Tajemniczy ogród/Rozdział XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Frances Hodgson Burnett
Tytuł Tajemniczy ogród
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1937
Druk F. Wyszyński i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jadwiga Włodarkiewiczowa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIII.

«JESTEM COLIN».

Mary zabrała z sobą obrazek, gdy do domu na kolację wracała, i pokazała go Marcie.
— No, patrzcie! — rzekła ta z dumą. — Nigdym nie myślała, że nasz Dick taki sprytny. To przecież mysikrólik w swojem gniazdku — taki duży, jak żywy, a jeszcze raz tak prawdziwy.
Wtedy Mary zrozumiała, że Dick chciał, by ten obrazek był symbolem. Chciał powiedzieć, że może być pewna, że jej dochowa tajemnicy. Ogród tajemniczy był jej gniazdkiem, ona zaś była mysikrólikiem. O! jakżeż lubiła szczerze tego dziwnego, prostego chłopca!
Zasnęła zdrowym snem w nadziei, że Dick niezawodnie przyjdzie zaraz nazajutrz.
Lecz nie mogła nigdy przewidzieć, jakiego pogoda figla spłata w Yorkshire, szczególnie w wiosennej porze. Mary obudził w nocy odgłos ciężkich kropli deszczu, bijącego w szyby. Lało jak z cebra, a wicher wył i zawodził po kątach i kominach wielkiego, pustego domu. Mary usiadła na łóżku bardzo nieszczęśliwa i zła.
— Ten deszcz to taki przekorny, jak ja dawniej byłam — rzekła. — Przyszedł, bo wiedział, że go nie pragnę.
Rzuciła się na łóżko i twarz ukryła w poduszki. Nie płakała, tylko leżała i czuła nienawiść do plusku monotonnego deszczu i do wycia wichru. Nie mogła już zasnąć powtórnie. Przygnębiające odgłosy zasnąć jej nie dawały, gdyż czuła się sama przygnębiona i smutna. Gdyby była szczęśliwa, byłyby ją szumy te do snu ukołysały. Jak też wył wiatr, jak też te ogromne krople ciężko biły w szyby!
— Mam wrażenie, jakby ktoś w stepie zabłądził i chodził i płakał — pomyślała.

Leżała tak przeszło godzinę, przewracając się z boku na bok, gdy naraz usłyszała coś takiego, że usiadła nagle na łóżku i głowę zwróciła ku drzwiom, nasłuchując. Słuchała i słuchała.
— Teraz to na pewno nie wiatr — rzekła do siebie szeptem. — Nie, to nie wiatr. To zupełnie co innego. To ten płacz, który słyszałam przedtem.
Drzwi od jej pokoju otwarte były na korytarz, z którego dochodził oddalony, słaby płacz rozzłoszczonego dziecka. Nasłuchiwała kilka minut, a z chwilą każdą nabierała pewności. Wiedziała, że musi dojść do tego, co to jest. Wydawało jej się to dziwniejsze jeszcze, niż ogród tajemniczy i pogrzebany klucz. Być może, że jej odwagę dała ta okoliczność, że w danej chwili miała buntu pełną duszę. Wyciągnęła nogi z łóżka, wyskoczyła na podłogę.
— Zaraz dojdę, co to jest — rzekła sobie. — Wszyscy teraz śpią, a zresztą nic sobie nie robię z pani Medlock — nic!
Wzięła świecę, stojącą przy łóżku, i cicho wyszła z pokoju. Korytarz był długi i ciemny, lecz Mary zbyt była podniecona, by na to zwrócić uwagę. Myślała, że odnajdzie drogę, którą przejść musi, by odnaleźć ów krótki korytarzyk z zakrytemi dywanem drzwiami, przez które pani Medlock weszła tego dnia, gdy Mary zabłądziła. Płacz dochodził z tego właśnie pasażu. Szła zatem przed siebie z migającem swem słabem światełkiem, wyczuwając raczej właściwą drogę, a serce jej biło tak głośno, że zdawało jej się, iż słyszy jego uderzenia. Oddalony płacz trwał i wiódł ją. Czasami ustawał na chwilkę, poczem znów się rozpoczynał. Czy tutaj miała zawrócić? Zatrzymała się i popatrzyła. Tak, to tutaj. Teraz przez ten korytarz, potem na lewo, potem dwa szerokie stopnie, potem znów na prawo. Tak, oto znalazła drzwi z dywanem.
