Tajemnice Paryża/Tom II/Rozdział XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Tajemnice Paryża
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.
WYSPA GRABIEŻNIKA.

Stary Marcjal, podobnie jak i ojciec jego, zginął na rusztowaniu. Zostawił wdowę, czterech synów i dwie córki. Drugi z tych synów już był skazany ma dożywotnie galery, z całej licznej rodziny zostały więc tylko na wyspie Grabieżnika osoby następujące: wdowa po starymi Marcjalu; trzej synowie: najstarszy, kochanek Wilczycy, miał dwadzieścia pięć lat, drugi dwadzieścia, najmłodszy dwanaście; dwie córki: jedna osiemnasto-, druga dziewięcioletnia.
Pierwszy z rodu Marcjalów, który osiadł na tej małej wyspie, był grabieżnikiem. „Grabieżnikami“ nazywają mieszkańców nadrzecznych, zajmujących się ciekawem rzemiosłem. Wchodzą do wody, jak można najdalej i wydobywają umyślnemi do tego narzędziami piasek z pod mułu, zsypują go do dużych naczyń, przemywają i wydobywają z niego znaczną ilość okruchów kruszcowych, żelaza, miedzi, cyny, mosiądzu; resztki i obłamki rozmaitych sprzętów i narzędzi. Często „grabieżnicy“ znajdują w piasku kawałki srebra lub złota, które razem ze śniegiem, sprzątnięto z ulic i wrzucano do rzeki.
Wdowa po Marcjalu, który poniósł karę na rusztowaniu, trudniła się tymże przemysłem, co niegdyś jej mąż; włóczęgi, koczujący szarlatani, zbiegli galernicy, zbrodniarze różnego kalibru znajdowali u niej przytułek.
Starszy jej syn, Marcjal, najmniej występny z całej rodziny, łowił ryby wbrew przepisom policji rzecznej, a niekiedy, za umiarkowaną zapłatę, brał na siebie obronę słabszych przeciw silniejszym.
Brat jego, Mikołaj, przyszły wspólnik Barbillona w zamierzonem zabójstwie meklerki djamentów, napozór był grabieżnikiem, w istocie zaś rozbijał na Sekwanie, i po jej wybrzeżach.
Nakoniec brat najmłodszy, Franciszek, kierował łódką kiedy się kto chciał przewieźć.
Starsza córka, przezwana Tykwą, pomagała matce w kuchni: w przyjmowaniu gości: druga, Amandyna, dziewięcioletnia, stosownie do sił swoich, miewała zatrudnienie w gospodarstwie.
W domu Marcjaiów tego wieczoru wszędzie ciemno, przez dwa tylko okna bije jaskrawe światło, i odbłyski jego migają się na falach przystani, gdzie są uwiązane łódki. Łańcuchy łódek wydają szczęk jękliwy, który miesza się ze świstem wiatru i szumem rzeki.
Wdowa siedzi u komina z córkami i najmłodszym synami; wysoka, chuda, zdaje się mieć 45 lat; ubrana czarno; na głowie ma czarną chustkę. Twarz zimna, ponura, złowroga, nieruchoma jest jak kamienna maska. Siwe brwi zwisły nad niebieskiemi blademi oczyma.
Wdowa z córkami zajmują się szyciem. Starsza córka, sucha i wysokiego wzrostu, jest bardzo podobna do matki, ma twarz równie spokojną, ponurą, złą, równie blade spojrzenie, tylko cerę jeszcze żółtszą, a stąd przezwana Tykwą. Kiedy oko Amandyny spotyka się ze spojrzeniem Franciszka, wtedy dziewczynka pokazuje mu drzwi, Franciszek odpowiada westchnieniem i pokazuje dziesięć kresek na sieci, co znaczy w tajemniczej mowie dzieci, że brat ich dopiero o dziesiątej powróci. Patrząc na te dwie kobiety milczące i złe i na dzieci niespokojne, trwożliwe, nieme, łatwo odgadnąć, że tu jest dwóch katów i dwie ofiary.
Tykwa, dostrzegłszy, że Amandyna przestała na chwilę pracować, zawołała na nią opryskliwie:
— Czy prędko powypruwasz te znaki?
Dziewczynka wzięła się pilnie do roboty i po kilku minutach oddała minutach skończoną koszulę; wdowa nie mówiąc jej słowa, rzuciła drugą. Amandyna niedość szybko schwyciła ją w powietrzu i koszula upadła na ziemię.
