam się ich; nie chcę mieć z nimi nic więcej wspólnego.
— Teraz za późno. Tego, co uczyniliście, nie można już cofnąć.
— Można, master, można, jeśli tylko wy zechcecie. Przejdę na waszą stronę; zostanę waszym sprzymierzeńcem!
— Dziękuję za taki sojusz!
— Rzeczywiście? Czy jesteście pewni, że nie mogę wam przynieść pożytku?
— Jestem ciekaw, jaki. Zbyteczne mi wszelka pomoc. Mój plan jest prosty i łatwy do wykonania. Wszystkich Yuma wystrzelamy, białych łotrów schwytamy żywcem, a potem urządzimy naszym Mimbrenjom widowisko z palami męczarni. Ponieważ, jak przyznajecie, słyszeliście o mnie cośniecoś, więc uwierzycie chyba, że dokonam swego bez waszej pomocy.
— Naturalnie; przyznaję, że zdołacie beze mnie dopiąć celu; a jednak natraficie na trudności, których z moją pomocą łatwo uniknąć.
— O jakich trudnościach mówicie?
— Czy znacie drogę do Almaden?
— Mogę jej nie znać. Przecież hacjendero jest z nami.
— Czy wiecie, gdzie znajdują się owe trzy posterunki Yuma, które macie jeszcze znieść?
— Znajdziemy je.
— Wiem, że skut tej miary, co wy, znajdzie je, ale po długiem szukaniu. Na tem stracicie dużo cennego czasu. Musicie także wziąć pod uwagę, że nie powinien żaden z nieprzyjaciół umknąć, aby do Almaden nie dotarła wieść o waszej wyprawie. Wątpię bardzo, czy wówczas poszłoby tak gładko. Następnie, chcecie jeszcze przed bitwą wziąć do niewoli Meltona i Wellerów. Zdaje się, że uważacie to za bagatelkę?
— Oczywiście. Wystarczy przypomnieć wam wypadki ostatnich dni, a przyznacie, że wprowadzimy zamiary w życie, bez wielkiego trudu i niebezpieczeństwa.
— To prawda; jesteście mistrzem w tych sprawach, a zwłaszcza w podchodzenie nieprzyjaciela; przekonałem się o tem na własnej skórze. Ale ponieważ nie wiecie, gdzie ci trzej ludzie mieszkają, gdzie mają ukrycie, więc niemało trudu poniesiecie, aby ich schwytać.
— Mieszkanie znajdziemy.
— Może; ale w każdym razie nie natychmiast, a tymczasem ci, których schwytać zamierzacie, mogą dowiedzieć się o waszej obecności.
— Mówicie zagadkami, master Player. Mieszkanie to przecież nie ukrycie. Jakże to się zgadza?
— Mówię prawdę. Mają oni mieszkanie wygodne, oczywiście w tutejszem pojęciu wygody, a jednak tak ukryte, że nawet wasz osławiony zmysł wywiadowczy zawiedzie.
— Wówczas poszukamy śladów, które nam posłużą za wskazówkę.
— Śladów nie znajdziecie żadnych, gdyż okolica jest skalista na olbrzymiej przestrzeni wokoło.
— Więc położymy się na czaty. Melton musi przecież od czasu do czasu opuszczać mieszkanie, a wtedy go zobaczymy.
— Naturalnie, że wychodzi z ukrycia, ale tylko w nocy, ponieważ jest przezorny. Wiadomość o obecności Winnetou w hacjendzie, udzielona przeze mnie pierwszemu posterunkowi, dotarła już na pewno do Almaden. Wprawdzie Melton nie ma powodu przypuszczać, że Winnetou o naszem przedsięwzięciu wie coś ponad to, co wygadałem przed wami; wszelako tych kilku zdań wystarczyło, żeby Apacz nabrał podejrzenia i zachęty do dalszych badań. A chociaż nie przeczuwałem, że jesteście Old Shatterhandem, gdy rozmawiałem z wami pod murami hacjendy, to przecież musieliśmy przypuszczać, że Winnetou zechce was wyswobodzić z niewoli Yuma. Jeśliby mu się powiodło, — z pewnością wyruszycie natychmiast do Almaden. Dlatego zarówno Melton, jak i Wellerowie, będą przestrzegać wszelkich środków ostrożności. Wychodzą z mieszkania tylko nocą, a droga do kopalni jest tego rodzaju, że obojętne, o jakiej porze tam się udają.
— Tak. Więc znacie ich mieszkanie?
— Znam.
— Czy sądzicie, że nie potrafię was zmusić do wyznania? Postawię wam do wyboru: informacje, albo śmierć
— To wam nie przyniesie korzyści. Jeśli macie zamiar poczynać sobie ze mną, jak z Meltonem, to i tak mnie śmierć nie ominie. Na informacje zdecyduję się tylko wtedy, gdy będę mógł spodziewać się ułaskawienia.
Byłem przekonany, że postawa Playera nie jest tak kamienna i że wystarczy nacisnąć mocniej jego ręce w przegubach, aby mu wydrzeć tajemnicę; ale po pierwsze czułem wstręt do wielokrotnych represyj, a po drugie, chciałem dowiedzieć się nietylko o siedzibie naszych nieprzyjaciół. Dlatego postanowiłem okazać mu względy i odpowiedziałem:
— Przypuśćmy, że darujemy wam życie; na czyje sumienie spadnie więc odpowiedzialność za przestępstwa, jakie popełnicie później? Tylko na nasze. Gdy natomiast zginiecie, za waszą sprawą nikt już nie poniesie krzywdy.
— Bądźcie przekonani, że pogrzebię starego Adama, jeśli mnie zostawicie przy życiu. Nigdy nie byłem człowiekiem złym, jeno lekkomyślnym; wdzięczność dla was zachowałbym do grobu, gdybyście chcieli okazać mi łaskę, zamiast wymierzać sprawiedliwość. Spróbujcie przynajmniej!
— Hm! Próba nie jest czynem ostatecznym, którego cofać niepodobna; mogę więc przystać na waszą propozycję.
— Przystańcie, przystańcie, master! Daję wam słowo, że nie pożałujecie tego.
— Powiedzcie mi zatem, jak sobie wyobrażacie tę próbę?
— Przedewszystkiem rozwiążecie mnie, a potem pokażę wam...
— Stać! — przerwałem. — O rozwiązaniu nie może być nawet mowy. Narazie pozostajecie jeńcem.
— Ale jak mogę być wam pomocnym, skoro nie mam swobody ruchów?!
— Jedynym waszym ruchem koniecznym jest obecnie jazda, a do tego więzy nie przeszkadzają. Narazie możecie nam oddać jedynie tę przysługę, że co najwyżej wskażecie drogę do Almaden.
— Wskażę wam — zamruczał markotnie, dotknięty moją odmową.
— Ale prawdziwą drogę! — dodałem z naciskiem. — Nie uszłoby naszej uwagi, gdybyście chcieli skrewić. — Kiedy dotrzemy do najbliższego posterunku?
— Jeszcze przed wieczorem.
— W jakiej okolicy obozuje?
— Na skraju lasu. Przedtem musimy jechać przez otwartą równinę.
— Więc Indjanie mogą nas zobaczyć?
— Tak jest. Jeśli chcecie ich zaskoczyć, równinę musicie ominąć.
— To będzie zależało od jej rozciągłości. Zwrócicie mi uwagę, skoro się do niej zbliżymy. — Powiedzcie teraz, dlaczego zostaliście w hacjendzie i nie pojechaliście z Meltonem do Almaden?
— Polecono mi oczekiwać transportu retort, który nadejdzie z Ures.
— Owe retorty miano potem przewieźć do Almaden wzdłuż łańcucha posterunków?
— Tak.
— Ponieważ potrzebujecie retort, więc przypuszczam, że rtęć w Almaden znajduje się w postaci siarczku rtęci, czyli cynobru?
— Tak jest; miejscami spotyka się także rtęć czystą.
— Zatem chcielibyście rozkładać cynober w retortach na siarkę i rtęć. Ten proces chemiczny wymaga pewnych dodatków. Ponieważ syderytu[6] tutaj niema, więc przypuszczam, że zamierzaliście użyć wapienia[7]?
— Tak jest.
— Więc w okolicy Almaden są pokłady wapienia?
— Poddostatkiem. Skały i góry przeważnie wapienne. Można tam również znaleźć wiele jaskiń.
Wyraz „jaskinia“ zrodził we mnie pewną myśl. Wielką sprawiałoby trudność pilnowanie jeńców przez dłuższy czas na wolnej przestrzeni. Zawadą byliby nam w przedsięwzięciu. Jeśli natomiast umieścić ich w jakiejś jaskini, niewielu strażników wystarczy do czuwania nad nimi. Dlatego zapytałem:
— Czy znacie jaką jaskinię wpobliżu kopalni?
— Owszem, znam.
— Czy obszerna?
— Może pomieścić stu ludzi.
— Ile ma wejść?
— Tylko jedno. Ciągnie się bardzo głęboko pod skałę, ale nie można dotrzeć do jej końca, gdyż nagle w pewnem miejscu grunt urywa się na takiej przestrzeni, że nawet nie dojrzeć drugiego brzegu przepaści. Gdy rzuciłem kamień, nie usłyszałem uderzenia o dno. Po prawej stronie małą boczną grotę wypełnia woda, doskonała do picia i bardzo zimna.
— Naturalnie, wasi przyjaciele znają tę jaskinię?
— Przeciwnie! Nie powiedziałem im o tem ani słowa, ponieważ...
Player umilkł nagle. Wygadał bowiem nieco więcej, niż zamierzał.
— Mówcie dalej! Ponieważ...
— Ponieważ miałem ku temu powody. Szukałem takiego właśnie miejsca wyłącznie dla siebie.
— W jakim celu?
Jeniec zwlekał z odpowiedzią. Ponieważ się namyślał, więc przeczuwałem, że chce zataić prawdę i szuka wykrętu. Po krótkiej chwili rzekł:
— Niech mój cel poświadczy, iż rzeczywiście nie jestem złym człowiekiem. Myślałem właśnie o robotnikach. Na wypadek, gdybym zdołał uwolnić potajemnie jednego, lub kilku z nich, musiałem przygotować pewne i bezpieczne schronienie; do tego celu nadawała się wyśmienicie jaskinia. Dlatego nie wspomniałem o niej nikomu.
— To rzeczywiście przynosi chlubę waszemu dobremu sercu. Kiedy odkryliście tę jaskinię?
— Jeszcze przed rokiem, gdy byłem tutaj po raz pierwszy.
— Byliście posłani przez Meltona i po powrocie złożyliście mu naturalnie sprawozdanie z waszej podróży?
— Tak jest.
— W owym czasie nie wiedzieliście jeszcze nic o robotnikach z Europy?
— Nie.
— A tymczasem twierdzicie, że właśnie z ich powodu zatailiście przed nim ową jaskinię? Nie, powód, dla którego przemilczeliście o jaskini, innego był gatunku; nie chcę jednak zmuszać was do wyjawienia go, gdyż jest mi obojętny. Starajcie się jednak, żeby mi to była ostatnia próba oszustwa! Następnym razem nie uszłoby wam tak gładko.
Właściwy powód, którym się Player kierował, nietrudno było odgadnąć. Poprostu zamyślał okradać swoich kolegów i zabraną rtęć, czy cynober, przechowywać w grocie, dopóki nie nadarzy się sposobność potajemnego przewiezienia ich gdzie indziej. Przede mną maskował się nie dlatego, iżby miał nieuczciwe zamiary względem nas, lub nie chciał dotrzymać danych przyrzeczeń. — Zaniepokojony groźbą, pragnął rozwiać moje podejrzenia, zdecydował się więc udzielić mi pewnej wiadomości, która dla nas miała doniosłą wagę.
— Ja was nie oszukuję, master, — rzekł. — Przyznaję, że macie powody mi nie ufać; ale przecież nie przysporzą wam korzyści wyznania uboczne, nie mające najmniejszego związku z wasza wyprawą.
— Zdaję sobie z tego sprawę i nie wymuszam na was prawdy. Mam na uwadze jedynie to, co nas dotyczy. Wszak wiecie, od czego zawisło wasze życie?
— Pamiętam o tem, master, a na dowód wyznam coś, co uraduje wam serce.
— Co takiego?
— W Almaden i okolicy niema ani trawy, ani drzew; dlatego żywność sprowadza się zdaleka. Melton, który już zdawna wszystko przygotował, nie zapomniał również o wikcie; zakupił prowianty w Ures i kazał je przysłać do Almaden. Pięć wozów, zaprzęgniętych w muły, wyruszyło stamtąd już dawno, więc teraz wloką się pewno przed nami i niebawem zjadą na naszą drogę.
