Tajemnicza wyspa (1875)/Tom I/Rozdział XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Tajemnicza wyspa
Wydawca Księgarnia Seyfartha
i Czajkowskiego
Data wyd. 1875
Druk A. J. O. Rogosz
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz J. Pł.
Tytuł orygin. L’Île mystérieuse
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIII.
(Co Top ma na sobie. — Fabrykacja łuków i strzał. — Cegielnia. — Piec garncarski. — Rozmaite naczynia kuchenne. — Pierwszy rosół i pierwsza sztuka mięsa. — Bylica. — Krzyż Południowy. — Ważna obserwacja astronomiczna.)

— A zatem, mości Cyrus, od czego-ż teraz zaczniemy? — zagadnął nazajutrz rano Pencroff inżyniera.
— Zaczniemy od początku — odparł Cyrus Smith.
I w samej rzeczy koloniści nasi zmuszeni byli zaczynać od samego „początku.“ Nie posiadali nawet narzędzi potrzebnych do wyrabiania niezbędnych narzędzi i nie znajdowali się nawet w tych warunkach, co przyroda, która „mając poddostatkiem czasu, oszczędza przez to trudu.“ Brakło im czasu, gdyż potrzeby życia musieli zaspakajać niezwłocznie, a chociaż korzystając z doświadczenia drugich, nie potrzebowali niczego wynajdować na nowo, to jednak musieli wszystko wytwarzać na nowo. Żelazo i stal, znajdowały się jeszcze w rudzie, ich naczynia w pokładach glinianych, ich bielizna i suknie pod postacią włókienkowatych utworów roślinnych.
Trzeba tu jednak dodać, że osadnicy nasi byli „mężami“ w najpiękniejszem i najpotężniejszem tego słowa znaczeniu. Inżynier Smith nie mógł mieć do pomocy towarzyszy bardziej inteligentnych, większego poświęcenia i większej gorliwości, jakimi byli ci właśnie. On z nich każdego wybadał i poznał każdego przydatność.
Gedeon Spilett, dziennikarz niepospolitych zdolności, który uczył się wszystkiego, ażeby módz mówić o wszystkiem, miał w pełnej mierze głową i ręką współdziałać przy kolonizacji wyspy. On nie cofnąłby się pewnie przed żadnym obowiązkiem. Jako zapalony myśliwy miał z zawodu poświęcić się teraz temu, czemu się dotąd li dla przyjemności oddawał.
Harbert, poczciwy, dzielny chłopak, posiadający dość obszerne wiadomości w zakresie nauk przyrodniczych, miał także przyczyniać się w znakomitej mierze do wspólnego dobra.
Nab był poświęceniem wcielonem. Zręczny, inteligentny, niezmordowany, silny, żelaznego zdrowia, rozumiał się nieco na kowalstwie i mógł z tego powodu osadzie ważne oddawać przysługi.
Co się zaś tyczy Pencroffa, ten był zarazem: marynarzem na wszystkich oceanach świata, cieślą w warsztatach systemu Brooklyn’a, pomocnikiem krawieckim na okrętach Stanów Zjednoczonych, ogrodnikiem i rolnikiem podczas urlopów itd. jako marynarz był do wszystkiego i umiał wszystko.
Trudnoby było zaiste dobrać pięciu ludzi bardziej gotowych do walki z losem i większą dających rękojmię, że wyjdą z niej zwycięzcami.
„Zaczniemy od początku“ powiedział Cyrus Smith. Otóż „początkiem“ tym, o którym mówił inżynier, miało być sporządzenie przyrządu służącego do przetwarzania substancyj naturalnych. Wiemy, jak ważną rolę w tem przetwarzaniu odgrywa ciepło. Otóż paliwo, drzewo lub węgle mieli odrazu gotowe do użytku. Potrzebowali więc tylko zbudować piec, ażeby takowe zużytkować.
— Do czego ma służyć ten piec? zapytał Pencroff.
— Do ulepienia potrzebnych nam naczyń, odparł Cyrus Smith.
— A z czegoż wystawimy piec?
— Z cegieł.
— A cegły?
