Tajemnice Paryża/Tom II/Rozdział XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Tajemnice Paryża
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX.
HRABIA DE SAINT-REMY.

W dwie gadziny po rozmowie Boyera z Edwardsem, ojciec hrabiego de Saint-Remy zapukał do domu syna.
Stary hrabia de Saint-Remy był słusznego wzrostu, jeszcze rześki i silny mimo podeszłego wieku, cera prawie miedziana dziwnie odbijała od zupełnie białych włosów i białej brody, gęste czarne brwi ma pół zakrywały przenikliwe głęboko zapadłe oczy. Chociaż przez dziwaczną mizantropję nosił odzienie prawie nędzne, jakaś spokojna duma rozlana w całej osobie nakazywała dla niego uszanowanie.
Odźwierny stanął na progu.
— Czy pan de Saint-Remy jest w domu? — zapytał.
Odźwierny, zamiast odpowiedzieć, przypatrywał się ze wzgardliwą ciekawością białej brodzie, wytartemu kapeluszowi nieznajomego.
— Pana hrabiego niema w domu, — odpowiedział wreszcie i znaczącym gestem wypraszał nieznajomego.
— Więc zaczekam, — odpowiedział hrabia i wszedł.
— Przyjacielu! tak się nie wchodzi do domów, — zawołał odźwierny, pobiegł za hrabią i zatrzymał go za rękę.
— Co, zuchwalcze! — odpowiedział hrabia, podnosząc groźnie laskę — śmiesz mnie dotykać!
Na tak głośną rozmowę Boyer wyszedł na próg domu.
— Co tu za hałas? — zapytał.
— Dosyć tego, — rzekł hrabia, zwracając się do Boyera — chcę się widzieć z synem, jeżeli wyszedł, zaczekam.
Powiedzieliśmy już, że Boyer wiedział, że pan jego ma ojca mizantropa, kamerdyner ukłonił się więc z uszanowaniem i rzekł:
— Jeżeli pan hrabia zechce pójść ze mną, jestem na jego rozkazy.
— Chodźmy! — odpowiedział hrabia i poszedł z Boyerem.
Kamerdyner wprowadził hrabiego na pierwsze piętro i wyszedł. Hrabia jakiś czas patrzył na pokój obojętnie, nagle twarz jego ożywiła się, zaczerwieniły policzki, gniew wykrzywił rysy. Bo zobaczył portret swej żony, matki Florestana de Saint-Remy. Założył na krzyż ręce, spuścił głowę, jakby chcąc uniknąć przykrego widoku i chodził wlelkiemi krokami po pokoju.
— Rzecz dziwna, — mówił do siebie — ta kobieta nie żyje, zabiłem jej kochanka, a rana moja się nie zagoiła, nie nasyciłem pragnienia zemsty, bo, porzuciwszy świat, zostałem sam na sam, z myślą o mojej krzywdzie. Tak, śmierć winowajcy pomściła moją hańbę, ale jej nie wydarła z mej pamięci. Przez piętnaście lat byłem oszukiwany, piętnaście lat szanowałem nędznicę, kochałem syna jej zbrodni, jakby był moim własnym. Dziś jeszcze odraza do Florestana dowodzi mi, że nie moja krew w nim płynie. Ale nie mam zupełnej pewności, być może, że jest moim synem, okropna wątpliwość!
Hrabia podniósł bez myśli zasłonę od drzwi prowadzących do gabinetu Florestana i przeszedł do tego gabinetu. W tej chwili otworzyły się cicho drzwiczki ukryte w obiciu i do salonu weszła księżna de Lucenay.
Wytłumaczymy przyczynę tak niespodziewanego zjawiska.
Florestan de Saint-Remy poprzedniego dnia naznaczył był księżnie schadzkę na nazajutrz rano, ona teraz, mając, jakieśmy powiedzieli, klucz od drzwiczek z małej uliczki, weszła przez oranżerję, w nadziei, że zastanie Florestana w dolnych pokojach, nie znalazłszy go tam, przypuszczała, że jest zajęty pisaniem w swoim gabinecie.