— To rzeczywiście ważna dla mnie wiadomość. Ale mówicie, że zjadą na naszą drogę. Jak mam to zrozumieć?
— Zaraz wam wytłumaczę. Droga, z której korzystaliśmy dotychczas, jest dla wozów miejscami nie do przebycia. Dlatego musiałem wyszukać inną drogę, która leży bardziej na południe. Coprawda dłuższa jest, ale zato odpowiednia pod wóz. Niedaleko stąd łączy się z naszą drogą.
— Kto prowadzi wozy?
— Poganiacze z Ures oraz kilku Indjan, których im przysłał Melton jako przewodników.
— Kiedy dojedziemy do zbiegu obydwu dróg?
— Pojutrze. Wozy staną tam prawdopodobnie już jutro wieczór.
— Wobec tego będziemy mogli zaopatrzyć się w żywność.
— Nietylko w żywność. Wozy dźwigają rozmaity ładunek, przeznaczony dla Almaden.
— Jeśli to prawda, oddaliście mi godną podziękowania przysługę, chociaż i bez niej natrafilibyśmy na wozy. Ale wspomnieliście o czemś, niemniej dla nas ważnem, mianowicie o braku paszy dla koni. Na jaką odległość od Almaden rozciąga się ugór, o którym mówiliście poprzednio?
— W promieniu jednego dnia drogi.
— Przecież wspomnieliście o wodzie, a gdzie woda, tam przynajmniej trawa rośnie.
— Woda jest w jaskini. Woda w Almaden jest tylko gruntowa. Ziemia zeschła, twarda, pustynna, pokryta płytami wapienia.
— A jednak przebywa tam trzystu Indjan. Chyba nie wzięli koni ze sobą?
— Zostawili je pod dozorem kilku ludzi.
— Więc my będziemy zmuszeni pójść w ich ślady, a to jest rzecz niemiła. Czy możecie przypuszczać, gdzie stoją konie Yuma?
— Nie mówiono o tem specjalnie, ale ponieważ jako wywiadowca znam dokładnie całą okolicę, więc domyślam się, gdzie ich szukać. Yuma przybyli z północy, zwierzęta więc musieli zostawić na północ od Almaden, prawdopodobnie na linji granicznej między krajem urodzajnym a pustynią. Jest tam tylko jedno jedyne miejsce, nadające się na dłuższy pobyt trzystu koni z niewieloma strażnikami. Znam je bardzo dobrze. My przychodzimy z zachodu, więc oczywiście nie natrafimy na nie, ale jeżeli mielibyście zamiar zabrać konie, to jestem gotów poprowadzić was; macie więc znowu dowód, że chcę być uczciwym i dotrzymać danego słowa.
— Namyślę się nad tem — odparłem krótko, przerywając tę przeciągłą rozmowę. Wprawdzie miałem jeszcze wiele na języku, mogłem jednak pytać później, przy odpowiedniej sposobności. Nie powinien był Player poznać, jak mało właściwie wiedziałem o stosunkach w Almaden.
Przed rozstaniem, rozluźniłem nieco rzemienie na jego rękach. Chciałem mu przez to dać do zrozumienia, że pierwsze próbki zwrotu moralnego, który mi przyrzekł, wywarły na mnie dobre, ujmujące wrażenie.  —
Po południu tego samego dnia przebyliśmy strome zbocze górskie. Przed nami rozścielała się płaska wyżyna, zamknięta górami od północy i południa; wschodniego końca nie mogliśmy dosięgnąć wzrokiem. Player posłał po mnie jednego z Indjan, jadących obok niego, i, gdy się zbliżyłem, oznajmił:
— Oto wyżyna, poza którą, na skraju lasu, obozuje najbliższy posterunek.
— Jak długo trzeba tam jechać?
— Za dwie godziny będziemy na miejscu.
— Czy posterunek leży w prostej linji stąd?
— Tak jest.
— Zatem dam wam sposobność udowodnić mi naocznie, że mogę na was liczyć.
— Czego żądacie ode mnie?
— Pojadę teraz naprzód, żeby wziąć do niewoli Yuma, a wy będziecie mi towarzyszyć.
— Bardzo chętnie. Ale oni nas spostrzegą.
— Jakto? Ah, sądzicie, że pojadę prosto? Nie, master Player. Zatoczymy półkole i, jadąc brzegiem lasu, zakradniemy się niepostrzeżenie aż do posterunku. Zwracam wam jednak uwagę, że najmniejszą próbę zdrady przypieczętujecie śmiercią.
— Nie wygrażajcie mi przecież tak ciągle. Nie macie już powodu do tego. Postanowiłem sobie zachować życie przez to, że będę posłuszny i wierny waszym rozkazom; byłbym chyba ostatnim osłem, gdybym się teraz narażał znowu na pewną śmierć.
Wziąwszy obydwu synów Nalgu Mokaszi oraz sześciu Mimbrenjów, ruszyliśmy galopem na południe, podczas gdy Winnetou z głównym naszym oddziałem nie zmieniał obranego kierunku. Oczywiście, zawiadomiłem go przedtem, co zamierzałem uczynić. — Kierunek zboczenia nie obrałem na ślepo. Pojechawszy na północ, musielibyśmy potem skradać się wzdłuż lasu w stronę południową i słońce biłoby prawie wprost w oczy; a teraz mieliśmy je ztyłu i mogliśmy bez przeszkody podchodzić nieprzyjaciela.
Gdy oko nie mogło już nas doścignąć, zwróciliśmy się znowu na wschód. Po upływie godziny wyłonił się na horyzoncie las. Zdążaliśmy ku niemu.
— Czy jesteśmy już tak oddaleni od właściwej drogi, że Yuma nie mogą nas zobaczyć? — zapytałem Playera.
— Tak jest. Popatrzcie na tę ciemną grupę gór, wystającą za lasem. Ona mi służy za drogowskaz. Wiem dokładnie, gdzie jesteśmy. Wspomnieliście, że będziemy się skradać. Co tedy poczniemy z końmi?
— Zostawimy je w bezpiecznem miejscu. Zachodzi tylko pytanie, jak daleko możemy jeszcze jechać.
— Na to zwrócę wam uwagę zawczasu.
Wkrótce, dotarłszy do lasu, obraliśmy kierunek północny. Tutaj spostrzegliśmy trop pojedyńczego jeźdźca. Ślady, wyraźne i świeże, mówiły nam, że ów jeździec wysunął się niezbyt daleko. I słusznie: za najbliższym zakrętem lasu ujrzeliśmy go w odległości najwyżej tysiąca metrów. Był to Indjanin; na łęku siodła wisiało zabite zwierzę; wracał zatem z polowania. Jechał powoli z głową odchyloną na bok w tak osobliwy sposób, jakgdyby całą uwagę kierował wstecz. Ten człowiek musiał nas widzieć wcześniej, a wyczekiwał tylko, jaką wobec niego przybierzemy postawę. Nie przypuszczał zapewne, że trafił na nieprzyjaciół. Moich Indjan uważał prawdopodobnie za Yuma, a nas, dwóch białych, za sprzymierzeńców Meltona. Okoliczność, że mimo to nie zatrzymał się, a jechał dalej, wynikała poprostu ze zwyczajów indjańskich. Nie mogłem pozwolić, żeby dotarł przed nami do posterunku, ale zarazem musiałem się starać, żeby pomyłki nie spostrzegł za wcześnie. Dlatego kazałem towarzyszom zwolnić, a sam popędziłem za nim pełnym galopem.
Wtedy czerwony zatrzymał się, odwrócił, sięgnął po łuk, założył strzałę i wymierzył. Ja nie zwolniłem biegu, skinąłem tylko ręką, wołając:
— Melton! Vete-ya!
Na dźwięk tych dwóch dobrze mu znanych imion, opuścił Yuma łuk i czekał. Myślał sobie, że jestem przyjacielem, albo przynajmniej znajomkiem jego wodza. Pozdrowiłem Yuma na modłę indjańską, w całym pędzie zatrzymując konia, na trzy kroki przed nim i zapytałem:
— Czy mojemu bratu dopisało szczęście na polowaniu? Czterej wojownicy Yuma, którzy zostali na posterunku, są zapewne głodni.
— Polowanie było dobre, jak mój biały brat widzi, — odpowiedział. — Czy mój brat powie mi, skąd przybywa?
— Z hacjendy del Arroyo. Mam cię pozdrowić w imieniu Bystrej Ryby i jego wojowników z nad Fuente de la Roca. Czy posterunek, do którego zdążasz, czuwa w pełnej liczbie?
— Tak.
— A co się dzieje w Almaden? Czy twoim trzystu braciom powodzi się dobrze?
— Nie słyszeliśmy, aby miało się stać coś nieprzewidzianego. Jeśli mój biały brat przyjeżdża z hacjendy, to pewno wie, że czuwa tam blada twarz nazwiskiem Player; ten biały miał widzieć Winnetou, wodza Apaczów. Czy był tam rzeczywiście?
— Był.
— Ale potem zapewne odjechał, aby uwolnić Old Shatterhanda, którego schwytał Vete-ya?
— Old Shatterhand uwolnił się bez jego pomocy.
— Uff! Czy spotkali się ci dwaj wojownicy?
— Tak jest.
— Uff, uff! Wobec tego należy się spodziewać, że przybędą tutaj. Tę wiadomość trzeba zaraz przesłać do Almaden. Jeden z nas musi natychmiast odjechać.
— To zbyteczne; ja sam zaniosę poselstwo do Almaden.
— Czy mój biały brat pojedzie tak prędko, że...
Yuma przerwał nagle i skierował zdziwiony wzrok na moich towarzyszy, którzy zbliżyli się już na tyle, że mógł rozpoznać ich oblicza. Położył rękę na głowni noża i spytał podejrzliwie:
— Co widzę? Walczyłem z moimi braćmi przeciw Mimbrenjom, zapamiętałem sobie twarze ich wodza i jego synów. Jeśli mię wzrok nie myli, to widzę ich teraz przy boku mego białego brata. Co mam o tem sądzić?
— Masz sądzić, że będziesz zgubiony, jeśli wykonasz jakikolwiek ruch, — odpowiedziałem, skierowawszy na niego sztuciec. — Jestem Old Shatterhand, a to moja strzelba czarodziejska.
Pomimo ciemnej barwy jego oblicza, poznałem, że zbladł. Z przestrachu wypuścił uzdę i cofnął rękę od noża, bełkocąc:
— Old Shat—ter—hand. A — to — jest — strzel—ba — cza—ro—dziejska...
Oryginalna konstrukcja strzelby, która była ośrodkiem legend wśród szczepów indjańskich, przekonała go o prawdzie moich słów.
— Zsiądź z konia i odrzuć wszelką broń — rozkazałem. — W razie nieposłuszeństwa dziesiątek kul zamieszka w twojej głowie!
Yuma był tak zmieszany, że nie bacząc na moją groźbę, zapytał nawpół przytomnie:
— Old Shatterhand jest tutaj, Old Shatterhand. Gdzie jest wobec tego Winnetou?
— Winnetou przybędzie wkrótce z wojownikami Mimbrenjów. Poddaj się więc natychmiast.
Nadjechali moi towarzysze i otoczyli Indjanina. Czerwonoskóry nie otrząsł się jeszcze z oszołomienia i przestrachu; zsiadł z wierzchowca jak we śnie i przypatrywał się w milczeniu, gdy odwiązywano rzemienie rezerwowe od jego siodła i skrępowano go niemi. — Player zwrócił mi uwagę, że jesteśmy już dość blisko posterunku i że czas podwoić ostrożność, jeśli nie chcemy narazić się na przedwczesne odkrycie. Wobec tego, zostawiwszy konie i nowego jeńca pod strażą dwóch Mimbrenjów, w dalszą drogę ruszyliśmy piechotą.
Oczywiście, szliśmy nie łąką otwartą, ale pod osłoną drzew. Po upływie mniej więcej dziesięciu minut, odezwał się Player:
— Jeszcze kilkaset kroków, master, a dojdziemy do małego stawu, przy którym obozują Yuma.
— Dobrze! Pragnę okazać, że mam do was zaufanie. Właściwie powinienbym was tutaj zostawić, gdyż możecie pomieszać nam szyki; mimo to wezmę was ze sobą, tylko ostrzegam: jeśli napad nie uda nam się z waszej winy, to kreska nad wami!
— Bez obawy! Nie przyjdzie mi do głowy rzucać się w przepaść, skoro mogę ją ominąć.