Otworzyła je delikatnie i zamknęła cicho za sobą. Stała w korytarzu i słyszała płacz zupełnie wyraźnie, choć nie był głośny. Płacz szedł od drugiej strony ściany na lewo — o kilka łokci dalej — a były tam drzwi. Pod drzwiami temi nadole widzieć się dawała smuga światła. Ów ktoś płakał w tym pokoju, a był to młody jeszcze Ktoś!
Podeszła zatem do drzwi, otworzyła je i oto znalazła się w pokoju.
Był to pokój obszerny z pięknem, staroświeckiem umeblowaniem. Słaby ogień tlił się na kominku, nocna lampka paliła się przy rzeźbionem łożu z baldachimem, na czterech kolumienkach opartym i przysłonionym brokatelą, na łożu zaś leżał chłopczyk, krzycząc ze złością.
Mary nie wiedziała, czy to była rzeczywistość, czy też może zasnęła i śni oto taki sen dziwny.
Chłopczyk miał ostrą, drobną twarz, koloru kości słoniowej, a oczy jego zdawały się na twarz tę zbyt duże. Gęstwa włosów w lokach opadała mu na czoło, co twarzyczkę drobniejszą jeszcze czyniło. Wyglądał, jak chłopiec chory, ale krzyczał, jakby ze złości i zmęczenia, a nie z bólu.
Mary stała przy drzwiach ze swą świecą w ręce, z oddechem zapartym. Potem przeszła przez pokój, a gdy się zbliżyła, światło zwróciło uwagę chłopca, który odwrócił się w tę stronę i patrzał na nią szeroko otwartemi, szaremi oczyma, które w tej chwili wydawały się olbrzymie.

— Kto jesteś? — rzekł wreszcie szeptem (str. 127).

— Kto jesteś? — rzekł wreszcie szeptem, trochę przelękniony. — Czy jesteś duchem?
— Ja — nie — odparła Mary również szeptem i również trochę przestraszona. — A ty czy duchem jesteś?
On patrzył, patrzył i patrzył. Mary musiała zauważyć jakie dziwne były jego oczy. Miały kolor szary agatu, a wyglądały zbyt wielkie do jego twarzy, gdyż ocieniały je długie, a ciemne rzęsy.
— Nie — odparł po chwili wyczekiwania. — Jestem Colin.
— Co za Colin? — wyjąkała.
— Jestem Colin Craven. Kto ty jesteś?
— Jestem Mary Lennox. Pan Craven jest moim wujem.
— A moim ojcem — rzekł chłopiec.
— Twoim ojcem! — wyjąkała znów Mary. — Nikt mi nie mówił, że wuj ma syna! Czemu mi nie powiedzieli?
— Chodź tutaj — powiedział, nie spuszczając z niej wystraszonego wzroku.
Podeszła blisko do łóżka, on zaś rękę wyciągnął i dotknął jej.
— Jesteś przecież naprawdę? — spytał. — Takie rzeczywiste sny miewam często. Może i ty snem jesteś.
Mary otuliła się była wełnianym szalem, gdy wychodziła z swego pokoju, a teraz koniec jego włożyła między jego palce.
— Potrzyj ten szal i zobacz, jaki on gruby i ciepły — rzekła. — Uszczypnę cię trochę, jeśli chcesz, żeby ci pokazać, jaka jestem prawdziwa. Przez chwilkę ja też myślałam, że śnię.
— Skąd przyszłaś? — zapytał.
— Z mego pokoju. Wiatr świszczał, nie mogłam spać, usłyszałam, że ktoś płacze, chciałam dowiedzieć się, kto. Dlaczego płakałeś?
— Bo też nie mogłem zasnąć, i głowa mnie bolała. Powiedz mi jeszcze raz, jak się nazywasz.
— Mary Lennox. Czy ci nikt nie mówił, że tu przyjechałam na stałe?
Trzymał wciąż w ręce fałdy jej szala, ale zdawał się już więcej wierzyć w jej rzeczywistość.
