Tako rzecze Zaratustra/Wstęp

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Berent
Tytuł Wstęp
Pochodzenie Tako rzecze Zaratustra
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Ignis” S. A.
Wydanie nowe
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Toruń, Warszawa, Siedlce
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
WSTĘP


Pochodząc z rodu arjan polskich, a bezpośrednio z trzech aż pokoleń pastorów protestanckich, dźwigał Nietzsche nie lada brzemię we krwi i na duchu. W istocie, trudno wyobrazić sobie ile atmosfer ciśnienia tego protestantyzmu wytrzymywać musiała na sobie ta dusza, zmontowana wprawdzie solidnie w szkołach niemieckich. Der sittliche Ernst, — pojęcie, które nie da się wprost przełożyć w właściwem brzmieniu powagi, dostojeństwa i ołowiu, pociągającego ku dnom, ku etycznym spodom i podspodom rzeczy wszelkich, — der sittliche Ernst w rodzinie patrycjatu eklezjastycznego sprawił, że nie na swawoli czasem, nie życia radością i miłości zachwytliwą porą była dlań młodzieńczość, lecz... „wielbłądem“ był duch na początku.
Może dzięki temu po części, mógł być powołany w 21-ym roku życia na katedrę filologji klasycznej do Bazylei. Pomieniał tedy plebanję i jej „kadzidelne wonie“ na te poklasztorne zazwyczaj mury, kędy uczeni spalają sobie wzajem kadzidła śród intryg, i gdzie der sittliche Ernst akademickiego Sanhedrynu przystroił go w togę, beret i patos nie wiele co różne od pastorskich. Młodzieńczy duch... klęka. „Klęka wielbłąd, aby go dobrze obładowano... Powiedzcie mi, co jest najcięższe? Nie jest-że to: żywić się żołędźmi i trawą poznania i w imię prawdy na głód duszy cierpieć?“.
Trzeba było głębokiego nurtu twórczości niezależnej, aby po niejakim czasie zerwać się z kolan i uciec od profesury. Przyszło mu to jednak tak ciężko, że „wielbłąd“ wydał się sobie drapieżnym rabusiem wolności własnej, zgoła — „lwem“!
Gdzieś na włoskiej Riwierze, dokąd się schronił na razie z pracami swemi, w wypoczynkowych chwilach kroczył z pietyzmem po tych alejach, po których niedawnemi laty przechadzać się raczył Seine Majestaet, nieboszczyk ojciec miłościwie panującego już wówczas Wilhelma. Tak to duch... lwem się stawał.
Nie zbyt drapieżnym zrazu, jak widzimy. Wyrwawszy się z najzaszczytniejszej, jaka jest, klatki dla ducha, zrabował sobie wolność — do nowych wolności. Tymczasem obiegał młody lew ówczesne szlaki angielskiego pozytywizmu, ścieżki ciasne, lecz pełne dlań właściwego łupu — zagadnień i zadumań nad naturą ludzką. (Oba tomy p. t. „Ludzkie, arcyludzkie“ pochodzą z tego okresu). W tymże czasie dał się porwać entuzjazmowi do osoby Wagnera. Niebawem dramat rozczarowanej przyjaźni był jedyną burzą uczuć w życiu tego wychowańca wszelkich ryzów. Miłości, oczywiście, nie zaznał. Zaledwie jakaś lwica intelektualizmu, a córa jenerała rosyjskiego, zdołała go pogrążyć, bardzo zresztą przelotnie, w „siedmiokrotne ciemności“ uczuć miłosnych.
Oto życie zewnętrzne człowieka, który w pismach swoich targał wszystkie pęta i więzy zniewoleń, obalał wszystkie szranki życia, burzył wszystkie ostoje ideału i moralności. Oto całe jego życie. Reszta jest tylko pracą, śród głębokich przemian wewnętrznych.
Po krótkotrwałym wpływie angielskiego pozytywizmu nawiedził samotnię jego genjusz francuski, pismami Montaigne’a, La Bruyére’a, La Rochefoucauld’a, Voltaire’a... „którzy więcej myśli dają i sieją niźli wszystkie książki niemieckie razem wzięte“, — spłacał im wraz rzetelnie swój dług wdzięczności. Pod jasnem tchnieniem latyńskiego ducha ustąpiły jak średniowieczne zmory, wszelakie serwilizmy, zatajone po zakamarkach duszy niemieckiej; pękły wszystkie nity, jakiemi skuto tę duszę w szkołach pruskich. Otworzyły się przed nim teraz dopiero jak gdyby wrota wolności. Wtargnęły przez nie wielorakie przypadki, niespodzianki, trafy najszczęśliwsze, wstrząśnienia dogłębne... duchowych doznań. Począł odgadywać drogę powołania swego. Raczej rybitwą unosić się nad wodami swego „łupu“: nad burzliwemi falami człowieczeństwa i współczesnego ducha, niźli być ślepym stworem głębi, przyrosłym do dna swej uczonej specjalności.
