Tajemniczy ogród/Rozdział XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Frances Hodgson Burnett
Tytuł Tajemniczy ogród
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1937
Druk F. Wyszyński i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jadwiga Włodarkiewiczowa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVII.

NAPAD.

Mary wstała bardzo rano, dzień cały napracowała się w ogrodzie, więc była zmęczona i śpiąca; to też zaraz po kolacji położyła się do łóżka. Zasypiając, mruczała jeszcze do siebie:
— Jutro wyjdę znów przed śniadaniem i będę pracowała z Dickiem, a potem... potem pewnie jednak pójdę odwiedzić Colina.
Około północy zbudziły ją tak straszliwe wrzaski, że na równe nogi wyskoczyła z łóżka. Co to jest? Co to? Lecz domyśliła się zaraz — była pewna. Otwierano i zamykano drzwi, słychać było bieganinę w korytarzu, a ktoś płakał i krzyczał wniebogłosy.
— To Colin! — powiedziała sobie. — Ma znów napad, to, co pielęgniarka nazywa histerją. Jakież to wstrętne!
Słysząc teraz te szlochy i jęki, nie dziwiła się, że mu pozwalali na wszystko, byle tych wrzasków uniknąć. Zatkała uszy palcami. Było jej bardzo nieprzyjemnie, drżała.
— Co tu robić, co tu robić? — powtarzała. — Znieść tego nie mogę!
Przyszło jej na myśl, że możeby przestał krzyczeć, gdyby mogła do niego pójść, lecz potem przypomniała sobie, jak ją z pokoju wyprosił, i pomyślała, że jej widok może jeszcze pogorszyć sprawę. Choć z całej siły zaciskała uszy, nie mogła zgłuszyć okropnych krzyków. Takie jej były wstrętne i tak ją przerażały, że naraz wpadła w złość i miała uczucie, że i ona dostanie takiego napadu i nastraszy go tak samo, jak on ją nastraszył. Nie przywykła była do niczyich złych humorów, prócz do swoich. Odjęła ręce od uszu, skoczyła i zaczęła tupać nogami.
— Powinni mu zakazać tak krzyczeć! Ktoś go powinien powstrzymać! Powinien go ktoś mocno wybić! — krzyczała.
Wtem usłyszała, że ktoś biegnie korytarzem, drzwi się otworzyły, i weszła pielęgniarka. Nie śmiała się teraz wcale. Była nawet bardzo blada.
— Znów dostał napadu histerji — rzekła pośpiesznie. — Zaszkodzić sobie może bardzo. Nie można sobie z nim dać rady. Niech panienka spróbuje uspokoić go, on panienkę lubi.
— Dzisiaj mnie z pokoju wyrzucił — rzekła Mary, tupiąc nogą ze złością.
Tupnięcie to podobało się pielęgniarce. W rzeczy zaś samej lękała się, że zastanie Mary płaczącą i chowającą głowę pod poduszki.
— Oj, to, to! — mówiła. — W sam raz panienka ma humor! Proszę iść zwymyślać go. Niech mu panienka podda jakiś nowy pomysł. Moja złota! Niech się panienka śpieszy!
Później dopiero spostrzegła się Mary, że wszystko to było straszne i zabawne równocześnie — zabawne, że ludzie dorośli tacy byli przestraszeni, że wołali na pomoc małą dziewczynkę, bo odgadywali w niej naturę, podobną do Colina.
Biegła przez korytarz, a im bliżej była krzyków, w tem większą wpadała złość. Była formalnie w furji, gdy drzwi dopadła. Otworzyła je i z trzaskiem pobiegła wprost do łóżka.
— Cicho bądź! — huknęła ostro. — Milcz! Nienawidzę cię! Wszyscy ciebie niecierpią! Chciałabym, żeby wszyscy z domu wyszli, żebyś się tu na śmierć zakrzyczał! I zaraz się na śmierć zawrzeszczysz — zaraz! Bardzobym chciała!
Dobre, sympatyczne dziecko nie mogłoby ani wymówić, ani pomyśleć takich wyrazów, lecz zdarzyło się tak dziwnie, że właśnie wstrząśnienie, wywołane ich dźwiękiem, było najlepszem lekarstwem dla tego histerycznego chłopca, któremu nikt nie śmiał sprzeciwić się.
Leżał na poduszkach, bijąc wokoło rękami i miotając się, jak wściekły — teraz na rozzłoszczony ton głosu Mary odwrócił się nagle. Twarz jego była przerażająca — blada — z wypiekami, nabrzmiała, i szlochał, i jęczał; ale mała Mary, zła jak dzika kotka, nie robiła sobie nic z tego.
— Jak mi jeszcze raz piśniesz — mówiła — to ja też wrzasnę — a umiem krzyczeć głośniej niż ty — i wystraszę cię okropnie!
Tak go przeraziła, że umilkł. Krzyk mu uwiązł w gardle. Wielkie łzy toczyły mu się po twarzy. Wątłem ciałem wstrząsały łkania.