— Nie — odparł. — Nie wolno im.
— Dlaczego? — spytała Mary.
— Bobym się był lękał, że zechcesz mnie widzieć. Nie lubię ludzi widzieć i rozmawiać z nimi.
— Ale dlaczego? — znów zapytała Mary, coraz bardziej zdziwiona.
— Bom zawsze taki, jak teraz, chory i zmuszony leżeć. Ojciec też nie chce, żeby do mnie mówiono. I służbie rozpowiadać o mnie nie wolno. Jeśli będę żyć, to będę garbaty, ale ja umrę. Ojciec znieść nie może myśli, że będę taki, jak on.
— Boże! Cóżto za dom dziwny! — zawołała Mary. — Cóż za dziwny dom! Wszystko jest otoczone tajemnicą. Poryglowane pokoje, poryglowane ogrody — teraz znów ty! Czy i ciebie zamykają?
— Nie. Ale nie życzę sobie ruszać się z tego pokoju. Zbytnio mnie to męczy.
— Czy ojciec twój przychodzi cię odwiedzać? — zaryzykowała Mary pytanie.
— Czasami. Najczęściej, gdy śpię. Ojciec nie pragnie mnie widzieć.
— Dlaczego? — Mary nie mogła wstrzymać się od zapytania znowu.
Coś, jakby cień złości przysłonił oczy chłopca.
— Matka moja umarła, gdym się urodził, więc ojciec straszne ma uczucie, gdy patrzy na mnie. On myśli, że o tem nie wiem, ale słyszałem, jak sobie ludzie mówili. Ojciec nienawidzi mnie.
— On i ogrodu nienawidzi, bo ona umarła — rzekła Mury, mówiąc, jakby do siebie.
— Jakiego ogrodu? — spytał chłopiec.
— Och! no — no jednego ogrodu, który twoja matka lubiła — jąkała Mary. — Czy zawsze tu byłeś?
— Prawie zawsze. Czasem wywozili mnie do różnych miejscowości nad morze, ale nie chcę tam jeździć, bo na mnie wszyscy patrzą. Zwykle nosiłem taki żelazny przyrząd, żebym się prosto trzymał, ale przyjechał do mnie pewien wielki doktór z Londynu i powiedział, że to nie ma sensu. Kazał mi zdjąć ten przyrząd i dużo przebywać na świeżem powietrzu. Nie znoszę świeżego powietrza i nie pragnę wcale wychodzić na dwór.
— Ja też z początku nie lubiłam, gdym tu przyjechała — rzekła Mary. — Ale dlaczego tak mi się wciąż uparcie przyglądasz?
— Myślę sobie o snach, które bywają takie rzeczywiste — odparł ofukliwie. — Czasem, gdy oczy otworzę, wierzyć nie mogę, żem na jawie.
— Oboje jesteśmy na jawie — rzekła Mary. Rozejrzała się po pokoju, po wysokiem sklepieniu, po cieniach, kładących się po kątach, po przyćmionem świetle lampki nocnej. — Naprawdę, wygląda wszystko to, jak sen; i jest teraz noc, i wszyscy w domu śpią — wszyscy, prócz nas dwojga. Oboje jesteśmy rozbudzeni.
— Nie chciałbym, żeby to był sen — rzekł chłopiec prędko.
Mary tknęła myśl nowa.
— Jeżeli nie lubisz, żeby na ciebie patrzono — rzekła — to może wolisz, żebym sobie poszła?
Colin wciąż trzymał koniec jej szala — teraz pociągnął go zlekka.
— Nie — odparł. — Gdybyś odeszła, byłbym pewny, żeś snem była tylko. Jeśliś jest naprawdę, to usiądź tu, na tym dużym fotelu i opowiadaj. Chciałbym wiedzieć coś o tobie.
Mary postawiła swą świecę na stoliku przy łóżku, sama zaś zasiadła wygodnie w miękkim fotelu. Nie miała wcale ochoty stąd odchodzić. Pragnęła zostać w tajemniczo ukrytym pokoju i rozmawiać z tym zagadkowym chłopcem.
— O czem chcesz, bym ci opowiadała? — spytała.