Jakoż nastał rozbrat z nią ostateczny. A znaczyło to dlań rozbrat z całem otoczeniem, ze wszystkimi przyjaciółmi, zgoła z całem „porządnem życiem niemieckiem“. Pozostawało już tylko dośmiertne osamotnienie. Gdzieś w Engadynie wyżniej znalazł dla się pustelnię. Darów dobrej doli ludzkiej, wraz z miłością, rodziną i dostatkiem, nie mogło oczywiście życie ofiarować pustelnikowi; dało mu jednak wzamian jakby siebie samo: zwierzyło mu się ze wszystkich tajemnic swoich: wszystkie tajnie i skrytki spraw ludzkich, arcyludzkich wygarnęło mu w pustelni, jak te orzechy do łuskania: „twarde orzechy zagadek psychologicznych“. I ocknęło w nim zatajoną genjalność — w tej najwłaściwszej dlań dziedzinie: analizy duszy ludzkiej. Bo nie jako „pogromca wszystkich wartości“, „zwiastun nadczłowieka“ i poeta Zaratustry przetrwa Nietzsche wszelakie nastroje duchowości europejskiej, lecz bodaj że tylko jako psycholog-humanista spokrewniony najbliżej — i w formie nawet — z szeregiem wspomnianych powyżej pisarzy francuskich.
Bądź co bądź tak zaświtała dlań „Jutrzenka“ wolnego ducha, by go dowieść z czasem do „Wiedzy radosnej“. Jakkolwiek zresztą nazywają się te kolejne tony pism, wszystkie one w luźnej formie aforyzmów mówią zawsze tylko o duszy ludzkiej i o charakterze umysłowości współczesnej; nadewszystko zaś o obłudnych pozorach wszelkich ideałów dzisiejszych, o kryjówkach moralności chrześcijańskiej, w których tak umiejętnie chowa się dziś wszystko gnuśne i zakłamane. Z tej analizy wyłącznie negatywnej, z tego burzenia wszelkich „wartości“ dzisiejszych wyłaniają się powoli pozytywne wskazania „nauki“ o tej, mniej więcej, treści:
Dla przyszłości człowieczeństwa jedynie cenne jest wszystko najbujniej żywe, twórcze, siewne. Ideał i moralność chrześcijańska jest pospolitą bronią wszystkiego, co mdłe, mierne, słabe, wszystkiego, co życie zuboża, wyjaławia i tłumi. I choćby za temi ideałami przemawiała niekiedy i roztropność sama, zawszeć to będzie głos niewolniczego instynktu tłumów. Dla twórczego w czynie i duchu egoizmu „nie jest prawdziwe, wszystko jest dozwolone!“ A gdyby nawet było coś prawdziwego pod słońcem, natura silna odkrzyknie na to: Pereat veritas, fiat vitta!.. Zaś Bóg? skoro już tak daleko jesteśmy. „Nie wiecie, że Bóg już umarł?“ dziwi się Zaratustra nieświadomości swych „ludzi wyższych“. Więc naostatek: cel? cel wszystkiego pod słońcem? a więc i cel tej nowej nauki? — Celu?!... niema go wcale, jak niema dobra, piękna, cnoty, prawdy. Jest życie i jego walka nieubłagana, moc i przemoc najtęższych mięśni, głów i ducha: jest, drzemiąca w każdem sercu, Wille zur Macht: wola mocy!
Urastała zaś ona Wiedza radosna, a tak ponura, w czas nowej przemiany jej twórcy. Oto „duch, który wielbłądem był, lwem się stał, przeistoczył się wreszcie w dziecko“, które „uczy się wymawiać tak!“ przytakiwać życiu, potwierdzać je we wszystkiem; potwierdzać nadewszystko siebie samego w skłonnościach swych najgłębszych, „stawać się, kim jest“! I nie kryć się nieufnie przed instynktem, gdy w tajną godzinę twórczości... „wszystko dziać się poczyna w wysokim stopniu niewolnie, jakby w nawałnicy poczucia swobody, niezależności, potęgi, boskości“...
Późnego wyzwoleńca ze wszystkich nieomal form dzisiejszych niewoli taką oto nawałnością nawiedzać począł wolny duch. W takich godzinach twórczości — słyszał: nie szukał bynajmniej! brał... „w olśnieniu myśl każdą w formie niepodlegającej najmniejszej wątpliwości..... wszystko jawiło się jako rzecz najbliższa, jako wyraz jedynie prawdziwy... w zachwyceniu, którego niesłychane napięcie wyzwalało się niejednokrotnie wytryskiem łez.... w takiej głębi szczęścia“...
Tak kochają Muzy. Że pokochały tym razem zbuntowanego syna i wnuka pastorów, zrewoltowanego wychowańca pruskiego ducha i zbiega z katedry niemieckiej, — zaciążyć to miało z czasem nietylko na duchowości rodaków jego.
Lecz tamte chwile wracały tymczasem, okalając go powoli atmosferą irracjonalizmu. Rzecz znamienna: ona to właśnie narzucać mu jęła coraz to gwałtowniej to ostateczne bądź co bądź pytanie nauki każdej — cel?!... „Coś nieznanego jest wokół mnie i spoziera w zadumie. Jakto? Więc ty żyjesz jeszcze, Zaratustro? Dlaczego?... Po co?... Dokąd?... Gdzie?... Jak?...“ Lub może poprostu tęsknota do życia i ludzi maskowała się tak przed pustelnikiem? I, spędzając mu sen z czoła, wyprowadzała go po nocy przed jaskinię, pod oczy gwiazd nad szczytami gór... „Och, lód jest naokół mnie, dłoń moją lodowate parzą dotknięcia! Och, pragnienie mi dolega, a łaknie ono waszego pragnienia! Nastała noc: zagadały głośniej wszystkie źródła bijące. I dusza moja jest źródłem bijącem. Nastała noc: och, że też światłem ja być muszę! I pragnieniem pragnień ponocnych. I samotnością!...“
Trzeźwego analityka duszy ludzkiej i pogromcę wszelkich wartości zwyciężył poeta. I on to uwiódł naukę anachorety ułudą posłannictwa.