— Głupia dziewczyno! — burknęła starsza siostra i uderzyła ją ręką twardą jak drewno. Amandyna siadła, znowu na swoje miejsce i wzięła się do dalszej roboty, spojrzawszy ma brata oczami pełnemi łez.
I znowu milczenie panowało w kuchni. Na dworze wiatr wył ciągle i kołysał znak, wywieszany przed domem. Dzieci ze strachem patrzyły, że matka ich nie mówi ani słowa. Chociaż zawsze bywa małomówna, jednakże to milczenie zupełne i pewne ściśnięcie warg okazywało im, że ją trawi gniew wewnętrzny. Ogień dopalał się na kominie.
— Franciszku, polano! — zawołała Tykwa.
Chłopczyk spojrzał na komin i odpowiedział:
— Tu już niema drew.
— Pójdź do drwalni — rzekła Tykwa.
Amandyna nieznacznie trąciła brata łokciem, żeby go skłonić, aby zrobił, co Tykwa każę. Franciszek nie ruszył się z miejsca.
Starsza siostra spojrzała na wdowę, oczekując ukarania winowajcy: matka ją zrozumiała. Długim koszlawym palcem wskazała na pręt wierzbowy, giętki i gruby, stojący przy kominie; Tykwa przechyliła się w tył, wzięła narzędzie kary i podała je matce.
Franciszek widział giest matki, podskoczył i stanął w drugim kącie kuchni, dokąd pręt nie sięgał.
— Czy chcesz, żeby matka wstała do ciebie? — zawołała Tykwa.
Wdowa z prętem w ręku coraz bardziej przycinała blada wargi i patrzyła na Franciszka, nie mówiąc słowa.
— Wszystko mi jedno — odpowiedział Franciszek blednąc. — Wolę, żeby mnie wybiła tak jak onegdaj, niż pójść do drwalni i jeszcze w nocy.
— Czemu? — przerwała Tykwa niecierpliwie.
— Bo, się tam boję — odpowiedział chłopczyk, drżąc mimowolnie.
— Boisz się, głupcze, a czego?
— Bo tam jest ktoś. — Bo jest ktoś?
— Pochowany — szepnął Franciszek i zadrżał.
Wdowa, mimo panowania nad sobą, wzdrygnęła się, córka także, powiedziałbyś, że obie te kobiety jednocześnie przeszedł prąd elektryczny.
— Słyszysz go, matko? co za głupi chłopak! — rzekła Tykwa ze znaczącem spojrzeniem — to kości baranie, sama je tam rzuciłam.
— Nie, nie baranie — odparł Franciszek z widocznym strachem — to były kości trupie, pochowane, noga sterczała z ziemi, wyraźnie ją widziałem.
— I zaraz pobiegłeś z tą nowiną do twego brata, do twego najlepszego przyjaciela, Marcjala, nieprawda? — zawołała Tykwa z dziką ironją.
Franciszek milczał.
— Ha! przeklęty szpiegu! — krzyknęła Tykwa z wściekłością — dlatego, żeś sam tchórz, gotów jesteś nas wszystkich zgubić.
— Kiedy mnie łajesz — odparł Franciszek — wszystko powiem Mancjalowi. Jeszczem mu nie powiedział, bom go jeszcze dziś nie widział, ale jak wróci wieczorem...
Chłopczyk nie śmiał skończyć.
Matka szła do niego spokojna, ale nieubłagana. Jedną ręką trzymała pręt, drugą uchwyciła syna i mimo strachu, oporu, błagań i płaczu dziecka, powlekła go za sobą po schodach na górę. Po chwili usłyszano nad sufitem kuchni głuche szamotanie się, krzyki i jęki. Wdowa wróciła na dół, spokojnie postawiła pręt na dawnem miejscu i znowu zajęła się robotą, nie mówiąc ani słowa.
W ciągu sceny, którą opisaliśmy, Amandyna przejęta szczerem współczuciem dla Franciszka, którego bardzo kochała, nie ośmieliła się ani podnieść oczu, ani otrzeć łez, które, po jednej spadały na jej kalana. Tłumione jęki ją dusiły, ze strachu chciałaby była powstrzymać nawet bicie serca.
Wkrótce Tykwa wróciła z naręczem drzew. Na spojrzenie matki odpowiedziała kiwnięciem głowy potwierdzającem, to znaczyło, że istotnie piszczel trupa sterczał z ziemi. Wdowa przycięła wargi i szyła dalej, tylko igła nieco prędzej biegała w jej ręku.