Colin chciał wiedzieć, od jak dawna była w Misselthwaite; chciał wiedzieć, na którym korytarzu znajdował się jej pokój; chciał wiedzieć jeszcze, co robiła; czy również nie lubiła stepu, jak on; gdzie mieszkała, zanim przybyła do Yorkshire. Mary odpowiadała na te pytania, jak i na wiele innych jeszcze, on zaś leżał nawznak na poduszkach i słuchał. Prosił ją, by mu opowiadała dużo o Indjach i o swej podróży przez ocean. Dziewczynka zauważyła, że Colin wskutek swego kalectwa nie znał wielu zabaw i gier, znanych innym dzieciom. Jedna z jego opiekunek nauczyła go czytać, gdy był jeszcze bardzo mały; teraz ciągle czytał i oglądał obrazki z wykwintnych wydawnictw.
Choć ojciec Colina rzadko widywał go, przysyłał mu jednakże mnóstwo pięknych rzeczy dla rozrywki. Jego wszakże nic nie zdawało się bawić. Mógł mieć zawsze wszystko, czegoby zażądał, natomiast nie kazano mu nigdy robić nic, coby się z wolą jego nie zgadzało.
— Każdy musi robić to, co mnie się podoba — rzekł obojętnie. — Gniew mi bardzo szkodzi. Nikt nie wierzy, bym mógł żyć długo.
Powiedział to takim tonem, jakby się z tą myślą zżył, i jakby mu to wszystko było całkiem obojętne. Dźwięk głosu Mary zdawał się być mu miły. Gdy mówiła, słuchał jej zaciekawiony, choć śpiący. Kilka razy zdawało jej się, że zaczął zapadać w drzemkę. Lecz naraz znów stawiał pytanie, które dawało im nowy temat do rozmowy.
— Ile masz lat? — zagadnął.
— Dziesięć — odparła Mary, zapominając się na chwilę — i ty tak samo.
— Skąd wiesz o tem? — spytał zdziwiony.
— Bo jak się urodziłeś, wtedy to drzwi ogrodu zostały zamknięte, a klucz zagrzebany. I dziesięć lat był ogród zamknięty.
Colin podniósł się nieco, łokieć opierając na poduszki.
— Jakie drzwi od ogrodu zostały zamknięte? Kto je zamknął? Gdzie pogrzebali klucz? — zawołał zaciekawiony ogromnie.
— To — to właśnie ten ogród, którego pan Craven nienawidzi — mówiła Mary nerwowo. — On to drzwi zamknął. Nikt — nikt nie wiedział, gdzie klucz jest zakopany.
— Cóżto jest za ogród? — nalegał Colin, zapalając się.
— Od dziesięciu lat nikomu wejść doń nie było wolno — brzmiała oględna odpowiedź.
Lecz za późno już było na oględność. Colin zbyt był usposobieniem podobny do Mary. On również nie miał czem myśli zająć, zatem wiadomość o ukrytym ogrodzie pochłonęła go tak, jak ongi pochłonęła Mary. Stawiał pytanie za pytaniem. Gdzież był? Czy nigdy nie starała się odszukać drzwi? Czy nie pytała ogrodników?
— Cóż, kiedy o tem mówić nie chcą — odpowiedziała Mary. — Myślę, że im zakazano odpowiadać w tym względzie.
— Ja im każę odpowiadać — rzekł Colin.
— Czy mógłbyś rozkazać? — wyjąkała Mary, która zaczęła się lękać. Jeśli on każe odpowiadać sobie, to Bóg wie co się stać może!
— Każdy musi się starać mnie podobać. Wszak ci już raz powiedziałem — rzekł ostro. — Gdybym miał żyć, to wszak to wszystko byłoby kiedyś moje. Oni dobrze o tem wiedzą. Każę sobie wszystko powiedzieć.
Mary nie zdawała sobie sprawy z tego, że była zepsutem dzieckiem, lecz widziała aż nadto jasno, że był niem ten dziwny, tajemniczy chłopiec. Zdawało mu się, że cały świat dla niego został stworzony. Jakiż on był dziwny i jak obojętnie mówił o śmierci!
— Czy i ty myślisz, że nie będziesz żył? — spytała napoły przez ciekawość, napoły zaś w nadziei, że odwróci jego uwagę od ogrodu.