Skradaliśmy się powoli i ostrożnie. Yuma Shetarowi dałem potajemny znak, żeby nie spuszczał Playera z oka, gdyż ten mógł próbować szczęścia w ucieczce, korzystając z zamieszania napadu. Niedługo potem ujrzeliśmy zwierciadło wody, przebłyskujące między drzewami. Nad brzegiem stawu leżeli czterej czerwoni; wpobliżu pasły się swobodnie dwa konie; drugich dwóch widać nie było.
Przebiegając ostrożnie od pnia do pnia, zbliżyliśmy się do nieprzyjaciół i, wypadłszy nagle z poza ostatnich zarośli, rzuciliśmy się na nich. Przestrach był nam sojusznikiem; czerwoni nie chwycili nawet za broń. —
Skoro wywiązaliśmy się z zadania, poszedł jeden z Mimbrenjów zpowrotem, aby przyprowadzić dwóch pozostałych towarzyszy oraz piątego jeńca. Równocześnie ujrzeliśmy Winnetou i cały nasz oddział, nadjeżdżający z zachodu. Pochód zatrzymał się nad stawem, gdyż tam postanowiliśmy przepędzić noc.
Następny dzień przeszedł podobnie. Player był przewodnikiem i postępował uczciwie względem nas. Około wieczora wskazał nam znowu najbliższy posterunek, który został pokonany z taką samą łatwością, co poprzedni. Więc jeszcze tylko jeden mieliśmy, przed sobą, czyli dwa dni drogi do Almaden.
Trzeciego dnia przejeżdżaliśmy przez szeroką dolinę, do której uchodziła droga biegnąca z południa. Na miejscu, w którem łączyły się obydwie drogi, trawa była zmięta i stratowana na dużej przestrzeni; spostrzegliśmy ślady wozów i szczątki dwóch ognisk.
— Czy nie mówiłem? — odezwał się Player. — To były wozy z prowiantem; obliczenie moje zgadza się więc dokładnie.
Policzyłem ślady i rzeczywiście przekonałem się, że mieliśmy pięć wozów przed sobą. Jadąc dalej, odczytaliśmy z tropu, że eskorta wozów składała się z sześciu ludzi.
— Nie rozumiem, dlaczego Melton posłał sześciu Indjan — rzekłem do Playera. — Sześciu przewodników to stanowczo za dużo; a na eskortę, broniącą transportu, jest ich znowu za mało.
— Być może — odpowiedział. — Ale czerwonych jest tylko pięciu.
— Któż jest więc ów szósty?
— Albo sam kupiec z Ures, albo jego zastępca. Melton zapłacił połowę ceny, drugą połowę miał uiścić dopiero po szczęśliwem otrzymaniu transportu. Dlatego musi być tam ktoś, kto ma odebrać pieniądze w Almaden.
— Świeży trop wskazuje, że wozy są niedaleko przed nami. Chodzi tylko, by otoczyć nieprzyjaciół na odpowiednim terenie, tak, żeby żaden z nich nie uszedł. Gdzie znajdziemy takie miejsce?
Player rozważał przez chwilę.
— Jeśli cierpliwie zaczekacie do południa, sposobność się nadarzy. Mianowicie, po kilku godzinach drogi przez wąwozy i doliny, staniemy w szczerem polu, gdzie łatwo przyjdzie schwytać wszystkich czerwonoskórych.
Była to wprawdzie niemiła strata czasu, ale wyperswadowałem sobie, że przecież po zdobyciu wozów nie będziemy mogli jechać prędzej, niż zaprzężone muły. Wychodziło więc na jedno.
W jakiś czas potem pojechał Winnetou naprzód, żeby przekonać się, jak daleko były wozy przed nami. Po trzech kwadransach czekał już na nas. Widział wozy; eskorta składała się rzeczywiście z pięciu czerwonych i jednego białego. Od tej chwili jechaliśmy tak, że w razie potrzeby mogliśmy dopędzić transport w przeciągu pięciu minut.
Około południa przybyliśmy rzeczywiście na dość obszerną równinę. Przed nami jechały wozy, jeden za drugim. Ponieważ dwa ostatnie posterunki zagarnęliśmy pod mojem przewodnictwem, więc obecnie komendę objął Winnetou. Wybrawszy sobie dziesięciu Mimbrenjów, popędził za wozami, podczas gdy my jechaliśmy dalej wolnym krokiem. Widzieliśmy, jak Mimbrenjowie otoczyli nieprzyjaciół. Chwycono za broń. Posłyszeliśmy strzały. Wozy stanęły. Parobcy wrzeszczeli, nie wiem, czy ze złości, czy ze strachu, a ów pojedyńczy biały nawrócił konia i rejterował. Raptem zobaczył nas, nadjeżdżających ztyłu; wobec nowego niebezpieczeństwa skręcił na lewo i pognał galopem na południe.
O nim nie myśleliśmy przedtem. Nie można było pozwolić, żeby uciekł, a wszakże nie śmieliśmy go zaczepiać, gdyż był to uczciwy kupiec i nie umoczył ręki w konszachtach Meltona. Mój biegun był najbardziej rączy, więc puściłem się za nim w pogoń. Kupiec obejrzał się i na mój widok jął okładać zwierzę, zamęczać je do ostatka. Nic to jednak nie pomogło; wkrótce, nadjechawszy zboku, wyrwałem mu uzdę z ręki, zatrzymałem zwierzęta i zapytałem:
— Gdzie pan jedzie, sennor? Niema przecież najmniejszego powodu do takiego pośpiechu!
Był to człowiek jeszcze młody, a przytem chudy, jak chart; na pierwszy rzut oka poznać w nim było kupca. Uzbrojony od stóp do głów, wyciągnął do mnie błagalnie obie ręce i prosił:
— Nie mordować, sennor, nie mordować! Nie wyrządziłem panu nic złego i nie bronię się; więc daruj mi życie!
— Nie bój się pan! Nie mamy zamiaru krzywdzić sennora; napad był wymierzony tylko przeciw pańskim pięciu Yuma.
— Nie przeciwko mnie? — zapytał, oddychając głęboko i ocierając pot z czoła.
— Ależ nie. Przeciwnie pańskie życie ma dla nas wartość nieocenioną; nie spadnie panu ani włos z głowy. Niech sennor całkiem spokojnie powróci ze mną do wozów!
Kupiec, przyglądając mi się nieufnie, rzekł:
— Kim jest pan zatem?
— Jestem uczciwym człowiekiem. Tyle panu narazie powiem. Natomiast pańscy Yuma są drabami, których musieliśmy wziąć do niewoli. Chodź sennor więc!
— Dobrze, wierzę panu i wracam, gdyż przypuszczam, że... Mój Boże! Co widzę! Wszyscy pięciu leżą tam w trawie, zastrzeleni, zabici, zamordowani!
Niestety, mówił prawdę. Mimbrenjowie nie robili ceremonij z nieprzyjaciółmi; Yuma leżeli martwi.
— Zostali zastrzeleni, ponieważ się bronili, — objaśniłem kupca. — Gdyby zaniechali walki, nie popłynęłaby krew.
— Więc usilnie proszę pana skonstatować, że ja się nie broniłem!
— Chętnie to poświadczę. Żywił pan rzeczywiście uczucia tak przyjazne, że zrezygnował z obrony. Jak się sennor właściwie nazywa?
— Mów pan do mnie Don Endimio de Saledo y Coralba!
— Dla krótkości będą pana narazie nazywał sennor Endimio. — Proszę mi jeszcze powiedzieć, czem pan się trudni?
— Jestem kupcem.
— A jaką godność piastuje sennor tutaj, przy tych wozach?
— Jestem pełnomocnikiem sennora Manfreda, u którego Melton zakupił te towary.
— Pięknie! Proszę więc pana powtórnie, żebyś udał się ze mną do moich towarzyszy.
— Chętnie, ale oto widzę wielu jeńców wśród waszych Indjan. To podsyca moje podejrzenia!
— Wolni jeźdźcy są Mimbrenjowie, a skrępowani — Yuma.
— Czy ja mam także pójść w niewolę?
— Nie; płonne obawy, sennor!
Wróciliśmy do wozów. Poganiacze stali w zwartej gromadzie, ze strzelbami w rękach, gotowi do obrony w razie, gdybyśmy wszczęli walkę.
— Porzućcie strzelby, sennores! — zawołałem do nich. — Uważamy was za swoich przyjaciół.
Opowiedziałem im krótko, lecz jasno, co nas tu sprowadza; przy sposobności wymieniłem kilka razy imię Winnetou. Ci ludzie byli to prawdziwi peoni, silne półdzikie okazy, którym jednak dobroduszność i uczciwość wyzierała z oczu. Gdy skończyłem, odezwał się najstarszy z nich, z potężną blizną na twarzy:
— Nie potrzeba żadnego wyjaśnienia, sennor. Jeśli Winnetou jest z wami, to drogi wasze uczciwe, gdyż wódz Apaczów nie przyłoży ręki do niecnej sprawy. Moje stare oko raduje się, że może nakoniec zobaczyć tego wielkiego wojownika, a brak mi tylko jeszcze jednego: gdybyż Old Shatterhand był tu także!
— On jest przecież. Siedzi na moim koniu.
— Pan — więc pan jest Old Shatterhandem? Czuję się szczęśliwy, że oglądam tak sławnego człowieka. — Sennor, wierzymy każdemu słowu, które pan powiedział i prosimy o radę, jak mamy postąpić.
— Chętnie wam jej udzielę. Przedtem jednak powiedz mi pan, czemu mam to przypisać, że darzysz mię tak miłemi słowy. Wiem, że Winnetou jest tutaj znany, ale ja wszak nie byłem jeszcze w tym kraju.
— Ja zato byłem zagranicą, w Stanach Zjednoczonych. Przebywałem wiele lat w Texas, a nawet zaszedłem do Kansas. Wobec tego nie może się pan dziwić, że pana znam, sennor.
— Czem pan był w Stanach?
— Czem się tylko dało; cóż, kiedy nie zagrzałem żadnego miejsca. Zostałem nadal biedakiem i teraz, na stare lata, muszę radzić sobie jako woźnica. Ponieważ jednak przywykłem zdawna do przygód, więc przyjąłem taką posadę, przy której nietrudno o niespodziankę. Moi towarzysze są tej samej myśli. Cieszyliśmy się poprostu na tę jazdę w góry Yuma. I widzi mi się, że nie zawiodły nas nadzieje.
— Tak; mieliście rzeczywiście powód do uciechy, skoro wasz chlebodawca przydzielił wam tak dzielnego zastępcę.
Wskazałem na sennora Endimio, który trzymał się ciągle jeszcze w przezornej od nas odległości.
— O! — zaśmiał się stary. — Ten zmyka nawet przed brzęczeniem muchy. Ale wróćmy do rzeczy. Towary, które wieziemy, są zamówione i zapłacono już połowę ceny. Mamy je oddać w Almaden i odebrać drugą połowę pieniędzy. Pan jednak sprzeciwia się temu. Co więc mamy począć?
— Nie sprzeciwiam się, tylko pragnę, abyście je oddali adresatowi w mojej obecności.
— Mądre słowo się rzekło! Przystaję.
— Chciałbym wiedzieć, jakie wieziecie towary, gdyż prawdopodobnie wezmę z tego trochę dla siebie.
— Owszem, może sennor wziąć. Ale wtedy Melton odmówi zapłaty.
— Melton zapłaci; daję gwarancję.
— Jeśli tak, to niech pan weźmie wszystko, razem z wozami i mułami! Gdy Old Shatterhand powie, dotrzyma słowa z pewnością.
— Dziękuję panu serdecznie za zaufanie, a jednak muszę przyznać otwarcie, że bynajmniej nie jestem krezusem, — zwłaszcza teraz nie mam nawet czem zapłacić za sto papierosów.
— Nie szkodzi! Cały transport do pańskiej dyspozycji. Stanie się tak, jak sennor zarządzi. A co się tyczy papierosów i tytoniu, to proszę tylko rękę wyciągnąć, jeśli ich panu brak. Mamy tyle, że możemy sennora na całe lata zaopatrzyć.
Stać! — zawołał nagle hacjendero. — Protestuję; nie pozwolę, żeby ktokolwiek przywłaszczał sobie te towary.
— A pan kim jesteś? — zapytał stary peon, spoglądając na niego ze zdziwieniem.
— Jestem don Timoteo Pruchillo, właściciel hacjendy del Arroyo.
— Przecież pan ją sprzedał, jak słyszałem!
— Tak, ale na skutek łotrowskiego podstępu tego draba Meltona. Chcę odszkodowania i dlatego zajmuję te wozy, razem ze wszystkiem, co zawierają.