Tykwa, pokrzątawszy się przy kominku, siadła znowu obok matki i rzekła:
— Więc ci się zdaje, matko, że niema niebezpieczeństwa dla Mikołaja? może i masz słuszność. Stara kazała mu czekać nad brzegiem na człowieka, który mu powie hasło: Bradamanti. Prawdę mówiąc, nic w tem niebezpiecznego. Jeżeli Mikołaj się spóźni, to może dlatego, że co znalazł na drodze, tak jak onegdaj ściągnął tę bieliznę. Bielizna, którą ukradł onegdaj, na długo nam wystarczy, a kosztuje nas tylko tyle, że wyprujemy znaki. Nieprawda, matko? — dodała Tykwa śmiejąc się głośno, przyczem wyszczerzyła zęby tak żółte jak jej twarz.
Wdowa nie okazała nawet, że słyszy pytanie.
— Ponieważ mówimy o opatrzeniu potrzeb domowych bez wydatku — rzekła znowu Tykwa — przychodzi mi m myśl, że coś więcej w innym może domu dostaniemy. Wszak wiesz, że od kilku dni jakiś staruszek zamieszkał w domu wiejskim pana Griffon, lekarza, w tym domu stojącym o sto kroków od brzegu rzeki?
Wdowa kiwnęła głową.
— Mikołaj powiadał wczoraj, że tam możeby teraz znalazł się dobry zarobek — mówiła dalej Tykwa — a ja od dziś rana wiem z pewnością, że tam jest co do wzięcia. Trzeba będzie posłać Amandynę, żeby przepatrzyła rozkład domu, nikt na nią nie zwróci uwagi, że się bawi i wszystko nam opowie, co widziała. Czy słyszysz? — zapytała surowo Amandyny.
— Dobrze siostro, pójdę — odpowiedziało dziecię z drżeniem.
— Zawsze mówisz dobrze, a nigdy nic nie zrobisz.
— Słuchaj, matko, niedobry będzie koniec, Marcjal chce tu rządzić nami, podmawia Franciszka i Amandynę przeciw nam, przeciw tobie. Czy tak dłużej zostać może?
— Nie — odpowiedziała wdowa krótko i twardo.
— Od czasu jak jego Wilczycę wsadzili do św. Łazarza, rzuca się na nas jak szalony. Czy nasza wina, że ona siedzi w więzieniu? Gdy ją wypuszczą, niechajno tu przyjdzie, usłużę jej dobrą miarą.
Mocne szczekanie psów przerwało jej mowę.
— Aha! psy się odezwały, słyszą czółno, to Marcjal albo Mikołaj.
Przy wymienieniu nazwiska Marcjala, twarz Amandyny okazała tłumioną radość. Dziecię niespokojnie i niecierpliwie patrzyło przez kilka minut na drzwi, lecz, z wielkim jego żalem wszedł nareszcie Mikołaj, przyszły wspólnik zbrodni Barbillona. Wchodzący miał fizjognomję razem podłą i dziką, tak był mały, chudy, nędzny, że trudno pojąć jak mógł trudnić się swojem niebezpiecznem i zbrodniczem rzemiosłem. Wchodząc do kuchni rzucił ma ziemię dużą sztukę miedzi, którą z trudnością przydźwigał na ramieniu.
— Dobry wieczór i dobra zdobycz matko! — zawołał głosem chrapliwym — jeszcze trzy takie blachy mam w łódce, zawiniątko i skrzynię pełną nie wiem czego, może mnie oszukali, obaczymy!
Ponura twarz wdowy rozjaśniła się nieco po przybyciu Mikołaja, lubiła go więcej, niż Tykwę.
— Gdzie dzisiaj zawinąłeś? — zapytała wdowa.
— Wracając na rzekę, po widzeniu się z panem, co mi kazał przyjść, dostrzegłem wielką łódkę u mostu Inwalidów, nie było na niej nikogo, przewoźnicy zeszli na brzeg, ja na nią, biorę co w ręce wpadło: bieliznę, skrzynię i cztery blachy miedzi. Chodźmy teraz Amandyna przyniesie bieliznę.
Wdowa, zostawszy sama, zajęła się przygotowaniem do wieczerzy, zastawiła na stole szklanki, butelki talerze, srebrne łyżki, widelce i noże.
Dzieci wróciły, stękając pod ciężarem. Franciszek dźwigał na ramieniu dwie sztuki miedzi, Amandyny nie było widać pad górą kradzionej bielizny, Mikołaj i Tykwa nieśli dużą skrzynię, ma której leżała czwarta sztuka miedzi.