— Nie sądzę, bym mógł żyć — odparł równie obojętnie, jak poprzednio. — Odkąd tylko pamięcią sięgnę, zawsze mówiono, że żyć nie mogę. Najpierw myśleli, żem za mały, by zrozumieć, teraz zaś myślą, że nie słyszę. Ale ja słyszę — i dobrze. Lekarz, który mnie leczy, jest stryjecznym bratem ojca. Jest on biedny, a jeśli ja umrę, to po śmierci ojca on odziedziczy Misselthwaite. Myślę, że on niebardzo pragnie, bym żył.
— A ty czy chciałbyś żyć? — zagadnęła Mary.
— Nie — rzucił przez zęby zły i zmęczony. — Ale nie chcę i umrzeć. Jak się czuję chory, to tutaj leżę i rozmyślam, a potem płaczę i krzyczę bez końca.
— Trzy razy słyszałam, jak płakałeś, — rzekła Mary — ale nie wiedziałam, kto to. Czy dlatego płakałeś?
Tak chciała, by zapomniał o ogrodzie!
— Wątpię — odparł. — Mówmy o czem innem. Mów mi o ogrodzie. Czy nie pragniesz go zobaczyć?
— Pragnę — odparła Mary cichutko.
— Ja także — nalegał dalej. — Zdaje mi się, że nigdy przedtem nie pragnąłem widzieć czegokolwiek, lecz pragnę widzieć ten ogród. Pragnę odkopać ten klucz. Pragnę otworzyć drzwi. Kazałbym się w mojem krześle tam zanieść. Mógłbym tam użyć świeżego powietrza. Ja im poprostu rozkażę otworzyć te drzwi.
Podniecony był ogromnie, a dziwne jego oczy poczęły błyszczeć jak dwie gwiazdy, a wyglądały jeszcze większe, niż zawsze.
— Muszą przecież mnie się przypodobać — powiedział. — Każę się tam zanieść i tobie pozwolę iść z sobą także.
Mary konwulsyjnie zacisnęła rączki. Wszystko przepadnie — wszystko! Dick nigdy już nie wróci. Ona zaś nigdy już nie będzie jak mysikrólik ukryty w swem gniazdku.
— Och! nie rób tego — nie rób tego — nie rób — nie rób! — wołała rozpaczliwie.
Spoglądał na nią, jak na obłąkaną.
— Dlaczego? — wykrzyknął. — Wszak sama powiedziałaś, żebyś go chciała zobaczyć.
— I chcę — odparła, połykając łzy — tylko jeśli im tak każesz poprostu otworzyć drzwi i zanieść się, to już przestanie być tajemnicą.
Colin pochylał się ku niej coraz więcej.
— Tajemnicą? — spytał. — Co masz na myśli? Powiedz!
Słowa Mary poczęły padać bezładnie.
— No, widzisz... widzisz — mówiła dysząc — gdyby nikt nie wiedział prócz nas — gdyby tam były drzwi ukryte gdzieś pod bluszczem — gdyby były — a mybyśmy je znaleźli; i gdybyśmy się wśliznąć mogli przez nie i zamknąć je za sobą, i gdyby nikt nie wiedział, że tam ktoś jest, i gdybyśmy ten ogród nazywali naszym, i na niby, że to jest — że my jesteśmy mysikrólikami, a to jest nasze gniazdko, i gdybyśmy tam mogli codzień się bawić i kopać, i siać, i ożywić go...
— Więc tam wszystko zmarniało? — przerwał jej.
— Zmarnieje niedługo, jeśli nikt dbać o niego nie będzie — ciągnęła dalej. — Cebulki będą żyły, ale róże...
Znów jej przerwał, również podniecony, jak ona.
— Co to cebulki? — spytał śpiesznie.
— Z cebulek wyrastają żonkile, narcyzy, pierwiosnki. Teraz one w ziemi pracują — wypuszczają bladozielone kiełeczki, bo już wiosna nadchodzi.
— Czy już wiosna nadchodzi? — spytał. — Jaka jest? W pokoju, to się nic nie wie, gdy się jest chorym.