„Za długo tęskniłem i wyzierałem w dal, za długo władała mną samotność: i tak oto oduczyłem się milczenia. Ustami jam się stał wskroś, stałem się wzburzonym strumieniem śród skał... Zbyt wolno wlecze mi się wszelka mowa: — w twój wóz skaczę, nawałnico! I ciebie jeszcze chłostać będę, a naglić mą złośliwością!... Zaprawdę, jak burza nadciąga nie szczęście i wolność moja! Niechże myślą wrogowie, że to zły szaleje nad ich głowami“...
I prawdziwie: w dolinach pracy powszedniej dokąd zstąpił Zaratustra z gór, zdawać się mogło, że to bies się rozszalał, druzgocący tablice dziesięciorga przykazań, by na ich miejsce wystawić własne tablice „nowego Zakonu“. — Kto zresztą nie zna dziś tych przykazań nowych?... Przypomnijmy bodaj kilka, które najwięcej mówią czasom właśnie dzisiejszym.
„Nie grzech wasz, — obwieszczał tedy Zaratustra, — nie grzech wasz, lecz małość wasza w grzechu, oto co woła ku niebu“... „Nie współczucie, nie litość, nie altruizm służyły dotychczas życiu najlepiej, były najhojniejszym powiewem przyszłości; czynił to wprost przeciwnie, twórczy w czynie i duchu, egoizm: egoizm „moralności panów“... „Najdzielniejszy naród powinien panować nad innemi; gdzie tego niema, tam niema najdzielniejszego“... „Twardym bądź!“ (w tym wypadku snać: już nie ty, człeku, lecz narodzie cały)... „Dobra wojna uświęca każdy cel“...
Ale w dzisiejszych czasach pustelnicy nie zamieszkują jaskiń górskich, nie wzywa ich głos wnętrzy; nie zrywają się gwałtownie, by wiązać postoły, chwytać posoch i zstępować na niże z owocami medytacyj swoich. Przetłumaczywszy to wszystko na język jedynych możliwości dzisiejszych: napisał Nietzsche poemat, który istotnie jak „ogień biegnący“ wionął przez suche, do cna już wypalone, niwy ówczesnego pozytywizmu Europy, — napisał poemat: Tako rzecze Zaratustra.
Im większy i bardziej długotrwały nacisk na wielką zawsze prężność natury twórczej, tem gwałtowniejsze z czasem rozprężenie. Czy siły erupcji tego wewnętrznego żaru nie dałoby się wprost wymierzyć siłą tych mnogich atmosfer ciśnienia na tę duszę — w domowej tradycji trzech pokoleń pastorów protestanckich, w wychowawczym od szkół nacisku ducha pruskiego, aż po atmosferę moralną śród uczonych i profesorów niemieckich?...
„Oswabadzanie się“ — „wyzwalanie“ — tak określa Goethe twórczość każdą. Lecz to, od czego się człowiek oswobodził (zwłaszcza w wieku dojrzałym), wyciska niezatarte piętno na tem, ku czemu się wyzwolił. Czy w tym immoraliście, trafiającym analizą swoją zawsze jednak tylko w etycznie czarny punkt natury ludzkiej, nie ukrywa się wręcz moralizator à rebours?... Zaś w żarliwości jego fanatycznego ateizmu nie ocknąłż się właśnie syn i wnuk pobożnych pastorów?... A w tym „dobrym smaku“, w onem „dostojeństwie duszy“, jakiemi jego czysta natura odpycha od się niskość postępków ludzkich — czy w tem nie możnaby dopatrywać się innego tylko nazwania dla odziedziczonych po przodkach chrześcijańskich imperatywów duszy? wraz z pastorskim w tych rzeczach gestem dostojeństwa?... Nakoniec, gdy w ostatnim tomie jego dzieł, w Woli mocy, luźno po innych tomach rozproszone aforyzmy skupiają się w sute rozdziały i paragrafy, sub a), b), c) oraz odnośniki: α, β, γ, — czy w tym metodycznym „dyletantyzmie“ nie ocknął się na sam koniec i profesor niemiecki?...
Piętno paradoksalnych przeciwieństw wyciskało się zewsząd na owocach tego życia. Wróg idealizmu i metafizyki, dla którego Platon był „nieporozumieniem“ ludzkiego ducha, wieńczy swoją koncepcję życia metafizyczną ideą wiecznego wrotu rzeczy wszelkich, a wróg poezji koronuje dzieło swego życia poematem.
Nie sprzeczności dotykamy tu bynajmniej, lecz przeciwieństw przeobrażającego się ducha: w warunkach jego dojrzewania i rozwoju przeciwieństw tak nieuniknionych jak fatum samo — w tej prawdziwej tragedji ludzkiego ducha, bo potęgowanej właśnie tytanicznością zamierzeń. Niczem owe „Trzy przemiany...“ z Zaratustry rozwijała się ta tragedja w trzech aktach, powiedzmy.
