Tajemnice Paryża/Tom II/Rozdział XXXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Tajemnice Paryża
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXVIII.
LWIA JASKINIA.

Powiedzieliśmy w jednym z poprzednich rozdziałów, że widok gmachu więziennego nie jest wcale przykry i ponury. Natomiast widok samych więźniów sprawia najprzykrzejsze wrażenie.
Wprowadzimy czytelnika na jeden z dziedzińców więzienia La Force, przezwany Lwią Jaskinią, gdzie się zwykle zbierają zbrodniarze najdziksi, na których leżą najcięższe oskarżenia.
Oddać te fizjognomje brzydkie fizycznie i moralnie, zdołałby chyba tylko wielki malarz; frenolog miałby obszerne pole do uwag, tu znalazłby zdradziecką przebiegłość lisa, tam krwawą chciwość drapieżnego ptaka, owdzie znowu srogość tygrysa.
Podczas gdy dozorca pilnował spacerujących, rodzaj narady odbywał się w sali, pod przewodnictwem więźnia, którego nazywano Szkieletem.
Człowiek ten, wysokiego wzrostu, mający około lat czterdziestu, usprawiedliwiał dziwny swój przydomek, bo tak był chudy, że prawie z samych kości złożony. Mimo swojej chudości posiadał siłę nadzwyczajną, najmocniejsi z towarzyszów z trudnością odpierali uściśnienie jego długich, bezmięsnych ramion, rąk i palców. Po odsiedzeniu piętnastu lat na galerach za kradzież i usiłowanie zabójstwa, ledwie wypuszczony, znowu został schwytany na uczynku przy morderstwie, nie miał więc żadnej nadziei ratunku, wiedział, że niezawodnie zostanie skazany na śmierć.
Szkielet rozmawiał więc z kilku więźniami, między, któremi znajdowali się Barbillon i Mikołaj Marcjal.
— Czy nie mylisz się w tem co utrzymujesz, Mikołaju? — zapytał Szkielet.
— Sto razy ci mówię, że tak jest niezawodnie. Stary Micou słyszał to od Kulawego Grubasa, który już chciał raz zabić tego filuta za to, że kogoś tam zjadł (wydał).
— Więc zrobić z nim koniec! — dodał Barbillon. — Szkielet już dawno gada, że temu barankowi Germainowi trzeba dać dobrą naukę aż do krwi.
Szkielet wyjął fajkę z ust i rzekł cicho.
— Germain nie łączył się z nami, przeszkadzał nam, szpiegował nas, bo im mniej kto mówi, tem więcej podsłuchuje, trzeba go było zmusić, żeby się nie pokazywał więcej na Lwiej Jaskini. Gdybyśmy mu raz krew puścili, wzięliby go stąd.
— Więc — przerwał Mikołaj, — czemu tego nie zrobić?
— Dlatego, — odpowiedział Szkielet, — że jeżeli kogoś zjadł, jak mówi Kulawy Grubas, to mu tak lekko nie ujdzie, trzeba dać przykład, przez takich teraz wszyscy giniemy, takie baranki zjedli Jakóba, Gauthiera i Roussillona.
— A ja? moja matka? Tykwa? mój brat z Tulonu? — zawołał Mikołaj, — czy wszystkich nas nie zjadł Czerwony Janek?
— Trzeba położyć koniec tej zarazie, — przerwał Szkielet, — trzeba przykładu! fałszywi bracia przyjmują na siebie obowiązki policji, niechże pokutują! Jak się pięciu albo sześciu ostudzi (zamorduje), reszta będzie trzymać język za zębami.
— Dobrze mówisz, Szkielecie, — rzekł Mikołaj, — trzeba Germainowi dać naukę.
— Biorę to na siebie.
— Ale czem? odbierają nam noże.
— A te kleszcze, czy wsadzisz w nie twoją szyję? — spytał Szkielet, pokazując palce długie, suche i twarde jak żelazo.
— Udusisz go? A gdy się dowiedzą, że to twoja sprawa?
— Mniejsza o to, wszak dwóch głów nie mam?
— Prawda, raz tylko ściąć cię mogą, a dobrze wiesz, że ciebie czeka gilotyna.
— Najmniejszej nie mam wątpliwości: mój szczur wczoraj znowu mnie o tem upewnił. Chciałbym, żeby ciekawi (sędziowie) przyszli do rogatki św. Jakóba w dzień mojego benefisu, chciałbym już tam być, — dodał ze zwierzęcą egzaltacją, — zbierze się ludzi ze cztery albo z pięć tysięcy; będą się pchać, będą się bić, żeby mnie widzieli. Wystąpi wojsko, piechota, kawalerja, a wszystko to dla mnie, dla Szkieleta!
— A wiecie co, — rzekł jeden z więźniów, — słyszałem, że mają projekt powsadzać nas w osobne cele.