— Trudna będzie to sprawa, sennor. Old Shatterhand ma postanowić, co się stanie z temi rzeczami.
— To mnie nic nie obchodzi. On nie ma prawa zarządzać w tej sprawie.
— A pan tem mniej! Melton zamówił towary i jemu mamy je oddać. W jakich stosunkach jest sennor z nim prywatnie, to nas nic nie obchodzi. Od niego może pan żądać oddania transportu, ale nie od nas.
Wtem przystąpił do niego buńczuczny juriskonsulto i zagadnął oschłym tonem urzędowym:
— Pańskie nazwisko?
— Nazywają mnie stary Pedrillo.
— Czy pan mnie zna?
— Tak.
— Więc pan wie, że musi mi pan być posłuszny?
— Nawet w Ures nie mam obowiązku sennora słuchać. Nie osobie jestem poddany, lecz prawu. Tutaj zaś, w górach Yuma, znaczy pan tyle, co nic.
— Człowiecze, nie zmuszaj mnie, abym cię ukarał!
— A pan niech mnie nie zmusza, abym sennora wyśmiał. Znają pana. Tutaj jest tylko dwóch, którym będziemy posłuszni, nie dlatego, żeby mieli prawo nam rozkazywać, lecz dlatego, że należy im się szacunek. Tymi dwoma są Old Shatterhand i Winnetou. To, co piszczą myszy, może jest piękną piosenką, ale ja jej nie lubię.
— Człowiecze! — krzyknął na niego urzędnik. — Nie zapominaj, czem jesteś! Parobkiem, niczem więcej, tylko parobkiem! A tutaj stoi zastępca i pełnomocnik twego pana, który chyba będzie wiedział, po czyjej stronie przewaga i słuszność!
Przy tych słowach wskazał na sennora Endimio. Ten odrzekł z widocznem zakłopotaniem:
— Jestem wprawdzie pełnomocnikiem sennora Manfredo, ale... ponieważ wykonanie danych mi poleceń zdałem na Pedrilla,... więc...
Weller! Stamtąd nadjeżdża Weller! — krzyknął nagle Player, przerywając kupcowi i wskazując ku miejscu, gdzie równina przechodziła zpowrotem w wąską dolinę.
Wszyscy spojrzeli w tym kierunku. Rzeczywiście: ukazał się samotny jeździec. Przez chwilę stał nieruchomo, a następnie, zobaczywszy wozy, odwrócił się, skinął ręką poza siebie, jakby kogoś przywoływał, i począł zbliżać się ku nam.
— Weller? Ten oszust? Ten łotr? — zapytał hacjendero. — Jego muszę złapać i to natychmiast!
Pobiegł naprzeciw zbliżającego się, w którym teraz i ja rozpoznałem młodego Wellera. Ten zbyteczny pośpiech mógł mieć złe następstwa, spodziewałem się jednak, że hacjendero przynajmniej w pierwszej chwili nie zdradzi mojej obecności. Aby zaś Weller nie spostrzegł mię przedwcześnie, ukryłem się za najbliższym wozem.
Don Timoteo i Weller zeszli się w odległości mniej więcej stu kroków od nas, więc mogliśmy słyszeć, co ze sobą mówili. Pierwszy wrzasnął na drugiego ze wściekłością:
— Dobrze, że pan przychodzi, panie złodzieju, panie rabusiu i morderco! Żądam mojej hacjendy zpowrotem i to w takim stanie, w jakim była przed spaleniem.
— Pan tutaj, don Timoteo? — zapytał Weller zdumiony, nie zważając zrazu na obelgi. — Myślałem, że sennor jest w Ures. Czego pan chce na drodze do Almaden?
— Czego chcę? Chcę odebrać moje mienie, przez was zrabowane!
— Nie rozumiem pana. Jak sennor może zwracać się z takiemi słowami do mnie, pańskiego przyjaciela.
— Milcz, łotrze, i nie waż się nazwać po raz drugi moim przyjacielem! Wyruszyłem, żeby się zemścić na tobie. Popatrz; tam stoją wszyscy moi towarzysze. Czy widzisz juriskonsulta z Ures?
Zapytany spojrzał ku wozom i odparł, potrząsając głową:
— Tego nie znam.
— Ani jego policjantów?
— Nie. Co ma tutaj policja do roboty?
— Złapać was, zagarnąć w niewolę tak, jak już schwytaliśmy waszych sprzymierzeńców i współwinnych!
— Współwinnych? Kto to jest?
— Yuma. Nie udawaj, że nie widzisz rzemieni na ich rękach i nogach.
— Rzemieni? Ach, naprawdę, oni są związani! Nawet Bystra Ryba! Któż więc są ci wolni czerwonoskórzy?
— To Mimbrenjowie, którzy wyruszyli przeciw wam. A tam, poza ostatnim wozem stoi Winnetou, wódz Apaczów!
— Ten papla zepsuje wszystko — szepnął do mnie Winnetou. — Niech mój brat będzie gotów w każdej chwili skoczyć na konia!
— Winnetou jest tutaj? — zapytał Weller. — Czy to możliwe? Nie widzę go!
— O, nietylko on jest tutaj, lecz także ktoś, którego się jeszcze więcej obawiasz, mianowicie Old Shatterhand. Uciekł waszym czerwonym sprzymierzeńcom i połączył się z nami.
— Old Shatterhand? Przekleństwo! Dobrze, że mi to mówisz, głupcze!
Posłyszeliśmy krzyk, a potem galop konia. Wyszliśmy z za wozu. Hacjendero leżał na ziemi, powalony przez Wellera, który uciekał napowrót w kierunku wąskiej doliny. Wskoczyłem na konia i popędziłem za nim. Winnetou nie pozwolił na siebie czekać. Słyszeliśmy, jak wołał zbieg:
— Old Shatterhand, Winnetou i Mimbrenjowie! Old Shatterhand, Winnetou i Mimbrenjowie!
Dlaczego wołał? W jakim celu? Może ze strachu? Przecież podczas rozmowy z hacjenderem nie okazał trwogi. Imiona wywoływał jeszcze, gdy znikał w zwężeniu doliny, a gdy tam dotarliśmy, na nowo posłyszeliśmy jego alarm.
Dościgaliśmy go szybko. Dolina się wznosiła; z prawej i lewej strony rósł dosyć gęsty las. Weller obejrzał się i zobaczył nas o niespełna trzysta kroków za sobą. Zrozumiał, że nie ujdzie, jeśli nie chwyci się wybiegu. Zatrzymał tedy konia, zeskoczył z siodła i pośpieszył piechotą na lewo, w las. W chwilę później byliśmy również na ziemi.
— Winnetou, wprost zanim! — zawołałem do Apacza i pobiegłem, jak mogłem najprędzej, popod drzewami, wgórę zbocza doliny.
Nie działałem odruchowo. Gdybyśmy obydwaj biegli za uciekającym, nie słyszelibyśmy szelestu jego kroków, zagłuszając je własnem stąpaniem. Należało zatem wyprzedzić go i nasłuchiwać. To właśnie wziąłem na siebie, a Winnetou miał mi Wellera wpędzić w ręce.
Znajdowaliśmy się u stóp lewego zbocza doliny, które porastało gęsto drzewami i dosyć stromo wznosiło się wgórę. Przypuszczając, że Weller będzie uciekał wprost przed siebie, za drogowskaz obrałem gruby buk, który musiał leżeć na jego drodze, jeśli przewidywałem słusznie. Pozostawszy daleko wtyle, miałem o wiele dłuższą drogę do przebycia, niż on.
Odstęp usiłowałem wyrównać przez zdwojoną szybkość. Skakałem od drzewa do drzewa, od kamienia do kamienia, jak jeszcze nigdy dotąd. Skoro dobiegłem do buku, prawie straciłem oddech i w głowie zawrót czułem. Ale silna wola potrafi nawet to opanować. Niezadługo usłyszałem podwójny odgłos kroków: jeden pochodził od człowieka, zbliżającego się do buku cicho i ostrożnie, a więc powoli, a drugi wywołała osoba przedzierająca się szybko i głośno przez krzaki. Pierwszy był Weller, drugi — Winnetou. A zatem wyprzedziłem zbiega. Był to dowód, że człowiek w nagłej potrzebie może dokonać wiele ponad swoje siły.
Weller zbliżał się coraz bardziej; za chwilę go zobaczyłem. Nie biegł wprost do buku, lecz w odległości kilku kroków po prawej stronie. Oczywiście, ani przeczuwał, że wyprzedził go ktoś, kto miał biec za nim. W chwili, kiedy się znalazł najbliżej mnie, pobiegłem ztyłu do niego, chwyciłem za włosy, gdyż kapelusz zerwały mu z głowy gałęzie, i, potężnem szarpnięciem wstecz powaliłem na ziemię. Jeniec wydał przeraźliwy okrzyk przestrachu i bólu.
— Czy mój brat go złapał? — zawołał Winnetou, słysząc wrzask Wellera.
— Tak jest — odpowiedziałem, klękając kolanami na piersiach jeńca.
Niebawem nadbiegł Winnetou.
— Mój brat miał dobry pomysł. Wiedziałem, że Old Shatterhand jest wyśmienitym biegaczem, ale nie przypuszczałem, że umie latać. Dlaczego nie ogłuszyłeś tego człowieka?
— Uważałem to za zbyteczne. Drab nie potrafi mi się oprzeć.
To mówiąc, podciągnąłem Wellera wgórę i postawiłem na nogi. Winnetou podniósł karabin, który był wypadł Wellerowi, i ruszyliśmy zpowrotem. Nie mieliśmy ze sobą rzemieni, więc wziąłem jeńca za kołnierz i, popchnąwszy go, rozkazałem:
— Naprzód teraz! A gdybyś nie chciał słuchać, to potrafimy wymusić posłuszeństwo!
Gdybym nawet miał powrozy, nie pętałbym go, bo człowiek ten niewart był zabiegów. W dolinie znaleźliśmy nasze konie w tem samem miejscu, w którem je zostawiliśmy. Wierzchowiec Wellera pobiegł naprzód, został jednak schwytany przez kilku Mimbrenjów, którzy pojechali za nami. Skoro przyprowadziliśmy jeńca na miejsce, gdzie stały wozy, wybiegł na nasze spotkanie hacjendero, rozpływając się z radości:
— Mają go! Prowadzą! Wspaniale, wyśmienicie! Teraz odpłacę mu za cios, który mi zadał karabinem!
To mówiąc, zamierzył się na jeńca i byłby zdzielił go przez głowę, gdybym nie stanął na przeszkodzie:
— Zostaw, sennor! Strzelił pan głupstwo, idąc naprzeciw niego. Przez to zwrócił Weller uwagę na nas i omal, że nam nie uciekł. Należało milczeć i czekać, aż się zbliży zupełnie.
— Panu sprawia przyjemność ciągłe besztanie! Pan jest...
Chciał prawdopodobnie zakończyć grubjaństwem; ja jednak przerwałem surowo:
— Milcz pan natychmiast, gdyż inaczej...
W gniewie podniosłem rękę. Hacjendero cofnął się przestraszony i zrejterował za wóz, aby wespół z uczonym urzędnikiem narzekać na swoją niedolę.
Tymczasem kazał Winnetou przywiązać jeńca do dyszla jednego z wozów. Mimbrenjowie otoczyli go i zaczęli lżyć. Odpędziłem ich, aby nie słyszeli, o czem będę z Wellerem rozmawiał. Winnetou pozostał przy mnie.
Weller miał wygląd ponury, oczy spuszczone wdół. Zaciął się, aby nie wygadać niczego. Ja też nie obiecywałem sobie po nim obszernych zeznań; pragnąłem tylko wydusić z niego podstępem choćby kilka słów, z których mógłbym wyciągnąć odpowiednie wnioski.
— Przebywa pan wśród nas dopiero od kilku minut, sennor Weller, — zacząłem. — Nie miał pan zatem jeszcze czasu namyślić się nad swojem położeniem; ja to panu ułatwię. Położenie pańskie jest bardzo niebezpieczne. Chodzi tutaj o śmierć, lub życie. Od zachowania się pańskiego zależy los pański. Powiedz mi, sennor, dlaczego był pan tak nieostrożny, że opuścił Almaden i wpadł nam prosto w ręce?
Jeniec nie odpowiadał przez dłuższą chwilę. Prawdopodobnie namyślał się, czy ma wogóle mówić, a jeśli tak, to ile prawdy może powiedzieć bez szkody dla swoich kamratów. Po namyśle głębokim odparł:
— Sennor Melton mi kazał.