I oto akt pierwszy — za życia człowieka. Dwa dalsze dotyczą już tylko jego ducha i rozegrywały się już po śmierci twórcy.

W tytanicznem porwaniu się Zaratustry zapalić się miało światu płomię nowego entuzjazmu do życia. Zstępował Zaratustra z gór jako ratownik zwątlałej dziś woli człeczej, jako wychowawca twórczy krzepkiego pokolenia ludzkości, jako pogromca litości i miłosierdzia, jako hodowca i mistrz natur silnych, — jako zwiastun nadczłowieka. To, wyegzaltowane w samotniczych natchnieniach poczucie posłannictwa, stało się dlań jednak zmorą największych wątpliwości, skoro tylko zstąpił między ludzi. To też Zaratustra nie tylko, że poniechał rychło wykładania swej nauki na rynkach, ale przestał się z niej zwierzać nawet przyjaciołom, zachowując ją wyłącznie już tylko dla „ludzi wyższych.“
Korowód tych typów, — w części IV-tej poematu, — świadczy na jak suchą, ciężką i oporną grudę rzucany był ten ostateczny posiew nadczłowieka. Łudził się oczywiście i wtedy jeszcze samotniczy poeta, że przyjdą słuchacze lepsi, uczniowie inni, ludzie jeszcze wyżsi: — „Czekam na wyższych, bardziej krzepkich i zwycięskich, na dorodniejszych ciałem i duchem: śmiejące się lwy przyjść tu muszą.“
Na jak wdzięcznej natomiast glebie junkierskiej i pruskiej pychy, krwawem urągowiskiem nad duchem, wysiał się w Niemczech i ten posiew, wiemy dziś wszyscy. Świat cały poznał te lwy ryczące.
Najzimniejszy ze wszystkich zimnych potworów!“ — tym okrzykiem buntu określa Nietzsche państwo. Oczywiście nie polis Aten lub Sparty, ani też rzeczpospolitą każdego narodu, który się jednoczy dla ładu i obrony; lecz ten jedyny w Europie stwór państwowy, który się począł poza narodem, z wszelakiej na obczyźnie zbieraniny mniszo-rycerskiej, zapożyczył we wszystkiem z wielkiego dorobu cywilizacji niemieckiej, by zaciążyć wreszcie nad nią jak zmora: — arcypaństwo, tylko-państwo pruskie! „...i takie oto kłamstwo zionie z ust potwora: — ja państwo jestem narodem. — Łeż to! Twórcy stworzyli narody i zawiesili nad niemi miłość i nadzieję: tak życiu służyli oni. Tamci zasie niszczycielami są!“...
Pruski stwór państwowy obywa się prawie bez poczucia narodowościowego swych mas; wystarczają mu żelazne sprzęgi państwowości: takie skoszarowanie i życia i ducha niemieckiego, takie ich odnowa spańszczyźnienie w służebności i służalstwie dla państwa, że łacno mu dziś korzystać, — niekiedy bez reszty nieomal, — z każdego prądu duchowego, a nawet kierunku filozoficznego swych czasów. „...Państwo łże we wszystkich językach dobra i zła; cokolwiek rzeknie, skłamie — a cokolwiek posiada, skradzione to jest. Wszystko w niem jest fałszywe; kradzionemi zębami kąsa. Fałszywe są nawet trzewia jego... Aż nazbyt wielu rodzi się, dla tych zbytecznych wynaleziono państwo! Spojrzyjcie jak ono ich przynęca, tych nader licznych!... Jak ono ich chłonie, żuje i przeżuwa.“
Najzimniejszy ten i najbardziej zakłamany potwór zdołał jednak przystroić w pickelhauby nawet i wielkich zmarłych narodu swego — onemi dniami! — przed siedmiu laty! — gdy skoszarowanym miljonom swoim mógł wreszcie skomenderować: „Aufmarsch!“...
Co do tej pickelhauby miał Zaratustra jak gdyby niejasne, wizyjne przeczucie. Pogrążonego raz we śnie, nawiedziło dziecko ze zwierciadłem (prawdopodobnie: zwierciadłem dni przyszłych w tej snu symbolice): — ujrzał w niem djabła maszkarę i śmiech jego szyderczy.“
Takim nieomal widzieli go podczas wojny nie tylko bulwarowi, lecz i przodowni nawet pisarze Francji, Belgji, Włoch, Anglji i Ameryki. Tedy nie na Glasewitzów, Mommsenów, Treitschków, ale na Nietzschego właśnie wskazywano zewsząd, z całego świata: „Oto pierwszy z ducha sprawca dzisiejszej rzezi, oto ideowy wychowawca narodu swego, oto herold Hunnów!“
Z kogo żółć nienawiści narodowych jeszcze nie wykipiała, niech się ubłoży przeczytaniem tego, co pisze Nietzsche o rodakach swoich bodaj tylko w „Ecce Homo.“ Niech to jednak uczyni na rachunek własnej rozkoszy, powtarzać tych rzeczy tu nie będziemy. Komu zaś i tamtego będzie mało, niech sięgnie po analogiczne ustępy u Schopenhauera; ba i u Goethego nawet: choćby w jego konstatowaniu koniecznej potrzeby nienawiści w sercu niemieckiem, lub bodaj w jego proroczem wyczuciu zatajonego, zadrzemanego okrucieństwa u tak wówczas gemuethlich i bieder rodaków swoich.