— Z gliny. Dalej w drogę, przyjaciele. Ażeby uniknąć niepotrzebnego transportu, rozbijemy nasz warsztat na miejscu produkcji. Nab przynosić nam będzie żywność, a do gotowania jej nie zabraknie nam ognia.
— Zapewne — odparł korespondent — lecz jeśli zabraknie żywności dla braku przyborów myśliwskich.
— Żebyśmy mieli choć jeden nóż! — zawołał marynarz.
— I cóż wtedy? — zapytał Cyrus Smith.
— Co wtedy? Wtedy wystrugałbym czemprędzej łuk i strzały, i mielibyśmy huk zwierzyny!
— Tak, tak, żeby jakiego noża, lub czegoś ostrego.... rzekł inżynier sam do siebie.
W tej chwili wzrok jego padł na Topa, przechadzającego się po wybrzeżu.
Oko Cyrusa Smitha rozjaśniło się nagle.
— Sa-tu Top! — zawołał.
Pies przybiegł natychmiast na głos swojego pana. Ten wziął głowę jego w obie ręce, zdjął mu obrożę z karku, rozłamał ją na dwa kawałki i rzekł:
— Oto są dwa noże, Pencroff!
Dwa głośne: „hurra!“ starczyły marynarzowi za odpowiedź. Obroża Topa zrobioną była z cienkiego kawałka hartownej stali. Trzeba więc było tylko naprzód na grubszym kamieniu zaostrzyć go w szpic, a potem na delikatniejszym wyostrzyć klingę. Tego rodzaju żwirowatego kamienia było na wybrzeżu poddostatkiem i w dwie godziny później warsztat osady składał się z dwóch ostrych kling, które łatwo było zaopatrzyć w mocne trzonki.
Pierwsze to narzędzie powitali z wielkim tryjumfem. Był to nabytek w istocie nader cenny i ze wszech miar na czasie.
Ruszono w drogę. Zamiarem Cyrusa było powrócić do północnego brzegu jeziora, gdzie, jak zauważył dniem przedtem, była ziemia glinkowata, której próbkę posiadał przy sobie. Udali się więc wzdłuż brzegów „Dziękczynnej,“ przeszli „Wielką Terasę“ i po pięciu milach drogi, przybyli do polanki położonej na dwieście kroków od jeziora Granta.
Po drodze spostrzegł Harbert drzewo, z którego gałęzi Indjanie Południowej Ameryki sporządzają łuki. Był to „krejimba“ z rodzaju drzew palmowych, nie rodzących owoców jadalnych. Wycięli z niego gałęzie długie i proste, ogołocili takowe z liści i ostrugali je tak, że grubsze były w pośrodku a cieńsze po obu końcach. Pozostawało tylko jeszcze wynaleźć jaką roślinę, któraby dała się użyć za cięciwę do łuku. Wynaleźli w istocie gatunek krzewu należącego do rodzaju ślazów, zwanego przez botaników „hibiscus heterophyllus.“ Krzew ten posiada pręciki dość giętkie i mocne, któreby można porównać z ścięgnami u zwierząt. Tym sposobem sporządził Pencroff kilka łuków posiadających dość znaczną siłę rzutu. Brakowało jeszcze tylko strzał. Te łatwo dały się wystrugać z gałązek prostych, sztywnych i pozbawionych sęków, lecz daleko trudniej było zaopatrzyć je w stosowne ostrze t. j. wynaleźć coś takiego, coby mogło zastąpić żelazo. Pencroff jednak powiedział sobie, że skoro on zrobił swoje, reszty dokona przypadek.
Osadnicy nasi przybyli na miejsce znajome już z dnia poprzedzającego. Grunt składał się z gliny używanej pospolicie na cegły i dachówki a zatem wielce przydatnej ich zamiarom. Robota sama nie przedstawiała najmniejszych trudności. Trzeba było tylko glinę wymieszać z piaskiem, poulepiać z niej cegiełki i powypalać takowe przy ogniu.