— Zatem wasza jazda miała jakiś cel?
— Nawet podwójny! Czekaliśmy na transport; ponieważ nie nadchodził, więc trzeba było przekonać się, jaki jest powód opóźnienia.
— To pierwszy cel. A drugi?
Weller otworzył już usta do odpowiedzi, lecz zamknął je zpowrotem. Prawdopodobnie powiedział przedtem więcej, niż mógł powiedzieć teraz. Nakoniec rzekł:
— To pana nie będzie interesowało.
— O, muszę sennorowi wyznać, że wszystko, co dotyczy pana, interesuje mnie gorąco, choćby jedynie z tego powodu, że, jak wiem z doświadczenia, sennor obdarza mnie gorliwą sympatją. Wobec wzajemnej czułości uważam za swój obowiązek zapytać o zdrowie pańskie i pańskich przyjaciół. Jak stoją sprawy w Almaden? Czy robotnicy są już pod ziemią?
— Tak — wyrwało mu się mimowoli.
— Pracują już?
— Nie.
— Ach, rozumiem; muszą naprzód przyzwyczaić się do powietrza w kopalni, wypełnionego wyziewami rtęci. Głód i pragnienie są dokuczliwe; te dwa środki zmuszą ich na pewno do posłuszeństwa.
Ponieważ jeniec milczał, więc mogłem uznać, że nie mijam się z prawdą, i mówiłem dalej:
— Jak się sennorowi podoba pańskie mieszkanie w Almaden? Jest ukryte tak dobrze, że nie każdy człowiek potrafi je znaleźć. Ponieważ jednak mam zamiar odwieźć pana tam napowrót, więc leży to w pańskim interesie, żeby mi je opisać dokładnie.
Teraz odpowiedział z miejsca:
— Ani mi się śni coś podobnego!
— No, przekonamy się jeszcze. Czy pan wyjechał sam z Almaden?
— Tak jest — odparł szybko.
— Przypominam sobie jednak, że dawał pan znak komuś, kto się znajdował za panem.
— Być może, dobiegł mię jaki szmer i dlatego tylko się obejrzałem.
— Być może. Ale dlaczego pan krzyczał tak głośno podczas ucieczki?
— Ze... strachu.
— Wyznanie to sprawia panu wielką przykrość, a wypowiada je sennor jedynie poto, żeby ukryć prawdę. Może był tam ktoś, kogo chciał pan ostrzec wołaniem? Zdziwiłbym się, gdybym spotkał tu pana samopas. Na takiej wycieczce łatwo skręcić kark. — Sennor przecież mieszka razem ze swoim ojcem u Meltona?
— Daj mi pan pokój z temi pytaniami! Możesz się sennor przecież domyślić, że nie odpowiem na nie.
— A gdyby pańskie życie od tego zależało?
— Nawet wtedy nie udzielę żadnych wiadomości. Nie przyjdzie mi nigdy na myśl zdradzić ojca. A co się tyczy mego życia, to wprawdzie zawisło obecnie od pańskiej woli, ale wiem, że sennor nie jest mordercą i spodziewam się dożyć późnej starości.
— Jak się panu podoba! Nie będę sennorowi dłużej przeszkadzał, a mieszkanie pańskiego ojca znajdę bez niczyjej pomocy.
Okoliczność, że Weller dał znak poza siebie i wywoływał tak głośno nasze imiona, zastanowiła mnie niemało. Jednakże Mimbrenjowie, którzy przyprowadzili jego konia, nie zauważyli śladów drugiego jeźdźca. To mnie uspokoiło, przynajmniej narazie.
Co do zawartości wozów, to postanowiliśmy naprędce, że obecnie nic nie tkniemy, a zajrzymy do nich w miarę potrzeby. W każdym razie stary Pedrillo i jego czterej towarzysze stanowili dla nas bardzo pożądaną pomoc, na którą można się było zdać w zupełności.
Od tej chwili był nam przewodnikiem trop Wellera. Jechałem na przodzie, odczytując go krok po kroku. Z początku zmieszały się z nim ślady nasze i Mimbrenjów. Dopiero za miejscem, na którem zatrzymał się koń Wellera, wystąpił trop jak na dłoni. W tej samej jednak chwili zauważyłem ku zdumieniu ślady, nie pojedyńcze, ale potrójne. Dwóch jeźdźców jechało naprzeciw nas, a jeden wrócił tą samą drogą. Naturalnie zawiadomiłem o tem Winnetou, który zgodził się w zupełności ze zdaniem, że Weller miał towarzysza. Do niego skierowane było owo skinięcie i alarm, który zawiadomił go o naszej obecności i pchnął do ucieczki.
Skoro doszło to do uszu naszych towarzyszy, okazało się, że, podczas gdy uwaga wszystkich była zwrócona na hacjendera i Wellera, jeden z policjantów zobaczył drugiego jeźdźca, także białego, który ukazał się na tem samem miejscu, gdzie Weller, lecz niebawem zniknął. Była to ze strony policjanta niedbałość nie do przebaczenia, iż teraz dopiero udzielił nam tej wiadomości. Drugim jeźdźcem był z pewnością ojciec Wellera, albo sam Melton. Nie uważałem jednak za stosowne ścigać go, bo gdybym się oddalił, ja, czy Winnetou, wnetby nasza kompanja, tak osobliwie skombinowana, rozleciała się na cztery strony świata. Musieliśmy zostać przy wozach, a podróż kontynuować w zwolnionem tempie; wobec tego byłem pewien, że ów jeździec przybędzie przed nami do Almaden i przygotuje załogę na przyjęcie nasze. Zatem podstawa planu, zaskoczenie wroga, — upadła. Brałem już nawet w rachubę, że nieprzyjaciel nie będzie na nas czekał, lecz wyruszy naprzeciw, przygotuje zasadzkę, aby nas, nieobeznanych z okolicą, zwabić w odpowiednie do napadu miejsce i wystrzelać co do nogi.
Najbardziej dopiekało mi to, że ów zbieg wiedział, kim jesteśmy. Z tej racji na pewno podwoił pośpiech. Oczywiście, gładziutko wyczesałem hacjendera — on był winien wszystkiemu — ale i teraz nadęty safanduła nie raczył uznać swojego błędu.
Ruszyliśmy w drogę. Winnetou jechał na przodzie oddziału, ja u jego boku. Miałem ku temu powody. Mianowicie, nie było wykluczone, że ów jeździec, wiedząc, że go nikt nie ściga, nie uciekał dalej, lecz starał się nas obserwować. W tym wypadku musiałby zboczyć z drogi i ukryć się w lesie. Należało więc zwracać jak najbaczniejszą uwagę na jego ślady. Niestety, okazało się, że jechał ciągle w kierunku prostym. Widocznie miał tylko jeden cel przed oczyma: jak najprędzej dostać się do Almaden. —
Droga prowadziła pod górę. Zrazu mieliśmy las po obydwu stronach; później tylko po lewej, a wkońcu wyłoniła się znowu otwarta równina. Ślady były w trawie odciśnięte, jak pieczęcią. Zbieg jechał przez las kłusem; na równinie zaś galopował. Przedtem jednak, jak poznaliśmy po tropie, zatrzymał konia i zsiadł. W jakim celu? Zsiedliśmy również i zbadali miejsce. Noski jego butów były skierowane ku bokom konia, a odciski obcasów naprzemian to głębsze, to płytsze. Odgadliśmy, że jeździec ściągał mocniej gurt od siodła, aby w niem siedzieć pewniej, wobec szybkości, jaką zamierzał rozwinąć. Już mieliśmy odejść, gdy wtem Winnetou wskazał na bok, na miejsce, gdzie w trawie odcinały się ślady dwóch długich przedmiotów, u jednego końca wąskie, u drugiego szerokie.
— Uff! — rzekł Apacz. — Czy to mojego brata nie dziwi?
— Oczywiście. Ten człowiek miał dwie strzelby; położył je tutaj, aby uwolnić ręce do przyciągania gurtu.
— Znam tylko jednego, który nosi dwie strzelby, a tym jedynym jesteś ty. Jeśli ów człowiek miał dwa karabiny, to na pewno jeden z nich nie jest jego własnością.
— Prawdopodobnie. W jakim celu miałby wlec ze sobą z Almaden dwa karabiny? Drugi zdobył zapewne podczas drogi, to znaczy — odebrał go komuś. Przypuszczam, że wkrótce dowiemy się, kto to był. Jedźmy dalej!
Niebawem byliśmy zmuszeni zatrzymać się znowu. Ślady się rozdzielały. Trop podwójny, idący naprzeciw nas, skręcał na północ, podczas gdy ślad uciekającego przed nami zbiega zachowywał dotychczasowy kierunek wschodni.
— Który trop prowadzi do Almaden? — zapytałem Playera.
— Ten, który biegnie w kierunku wschodnim, — odparł nasz przewodnik.
— Ale widzicie przecież, że Weller i jego towarzysz przyjechali z północy.
— Widocznie zboczyli z prostej drogi. Musieli mieć powód do tego.
— Przeczuwam, że ten powód ma związek z ową drugą strzelbą. Jedźcie dalej. Ja muszę się przekonać, dokąd prowadzi ten trop. Mój młody brat, Yuma Shetar, może mi towarzyszyć!
Winnetou nie wziął mi wcale za złe, że nie jego wybrałem na towarzysza. Uważał, podobnie jak ja, że nie możemy oddalać się obydwaj równocześnie od naszych ludzi. A Yuma Shetar radował się serdecznie, że znowu go wyróżniłem.
Ruszyliśmy galopem. Już po dziesięciu minutach zmiarkowałem, że sprawa wyjaśni się niezadługo. Pragnąc wystawić na próbę bystrość młodego Indjanina, rzekłem:
— Będziemy mogli wkrótce powrócić. Czy mój brat wie, po czem to poznaję?
Yuma Shetar przypatrzył się tropom i odparł:
— Nie widzę nic nowego.
— Niech mój brat nie patrzy na ziemię, lecz na niebo!
Wskazałem na sześć, czy siedem czarnych punktów, które daleko przed nami lawirowały w powietrzu, to wznosząc się, to opadając.
— Uff, sępy! — zawołał mój towarzysz. — Krążą nad jednem i tem samem miejscem; widocznie leży tam padlina.
— Nie, to nie padlina. Na padlinę rzucają się sępy odrazu; te zaś latają w powietrzu. Stąd wniosek, że stworzenie, które obrały sobie za zdobycz, oddycha jeszcze.
Podjechawszy bliżej, ujrzeliśmy gromadę sępów, siedzących na ziemi i tworzących koło, w środku którego leżał — człowiek, zastygły w bezruchu.
— Człowiek! — zawołał Mimbrenjo. — Zamordowany!
— Właśnie, że żywy! Gdyby to był trup, sępy obsiadłyby go już dawno. Musiał się poruszać jeszcze przed chwilą.
Ptaki wzleciały, skoro nadjechaliśmy. Znalazłszy się na miejscu, zeskoczyliśmy z koni.
— Wielki Boże! — zawołałem, rzuciwszy okiem na nieszczęśliwego. — Czy to możliwe?! To jeden z tych, których mamy ratować, — wyjaśniłem towarzyszowi moje zdziwienie, klękając przy rannym, żeby go opatrzyć.
Był to Herkules. Ubranie miał podarte, jakby po zapasach. Wyglądał okropnie. Otrzymał cios w głowę, który go ogłuszył; czaszka, napuchnięta, miała kolor krwisto-czerwony. Spuchlizna sięgała aż do połowy czoła. Narazie nie mogłem wiedzieć, czy kość była zdruzgotana. Poza tem nie spostrzegłem żadnej innej rany. Gdy próbowałem obejrzeć głowę, sprawiły moje dotknięcia choremu ból tak dotkliwy, że wrzasnął przeraźliwie i wyprostował się do pozycji siedzącej. Skoro odjąłem rękę od rany, osunął się zpowrotem na ziemię i leżał spokojnie.
— Musimy wracać — rzekłem. — Tutaj nie poradzimy nic. Przedewszystkiem trzeba nam wody.
— A jeśli umrze po drodze?
— Trudno, tutaj umarłby również. Wezmę go na konia.
— Tego dużego, ciężkiego człowieka!
— Inaczej nie możemy go przewieźć.
Mimbrenjo miał słuszność. Kosztowało nas dużo wysiłku, zanim zdołaliśmy umieścić tego goljata wpoprzek siodła. Zabiegi nasze zraniony odczuł dotkliwie; wył z bólu, przytomności jednak nie odzyskał. Sprawiwszy się, ruszyliśmy galopem, nie tą samą drogą, która zawiodła nas tutaj, lecz na południowy wschód, ponieważ Winnetou ze swoim oddziałem posuwał się w kierunku wschodnim, a my oddaliliśmy się poprzednio na północ. Teraz wracaliśmy przekątną.