Należy jednak odróżniać: od kipiącej pasji wrogów — święty gniew genjuszów narodu!
W Nietzschego Zaratustrowej legendzie Bóg umarł. Nie przyczynił się do tego bynajmniej Zaratustra nauką swoją. Zabił Boga ...„najszpetniejszy człowiek...“! wejrzeniem swem tylko. Tak! — W nowym napływie swych furjackich nienawiści, kolejno dla wszystkich narodów Europy, w okresie swej psychozy światoburczej ten, bezwątpienia, wówczas najszpetniejszy naród próbował istotnie zabić starego Boga... samem wejrzeniem potwora swej państwowości. — Staat ist Gott! — to hasło „ideowe“ urastało tam w czasie wojny do szeregu publikacyj, w którym nie brak było nazwisk profesorów, a nawet byłych pastorów. — Czemuż to my, wywodzono tam, przeżywać w dziejach swoich wciąż Jehowę, który jest przebóstwieniem państwowości żydowskiej; miejmy odwagę do swego, germańskiego, Boga i jego przykazań. — Mało nas zresztą interesuje ta ostateczna już chyba aberacja niemieckiej umysłowości w czasie wojny. Idzie nam tu jedynie o te drogi, po których fatum pośmiertelne ścigało puściznę Nietzschego.
Gdy Bóg stary dlań umarł, Bogiem obwołano „potwora.“ I on to właśnie, ten dlań najzimniejszy i najbardziej zakłamany sięgnął po Zaratustrowe tablice nowego Zakonu, — jak to: najdzielniejszemu ludowi należy się panowanie nad narodami, jak to: dobra wojna uświęca każdy cel.
Że pruska i junkierska ideologja czasu wojny urastała na nietzscheanizmie, jak na drożdżach, zaprzeczyć się temu wręcz nie da.
Miał być ideał nadczłowieka nowym puklerzem godności dla natur silnych, tarczą indywidualizmu, dojrzewającego zwykle jaknajdalej od trzody i państwa.
„...Gdzie państwo się kończy, tam dopiero zaczyna się człowiek, który nie jest zbyteczny. Gdzie państwo ustaje, — spojrzyjcież mi bracia moi! — czyż nie dostrzegacie tam tęczy i mostów nadczłowieka?“
Tam dopiero!
Na wspak celom, zamierzeniom i całej logice wewnętrznej Zaratustrowego zakonu, stał się on, przemocą ducha pruskiego, wręcz wojenną armaturą państwa w kierowaniu rzeźnym i rzeź niosącym tłumem: stał się nadczłowieczą, naczelną zbroicą, w którą potrzeba wojenna pchała byle piona.
„Psom wyć!“ — powiada brutalnie, z pruska jeden z wodzów armji i polityki niemieckiej o wodzu naczelnym, z racji jego wojennych pamiętników. (A znaczyć to ma: psy mogłyby się użalić nad miarą tej głowy i ducha). Tyle treści zawierała czołowa zbroica. Tyle przedstawiał ów przeogromny, gwoździami z germańska nabijany, już nie posąg, lecz kolos nadczłowieczeństwa, zbudowany w stolicy Prus. Tak rozsypują się w proch wszystkie posągi nadczłowieczeństwa, zbudowane z ćwieków psychozy wojennej!...
Umysłowa elita Francji interesowała się przed wojna zgoła innym Nietzschem. Pobudliwość i ciekawość psychologiczna Francuzów, większa niźli gdziekolwiek na świecie, (a zwłaszcza w apsychologicznych Niemczech), rzetelniejsza niźli u Niemców cena świetnego stylu pisarza — sprawiły, że Nietzschego genjalna analiza duszy ludzkiej wiodła tam żywot głębszy niźli gdziekolwiek; a pisma jego nie podlegały tak fluktuacjom mody i snobizmu, jak czytelnictwo niemieckie ostatniego ćwierćwiecza, otwarte na wszystkie wiatry cudzoziemszczyzny, przy całkowitem nieraz niedocenianiu pisarzy własnych. — Dość powiedzieć, że nawet Nietzschego odkryli Niemcom cudzoziemcy; i to bardzo późno!
Nadczłowiekiem zaś ani się we Francji nie przejmowano, ani też nie gorszono, jak gdzieindziej, witając w nim nienową w XIX wieku koncepcję intelektualistów, jako ich bunt przeciw zmaterjalizowaniu i zautomatyzowaniu zubożałego do cna życia. Segregujący umysł Francuzów umieścił tedy „nadczłowieka w szeregu „bohaterów“ Carlyla, „reprezentantów“ Emersona i wreszcie „devasów“ Renana: — dla tych wszystkich pisarzy celem i dążeniem kultury była nie oświata wielkich mas, lecz najcelniejsze, najrzadsze okazy człowieczeństwa, — właśnie „nadludzie“...