Zazwyczaj bywają cegiełki robione w przeznaczonych do tego foremkach, inżynier jednak postanowił ograniczyć się na robocie ręcznej. Cały ten dzień i dzień następny upłynął na tej robocie. Glina, zwilżona naprzód wodą, wymieszona potem nogami i rękami robotników, dzieloną była następnie w kostki jednakiej wielkości. Jeden wyćwiczony robotnik jest w stanie, bez żadnego przyrządu, ulepić w ten sposób około dziesięć tysięcy cegiełek w dwunastu godzinach. Lecz nasi ceglarze z wyspy Lincolna nie zdołali w tych dwóch dniach ulepić więcej jak trzy tysiące sztuk. Poskładali te cegiełki rzędami, jednę przy drugiej, aż się wysuszą zupełnie, poczem mieli je wypalać przy ogniu; nie prędzej jednak jak za trzy lub cztery dni.
Dnia 2. kwietnia przystąpił Cyrus do oznaczenia astronomicznego położenia wyspy.
Dniem przedtem zauważył dokładnie godzinę, w której słońce zapadało na widnokręgu, biorąc przytem w rachubę łamanie się światła. Tego dnia z rana zauważył równie dokładnie godzinę, w której znów się pojawiło. Pomiędzy tym zachodem a wschodem słońca upłynęło było akuratnie dwanaście godzin i dwadzieścia cztery minut. A zatem w sześć godzin i minut dwanaście po wschodzie, powinno było tego dnia słońce przechodzić przez południe, a punkt nieba, w którymby się w tej chwili znajdowało, miał oznaczać północ[1].
O wyżwskazanej godzinie Cyrus oznaczył ten punkt za pomocą dwóch tyk skrzyżowanych, między które ujął słońce, i w ten sposób osiągnął stałą linję południkową, która miała mu służyć za podstawę do dalszych obliczeń.
Dwa dni, które poprzedzały palenie cegieł, obrócono na zaopatrzenie się w paliwo. Dokoła polany ścinali gałęzie z drzew i zbierali suche, spadłe na ziemię. Robotę tę przeplatali polowaniem w okolicznych lasach, tem bardziej, że Pencroff posiadał już teraz kilka tuzinów strzał, zaopatrzonych ostremi końcami. Groty te zawdzięczali Topowi, który pewnego razu przyniósł ze sobą jeża morskiego. Jeż ten mniej był przydatnym na pieczyste, lecz posiadał dla nich wartość nieocenioną z powodu kolców, któremi był cały najeżony. Kolce te przytwierdzone zostały mocno u końców strzał, kierunek zaś nadawano im za pomocą piór kakatoisów. Korespondent i Harbert wyćwiczyli się w krótkim czasie na bardzo celnych łuczników. To też nie brakowało nigdy w „dymnikach“ zwierzyny, tak skrzydlatej jak i kudłatej: kabyjasów, gołębi, agutów, głuszców itp. Większą część tej zwierzyny upolowali w lesie położonym na lewym brzegu „Dziękczynnej,“ który nazwali lasem jakamarowym, na pamiątkę ptaka, za którym uganiali się Pencroff z Harbertem na pierwszej swej łowieckiej wyprawie.
Zwierzynę tę jedli póki była świeżą, przechowywali tylko szynki z kabyjasa, uwędzone na wolnym ogniu z zielonego drzewa i przyprawione wonnemi ziołami. Strawa ta, jakkolwiek bardzo posilająca, była jednak zawsze tylko pieczonką i wędzonką, a osadnicy nasi tęsknili z całej duszy za słodką muzyką szumiącego garnka z rosołem i sztuką mięsa. Lecz na to trzeba było czekać, aż garnki zostaną ulepione, a tem samem aż piec zostanie postawionym.
W tych wyprawach przedsiębranych w bardzo ścieśnionym tylko obrębie dokoła cegielni, napotykali nieraz myśliwi nasi świeże ślady wielkich zwierząt uzbrojonych w potężne pazury, których gatunku nie mogli rozpoznać. Cyrus Smith zalecał im więc jak największą ostrożność, las ten bowiem podług wszelkiego prawdopodobieństwa ukrywał niebezpieczne bestje.