— Rozbijmy skrzynię! — krzyczała Tykwa z dziką niecierpliwością.
Mikołaj wyjął z za pasa toporek i wsunął pod wieko, usiłując je odedrzeć.
Czerwony płomień ogniska oświecał tę scenę grabieży, na dworze wiatr mroźny huczał.
— Ach! — krzyknęła cała rodzina jednym głosem radości i zdziwienia.
Wszyscy, od matki do najmniejszej córki rzucili się z zawziętym pośpiechem do rozbitej skrzyni, było w niej dużo rozmaitych materyj, zapewne jaki kupiec paryski wysyłał ją do magazynu mód w okolicach Paryża.
— Mikołaju, nie oszukałeś się — zawołała Tykwa, rozrzucając sztukę wełnianego muślinu.
— Nie — odpowiedział bandyta, wyjmując paczkę chustek jedwabnych — niedarmom pracował.
— Atłas! sprzeda się, jak świeża bułka! — rzekła wdowa, sięgając zkolei do skrzyni.
— Przyjaciółka Czerwonego Janka, co mieszka na ulicy Tempe, kupi materję — dodał Mikołaj — a miedź weźmie stary Nicou.
— Amandyno — szepnął półgłosem Franciszek siostrze — jakby mnie było ładnie w tej chustce, którą Mikołaj ma w ręku.
— Albo mnie, gdybym taką zawiązała na głowie — odpowiedziała dziewczynka z podziwieniem.
Mikołaj dnia tego był bardziej szczodry niż zwykle, oddarł zębami dwie chustki od sztuki filarów i rzucił je dzieciom, które patrzyły na nie zazdrosnem okiem.
— Macie, to dla was, hultaje. Teraz idźcie spać, mam do pomówienia z matką, zaniosę wam wieczerzę na górę.
Dzieci uradowane klaskały w ręce, a Tykwa rzekła do nich:
— I cóż, głupcy, czy jeszcze będziecie słuchać Marcjala? Czy on wam kiedy podarował tak piękne chustki?
Franciszek i Amandyna spojrzeli jedno na drugie i spuścili głowy w milczeniu.
— Słuchajcie, — dodał zatrzymując ich jeszcze Mikołaj — obedrę was ze skóry, jeżeli Marcjalowi powiecie choć słowo o skrzyni, bieliźnie i miedzi, i jeszcze odbiorę wam chustki.
Gdy dzieci wyszły, Mikołaj z siostrą schowali wszystko do ciemnej komórki, poczem rozbójnik zawołał:
— Teraz, matko, dawaj pić! a co dobrego wina z pieczęcią! miałem dziś dobry zarobek. Dawaj jeść, Tykwo, dla Marcjala zastaną kości, więcej nie wart.
Bandyta wyjął z kieszeni nóż długi i szeroki, składamy, z rogową rękojeścią i spoglądając z dziką radością na tę zabójczą broń, zawołał:
— Ostry jak brzytwa, to mi przyjaciel! Podaj chleb, matko.
— Cóż ten jegomość, coś się z nim widział?
— Zaraz powiem, — rzekł Mikołaj nie przestając jeść i pić. — Przybiłem do brzegu, przywiązałem łódkę, ciemno tak, że o cztery kroki człowieka nie widać, chodzę z kwadrans, aż słyszę idzie ktoś za mną i odkaszlnął parę razy, ja staję, on także, twarzy nie widziałem, miał kołnierz od płaszcza wysoko podjęty i kapelusz nasunięty na oczy.
(Przypominamy czytelnikowi, że tą tajemniczą osobą był notarjusz Ferrand.