— Zamknąć osobno! — zawołał Szkielet z trwogą i gniewem, — nie mów o tem, nie! wolę, żeby mi ucięli nogi i ręce! Siedzieć sam jeden, pomiędzy czterema ścianami, nie mieć przyjaciela, z którym by się pośmiać można. To być nie może!
— A jeśli zabójców przestaną gilotynować i będą osadzać w celi na całe życie?
— To już nie wiem co zrobię, — rzekł Szkielet po chwili zadumania. Roztrzaskam sobie głowę o ścianę, umorzę się głodem. Nie jestem tchórz! gotówem człowieka zabić za pieniądze, nawet tylko dla honoru.
— I ja także! dodał Barbillon, żeby się również popisać, — wiedzą, żem zabił męża mleczarki, ale nie był on jedynym...
Hałas i głośne okrzyki więźniów, chodzących po dziedzińcu, przerwały rozmowę Szkieleta i jego towarzyszów.
Mikołaj Marcjal żywo zerwał się i pobiegł do wejścia, żeby się dowiedzieć o powodzie niezwykłego zgiełku.
— Grubas przyszedł! — rzekł! wracając na środek sali.
Kulawy Grubas, którego przybycie wywołało huczne okrzyki mieszkańców Lwiej Jaskini, którego zeznanie mogło być zabójczem dla Germaina, był człowiekiem bardzo otyłym, mimo swego kalectwa zwinny i silny, z twarzy dość podobny do buldoga. Przyprowadził ze sobą towarzysza, mężczyznę trzydziestoletniego, mającego fizjognomję mniej spodloną i bezecną, niż reszta więźniów; ten, chociaż udawał również jak Grubas zuchwałość i obojętność na swój los, niekiedy jednak zachmurzał się i gorzki uśmiech wykrzywiał mu usta.
— Nakoniec cię mamy, Grubasie! teraz się uśmiejemy.
— Brakowało nam ciebie.
— Uczyniłem jednak wszystko, co mogłem, żeby się znowu dostać do przyjaciół.
— Zawsześ szczęśliwiec! Czy wiesz? toć Pique-Vinaigra tu znajdziesz!
— On, stary znajomy! wyśmienicie! Zabawi nas swojemi historjami, a słuchaczy nie zabraknie. Widziałeś nowych rekrutów w kancelarji. A witajże, witaj, Kardyljaku, — dodał Grubas, widząc nadchodzącego więźnia, ubranego w łachmany, który z fizjognomji był podobny razem do lisa i wilka. — Jak się masz stary?
— Zdrów. Jakże się tu dostałeś? — zapytał Kardyljak.
— Za bzdurstwo, kochanku, za prostą kradzież. Ostatni interes, wyborny, nie udał się nam.
— Więc i Frank tu jest? — rzekł Kardyljak. — Ach prawda, otóż i on. A ja myślałem, bracie, że już zostałeś, gdzie merem gminy. Wszakże chciałeś być uczciwym?
— Byłem głupi i pokutuję za to, — odparł Frank opryskliwie — odtąd do śmierci będę kradł niezmiennie.
— Cóż ci się przydarzyło? — zapytał Kardyljak.
— To, co się zdarzy każdemu więźniowi wypuszczonemu po odsiedzeniu kary, któremu się zachce być nadal uczciwym. W więzieniu zarobiłem dużo pieniędzy, dziewięćset franków, odesłali mnie do Etamps pod dozór policji. Jestem ślusarzem, w Etamps idę do majstra i mówię mu: Wypuścili mnie z więzienia, oto ci składam na pewność 900 franków moich własnych, daj mi robotę, bo chcę pracować i być uczciwym. Majster mi odpowiada: Nie jestem bankierem, żeby brać pieniądze na procent, a wypuszczonego więźnia nie chcę mieć w swoim warsztacie. Zatem bywaj zdrów. W Etamps wszystkiego jest czterech ślusarzy, pierwszy rozpowiedział innym, jak mnie odprawił, i żaden przyjąć mnie nie chciał. Siedzę na bruku miesiąc, dwa miesiące, pieniądze lecą, wiecznie tak być nie mogło. Mimo dozoru policyjnego uciekam z Etamps do Paryża i znajduję robotę u majstra, który nie wiedział kto jestem. Wtem spotyka mnie Kulawy Grubas...
— Tak, spotykamy go, przerwał Grubas — właśnie kiedy mi się najbardziej mógł przydać; Frank jako ślusarz robił klucze, a mnie też kluczów trzeba było. Proponuję mu interes, on ani słucha, chce pozostać uczciwym. Piszę więc list bezimienny do majstra. Wygnali go, poszedł do drugiego, płatam mu tego samego figla.