Cyrus miał słuszność. W istocie pewnego dnia ujrzeli Gedeon Spilett i Harbert zwierzę bardzo podobne do jaguara. Zwierz ten jednak na szczęście zostawił ich w spokoju, w przeciwnym bowiem razie nie byliby prawdopodobnie wyszli bez ciężkiego szwanku. Lecz za to poprzysiągł Gedeon Spilett, że gdy będą mieli lepszą broń t. j. jedną przynajmniej taką strzelbę, jakiej domagał się Pencroff, wyda wojnę zaciętą wszystkim dzikim bestjom i oczyści z nich całą wyspę.
Przez tych kilka dni nie zajmowano się wcale wygodniejszem urządzeniem „dymników,“ inżynier bowiem spodziewał się wynaleźć lub, gdyby trzeba było, zbudować stosowniejsze mieszkanie. Poprzestano więc tylko na tem, że wyścielono korytarze świeżą podściółką z mchu i suchych liści i na tem pierwotnem nieco posłaniu, zasypiali robotnicy nasi, zmordowani całodzienną pracą, twardo i smacznie.
Spisali także pokrótce pamiętnik dni spędzonych na wyspie Lincolna, od chwili gdy po raz pierwszy na niej wylądowali, i odtąd utrzymywali go regularnie. Dnia 5. kwietnia, była to środa, upłynęło było właśnie dwanaście dni, jak orkan wyrzucił naszych rozbitków na to wybrzeże.
Dnia 6. kwietnia inżynier i towarzysze jego od samego świtu zeszli się na polanie, gdzie się miało odbywać wypalanie cegieł. Operacja ta miała oczywiście dokonać się pod wolnem niebem, a nie w piecu, albo raczej cały ten stos cegieł miał tworzyć jeden olbrzymi piec, który miał się sam wypalić. Rozesłali po ziemi paliwo z faszyn ku temu sporządzonych i otoczyli takowe dokoła kilkoma rzędami wysuszonych cegieł, które utworzyły wielki sześcian, po którego kątach zostawili wolne otwory dla przeciągu. Robota ta trwała dzień cały i dopiero wieczorem podłożyli ogień pod faszyny.
Tej nocy żaden nie kładł się spać, wszyscy czuwali pilnie nad tem, ażeby ogień nie przygasł.
Operacja ta trwała czterdzieści ośm godzin i powiodła się wyśmienicie. Poczem trzeba było zaczekać, aż się ta masa dymiąca nieco ochłodzi. Tymczasem zaś Nab i Pencroff pod przewodnictwem Cyrusa Smitha, znieśli na noszach ze splecionych gałęzi, kilka kup węglanu wapiennego, bardzo pospolitego kamienia, którego poddostatkiem znaleźli na północnym brzegu jeziora. Kamienie te rozłożone pod wpływem ciepła, dały wapno niegaszone, bardzo gęste a tem samem pomnażające się przy gaszeniu, a do tego tak czyste, jak gdyby powstało przez zwapnienie kredy lub marmuru. Wapno to zmieszane z piaskiem, który niedozwala wysychać masie, podczas gdy ta przechodzi w stan stały, dało wyśmienity tynk.
Skutkiem tych rozmaitych przyrządzań i preparatów posiadał inżynier d. 9. kwietnia do dyspozycji pewną ilość gotowego wapna i kilka tysięcy cegieł.
Nie tracąc więc chwili czasu, przystąpili natychmiast do stawiania pieca, mającego służyć do wypalania rozmaitych naczyń niezbędnych do domowego użytku. Przedsięwzięcie to powiodło się bez wielkich trudności. W pięć dni później napełnili piec węglem ziemnym, którego otwarte pokłady odkrył inżynier u ujścia Czerwonego Potoku — i z komina wysokiego na dwadzieścia stóp wzbił się po raz pierwszy dym. Polana zamieniła się w hutę a Pencroff był bliskim mniemania, że z tego pieca wyjdą wszystkie utwory nowożytnego przemysłu.