— Nie mogę przestać płakać! — zawodził i szlochał. — Nie mo-mogę! Nie m-m-mogę!
— Możesz! — krzyknęła Mary. — Cała twoja choroba to histerja i złość — histerja! histerja! histerja! — i za każdym razem łupała nogą.
— Cz-czułem narośl... cz-czułem — wykrztusił Colin. — Wiedziałem, że tak będzie. Będę miał garb, a potem umrę!
Znów się począł wić i twarz wykrzywiał, i szlochał, i jęczał, lecz nie krzyczał.
— Nieprawda! Nie czułeś żadnej narośli! — przeczyła Mary. — Jeśliś co czuł, to narośl histeryczną. Histerja robi narośle. Nic nie masz na tych twoich obrzydliwych plecach — nic, prócz histerji! Odwróć się zaraz, to sama sprawdzę!
Podobało jej się słowo «histerja», i czuła, że i na nim robi wrażenie. Być może, iż tak jak ona, nigdy on go przedtem nie słyszał.
— Proszę przyjść tu zaraz — rozkazująco rzekła do pielęgniarki — i pokazać mi w tej chwili jego plecy!
Pielęgniarka, pani Medlock i Marta stały przytulone do siebie przy drzwiach, patrząc na Mary i usta otwierając z podziwu. Wszystkim trzem niejednokrotnie tchu zabrakło ze strachu. Pielęgniarka zbliżyła się, jakby też przestraszona. Colinem wstrząsały łkania.
— Może... może mi panicz nie pozwoli — rzekła cicho.
Colin jednak usłyszał i wyjąkał między dwoma szlochami:
— Po-pokaż jej! N-n-niech to zo-zobaczy sa-sama!
Były to biedne, chude plecy, gdy je obnażono. Można było policzyć wszystkie żebra i wszystkie złączenia kości pacierzowej, lecz ich panna Mary nie liczyła, gdy pochyliła nad niemi swoją twarzyczkę dziką i gdy się z powagą przyglądała. Wyglądała tak zabawnie, że pielęgniarka z trudem opanowała śmiech. Była chwilka ciszy, bo nawet Colin starał się oddech zatrzymać, gdy Mary oglądała jego plecy z uwagą największą, zupełnie jakby była owym sławnym lekarzem z Londynu.
— Nawet krostki żadnej niema! — rzekła wkońcu. — Niema krostki nawet takiej, jak główka szpilki — z wyjątkiem kości pacierzowej, a czujesz ją właśnie, bo wystaje, boś chudy. Ja mam takie same kości i tak samo wystawały, jak twoje, dopóki teraz nie utyłam; a jeszcze nie mam dość tłustych pleców, by je przykryć. Nic nie masz na plecach — żadnej narośli. Jak jeszcze raz wspomnisz o garbie, to cię tylko wyśmieję!
Tylko Colin jeden wiedział, jakie wrażenie zrobiły na nim te wyrazy w złości wypowiedziane. Gdyby był miał przed kim wygadać się z swych urojonych, tajonych obaw, gdyby był pozwolił mówić do siebie, gdyby był miał towarzystwo dzieci, a nie leżał po całych dniach nawznak w łóżku w tym ogromnym pustym domu, żyjąc w atmosferze przesyconej lękiem ludzi, którzy po największej części byli niemądrzy, a nim znużeni, byłby zrozumiał, że największa część lęków jego i choroby była płodem jego wyobraźni. Lecz leżał i rozmyślał o sobie, o swoich bólach, o swojem zmęczeniu — myślał dnie, miesiące, lata. I teraz dopiero, gdy to niemiłe dziecko upierało się przy swojem, że nie był on tak chory, jak sobie wyobrażał — począł przypuszczać, że może ona ma rację.
— Nie wiedziałam — nieśmiało wtrąciła pielęgniarka — że on myślał, że ma garb. Krzyż ma słaby, bo nie chce spróbować nawet usiąść prosto. Byłabym mu sama powiedziała, że ani śladu garbu niema.
Colin połykał łzy i odwrócił twarz trochę, by na nią spojrzeć.
— N-naprawdę? — wyrzekł.
— Tak jest, sir!
— No, więc widzisz! — rzekła Mary.
Colin znów twarz ukrył w poduszki i leżał spokojnie, tylko łzy cicho płynęły, a ciałem wstrząsały czasami tłumione łkania, jakby ostatnie podmuchy wichru po burzy. Łzy były najlepszym znakiem, że przyszła ulga i ukojenie. Odwrócił się nagle i znów spojrzał na pielęgniarkę i — o dziwo! — wcale nie jak radża do niej przemówił:
— Czy myślisz, że mógłbym — żyć — i urosnąć? — spytał.
Pielęgniarka nie była ani sprytna, ani sercowa, lecz odpowiedzieć mogła słowami lekarza londyńskiego:
— Pewnie, że panicz mógłby żyć, gdyby robił to, co mu każą, to znaczy, gdyby panował nad sobą i przebywał dużo na świeżem powietrzu.