— Wiosna, widzisz, to jest jak słońce świeci, i deszczyk pada, więc naprzemiany, a roślinki kiełki puszczają i pędy świeże, a pod ziemią pracują — objaśniała Mary. — Gdyby ogród pozostał w tajemnicy, moglibyśmy do niego wejść i doglądać, jak wszystko z dnia na dzień rośnie coraz większe, i wiedzielibyśmy, ile róż jest żywych. Czy nie widzisz — czy nie widzisz, o ileby to było ładniej, gdyby to wszystko było tajemnicą?
Rzucił się na poduszki i leżał tak z dziwnym wyrazem twarzy.
— Nigdy nie miałem tajemnicy — rzekł — z wyjątkiem tego, że muszę umrzeć dzieckiem. Oni wszyscy nie wiedzą, że ja wiem o tem, więc to coś, jakby tajemnica. Ale wolę, że tak jest.
— Gdybyś nie chciał, żeby cię oni zaprowadzili do ogrodu — błagała Mary — może — prawie pewna jestem, że znalazłabym sposób, żeby doń czasem wejść. A potem, jeśli doktór chce, żeby cię wynoszono w fotelu na powietrze, i jeśli w dodatku możesz zawsze robić, co chcesz, to może... może znaleźlibyśmy jakiego chłopca, któryby twój fotel popychał, i moglibyśmy chodzić sami, i ogród pozostałby tajemniczym.
— To byłoby doskonale — rzekł Colin wolno bardzo z rozmarzonemi oczyma. — Doskonale. Świeże powietrze w tajemniczym ogrodzie — nie byłoby mi przykre.
Mary poczęła wracać do równowagi i czuć się bezpieczniejsza, ponieważ myśl utrzymania tajemnicy zdawała mu się podobać. Była zupełnie pewna, że jeśli dalej mówić będzie i jeśli będzie umiała pokazać mu w myśli ogród taki, jakim go ona widziała, to wtedy tak się do niego zapali, że nie zniesie poprostu myśli, by ktośkolwiek mógł przestąpić próg jego prócz nich.
— Powiem ci, jak ja myślę, że onby wyglądał, gdybyśmy mogli się do niego dostać — rzekła. — Był on tak długo zamknięty, że się może wszystko zrosło w gąszcz poplątany.
Colin leżał spokojnie i słuchał, podczas gdy Mary dalej mówiła o różach, które może pięły się od drzewa do drzewa; i zwieszały festony gałązek — o niezliczonej ilości ptaszków, które może pobudowały tam sobie gniazdka, jako w miejscu tak bezpiecznem. Potem opowiedziała mu o gilu i o Benie Weatherstaff, a tak było dużo do mówienia o gilu i było to tak łatwo mówić, i tak bezpiecznie, że już się zupełnie trwożyć przestała. Opowiadanie o gilu tak mu się podobało, że mu uśmiech twarz zaczął rozjaśniać, aż stał się wprost śliczny, a na pierwsze wejrzenie zdawało się Mary, że on brzydszy od niej z temi wielkiemi oczyma i gąszczem loków nad czołem[1]
— Nie wiedziałem, że ptaki mogą być takie mądre — powiedział. — Ale jak się siedzi w pokoju, to się o niczem nie wie. Jakie ty mnóstwo rzeczy wiesz i znasz! Wydaje mi się, że ty tam byłaś w tym ogrodzie.
Mary nie wiedziała, co odrzec, więc milczała. On widocznie odpowiedzi nie oczekiwał, a w następnej chwili zrobił jej niespodziankę.
— Chcę ci coś pokazać — powiedział. — Czy widzisz tę czerwoną, jedwabną zasłonę na ścianie nad kominkiem?
Mary jej z początku nie zauważyła, lecz teraz spojrzała i dostrzegła ją. Była to zasłona z miękkiego jedwabiu, wisząca nad czemś, co przypuszczalnie było obrazem.
— Widzę — odpowiedziała.
— Tam zboku jest sznur — objaśniał Colin. — Idź i pociągnij go.
Mary wstała zaciekawiona, znalazła sznur. Gdy go pociągnęła, rozsunęła się jedwabna zasłona, a rozsunąwszy się, odkryła obraz. Był to portret młodej dziewczyny o śmiejącej się twarzyczce. Miała ona jasne włosy, związane błękitną wstążką, a jej wesołe, śliczne oczy były zupełnie podobne do smutnych oczu chłopca, też szare jak agaty i wyglądające większe niż były, wskutek ciemnych, długich rzęs.