Na razie jednak ulepili osadnicy nasi tylko pewną ilość naczyń pospolitych ale bardzo przydatnych do gotowania jadła. Pierwszym materjałem, którego do tego użyli, była glinka ziemna, do której Cyrus Smith dodał nieco wapna i kwarcu. W rzeczywistości masa ta nie była niczem innem jak prawdziwą glinką używaną do fajek. Odlali z niej garnki i czary, do tych ostatnich użyli za wzór małych głazików odpowiedniego kształtu, dalej talerze, duże konwie i kadzie na wodę itp. Z kształtu naczynia te były wprawdzie dość koszlawe, lecz wypalone w wysokiej temperaturze, zaopatrzyły kuchnię w „dymnikach“ pewną liczbę przyrządów i narzędzi równie cennych, jak gdyby do składu ich wchodził najpiękniejszy kaolin[2].
Trzeba dodać, że Pencroff, chcąc się przekonać, czy glina w ten sposób przyrządzona, usprawiedliwia swą nazwę „gliny używanej do fajek,“ ulepił z niej sobie kilka fajek dość niewykwintnego kształtu. Wprawdzie zachwycał się niemi, lecz cóż, kiedy niestety brakowało do nich tytoniu! A brak ten dawał się srodze czuć marynarzowi.
— Lecz będzie i tytoń i wszystko! powtarzał w nieograniczonej swej ufności.
Roboty te trwały aż do 15. kwietnia i łatwo pojąć, że czas ten sumiennie został zużytkowany. Osadnicy nasi przemienieni w garncarzy byli z całej duszy garncarzami. Gdyby Cyrus Smith chciał był z nich porobić kowali, byliby kowalami. Lecz nazajutrz przypadała niedziela i to niedziela wielkanocna, postanowili zatem jednogłośnie uświęcić dzień ten spoczynkiem. Amerykanie ci byli ludźmi religijnymi i skrupulatnymi przestrzegaczami przepisów Biblji, a położenie w jakiem się znajdowali, bardziej jeszcze tylko rozwinęło w nich uczucie ufności ku Stwórcy wszech rzeczy.
Tego wieczora więc, dn. 15. kwietnia, wrócili do „dymników.“ Zabrali ze sobą resztę naczyń a piec wygasł, oczekując nowego przeznaczenia. W powrocie tym zdarzył się pomyślny wypadek: inżynier odkrył pewną substancję, mogącą zastąpić czyr. Jest to, jak wiadomo, ciało gąbkowate i miękkie, grzyb należący do rodzaju polipów. Odpowiednio przyrządzony staje się bardzo zapalnym, zwłaszcza gdy się go poprzednio nasyci prochem armatnim lub wygotuje w rozczynie saletrzanu lub chloranu potasu. Dotychczas jednak nie znaleźli takiego polipa ani nawet żadnego z tych grzybów, które go mogą zastąpić. Otóż tego dnia inżynier spostrzegł pewną roślinę z rodzaju bylicy, która między główne swe gatunki liczy piołun, cytronellę, traganek i t. d. Uszczknął z niej kilka pęków i wskazując je marynarzowi, rzekł:
— Patrzaj, Pencroff, to cię z pewnością ucieszy.
Pencroff przypatrzył się uważnie tej roślinie, porosłej miękkiemi, długiemi włosami, z liściami pokrytemi skędzierzonym puchem, i po chwili zapytał:
— Cóż to takiego, mości Cyrus? Na miłość Boga! Czy nie tytoń?...
— Nie, odparł Cyrus Smith, to artemizja, uczeni nazywają ją bylicą chińską, a dla nas zwykłych śmiertelników jest ona tem samem, co czyr.
I w samej rzeczy bylica ta, wysuszona jak się należy, dała substancję bardzo zapalną, zwłaszcza gdy ją później inżynier nasycił owym saletrzanem potasu, którego kilka pokładów było na wyspie, a który nie był niczem innem jak saletrą.
Tego wieczora osadnicy nasi zgromadzeni w środkowej komnacie „dymników,“ spożyli przyzwoitą wieczerzę. Nab zgotował rosół z agutów, szynkę z kabyjasa, przyprawioną wonnemi ziołami, do której dodał kilka szczypt z wygotowanej trawiastej rosliny zwanej „caladium macrorhizum,“ która pod niebem południowem przybiera kształt krzewu. Rhizomy te miały smak wyborny, i były bardzo pożywne, miały zaś podobieństwo do przyprawy, znanej w Anglji pod nazwą „Portlandzkiego saga“ i mogły nawet do pewnego stopnia zastąpić chleb, którego brakowało jeszcze mieszkańcom wyspy Lincolna.