Mój koń, jakkolwiek miał wielki ciężar do dźwigania, był dosyć silny, żeby biec galopem. Musiałem obrać tę jazdę forsowną jako najrówniejszą i najmniej dokuczliwą dla Herkulesa. Emigrant leżał teraz cicho, jak nieżywy. Gdy dopędziliśmy pochód, siły moje i konia były prawie zupełnie wyczerpane.
Powrót nasz wywołał ogólne poruszenie. Dały się słyszeć wołania i okrzyki. Powstało zamieszanie; każdy cisnął się do nas, żeby zobaczyć zranionego. Jeden Winnetou pozostał spokojny, jak zwykle. Odpędził ciekawych surowym rozkazem, pomógł tym, którzy odbierali ode mnie Herkulesa, a potem zabrał się do zbadania czaszki. Na ranach znał się, jak najlepszy chirurg.
— Kość jest cała — odezwał się po pewnym czasie. — Ten człowiek będzie żył, jeśli przetrzyma gorączkę. Podajcie mi wody!
Wody nie brakło. Pełne jej wiadra, przeznaczone dla mułów, wisiały pod wozami. Na rozkaz Winnetou pośpieszono do nich natychmiast. Apacz obchodził się z chorym tak delikatnie, że ten nie wydał ani jednego okrzyku. Po ochłodzeniu i obandażowaniu głowy, ułożono go w jednym z wozów, na troskliwie przygotowanem posłaniu. Poczem ruszyliśmy w dalszą drogę, kierując się znowu tropem zbiegłego towarzysza Wellera.
Myliłby się bardzo, ktoby przypuszczał, że Winnetou zasypał mnie pytaniami, co do osoby rannego. Jechał cicho i spoglądał przed siebie w zamyśleniu. Znałem ten jego nawyk. Wiedziałem, że starał się wpaść na właściwy trop bez mojej pomocy. Po chwili podniósł głowę; spojrzenie, jakie rzucił na mnie, powiedziało mi, że wiedział już, o co chodzi. Dlatego zapytałem:
— Mój brat Winnetou znalazł wyjaśnienie, którego ja mogłem mu udzielić. Kim jest więc ten ranny?
— On należy do bladych twarzy, które zostały oszukane przez Meltona.
— Słusznie. To jedyny emigrant, któremu zwierzyłem się z moich podejrzeń.
— Wobec tego również jedyny, który uszedł losu reszty robotników. Old Shatterhand wie oczywiście, kto go zranił?
— Weller i jego towarzysz. Drugi karabin należał do Herkulesa. — Tak się mianowicie ranny nazywa. — Gdy przyjdzie do siebie, opowie nam wszystko. Jak sądzi mój brat, kiedy odzyska przytomność?
— Nie mogę wiedzieć dokładnie. Ten olbrzym ma bardzo twardą czaszkę; każda inna pękłaby od takiego uderzenia; kto jednak może powiedzieć, w jakim stanie znajduje się jego mózg? Cieszyłbym się, gdyby przyszedł do przytomności, gdyż był w Almaden i mógłby nas o wszystkiem objaśnić.
— Jak widać, moje ostrzeżenie pobudziło go przecież do bacznej uwagi, gdyż inaczej byłby podzielił los innych. Uciekł, a Weller i jego towarzysz ruszyli w pościg. To jasne.
— Tak. Ale nietylko ten powód zmusił ich do opuszczenia Almaden.
— Naturalnie. Zapewne czekali na transport z wielką niecierpliwością, a ponieważ nie nadszedł na czas, więc wyjechali na spotkanie. Gdyby chcieli tylko Herkulesa doścignąć, byliby zawrócili, dokonawszy dzieła.
— Sądzę tak samo. Czy mój brat nie zechciałby pomówić z Wellerem? Może warto usłyszeć, co powie o rannym.
Chętnie wezwaniu temu uczyniłem zadość, gdyż sam byłem ciekaw, czy jeniec poczyni teraz jakie zeznania. Dla oszczędzenia czasu zaczekałem, dopóki nie nadeszła pora odpoczynku. Rozłożyliśmy się nad strumieniem. Herkules nie wracał do przytomności. Winnetou zakrzątał się koło niego, ja zaś zagadnąłem Wellera:
— Znacie tego biedaka, który tam leży nieprzytomny?
— Naturalnie, że znam, — odrzekł jeniec gniewnie. — Miałem przecież zaszczyt usługiwać na statku jemu i wam!
— Za te usługi nie czujemy najmniejszej wdzięczności. Większy pożytek byłby dla nas, i dla was, gdybyście się nie troszczyli o podróżnych, skoro opuścili statek. Herkules może to przypłacić życiem. Ten cios kolbą, który miał zabić mojego rodaka, pochodzi od was.
— Ode mnie? Co za myśl! Master, chełpicie się bystrością, a szukacie błędnych dróg. Skąd właściwie przyszło wam do głowy, że to ja go chciałem zabić?
— Wy, albo wasz towarzysz.
— Twierdzenie słyszę; ale gdzie dowód? Nuż został wcześniej przez innych ludzi napadnięty, a ja przejeżdżałem tylko koło niego?
— Wasz ojciec ma jego strzelbę!
Powiedziałem tak umyślnie, sądząc, że jechał z nim raczej Weller senjor, aniżeli Melton. I słusznie; jeniec, zaskoczony mojemi słowami, dał się skusić do odruchowego pytania:
— Więc poznaliście go jednak? Zresztą, niech i tak będzie. Nie mam powodu zaprzeczać. Tak jest, to był mój ojciec. A wiecie czemu wam to mówię? Oto dlatego, abyście posłuchali mojej dobrej rady: zawróćcie i nie troszczcie się więcej o Almaden. Inaczej opłacicie drogo waszą zuchwałość!
— Przekonamy się jeszcze!
— I to w niedalekiej przyszłości! Uprzedzam, jak będzie. Nie znacie Almaden, więc nie wiecie, co was tam oczekuje.
— Więc proszę bardzo, pouczcie mnie nieco.
— Ani mi to w głowie! Powiem wam tylko jedno: życie wasze zawisło od tego, jak się będziecie ze mną obchodzić. Z musu mi zwrócicie wolność, a potem ja będę o waszym losie stanowił.
— Ach; widzicie we mnie swego przyszłego jeńca?
— Tak, jeśli już przedtem nie padniecie od kuli.
— No, nie rozpaczam jeszcze. Z owymi trzystu Yuma chętnie zmierzymy się w Almaden.
— Trzystu? Jakto, — wy — wiecie?
— Tak, wiemy dokładnie, co nas czeka w kopalni, chociaż tak zazdrośnie taicie to przed nami. Wierzcie mi, — nie moje życie jest w niebezpieczeństwie, wasze tylko; — wasze wisi na włosku. Błądzicie bardzo, jeśli...
Przerwałem w połowie zdania, gdyż w tej chwili rozległ się od strony wozu, w którym leżał Herkules, głośny, przeraźliwy krzyk. Pobiegłem tam czem prędzej. Ranny siedział wyprostowany i, wyglądając z pod budy wozu osłupiałemi, krwią podbiegłemi oczami, wołał:
— Oddaj ją, oddaj! Judyto, Judyto, chodź za mną; on cię oszuka!
Zacisnął pięści i zgrzytnął zębami.
Obudził się wprawdzie, ale nie odzyskał przytomności i bredził o swojej dawnej narzeczonej.
Ująłem go za ręce, silnie, choć łagodnie, i przemówiłem do niego ciepłemi słowami. Chory słuchał. Powoli oczy jego przybrały inny wyraz i rzekł żałośnie:
— On ją ogłupia, otumania! Ona nie widzi jego podłości; ona widzi tylko pieniądze.
Chciałem go ugłaskać dobrotliwem słowem; cóż, kiedy skutek okazał się wręcz przeciwny.
— Kto tu mówi? — zapytał gniewnie. — Znam pana! Pan chce mi robić wyrzuty. Pan mnie ostrzegał, ale niebaczny byłem. Teraz mię nagrodzono. Melton zabrał mi Judytę, a Weller...
Chory przerwał. Ostatnie nazwisko obudziło w nim nowe wspomnienia. Zmienionym głosem krzyknął:
— Weller! Gdzie oni są? Gdzie są obydwaj Wellerowie? Stary mię przytrzymywał, a młody uderzył w głowę. Gdzie, gdzie oni są, żebym mógł ich zadusić, zadławić?!
W jednej chwili wróciła mu przytomność. Spojrzał na mnie; potem wzrok jego prześlizgnął się poza wóz, na naszych ludzi. Przez chwilę spojrzenie błądziło po ich twarzach; wtem padło na Wellera, skrępowanego na ziemi. Poznał go natychmiast i wyskoczył z wozu z pośpiechem obłąkańca. Chciałem go zatrzymać, lecz nie wystarczało na to sił. Winnetou pochwycił go również, cóż przecie, skoro w obecnym stanie w dwójnasób wzmogły się siły Herkulesa. Strząsnął nas obydwu ze siebie, jak zeschłe liście. Krzyczał:
— Tam, tam leży morderca, który mnie obudził ze snu, a potem powalił kolbą. Rozmiażdżę go na miejscu!
Przyskoczył do Wellera, któremu przerażenie krzyk wyrwało z ust, rzucił się na niego i palce zacisnął mu na szyi. Chcieliśmy go odciągnąć — daremne wysiłki. Przy jego obecnem podnieceniu nie potrafiłby go poruszyć nawet zaprząg dziesięciu koni. Trzymał szyję swego wroga, jakby w żelaznych kleszczach, i wydawał okrzyki, których nie można porównać ani z głosem człowieka, ani zwierzęcia. Ciągnęliśmy go i szarpali; on jednak nie zważał. Twarz Wellera przybierała barwę coraz ciemniejszą; był bliski uduszenia. Wtedy zebraliśmy wszystkie nasze siły i poderwaliśmy Herkulesa wgórę, ale z nim także — Wellera, bo nie zwalniał mu szyi z uścisku. Próbowano otworzyć jego palce — także bez skutku, — aż przyszło mi na myśl uwagę jego od Wellera odwrócić bólem. Zadałem mu więc lekkie uderzenie w głowę, a on natychmiast puścił jeńca i sięgnął obydwoma rękami do miejsca, które poruszyłem. Stał przez chwilę nieruchomo, krzycząc z bólu; potem krzyk jego przeszedł w jęk; nakoniec osunął się powoli na ziemię, zamknął oczy i ucichł. Po zbyt silnem wzburzeniu nastąpił upływ sił. Gdy tak leżał przede mną, uderzył mnie jego nędzny wygląd, którego przedtem nie zauważyłem, a który nie mógł pochodzić tylko ze zranienia.
Teraz zbadaliśmy Wellera. Leżał martwy — uduszony rękami tego, którego przeznaczył na śmierć. Jak prędko i w jak straszny sposób sprawdziły się słowa, które wypowiedziałem do niego w zupełnie innym sensie: „Nie moje życie jest w niebezpieczeństwie, wasze tylko; wasze wisi na włosku.”
Żałowaliśmy, że tak się stało, lecz nie czuliśmy litości dla zmarłego. Zakopawszy go, ruszyliśmy w dalszą drogę. —
Co do ostatniego etapu naszej podróży, to wystarczy wspomnieć, że po zniesieniu wszystkich posterunków dotarliśmy do regionu, w którem życie roślinne i zwierzęce zanikało. Nie spotkaliśmy po drodze nikogo. Widocznie nieprzyjaciele nie zastawili pułapki, lecz czekali w Almaden, w przekonaniu, że zniszczą nas tam łatwiej, niż gdzie indziej, ponieważ okolica była nam zupełnie obca.
Player wywiązał się z zadania uczciwie, wbrew moim wątpliwościom. Skoro wzięliśmy do niewoli ostatni posterunek, rzekł do mnie i do Winnetou:
— Teraz radzę wam rozstać się z końmi, ponieważ nie znajdziecie dla nich paszy. Musicie wyszukać schronienie, gdzie je będzie można zostawić.
— Czy znacie jakie miejsce? — zapytałem.
— Znam.
— Ale musi być tak położone, aby łatwo można było odeprzeć ewentualny napad.
— W tem miejscu, o którem myślę, nie może być nawet mowy o napadzie. Leży tak ukryte w lesie, że znajdzie je tylko wtajemniczony.