— To moja mamusia — smutno rzekł Colin. — Nie wiem, czemu ona umarła. Czasem nienawidzę jej, że mi to zrobiła!
— Jak ty dziwnie mówisz! — zawołała Mary.
— Gdyby mamusia żyła, to wiem na pewno, że nie byłbym ciągle taki chory — skarżył się. — I przypuszczam, żebym żył. A ojciec patrzałby na mnie bez nienawiści. I sądzę, że miałbym silne, proste plecy... Zaciągnij zasłonę.
Mary zrobiła, jak kazał, i wróciła na swój fotel.
— Ona jest o wiele ładniejsza, niż ty — rzekła — ale jej oczy są zupełnie takie, jak twoje — w każdym razie taki sam kształt i kolor. Czemu ją zasłania ta firanka?
Poruszył się niecierpliwie.
— To ja kazałem zrobić — odparł. — Czasami nie lubię, gdy na mnie patrzy. Zanadto się uśmiecha, podczas gdy ja jestem nieszczęśliwy i chory. Poza tem, to moja mamusia, i nie chcę, żeby ktokolwiek na nią patrzał.
Nastąpiła chwila milczenia, poczem odezwała się Mary.
— Coby też zrobiła pani Medlock, gdyby się dowiedziała, że byłam tutaj? — zagadnęła.
— Zrobiłaby to, cobym rozkazał — odrzekł, — a jabym jej powiedział, że pragnę, żebyś codzień do mnie przychodziła i rozmawiała ze mną. Bardzo rad jestem, że przyszłaś.
— Ja też się cieszę — rzekła Mary. — Będę przychodziła, jak tylko będę mogła, ale — zawahała się — będę musiała codzień szukać drzwi.
— Tak jest, musisz — rzekł Colin — a potem mnie opowiesz.
Poleżał chwilkę, rozmyślając jak przedtem, potem znów zaczął:
— Myślę, że i ciebie zatrzymam w tajemnicy. Nic im nie powiem, póki się sami nie dowiedzą. Mogę zawsze bonę wysłać z pokoju i powiedzieć, że chcę być sam. Czy znasz Martę?
— Tak. Znam ją bardzo dobrze — odparła Mary. — Ona mi usługuje.
Wskazał skinieniem głowy na drugą stronę korytarza.
— To ona właśnie śpi tam w drugim pokoju. Bona poszła wczoraj, żeby noc spędzić z siostrą, a ona zawsze każe Marcie być przy mnie, gdy sama odchodzi. Marta ci zawsze powie, kiedy możesz przyjść do mnie.
Teraz dopiero zrozumiała Mary poważny wzrok Marty, gdy ją pytała o ów płacz.
— To Marta wiedziała oddawna o tobie? — spytała.
— A tak! Ona mi często usługuje. Bona lubi wychodzić, wtedy przychodzi tutaj Marta.
— Długo już tu jestem — mówiła Mary. — Czy mam już pójść? Oczy masz senne.
— Chciałbym zasnąć, zanim stąd odejdziesz — rzekł trochę nieśmiało.
— Zamknij oczy — powiedziała Mary, przybliżając swój fotel — a ja będę robiła to, co robiła zwykle moja Ayah w Indjach. Będę cię trzymała za rękę i będę cię głaskać, i cichuteńko cośkolwiek śpiewać.
— Myślę, że mi to będzie przyjemne — rzekł sennie.
Mary żal go się zrobiło, i nie chciała, by leżał, nie śpiąc, pochyliła się zatem nad łóżkiem, poczęła głaskać go po ręce i nucić cicho piosnkę hinduską.
— Jakie to śliczne! — mówił coraz bardziej sennie, a ona wciąż nuciła i głaskała go, a gdy na niego znów spojrzała, ciemne jego rzęsy opadły na oczy, i zasnął. Wstała zatem delikatnie, wzięła świecę i wysunęła się z pokoju bez szelestu.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Frances Hodgson Burnett i tłumacza: Jadwiga Włodarkiewiczowa.