Po wieczerzy, przed nocnym spoczynkiem, wyszedł Cyrus Smith z towarzyszami swoimi na brzeg morza odetchnąć świeżem powietrzem. Była wówczas godzina ósma z wieczora. Noc roztoczyła wszystkie swe czary. Przed pięciu dniami była pełnia, tego dnia księżyc jeszcze nie był zaszedł, lecz już widnokrąg cały osrebrzony był łagodną, bladą jasnością, którą nazwać by można świtaniem miesiąca. Na zenicie południowym jaśniały konstelacje podbiegunowe a z pomiędzy wszystkich najbardziej ów Krzyż Południowy, którzy inżynier kilka dni przedtem powitał był ze szczytu góry Franklina.
Cyrus Smith przypatrywał się czas jakiś tej promiennej konstellacji, która na wierzchołku i na podstawie posiada po dwie gwiazdy pierwszorzędnej wielkości, na prawym boku jedną drugorzędnej a zaś na lewym jedną gwiazdę trzeciorzędnej wielkości.
Poczem zamyśliwszy się chwilę, zapytał, zwracając się do Harberta:
— Słuchaj Harbercie, czy nie mamy dziś przypadkiem 15. kwietnia?
— Tak jest, panie Cyrus, odparł chłopak.
— Więc, jeśli się nie mylę, przypada jutro jeden z tych czterech dni w roku, w których czas istotny obrotu ziemi zbiega się z czasem średnim, to znaczy, moje dziecko, że jutro, pominąwszy kilka sekund różnicy, słońce właśnie w samo południe przejdzie przez południk. Jeśli więc będziemy mieli pogodę, to mam nadzieję obliczyć w przybliżeniu stopień długości geograficznej, w jakim się znajduje nasza wyspa.
— Jakto, bez instrumentów, bez sekstanta? zapytał Gedeon Spilett.
— Tak jest, odparł inżynier. A ponieważ noc taka pogodna, spróbuję więc jeszcze dziś w wieczór obliczyć, pod jakim stopniem szerokości położoną jest wyspa, a to: wymierzywszy wysokość w jakiej Krzyż Południowy a tem samem i biegun południowy znajduje się po nad widnokręgiem. Wszak pojmiecie to łatwo, przyjaciele moi, że aby na serjo rozgościć się tutaj, nie dość jest skonstatować, że ta ziemia jest wyspą, potrzeba jeszcze ile możności przeświadczyć się o tem, jak daleko odległą jest bądź od kontynentu amerykańskiego, bądź od australskiego, bądź też od głównych archipelagów Cichego Oceanu.
— W samej rzeczy, odezwał się korespondent, zamiast budować dom, może nam wypadnie wybudować okręt, w razie jeśli tylko jakie kilkaset mil oddziela nas od lądów zamieszkałych przez ludzi.
— Dlatego właśnie, ciągnął dalej Cyrus, spróbuję dziś w wieczór wypośrodkować stopień szerokości, pod jakim znajduje się wyspa Lincolna, a jutro w południe spróbuję zdjąć jej stopień długości.
Gdyby inżynier posiadał był sekstant, przyrząd za pomocą którego da się z największą dokładnością obliczyć przez refleksję kątową odległość przedmiotów, wymiar ten nie ulegałby najmniejszej trudności. Obliczywszy tego wieczora wysokość bieguna a nazajutrz przejście słońca przez południk, otrzymałby obie „równorzędne“ wyspy. Lecz nie posiadając takiego przyrządu, trzeba go było czemś zastąpić.
Cyrus Smith powrócił więc do „dymników.“ Tam przy świetle ogniska wystrugał dwie jednakowe deszczułki i połączył je ze sobą za jeden koniec, tak, że tworzyły rodzaj kompasu, którego obie części można było dowolnie rozsuwać i przybliżać ku sobie. Spoił je zaś za pomocą twardego kolca akacji, wyjętej ze składu suchego drzewa.