Na nieszczęście, dosyć groźna wizyta pana Badinot zmusiła Florestana do wyjścia z domu i zapomniał o schadzce z księżną, która, przyszedłszy na górę, już chciała wejść z salonu do gabinetu, kiedy podniosła się zasłona i stanął przed nią ojciec Florestana.
Księżna przestraszona, krzyknęła.
— Klotylda! — zawołał zdziwiony hrabia.
Stary hrabia de Saint-Remy żył niegdyś w ścisłej przyjaźni z ojcem pani de Lucenay i przyzwyczaił się nazywać ją od dzieciństwa poufale po imieniu.
— Klotyldo! — powtórzył hrabia z bolesnym wyrzutem — ty! tutaj! u mego syna!
Te ostatnie słowa pomogły księżnie poznać w nieznajomym ojca Florestana. Położenie jej było tak niejasne, tak znaczące, że zwłaszcza przy swoim charakterze prędkim i stanowczym, ani na myśl jej przyszło uciec się do kłamstwa.
— Nie łaj mnie pan, jesteś moim najdawniejszym przyjacielem, przypomnij sobie, że od lat dwudziestu nazywałeś mnie swoją kochaną Klotyldą.
— Tak, tak cię nazywałem, lecz...
— Wiem już, wiem co mi chcesz powiedzieć, ale ja mam zawsze jednę dewizę: Co jest, to jest, co będzie to będzie.
— Ach Klotyldo!
— Oszczędź mi wyrzutów i pozwól raczej powiedzieć, jak się cieszę, że cię widzę, bo mi przypominasz tyle rzeczy, najprzód mego dobrego ojca, potem czas kiedy miałem piętnaście lat, ach piętnaście lat, co za piękny wiek!
— Jeżeli pan dawno jesteś w Paryżu, — dodała księżna — bardzo niedobrze, żeś mnie dotąd nie odwiedził, tylebyśmy mówili o przeszłości, bo wiesz, dochodzę do tego wieku, kiedy z największą rozkoszą mówimy do starych przyjaciół: „Czy pamiętasz?“
— Pani musisz znać powody, — rzekł starzec, — dla których nienawidzę świata, a nadewszystko Paryża. Jedynie więc tylko okoliczności niezmiernie naglące mogły mnie skłonić do opuszczenia Asnieres i przybycia tu do tego domu.
Mimo całej surowości charakteru starca, znajdując panią de Lucenay tak szczerą, otwartą, oddaną na jego usługi, zapomniał prawie, że mówi z kochanką swego syna.
— Nie wiesz może, Klotyldo, — rzekł do niej — że oddawna mieszkam w Asnieres.
— Owszem, wiedziałam o tem.
— Chociaż szukałem samotności, zamieszkałem w tem mieście, bo w niem mieszkał mój krewny de Fermont, który w nieszczęściu okazał mi prawdziwe braterskie przywiązanie. Towarzyszył mi po całej prawie Europie, kiedym szukał człowieka, którego chciałem zabić i był moim sekundantem w pojedynku.
— Ojciec mój opowiadał mi wszystko, — przerwała smutnie pani de Lucenay — ale na szczęście Florestan nie wie ani o tym pojedynku ani o jego przyczynie.
— Nie chciałem go pozbawić szacunku dla matki — odparł hrabia; potem dodał ze stłumionem westchnieniem — w parę lat pan de Fermont umarł w Asnieres na mojem ręku; zostawił żonę i córkę; jakkolwiek jestem odludkiem, kochałem je, bo niema szlachetniejszych, czystszych istot na świecie. Mieszkam samotnie na odległam przedmieściu, ale kiedy czasem ogarnął mnie czarny smutek, szedłem do pana Fermant i rozmawiałem z nią o jej mężu. Brat pani Fermont mieszkał w Paryżu; po śmierci szwagra zajął się jej interesami i umieścił cały jej majątek, około stu tysięcy talarów, u pewnego notarjusza. Wtem nowe nieszczęście spotkało panią Fermont: brat jej przed ośmiu miesiącami odebrał sobie życie. Pocieszałem ją jak mogłem. Uspokoiwszy się nieco, pojechała do Paryża urządzić swoje interesa.
— I cóż?