Że ten ostatni w XIX wieku, mimo wszystko, duchowy bękart po Napoleonie, w swym chrzcie niemieckim „Uebermensch“ otrzymał właściwości nowe: zwłaszcza pewnej surowizny średniowiecza i raubritterstwa, wyraźny posmak brutalności i zaciekłego wyzwania świata, jak ta teza przybita do kościoła w Wormacji; — jednem słowem, że otrzymał właściwości i niemieckie, i wyraźnie pruskie zarazem, — były to rzeczy nie do uniknienia. Nasiąka-ż każda ryba wodą mórz swoich?
Co zaś do moralnej współodpowiedzialności za wojnę?... Iluż to poetów i myślicieli przeszłości należałoby tym doraźnym sądem ideowym czasów wojennych skazywać in contumatiam na szubienicę? Ilu to z nich nie modliło się o wojnę w nadziei, że stanie się ona odnowicielką świata i dusz ludzkich?... Dziwnie milkną wprawdzie bezpośrednio po wojnie poeci wojny i jej moraliści, jakgdyby sumienie ludzkości otrząsało się w nich nad tem — co też to z tego wszystkiego wynikło?! — jak to potwornie „odnowił się duch ludzki“ w tym wymodlonym ogniu powszechnego zniszczenia?!...
A jednak... Może po upływie lat niewielu nastanie znów w dobrobycie takie zagnuśnienie dusz, takie ich zakłamanie w konwencjach ideału, taka obłuda w konwencjach chrześcijańskiego morału, że pisma Nietzschego staną się znów jak to źródło odżywcze. Być może, że i wówczas znajdzie się jakiś duch pruski, który to źródło wraz zagnoi. I z orędzia życia uczyni orędzie zniszczenia.
Bo nie ulegajmy złudzeniom. Nie minie może lat kilkanaście, a będziemy mieli nowych wieszczów wojny i nowych jej moralistów, którzy na wszystkie dolegliwości czasów doradzać będą wojnę, „dobrą wojnę, kiedy to żart się kończy.“ A wszystko wskazuje na to, że niezadługo zaczniemy znowuż żyć „na serjo.“ Bo i duch pruski nie zczezł przecie? a nie zubożał w doświadczenia wojenne? Zapożyczy się też on najchętniej w każdą nową, dobrą rację wojny i każe ją czemprędzej udoskonalać profesorom uniwersytetów swoich. Jedno będzie dlań tylko całkowicie obojętne: czy zawołaniem tej nowej racji będzie „nadczłowiek“ czy też „podczłowiek“ bodaj; jaką to nową koncepcję życia wysiedzą intelektualiści. Właściwi sprawcy wojny już nam wyrąbią życie — wedle swojej miary.
Nie przeciążajmy tedy intelektualistów odpowiedzialnością za wojnę, która przedewszystkiem ich to właśnie wyprowadza w pole — w podwójnem znaczeniu tych słów. Wojna, — powiada któryś z pisarzy francuskich, — z chwilą wybuchu wpycha inteligencję w pierwsze szeregi piechoty, a z chwilą ustania w ostatnie szeregi proletarjatu. Taka to rola intelektualistów w wojnie — tej, która ledwie minęła, i tej, która już nadchodzi.
Lecz dobądźmy wreszcie ducha Nietzschego z tej krwawej topieli dziejów, w jakiej go ponurzyło fatum pośmiertne.

„Nieustannie w sobie pracujący“, a w takiem rozwibrowaniu wszystkich strun uczuciowości, że pisanie było dlań kładzeniem myśli na lód, najmniej chyba zasługuje Nietzsche na pomówienie o wyłącznie intelektualistyczne koncepcje. Lecz jakże słusznym wydaje się ten zarzut wobec piszącego kaznodziei: Emersona i tego drugiego eklezjasty: Renana, a nadewszystko wobec pierwszego kapłana „kultu bohaterów“: Carlyla, ciężko ponoć schorowanego człeka. Przytoczone tu na początku fakty z życiorysu Nietzschego mówią chyba również bardzo wyraźnie w jakim stosunku do życia i gołębiego serca człeka stoi późniejszy jego immoralizm.
Bądźcobądź w takiej to atmosferze — bynajmniej nie bojowej! — zrodził się w XIX wieku „kult dla bohaterów“ oraz „moralność ludzi silnych“.
Powiada Plutarch, gdzieś tam, ubocznie, w nawiasach nieomal, że natury silne tworzą wielkie zbrodnie, jak wielkie cnoty. I punkt. Żadnych dalszych objaśnień. A nadewszystko żadnych teoryj. Jeśli co wyziera z tych słów, to chyba tylko twarde, wygolone łby rzymian.
Z po za teoretycznego oraz ideologicznego „kultu bohaterów“ w wieku XIX-ym wyglądają wprawdzie równie ogolone, lecz miękkie oblicza osób duchownych. Ci „bohaterzy“ z kultu, „reprezentanci“, „devasi“ oraz „nadludzie“ okazują się nieprawemi dziećmi z plebanji, lub conajmniej spokrewnionemi z nią jaknajbliżej. (Rzecz zastanawiająca: aż w trzech wypadkach, na czterech wogóle pisarzy; zaś ten czwarty był, jak się rzekło, chorowitym człekiem). Co więcej: „nadczłowiek“ ma wszystkie cechy późnego potomka rodziców wiekowych. To dziecko jest przemądrzałe: za dużo wie i myśli o sobie. W pamiętnikach swych wojennych „nadczłowiek“ mówi, a raczej kłamie, wyłącznie tylko o sobie; przed wojną był albo dostojnym profesorem (bodaj tylko w gestach) swego nadczłowieczeństwa, albo jego poetą. Zaratustra swojem tak się w końcu upaja, że w ostatnich częściach poematu każe nieomal wyłącznie o swej własnej osobie, składając nieustanne pieśni i hymny na cześć swej „duszy przedziwnej“.