Sporządziwszy ten instrument powrócił inżynier znów na wybrzeże. Ponieważ jednak potrzebował zdjąć wysokość bieguna ponad widnokręgiem jasno i wyraźnie zarysowanym, t. j. po nad widnokręgiem morza, a przylądek „Ostrego szponu“ zasłaniał mu widnokrąg od południa, musiał zatem poszukać innego odpowiedniejszego stanowiska. Najlepszem byłoby niezawodnie wybrzeże wystawione wprost na południe, lecz chcąc się do niego dostać, potrzeba było przejść na drugi bok „Dziękczynnej,“ która w ówczas była dość głęboką, a to było połączone z trudnościami.
Cyrus Smith postanowił więc przedsięwziąć swe obserwacje ze szczytu „Wielkiej Terasy,“ biorąc w rachubę jej wysokość po nad powierzchnią morza, którą miał nazajutrz obliczyć za pomocą prostego rachunku geometrycznego.
Osadnicy nasi przenieśli się więc na Terasę, lewym brzegiem Dziękczynnej, i zajęli stanowisko z kraju wystającego w kierunku północno-zachodnim i południowo-wschodnim, to jest przy owym rzędzie fantastycznych urwisk, ciągnącym się wzdłuż brzegów rzeki.
Ta część Terasy wznosiła się na jakie pięćdziesiąt stóp po nad wzgórza prawego brzegu rzeki, które podwójnym stokiem sięgały aż do ostatecznego końca przylądka „Ostrego Szponu“ i aż do południowego wybrzeża wyspy. Oko nie napotykało ztąd żadnej przeszkody i ogarniało całą jedną połowę widnokręgu, począwszy od wyż. wspomnianego przylądku Jaszczurczego. Na południe widnokrąg ostremi rysował się linjami i był bardzo widocznym.
W tej chwili Krzyż Południowy przedstawiał się oku widza w przewrotnem położeniu, gwiazda alfa tworzyła jego podstawę zbliżoną bardziej do południowego bieguna.
Konstellacja ta nie leży tak blisko bieguna południowego, jak gwiazda polarna bieguna północnego. Gwiazda alfa odległą jest od niego blisko na dwadzieścia siedm stopni; Cyrus Smith wiedział o tem i postanowił tę odległość wziąć w rachubę. Zamierzał również obserwować ją w chwili, w której miała wchodzić w sam południk poniżej bieguna, co miało przyczynić się do uproszczenia jego obliczeń.
Cyrus Smith skierował więc jedno ramię swego drewnianego kompasu na widnokrąg morza, a drugie ramię na gwiazdę alfa, podobnie jak widełka repetytora, a odległość obu ramion dała mu przestrzeń kątową między gwiazdą alfa a widnokręgiem. Ażeby otrzymany tym sposobem kąt ustalić, przymocował za pomocą kolców obie deszczułki przyrządu do trzeciej położonej poprzecznie, tak że kąt rozwarcia obu deszczułek nie mógł się schybić.
Poczem pozostawało już tylko obliczyć kąt otrzymany, przeniosłszy miejsce obserwacji napowrót na poziom morza, na to aby wziąć w rachubę stopień obniżenia widnokręgu, co oczywiście pociągało za sobą konieczność wymierzenia wysokości Terasy. Wielkość tego kąta równałaby się w takim razie oddaleniu gwiazdy alfa a tem samem także oddaleniu bieguna od widnokręgu t. j. stopniowi szerokości wyspy, gdyż stopień szerokości każdego punktu ziemi równa się oddaleniu bieguna od poziomu, na którym się punkt ten znajduje.
Obliczania te jednak odłożono do dnia następnego i o godzinie dziesiątej wszyscy pogrążeni byli w głębokim śnie.









  1. W samej rzeczy w owej porze roku i w owej szerokości słońce wschodziło o godz. 5 m. 33 z rana, a zachodziło o godz. 6 m. 17 z wieczora. (Przyp. autora.)
  2. Gatunek glinki chińskiej wchodzącej do składu porcelany. (Przyp. tłum.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.