— Wczoraj odebrałem list z Asnieres: nic dotąd nie wiedzą. W Paryżu czyniłem poszukiwania, naprzód udałem się do dawnego mieszkania brata pani Fermont. Tam powiedziano mi, że mieszka ona przy kanale św. Marcina. Istotnie mieszkała tam, lecz się wyprowadziła niewiadomo dokąd.
Księżna słuchała starca z uwagą, nagle rzekła:
— Dziwnyby to był traf, gdyby to były te same osoby, któremi się zajmuje pani d‘HarviJle.
— Jakie osoby? — zapytał hrabia.
— Wdowa, której pan szukasz jest jeszcze młoda i ma rysy szlachetne?
— Tak jest, lecz skąd pani wiesz?
— Córka jej piękna jak anioł, ma lat szesnaście?
— Tak, tak.
— Na imię jej Klara?
— O! na miłość Boga! powiedz, gdzie są?
— Nie wiem!
— Nie wiesz?
— Bo to wszystko wiem tylko od pani d‘Harville; pytała się, czy nie znam jakiej wdowy, której córce na imię Klara, i której brat niedawno sobie życie odebrał, bo na bruljonie listu pisanym przez tę nieszczęśliwą, znalazła zanotowane słowa: Pisać do pani de Lucenay.
— A więc, Klotyldo, musisz mnie zaprowadzić do pani d‘Harville; dziś jeszcze chciałbym ją widzieć.
— Niepodobna. Jej mąż właśnie nieszczęśliwym przypadkiem zabił się i markiza wyjechała natychmiast do swego ojca, do Normandji.
— Matyldo, zaklinam cię, pisz do niej dziś, niech ci doniesie, co tylko wie o nich.
— Zawsze ten sam! Zawsze zacny i szlachetny! Bądź spokojny, dziś jeszcze napiszę do pani d‘Harville; dokąd mam przysłać odpowiedź?
— Do Asnieres.
— Co za dziwactwo! dlaczego tam mieszkać, nie w Paryżu?
— Bo nienawidzę Paryża, smutne wspomnienia budzą we mnie, — odpowiedział hrabia ponuro. — Mój dawny doktór, pan Griffon, ma wiejski domek nad Sekwaną pod Asnieres, pozwolił mi nawet w nim mieszkać, to prawie przedmieście Paryża.
— Napiszę ci więc do Asnieres, pani d‘Harville mówiła mi także, że przyczyną straty majątku pani Fermont jest oszustwo notarjusza, w którego ręku złożony był cały majątek, i który się go zaparł.
— Niegodziwiec! jak się nazywa?
— Jakób Ferrand, — odpowiedziała księżna, nie mogąc wstrzymać się od śmiechu na wspomnienie o miłosnej mnie notarjusza.
— Zważywszy wszystko, czego się mogłem dowiedzieć o śmierci brata mojej przyjaciółki, nie byłbym daleki od mniemania, że nie sam on sobie odebrał życie, lecz został zamordowany.
— Wielki Boże! skąd tak wnosisz?
— Długoby o tem mówić, teraz muszę odejść. Nie zapomnij pani, coś mi obiecała w swojem i księcia de Lucenay imieniu.
— Jakto, odchodzisz i nie zobaczysz się z Florestanem?
Spotkanie z nim byłoby dla mnie zbyt przykre. Odważyłem się na nie jedynie w nadziei powzięcia jakiej wiadomości o pani de Fermont, żegnam panią.
— Ach! jesteś bez litości. Gdybyś wiedział, jakie ma szlachetne serce! — Księżna nie skończywszy zamilkła, bo nagle dał się słyszeć głos Florestana, który wszedł szybko do przyległego gabinetu i rzekł do kogoś głosem zmienionym:
— Ale to niepodobna!
— Powtarzam panu, — odpowiedział głos cienki i przenikliwy — że inaczej za parę godzin będziesz uwięziony. Bo, jeżeli Petit-Jean natychmiast nie dostanie pieniędzy, poda skargę do prokuratora, a wiesz co cię czeka za fałszerstwo., galery, mój biedny hrabio, galery!
Nikt nie zdoła opisać, co się działo w duszy księżny de Lucenay i hrabiego de Saint-Remy, gdy usłyszeli te okropne słowa.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.