— O, gdybym był wiedział, że ty pode mną doły kopiesz — zawołał Frank — zapłaciłbym ci dobrze! Siadłszy na bruku, mówię sobie, szczęście, że mam pieniądze, mogę czekać na robotę. Idę do depozytariusza Boularda, on moje 700 franków strwonił, nie dostałam ani szeląga! Wściekłość mnie ogarnęła, byłem bez roboty i bez grosza. Grubas mi się nawinął, przystałem na wszystko czego chciał.
— A do jak ślicznej roboty wziąłem się do spółki! — zawołał Grubas. — Na nieszczęście nie udało się.
Kardyljak odprowadził Grubasa na bok.
— Czy istotnie interes jeszcze do zrobienia?
— Istotnie.
— Wiele za niego chcesz?
— Sto franków gotówką zaraz a jeżeli rzecz się uda, piątą część zysku dla mojej baby.
— Niezbyt drogo... zgoda! W układach tego rodzaju, które się często zdarzają, złoczyńcy dotrzymują wiernie słowa jedni drugim, gdyż inaczej, narażaliby się na niebezpieczeństwo, że oszukany wspólnik ich wyda.
— A masz czem zapłacić? — spytał Kulawy Grubas. Musisz mi dać zadatek.
— Oto masz — odpowiedział Kardyljak, odrywając guzik od kurtki, obdzierając go, z pokrycia i wyjmując z niego sztukę złota czterdziestofrankową.
— Któż u was tu starostą — zapytał Grubas.
— Szkielet.
Właśnie Szkielet wysłał był Barbillona na dziedziniec dla namówienia będących tam więźniów, żeby zaczęli głośny swar i tem zajęli uwagę dozorców, sam zaś z innymi, których czytelnik już zna, naradzał się w sali. Barbillon czatował na progu, aby w razie zbliżania się dozorcy ostrzec towarzyszów.
Szkielet, wyjmując fajkę z zębów, zapytał Grubasa:
— Czy znasz młodego człowieka nazwiskiem Germain, niebieskooczy, szatyn?
— Germaina? — krzyknął Grubas i na twarzy jego odmalowały się razem zdziwienie, nienawiść i gniew.
— Znasz go więc?
— Czy go znam! Przyjaciele to człowiek niebezpieczny, zjadł już niejednego! trzeba mu krwi puścić.
— Tak, tak, trzeba! — wołali więźniowie.
— Ale czy tylko pewny jesteś, że zjadł? — zapytał Frank. — Gdybyś się mylił? za cóż męczyć niewinnego?
Uwaga nie spodobała się Szkieletowi. Rzekł jednak do Grubasa:
— Czy możesz dowieść swoich zarzutów?
— Słuchajcież: wypuszczony z galer, nazwiskiem Velu, wychował Germaina, którego rodzice są niewiadomi i umieścił go w Nantes w kantorze bankiera w nadziei, że Germain kiedyś pomoże mu okraść kasę swojego pana. Wszystko było ułożone jak najwyborniej, ale kiedy Velu objawił swój plan Germainowi ten, nie powiedziawszy ani tak, ani nie, natychmiast ostrzegł bankiera i tegoż wieczora uciekł do Paryża.
— No, więc trzeba z nim skończyć — rzekł twardo Szkielet — doskonała okazja będziemy sami swoi...
— Czekaj! — przerwał Kardyljak — a jeśli tu przyjdzie komornik Boulard.
— Ten sam! — zawołał Frank ściskając pięści — on mi skradł pieniądze. Ot temu to się doprawdy należy. Lepiejbyście mi pomogli dać mu nauczkę, a zostawili w spokoju tego biedaka Germaina, który nie chce i nie może widać kraść. Cóż to nam może przeszkadzać?
Te oznaki żalu niemiłe brzmiały w uszach Szkieleta; długo popatrzył zyzowatemi oczami na Franka, potem schylając się do Grubasa szepnął mu pocichu:
— Ten fryc gotów jeszcze ostrzec dozorcę.
— Nie zrobi tego, ręczę, jednakowoż, mogłoby mu się zachcieć bronić Germaina, lepiej wyprawić go.
— Dosyć tego, — odparł Szkielet i dodał głośno. No, Frank, więc dzisiaj pokażesz komornikowi jak się robi z oszustami?
— Zobaczysz, niech przyjdzie, pokażę mu co umiem.
— Pobiją się — rzekł cicho Szkielet do Grubasa, — hałasu narobią; komornika odeślą do celi a Franka zamkną.
— Co za łeb! jaki rozum u tego Szkieleta — rzekł bandyta z podziwem. Potem dodał głośno. — Czy powiedzieć Pique-Vinaigrowi, że jego historyjka ma nam pomóc żeby obałamucić dozorcę i ostudzić Germaina?
— Nie! Pique-Vinaigre tchórz.
Zadzwoniono ma obiad.
— Do jadła, psy! — zawołał Szkielet: — Pique-Vinaigre i Germain zaraz nadejdą. Baczność, przyjaciele! niedługo mam żyć, ale Germain umrze prędzej ode mnie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.