— Wobec tego właśnie nie nadaje się dla nas. Jak się bowiem przedostaniemy przez gęstwinę z wozami?
— Hm! — Macie słuszność, master!
— A nawet gdybyśmy tego dokazali, ślady wozów byłyby długo widoczne. Poza tem las, któryby nas ochraniał, dawałby osłonę także naszym nieprzyjaciołom. Widzicie więc, że wasze upatrzone miejsce dla nas byłoby niefortunne.
— Więc jakie ma być?
— Musi leżeć na otwartej przestrzeni, żebyśmy nieprzyjaciela zdaleka spostrzegli, a jednocześnie musi posiadać tyle drzew, żeby wystarczały na ukrycie nas przed okiem nadjeżdżających.
— Słowem dosyć wody, dużo trawy, drzewa albo krzaki, a mimo to dokoła szczere pole. Takie miejsce niełatwo znaleźć. A przecież! — dodał po pewnym namyśle. — Znam takie miejsce, ale leży wbok od naszej drogi.
— Z tego możemy być jedynie zadowoleni. W Almaden oczekują nas z zachodu. Jeśli nadejdziemy z innej strony, może nam to tylko przynieść pożytek. Jak daleko musimy zboczyć?
— Zajedziemy na miejsce dopiero za trzy godziny, a więc pod wieczór.
— Nic nie szkodzi, ponieważ dzisiaj i tak nie możemy już nic przedsięwziąć. Zresztą, nie myślcie, że pojedziemy odrazu z całem towarzystwem do kopalni. Naprzód musi się tam udać wywiadowca. Według tej reguły postępujemy zawsze.
— Na tem jednak tracicie dużo czasu!
— Lepiej tracić czas na środki ostrożności, niż biec na ślepo i w przepaść!
— Czy nie zechcecie pomyśleć, że wywiadowcy może się wydarzyć coś, na co większy oddział nie bywa narażony?
— A wy zechcijcie wziąć pod uwagę, że są położenia, w których pojedyńczy człowiek naraża się na daleko mniejsze niebezpieczeństwo, niż gromada. Zresztą, nie wyślemy głupca. Myślę, że Winnetou weźmie to na siebie.
— Nie, nie ja, lecz mój brat Old Shatterhand — odpowiedział Apacz. — Winnetou musi zostać przy chorej bladej twarzy, jeśli ma ją uratować.
Jak widać z tych słów, mój przyjaciel nie chciał opuścić pacjenta, skoro już raz nim się zajął. Dobroć jego serca i poczucie obowiązku kazały mi ustąpić, chociaż byłem przekonany, że wódz Apaczów jest lepszym wywiadowcą, aniżeli ja. —
Zboczyliśmy zatem z naszego dotychczasowego kierunku i pod wieczór dojechaliśmy do lasku, który był ze wszystkich stron otoczony prerją. Miał może dwa tysiące kroków średnicy; obszar był przestronny. Drzewa stały tak szeroko, że wozy mogły przejechać między niemi. Wody był również dostatek. Przez dwie ostatnie godziny szliśmy za wozami i starali się zatrzeć, o ile możności, ich ślady.
Zanim rozbiliśmy obóz, zapadła noc. Ognisk nie palono, gdyż wozy zawierały dosyć prowiantów, które można było spożyć na zimno. Jeszcze nie skończyłem posiłku, gdy zbliżył się do mnie Winnetou:
— Niech mój brat pójdzie ze mną do chorego. Odzyskał przytomność i pragnie mówić z Old Shatterhandem.
Poszedłem natychmiast. Pacjent leżał na miękkiej murawie; pod głowę podłożono mu koc. Gdy usiadłem przy nim, wyciągnął do mnie rękę i rzekł powoli, bardzo słabym głosem:
— Słyszałem od tego Indjanina, który rozmawiał ze mną, że pan jest tutaj i że zawdzięczam panu życie. Daj mi sennor rękę! Jakże się ucieszyłem, posłyszawszy, że tu jesteś! Przecież pan był w niewoli! Jak sennor sobie poradził?
Opowiedziałem mu wszystko, co działo się aż do chwili obecnej. Pamięć Herkulesa urywała się na chwili, gdy został ogłuszony przez Wellera. Skoro skończyłem, zapytał zdumiony:
— Czy to prawda, co pan opowiada? — Ja miałbym zadusić Wellera?
— Tak jest. Wołał pan w gorączce, że on sennora powalił uderzeniem kolby w głowę. Czy tak było rzeczywiście?
— Tak. — Nie jestem odpowiedzialny za to, co uczyniłem w gorączce i obłąkaniu.
— Co też pan musiał przeżyć! Opowie mi sennor później; teraz jesteś pan zbyt osłabiony.
— O nie! Głowa mnie wprawdzie boli, ale pan wie, że posiadam naturę słonia. Gdy mówię pomału i cicho, nie męczę się wcale. Pozwól mi sennor opowiadać. Skoro pan przyszedł, żeby uratować moich towarzyszy, musi pan jak najprędzej dowiedzieć się, jaki los ich spotkał.
— Jestem rzeczywiście ciekaw usłyszeć o waszem położeniu. Byliście w niewoli Vete-ya, a potem zwrócono wam wolność. Meltona, Wellerów i hacjendera uwolniono także. Co się stało dalej?
— Miał sennor słuszność, że nas ostrzegał. Wszystko skrupiło się na nas. Melton kupił hacjendę i skutkiem tego zostaliśmy jego robotnikami.
— Tak, przypominam sobie; — czytałem w kontrakcie, że wszystkie prawa hacjendera przechodzą na jego prawnego następcę. Dzisiaj rozumiem, iż to wszystko było już naprzód obmyślane. Was jednak zwerbowano do pracy w hacjendzie, więc nie mieliście obowiązku iść do kopalni.
— Czy pan przypuszcza, że zgodziliśmy się na to dobrowolnie? Nie wspomniano nam ani słowa o kopalni. Melton nas okłamał, mówiąc, że o niespełna dzień drogi poza hacjendą leży mała estancja, do niej należąca. Tam mieliśmy narazie zostać zatrudnieni. Wellerowie musieli nas zaprowadzić, ponieważ Melton pojechał z hacjenderem do Ures, żeby uzyskać prawne potwierdzenie kupna. Zgodziliśmy się na to, gdyż w hacjendzie nie można było obecnie zostać z powodu braku wszelkich środków do życia. Niebawem wyruszyliśmy, a oto pod wieczór wyłonił się przed nami, zamiast estancji, obóz Indjan. Było ich trzystu i mieli przeszło sto luźnych koni. Część była przeznaczona dla nas, część dla pakunków. Kazano nam wsiąść i skrępowano, jak barany. Zaczęła się wielodniowa podróż do Almaden. Przybywszy w góry, musieliśmy zejść do szybu.
— Więc i tam nie stawialiście oporu?
— O sobie nie mówię, bo gdybym zszedł pod ziemię, nie rozmawiałbym teraz z panem; ale inni, dzieci, kobiety, ojcowie, cóż mogli zrobić? Garstka ludzi przeciw trzystu dzikim! Zresztą zagrożono nam śmiercią w razie oporu. Dzieci i kobiety nie mogły się bronić, a ze względu na ich spokój musieli mężczyźni zrezygnować z obrony.
— Co się stało z emigrantami, gdy weszli do sztolni?
— Czy ja wiem? Nie było mnie z nimi.
— Ach, tak! Jak pan sobie poradził?
— Skoro mnie oswobodzono z rzemieni i popchnięto do otworu sztolni, przebiłem się przez Indjan i popędziłem wprost przed siebie, powaliwszy wielu po drodze i wyrwawszy jednemu z nich karabin. Nie strzelano, ponieważ pragnęli pochwycić mnie żywcem; — to mnie uratowało. Czerwoni pędzili za mną. Jestem wprawdzie siłacz nielada, ale biegacz kiepski, i ci lekkonodzy rozbójnicy byliby mnie na pewno dognali, gdyby nie to, że ziemia zapadła się pode mną. Straciwszy mnie z oczu, wrócili z niczem.
— Dziwne! Jeśli biegli za panem, to musieli przecież widzieć miejsce, w którem się sennor zapadł?
— Tak, ale ja nie uciekałem prosto, lecz skręciłem za róg skały. Za drugim skrętem usunęła mi się ziemia z pod nóg i nagle znalazłem się w podziemnym korytarzu, który biegł ukosem wdół.
— Zbadał go pan?
— Nie miałem światła. Szedłem wdół, ale niedaleko, gdyż wydawało mi się to niebezpieczne. Potem skręciłem wgórę, krok za krokiem, macając ostrożnie przed sobą, zanim postawiłem nogę. Ta ostrożność uratowała mnie, gdyż niebawem natrafiłem na przepaść.
Przy tych słowach przyszła mi na myśl jaskinia, o której mówił Player. Dlatego zapytałem:
— Czy może mi pan opisać dokładnie okolicę, w której się pan zapadł?
— Mogę panu opisać całe Almaden.
— To mnie cieszy. Miał sennor zatem sposobność przypatrzeć się okolicy, mimo że nie śmiał się nikomu pokazać?
— Poważyłem się na to ze względu na Judytę. Jedynie jej nie wiązano podczas drogi i nie wtrącono do szybu. Właśnie, gdy mnie popchnięto do otworu sztolni, szydziła ze mnie, że będę musiał wykopywać rtęć, podczas gdy ona będzie tutaj na wolności gospodynią właściciela kopalni. To mnie rozgniewało i wściekłość z tego powodu dodała mi sił do przebicia się, a później do szukania Judyty.
— W jaki sposób wydostał się pan z owego korytarza?
— Wybudowałem podmurze z kamieni.
— Znalazł pan Judytę?
— Miejsca jej pobytu nie mogłem odszukać, ponieważ wychodziłem tylko w nocy; raz jednak spotkałem ją. Zrazu przestraszyła się, lecz potem była dla mnie przychylna i słodka. Przyrzekła wskazać swoje mieszkanie, uprzedziła jednak, że musi naprzód zobaczyć, czy Melton śpi, gdyż on nie powinien mnie spostrzec.
— Pan wierzył?
— Wierzyłem. Ale gdy poszła, nasunęły mi się wątpliwości. Opuściłem więc miejsce, na którem miałem na nią czekać i ukryłem się wpobliżu. Judyta nie wróciła, ale zato przyszedł Melton z obydwoma Wellerami i kilku Yuma, aby mnie schwytać.
— Więc Judyta zdradziła pana. Jak może taki człowiek, jak sennor, miłować jeszcze takie stworzenie! Jak długo ukrywał się pan?
— Dopiero przed dwoma dniami opuściłem kryjówkę. Wypędził mnie stamtąd głód. Oczywiście obrałem tę samą drogę, którą przyjechaliśmy do Almaden. Zamierzałem sprowadzić pomoc, gdyby mi się udało dotrzeć do zaludnionej okolicy. Ale oto pana spotykam; pańska pomoc będzie szybsza i skuteczniejsza.
— Czem się pan żywił?
— Roślinami, które można znaleźć tu i ówdzie, pomimo pustynnego charakteru okolicy. W kryjówce znalazłem nieco wody; zlizywałem ją ze ścian.
— Okropność! Nie mógł sennor upolować jakiej dziczy?
— Nie miałem amunicji. Gdy zjadłem wszystką trawę, musiałem iść dalej.
— Nikt pana nie zatrzymał?
— Nie.
— Więc Indjanie nie otoczyli Almaden pierścieniem straży?
— Nie. Jednak widziałem i słyszałem, że szukali mnie po całej okolicy bez wytchnienia. Cały dzień wędrowałem przez pustynny obszar, zanim natrafiłem na trawę i drzewa. Wtem spotkałem jakiegoś Indjanina, który jechał zapewne do Almaden, ale nie odważył się do mnie zbliżyć; — miał tylko łuk i strzały, a na mojem ramieniu widział strzelbę. Prawdopodobnie doniósł o mnie w Almaden, a wtedy obaj Wellerowie wyruszyli w pogoń. Co się dalej stało, to pan już wie.
— A jeśli jeszcze co będę potrzebował, to pan mi powie. A może czuje się sennor za słaby?
Herkules mówił z przerwami i powoli, a mimo to zapewniał:
— Mówiąc cicho, wytrzymam jeszcze dłużej. Mam czaszkę bawołu i wkrótce będę zdrów.
— Tak; Wellerowie nie znając pańskiej twardej czaszki, sądzili, że już przeniósł się pan w lepsze światy. Teraz proszę, niech sennor przypomni sobie dokładnie Almaden i opisze swoją kryjówkę.