Coś wrychle niepłodnego, jakiś martwy punkt egotyzmu jest w tem ostatniem słowie indywidualizmu XIX-go wieku.
Gdy tacy mistrze, jacyż będą tedy ich uczniowie w XX-tym wieku? Mistrze — byli pastorzy i księża, — utracili wiarę, bądź osłabili ją w sobie; wierzą jednak jeszcze mocno (jak to zwykle w takich razach bywa) w samych siebie. O uczniach zaś swoich, tych najlepszych, „ludziach wyższych“ powiada Zaratustra: „Zapisani z góry do dołu znakami przeszłości, z których wołają natrętnie wszystkie czasy i ludy, wszystkie obyczaje i wiary... są jak malowane obrazy wszystkiego, w co kiedykolwiek wierzono“. Jakżeby tacy ludzie mogli wierzyć w siebie? w instynkt własny? Jakżeby oni mogli znieść jakiekolwiek zamknięte horyzonty swego czynu, czy też powołania?... Aczkolwiek „nic nie jest prawdziwe, a wszystko jest dozwolone“, wszystko już było! było! było!...
I tu natykamy się po raz drugi na wizyjne przeczucie Zaratustry, znów na sen jego wróżbny — w bolesnem jakgdyby odgadywaniu jakiejś drugiej potęgi czasów przyszłych, która po raz wtóry zniekształci i wynaturzy naukę jego. Nastanie takich czasów... „kiedy i najlepsi umęczą się dziełami swemi, ...gdy wszystkie studnie wyschną — i morze nawet się cofnie, ...a wszystkie podwaliny zawaleniem zagrożą...“, — wieścił wróżbiarz Zaratustrze. I przyprawił go o tak ponurą melancholję, że ledwo się z nią uporali przerażeni uczniowie. (Czyżby było w tem i trzecie z kolei przeczucie: tej prawdziwej melancholji, której miał się stać ofiarą? — tym razem osobistą już ofiarą).
Bądźcobądź zdawał się wyczuwać, że nihilująca analiza „wartości“ dzisiejszego życia stać się może z czasem nie „odwróceniem“ tychże „wartości“, lecz ogólną likwidacją ideałów i nadziei. Na ostatniej tedy wierze, na ideale „woli mocy“ — wyraźniej: na Wille zur Macht opierała się cała wiara i ufność w życie śród uczniów Nietzschego, a wyznawców Zaratustry.
Jakiś wróżbiarz ponury wieścił mu oto zawalenie się i tej podwaliny.
Ich hab’ meine Sache auf ein Nichts gestellt“, — takim był djalektyczny fundament niemieckiego poprzednika Nietzschego, żmudnego Stirnera. Nietzsche zaś sam chlubił się tylokrotnie polskiem nazwiskiem swego rodu (Nicki), uważając jego źródłosłów „nic“ za herbowe godło tarczy swojej. Taką była tarcza, miażdżąca wszystkie wartości; zaś zaczepną bronią nowego ideału było „Wille zur Macht“, a zawołaniem nowej nadziei... wiemy jakie to jedyne hasło ocalało z pogromu wartości wszelkich:
Pereat veritas, fiat vita!...
Lecz z moralnego w duszy „nic“, jak z chaosu w kosmosie rodzić się mogą światy wszelakie. Oto na Wschodzie indyjskim głębsze i wyżej sięgające „nic“ zrodziło wiarę buddyjską. Z przyziemnych zaś już tylko i podziemnych fermentów rosyjskiego „nic“ rodzi się coś znacznie więcej niźli bierna tylko negacja. I tu, i tam: i na dalszym, i na bliższym Wschodzie zawołanie „nowej nadziei“ brzmi na wspak:
Pereat vita, fiat „veritas“!...
Najście wielkiej fali ze Wschodu (zrazu duchowej tylko!) było proroczą wprost wizją Nietzschego. W ostatniem dziele swojem, w „Woli mocy“, daje najdokładniejszą analizę tego „nic“ wielkiego znużenia Europy, a zarazem i onych wierzeń Wschodu, które to vacuum chciwie chłonąć będzie. Aż póki nie połknie najgroźniejszej trutki dla europejskiego ducha: — dogmatyzmu i doktrynalizmu ludzi wschodnich...
Tymczasem... w zadżumionem mieście przeciągała wielkim korowodem wszystkie formy pesymizmu: żądza odmiany“, żądza nie!“, żądza nicości“... Taką lapidarną przenośnią określa Nietzsche (w pośmiertnych fragmentach Zaratustry) czasy, które nastać muszą: — które dziś oto nastały!
Jeśli idzie o Niemcy powojenne, sprawdzają się te proroctwa wprost niesamowicie.