Napad minął. Colin był teraz osłabiony i wyczerpany płaczem i może dlatego złagodniał. Wyciągnął trochę rękę ku Mary, a ponieważ — z radością powiedzieć muszę — i jej własna złość minęła, przeto na pół drogi rękę też wyciągnęła — i tak zgoda zapadła.
— Wyjdę — wyjdę z tobą, Mary — powiedział. — Nie będę już niecierpiał świeżego powietrza, jeśli znajdziemy...
W sam czas sobie przypomniał, by nie powiedzieć «jeśli znajdziemy tajemniczy ogród», i dokończył: — Chętnie z tobą wyjdę, jeśli Dick będzie popychał mój fotel. Takbym chciał zobaczyć Dicka i lisa, i kawkę.
Pielęgniarka poprawiła łóżko, strzepnęła poduszki, potem przyrządziła dla Colina filiżankę buljonu i poczęstowała Mary, której ogromnie się przydał po wzruszeniach tej przykrej nocy. Pani Medlock i Marta szczęśliwie się wysunęły, a kiedy wszystko już było w porządku i spokoju, miała pielęgniarka ochotę wysunąć się również jak najprędzej. Była to zdrowa, młoda kobieta i zła była, że jej sen przerwali; ziewała ciągle, patrząc na Mary, która przysunęła sobie była fotel do łóżka i trzymała Colina za rękę.
— Niech panienka idzie się położyć — rzekła. — Jeżeli panicz nie jest zanadto poruszony, to zaraz zaśnie. A potem i ja się tu obok położę!
— Chciałbyś, żebym ci zaśpiewała tę pieśń, której mnie nauczyła Ayah? — szeptem spytała Mary chłopczyka.
Przyciągnął lekko jej rękę ku sobie i zmęczone, błagalne spojrzenie zwrócił na nią.
— Och, dobrze! — odrzekł. — To taka słodka melodja. Zasnę zaraz z pewnością.
— Ja go uśpię — rzekła Mary do ziewającej wciąż pielęgniarki. — Możesz odejść, jeśli chcesz.
— Dobrze — odparła tamta z uczuciem ulgi. — Jeśli panicz za pół godziny nie uśnie, to proszę mnie zawołać.
— Doskonale! — powiedziała Mary.
Pielęgniarka śpiesznie opuściła pokój, a skoro tylko wyszła, Colin znów Mary przyciągnął za rękę.
— O mało się nie wygadałem — powiedział — alem się wczas zatrzymał. Nie mogę mówić — chciałbym zasnąć, ale mówiłaś, że masz mnóstwo ładnych rzeczy do opowiadania. Czy — czy nie znalazłaś może jakiego śladu wejścia do tajemniczego ogrodu?
Mary spojrzała na jego biedną, drobną, zmęczoną twarzyczkę, na oczy zapuchnięte, i serce jej wezbrało żalem.
— Ta-a-ak — zwolna odrzekła — zdaje mi się, że jestem na śladzie. Jeśli zaś teraz uśniesz, to ci jutro wszystko powiem.
Ręka mu drżała.
— Och! Mary, Mary! — zawołał. — Gdybym tam mógł się dostać, to myślę, żebym żył! Czy zamiast śpiewać mi piosenkę Ayah, nie mogłabyś mi pocichu opowiedzieć, jak sobie wyobrażasz, że on wygląda wewnątrz, tak jak mi mówiłaś za pierwszym razem. Jestem pewny, że mnie to uśpi.
— Owszem — odparła Mary. — A teraz zamknij oczy.
Colin oczy przymknął i leżał zupełnie spokojnie, ona zaś trzymała go za rękę i poczęła mówić wolno i bardzo cicho:
— Myślę, że tak długo był sam — że się tam wszystko rozrosło w cudny gąszcz. Myślę, że róże musiały się piąć, piąć i piąć po gałęziach, drzewach, murach, a nawet pełzać po trawie, tak, że ich gałązki utworzyły, jakby szarą zasłonę z mgły. Niektóre z nich pousychały, lecz dużo jest żywych, i w lecie będzie powódź i całe fontanny róż. Myślę, że ziemia tam pełna krokusów, narcyzów, pierwiosnków, irysów, które w ciemnej ziemi pracują i zaczynają kiełkować. Wiosna już się zaczęła na dobre, być więc może... być może...
Łagodna monotonja głosu uciszała go stopniowo. Spostrzegła to i ciągnęła dalej:
— Być może, że już widać je przez trawę — może już są całe gniazda purpurowych i żółtych krokusów. Może już listki poczynają pękać i rozwijać się — a może — może szarość gałązek zamieniać się zaczyna na zielony welon gazowy — i pnie się — pnie się na wszystko. A ptaszki przylatują przyglądać się tym cudom, albowiem jest tam tak zacisznie i tak bezpiecznie. A może — może — może — dodała zupełnie cicho i wolniusieńko — może gil znalazł samiczkę i gniazdko sobie zakłada...
I Colin zasnął.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Frances Hodgson Burnett i tłumacza: Jadwiga Włodarkiewiczowa.