— Przejeżdżaliśmy przez kraj pustynny, pofałdowany, który rozciąga się na dzień drogi. Poza nim grunt opada dość szybko i tworzy szerokie, prawie okrągłe zagłębienie, jak się zdaje, dno dawnego jeziora. Na tem jeziorze leżała wyspa, która dzisiaj zwie się Almaden i wygląda jak olbrzymi sześcian skalny. Z dwóch stron można wydostać się na górę. Tam, pośrodku tarasu płaskiego, stoi domek, a właściwie cztery ściany i dach z kamienia. W tym domu jest ujście sztolni.
— Którędy można dostać się na górę?
— Z północy i południa. Zbocze wschodnie wznosi się zupełnie pionowo, a po stronie zachodniej można wdrapać się tylko na niewielką odległość — i tam właśnie leży moja kryjówka.
— Gdzie jej szukać?
— Prawie dokładnie w połowie zachodniego zbocza leży duży blok skalny, który widać odłamał się kiedyś na pewnej wysokości i spadł tuż obok grzbietu góry; z lewej strony przytyka do niej, a z prawej tworzy szeroką porę, wypełnioną całkowicie żwirem. Na północ od tego bloku skała podmyta jest w taki sposób, jakby kiedyś spływał tu z góry strumień. Dawne łożysko wije się na prawo i lewo i właśnie to były owe dwa skręty, które przesadziłem, zanim ziemia zapadła się pode mną. Nie może się sennor pomylić.
— Więc muszę wspinać się łożyskiem potoku, począwszy od lewej strony owego odłamu skalnego?
— Tak jest, aż do trzeciego zakrętu. Otwór przykryłem kamieniami, jak mogłem najlepiej; ale oko Old Shatterhanda odnajdzie go natychmiast.
— A korytarz, w który pan wpadł, czy korytarz ten murowany?
— Tak jest, przynajmniej tam, gdzie się zapadłem. Dalej nie mogłem dokładnie rozpoznać, ponieważ nie miałem światła.
— Więc wiem już dosyć i chciałbym tylko zapytać, co się dzieje z ojcem Judyty?
— W sztolni jest, tam, gdzie wszyscy inni.
— A Judyta nie wstawiła się za nim?
— Nie.
— Więc niech mi sennor nie weźmie za złe tego, co powiem: ona jest wprawdzie piękna, ale jest bodaj wyrodkiem. Gdyby mi wpadła w ręce, nie obszedłbym się z nią bardzo delikatnie.
Na to Herkules, który miał nietylko głowę, ale serce zranione, zapytał szybko, z obawą:
— Chyba nie chcecie jej nic złego zrobić?
— Przynaję, że gdyby nosiła spodnie, kazałbym dać jej tęgie kije.
Herkules, usłyszawszy to, począł biadać. Uspokoiłem go jednak zapewnieniem, że zaniecham jej, i opuściłem rannego, gdyż słabość jego charakteru wprawiła mnie w rzetelny gniew. Poszedłem jeszcze do Playera, żeby się dowiedzieć, czy wnioski moje co do jaskini były słuszne. Ów zauważył moją rozmowę z Herkulesem, więc zagadnął:
— Prawdopodobnie ten człowiek opowiadał wam teraz o Almaden. Dziwię się, jakim cudem uciekł stamtąd.
Nie kwapiąc się do wyjaśnień, zbyłem go zapytaniem:
— Uważacie zatem, że tak trudno stamtąd uciec?
— Nietylko trudno, ale niepodobna, skoro się człowiek znajdzie w sztolni.
— Czy kopalnia ma tylko jedno wejście?
— Nie inaczej. Jest to budowla stara, założona jak się zdaje jeszcze przez hiszpańskich zdobywców. Jeśli było kiedy jakie drugie wejście, zostało prawdopodobnie już dawno zasypane.
Poprosiłem teraz, żeby mi opisał Almaden. Opis jego zgadzał się zupełnie ze słowami Herkulesa. Skończywszy, dodał Player:
— Ale naco wam opis! Jak słyszałem, macie iść na zwiady; weźmiecie więc mnie ze sobą jako przewodnika, a ja wam pokażę wszystko lepiej, niż mogę opisać.
— Nie wezmę was ze sobą, master; obejdę się bez przewodnika.
— Nie? A przecież wyprawa nadwyraz niebiepieczna. Nie byliście tam jeszcze nigdy. Jak łatwo możecie dostać się w ręce nieprzyjaciół!
— Nie troszczcie się o mnie, master! Przebyłem szczęśliwie niebezpieczniejsze drogi. Gdybyście zostali razem ze mną złapani, moglibyście doświadczyć na własnej skórze, jak trudno uciec z Almaden. Wiem już, co chciałem wiedzieć. Jeśli to wam nie sprawi trudu, opiszcie mi położenie jaskini.
— Ach, prawda, jaskinia! Przychodzicie do Almaden z zachodu i macie przed sobą stromą ścianę skalną. U jej stóp, i prawie pośrodku, leży duży, odłamany blok skalny. Po prawej stronie była między nim a zboczem wolna przestrzeń, obecnie zasypana żwirem. Jeśli odgarniecie górną warstwę, przytykającą do zbocza, dostaniecie się do wnętrza jaskini.
— Jest ona zupełnie pusta?
— Zupełnie. Czy poprzestajecie na tem?
— W zupełności.
— Sądziłem, że ciekawi was mieszkanie Meltona.
— Oczywiście, ale obiecuję sobie, że je odnajdę.
— Nie wierzcie temu! Tak jest ukryte, że nie dostrzeże go nawet oko sokole. Przylega do ściany, jak gniazdo jaskółcze, ale nie nazewnątrz, tylko od środka, więc zdołu nie można się dostać do niego.
— Wiem już! — podchwyciłem. — Leży przy wschodniem zboczu.
— Jakto? Skąd wiecie? — zapytał Player zdziwiony. — Kto wam to zdradził?
— Wy sami. Powiedzieliście, że leży przy zboczu i że od dołu nie można się do niego dostać. Wobec tego znajduje się na tej ścianie, po której nie można się wspiąć. Północna i południowa są łatwe do przebycia; po stronie zachodniej leży wasza jaskinia; gdyby nad nią mieszkał Melton, nie zachowalibyście jej w tajemnicy, ponieważ widziałby, jak wchodzicie i wychodzicie. Pozostaje więc tylko wschodnia strona i tam musi Melton mieszkać.
— Tak jest rzeczywiście. Sennor, wierzę teraz, że skoro wam pokazać tylko A, z tej jednej litery wyprowadzicie cały alfabet!
— Przesada, master. Ciężka konieczność zmuszała mnie nieraz bystro myśleć i oto dociekanie, napozór tak trudne, stało się dla mnie chlebem powszednim. Konieczność i mus — to najlepsi nauczyciele.
— Chciałbym widzieć, czy jest tak rzeczywiście. — Może potraficie wyrozumować, jaka droga prowadzi do mieszkania Meltona, chociaż wam nie podam żadnych wskazówek?
— Dobrze! Potrzeba mi tylko tam pójść i przyjrzeć się tarasowi góry.
— Taras nie powie wam nic.
— A może jednak! Naprzykład poszukałbym, czy niema tam jakiego ukrytego zagłębienia. Następnie widziałbym, z czego składa się płyta, czy ze skały, czy też z czego innego.
— Składa się z gruzu, tylko z gruzu, który wydobywano ze sztolni i rozsypywano! Tak skromna okoliczność nie zdradzi przecież mieszkania Meltona?
— A jednak drogę znam.
— Więc musiał ją wam ktoś odkryć!
— Mówiłem o tem jedynie z wami i wiem tyle, coście mi sami powiedzieli.
— Zaciekawiacie mnie coraz bardziej. Czy zechcecie mi powiedzieć, coście obliczyli, czy też odgadli?
— Dlaczego nie? Przecież to dla was nie jest tajemnicą, że trzeba zejść do szybu, aby się dostać do mieszkania, o którem mówimy.
— Naprawdę, on wie, on wie! — krzyknął Player tak głośno, że wszyscy zwrócili na nas uwagę. — Czy to możliwe? Wszak macie tylko te wiadomości, których ja wam udzieliłem?
— Uważajcie master. Powiedzieliście przecież, że od dołu niesposób się dostać; więc trzeba szukać u góry. Ponieważ mieszkania nie widać, więc nie leży ono u szczytu, wpobliżu krawędzi skalnej, ale głębiej nieco, czyli pod tarasem; wobec tego i droga prowadzi na tej samej głębokości. Jeśli jednak biegnie pod tarasem, wewnątrz skały, to przez jaki otwór można się do niej dostać? A, że oprócz sztolni wejścia innego niema, więc to jasne, jak dzień, iż tylko sztolnia prowadzi do niej. — Czy wiecie, gdzie się znajdują Yuma?
— Nie. Przypuszczam tylko, gdzie są ich konie i mogę was tam zaprowadzić.
— Na to mamy czas później. Stary Weller doniósł o naszem przybyciu, więc przypuszczam, że Yuma ustawią się raczej po stronie zachodniej od Almaden i wyślą naprzeciw nas wywiadowców. Czy przy domku nad szybem i przy wejściu do szybu stoi straż?
— Tak. Czuwają tam stale dwaj Indjanie, aby zapobiec ewentualnej ucieczce robotników, aczkolwiek do obawy o to niema żadnych podstaw.
Mógłbym wypytać jeszcze hacjendera, który musiał przecież znać okolicę, jako dawny właściciel Almaden. Unikałem jednak rozmowy z tym pyszałkiem, przewidując zresztą, że udzieli mi fałszywych wiadomości. —
Z Winnetou nie miałem prawie nic do omówienia. Gdy jeden z nas przedsiębrał coś, drugi wiedział, że owo przedsięwzięcie zostanie wykonane pieczołowicie. Zbytecznej rady żaden nie żądał, ani nie dawał. Apacz zapytał mnie tylko, kiedy wyruszę.
— Jeszcze przed świtem — odpowiedziałem. — Muszę zatoczyć łuk. Yuma się spodziewają nas z zachodu, dlatego przybędziemy do Almaden z południa. Mam nadzieję, że mimo okrążenia staniemy tam na wieczór.
— Mój brat Shatterhand mówi: staniemy. Czy nie uda się w drogę sam?
— Nie. Muszę mieć towarzysza, któryby czuwał przy mojej broni i koniach, gdybym musiał skradać się pieszo.
— Przy koniach? Mój brat chce jechać, chociaż w Almaden niema trawy?
— Na wozach jest dosyć ryżu i kukurydzy.
— A kto będzie towarzyszył Shatterhandowi?
— Młody brat Yuma Shetara. Przedsięwzięcie nie należy do łatwych, ale jestem przekonany, że Mimbrenjo będzie dokładał wszelkich starań, aby okazać się godnym mego zaufania.
— Winnetou poznał dobre chęci swego białego brata. Młody Mimbrenjo ma dostąpić imienia, jak Yuma Shetar, który tylko przez ciebie został w tak krótkim czasie wojownikiem.
Tak było rzeczywiście. Wprawdzie ponosiłem ryzyko, biorąc niedoświadczonego chłopca na tę niebezpieczną wyprawę, ale miałem do niego przynajmniej tyle zaufania, ile do każdego starszego wojownika Mimbrenjów.
Prowianty na drogę przygotowaliśmy sobie jeszcze wieczorem. — Ledwie gwiazdy zaczęły blednąć, poszliśmy po konie. Jakże się zdziwiłem, kiedy podszedł do nas Apacz i rzekł:
— Może się zdarzyć, że moi bracia będą zmuszeni rozwinąć największą szybkość; wtedy koń młodego Mimbrenja nie dotrzymałby kroku ogierowi Old Shatterhanda; niech więc mój młody brat weźmie na tę wyprawę mojego konia; jestem pewien, że przyprowadzi mi go zpowrotem.
Fakt, iż Winnetou zawierzył cennego wierzchowca bezimiennemu chłopcu, był poprostu dziwem, ale zarazem świadczył, jak daleko sięgała przychylność Apacza dla młodziutkiego Indjanina. Chłopak nie śmiał odtrącać tak wspaniałomyślnej propozycji; więc pomknęliśmy w orzeźwiającem powietrzu ranka, obydwaj na równie bystrych rumakach i obydwaj pewni pomyślnego wyniku wyprawy. — —





  1. Źródło skalne.
  2. Gracz; tutaj szuler.
  3. Czytaj: Cziwawa.
  4. Zastępca.
  5. Prawnik, jurysta.
  6. Węglan żelaza.
  7. Węglan wapnia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol May.