Gwałtowne rozpowszechnianie się tam Buddyzmu, oraz wszelkich, aż po chińskie, okultyzmów, narastanie całych bibljotek tych „ksiąg świętych“ w przekładach i rozprawach, zakładanie nawet „akademji mądrości“ (w Düsseldorfie), do której sprowadzić się tam ma pono kapłanów buddyjskich i braminów z Indyj, lamów z Tybetu, astrologów zewsząd; kojarzenie się tego ruchu z jakąś „obłomowszczyzną“, z niemiecka wraz metafizyczną i podciągniętą do zasady (rozbrat z czynem, — medytacja tylko!), wreszcie formalna w dzisiejszych Niemczech obstynacja dostojewszczyzny, tak dla Nietzschego nienawistnej; nakoniec cały ruch ekspresjonistyczny w plastyce, architekturze, poezji (mimo wielu zastrzeżeń na jego korzyść), ciągnący jednak połowę swych soków odżywczych z tych właśnie źródeł wschodnich, — wszystko są objawy wszechstronnie dziś w Niemczech omawiane, jako skutki wojny w życiu duchowem Niemiec.
Tem bardziej zdumiewać musi proroctwo Nietzschego ponad wojną niejako, a zwłaszcza szczegółowa dokładność tej zawczas czynionej analizy nad objawami, które według niego nastać z czasem muszą. „Przewiduję,... zapowiadam,... twierdzę, że tak będzie“ — oto akcenty pewności, jakiemi przemawiają te rozdziały.
Zaś nad całym tym dzisiejszym ruchem niemieckim góruje gorliwość, godna zaiste lepszej sprawy, w czynieniu tabula rasa: w wykazywaniu — za Nietzschem właśnie i bodaj tylko za nim! — bezwzględnego nihilizmu dzisiejszej duchowości europejskiej, Upadku Zachodu, jak chce tak popularna dziś w Niemczech książka Spenglera. Niewyczerpaną wprost studnią dla tych wszystkich pesymistycznych roztrząsań jest właśnie nietzscheańskie „przewartościowanie wartości“, a raczej, jak na dziś: — zawalenie się ich wszystkich, gdy tak gwałtownie osunęła się podstawa prusko-niemieckiego ideału „Wille zur Macht.“ Jeśli w Niemczech czyta się dziś jeszcze Nietzschego, to nie z „woli mocy“, lecz k’woli nicości.
Samo uświadamianie w sobie nihilizmu przewidywał smętnie Nietzsche, nie jest bynajmniej jego przezwyciężaniem: przeciwnie, ono pogrąża weń stokroć bardziej. Pogrąża tedy — znowuż na wspak celom i zamierzeniom — i on sam.
Mimo to wszystko wyłącznie negatywnym stosunkiem do Nietzschego nie zadowolni się chyba dziś żaden człowiek myślący: zbyt wiele olbrzymich spraw dzisiejszych zrosło się z tem nazwiskiem. Ledwie zakończona katastrofa dziejowa wywoływała na Zachodzie raz po raz to imię złowróżbne. Słuszny po wojnie niepokój, jaki wzbudza to wszystko, co zawiewa ze Wschodu, łączy się znów z proroctwem tego człowieka. Drugiego, tak czujnego, żórawia nie miała umysłowość europejska w swych najgłuchszych czasach pozytywizmu. — Po za tem, łatwo przewidzieć, że to imię przestanie być niebawem popularne: przebrzmi wraz z nienawiścią, jaka je dziś okoliła. — Umysłowa elita Europy będzie tem pewniej powracała do niego: dzieł takiego czatownika ducha, aż do jasnowidztwa przyszłości, nie zdoła ominąć przyszłość sama.
W zetknięciu z duchem Nietzschego czuć się będzie każdy tęgi żagiel woli człeczej jakby na fali przypływu, która dźwiga i wywyższa tę najcenniejszą zawsze „wartość“ życia: wartość woli ludzkiej! Oto czego nauczą się szukać u Nietzschego ci wszyscy, którzy będą sięgali po dzieła jego — niezależnie od wczorajszego rozgłosu, klątw dzisiejszych i jutrzejszych zapomnień.
Istotną klątwą Nietzschego były nie duch i myśl, choćby najbardziej groźne, lecz ułuda Zaratustrowego posłannictwa. (Czasy nie są bynajmniej apostolskie, a koszary życia i ducha niemieckiego nie były górą oliwną). Prozelityzm w popularności: oto fatum pośmiertne nietzscheańskiej puścizny!... Ono to odkrywało nadludzi — w koszarach pruskich, a wolę mocy, żądze potęgi — śród snobów europejskich.
Tymczasem w popularności dzisiejszej ściga go wciąż jeszcze to fatum pośmiertne.
Największy śród swoich wielbiciel umysłowości latyńskiej, przeklęty i wyklęty na latyńskim Zachodzie, przykuty do strzaskanego już rydwanu „potwora“ swej państwowości — staje się, ten najżarliwszy entuzjasta życia w minionem pokoleniu, wręcz krzewicielem nihilizmu: poprzednikiem tej wschodniej zmory, przed którą pierwszy na alarm dla ludzkości uderzył.
Jest to zarazem tej tragedji ducha akt ostatni: dopełniło się fatum.
Nad człowiekiem dokonało się ono znacznie wcześniej: w zmaganiu się z tą „wschodnią zmorą ludzkości“ przysłonił mu ducha kir obłędnej melancholji. I pod tym kirem dogasało ciało lat jeszcze kilkanaście.

W. B.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Berent.