— Bradamanti, — rzekł do mnie, wymawiając umówione hasło. — Grabieżnik, powiedziałem stosownie do umowy. — Nazywasz się Marcjal? zapytał mnie. — Tak jest. — Dziś rano przysyłałem kobietę po was na wyspę, co wam powiedziała? — Że pan masz ze mną do pomówienia w imieniu pana Bradamanti. — Chcesz pieniędzy? — Jak najwięcej. — Masz łódkę? — Mamy ich cztery, jesteśmy przewoźnicy i grabieżnicy po ojcu i dziadzie. Więc powiem ci, co trzeba zrobić, jeśli się nie boisz. — A czego miałbym się bać? zapytałem. — Widzieć jak kto przypadkiem tonie, tylko trzebaby dopomóc do tego przypadku, rozumiesz? — Aha! więc ktoś ma napić się wody więcej, niżby chciał? dobrze i tak, ale będzie drogo kosztować. — Wiele chcesz od dwóch osób? — Od dwóch? więc będą dwie? — Tak jest. — Pięćset franków od sztuki, to nie drogo. — Dostaniesz tysiąc franków. — Zapłata zgóry? — dwieście franków zaraz, resztę potem. — Więc się pan nie spuszczasz na mnie? — Nie, możesz schować moje dwieście franków i nic nie zrobić. — A pan, kiedy zrobię swoje i przyjdę po resztę, możesz mi powiedzieć: dziękuję ci, bywaj zdrów. — Chcesz, czy nie chcesz? zawołał, mów prędzej, dwieście franków zaraz, a pojutrze wieczorem, o dziewiątej, na tem samem miejscu osiemset. — Skądże pan będziesz wiedział, że im dałem pić? — Będę wiedział, to moja rzecz, zgoda? — Zgoda. — Masz dwieście franków, teraz słuchaj: wszak poznasz kobietę, co dziś rano u was była? Cobym nie miał poznać. — Jutro albo najpóźniej pojutrze przyjdzie wieczorem o czwartej nad brzeg naprzeciw waszej wyspy z młodą dziewczyną, blondynką, stara da ci znak, powiewając chustką. — Dobrze, panie. — Jak długo trzeba płynąć od brzegu do waszej wyspy? — Dwadzieścia minut, panie. — Czy macie łódki z płaskiem dnem? — Dna płaskie jak dłoń. — urządzisz więc zręcznie w dnie klapę na zawiasach, dużą, żeby za jej otworzeniem łódka się zatopiła. — Dobrze panie, oj, pan widzę znasz się na rzeczy, mam właśnie starą łódź, nawpół zgniłą, chciałem ją porąbać na drwa, zda się do tej ostatniej podróży. — Odpłyniesz więc do tej wyspy na tej łódce z klapą, w drugiej łódce popłynie za tobą kto z waszej rodzimy; przybijesz do lądu, zabierzesz starą kobietę i młodą blondynę do przedziurawionej łodzi, wracając zaś na wyspę, ale w odległości przyzwoitej od brzegu, udaj że się schylasz, aby coś poprawić, otwórz klapę i skocz zręcznie do drugiej łódki, gdy tymczasem stara z młodą... — Skąpią się w Sekwanie! zawołałem, już rozumiem. — Prawda, więc przypadek zdarzy się przed zachodem słońca. — Dobrze, panie ale czy stara niczego się nie domyśli? — Nie, przybywając powie ci cicho: trzeba utopić dziewczynę, nim łódkę zanurzysz, daj mi znak, żebym była gotowa ratować się razem z tobą. Odpowiedz jej w taki sposób, żeby nie miała podejrzenia, szczególniej o tem pamiętaj. No, życzę ci powodzenia, mój chłopcze, jeżeli będę z ciebie kontent, może dam ci więcej roboty. — Do usług, panie. — I rozeszliśmy się — dodał bandytą kończąc opowiadanie — a z powrotem, płynąc około galioty, pochwyciłem rzeczy, które tutaj przywiozłem.
Widzimy, że notarjusz, podwójnem zabójstwem chciał pozbyć się jednocześnie Marji i pani Seraphin.
Wdowa i córka wysłuchały uważnie powieści Mikołaja, który jednak często sobie przerywał, żeby się napić, a za każdym razem pił dużo. Mówił więc dalej z podnieceniem:
— To jeszcze nie wszystko; ułożyłem drugi interes z Puhaczką i Barbillonem. Śliczny interes! doskonale wymyślany! jeśli się uda, będzie za co pohulać. Idzie o to, żeby obrać meklerkę djamentów, która czasem miewa w swojem mieszkaniu za pięćdziesiąt tysięcy franków brylantów! Czerwony Janek do tego należy. Wczoraj już nastroił meklerkę przez list, który jej zaniosłem razem z Barbillonem. To mi plan! Oj, czerwony Janek głowacz! to wielki głowacz.
— Nie dowierzam mu — rzekła wdowa.
— Przebiegły to filut! ale żeby miał sprzedać kogo, nigdy!
Wdowa potrząsła głową, jakgdyby napół tylko ufała poczciwości Czerwonego Janka. Po chwili zastanowienia, rzekła: — Wolę interes z tym panem, co się ma zrobić jutro albo pojutrze, sprzątnąć starą i młodą. Tylko Marcjal nam będzie na zawadzie, jak zawsze.
— Czy nas czarci nigdy od niego nie uwolnią! — krzyknął Mikołaj nawpół pijany i z wściekłością utkwił swój długi nóż w stole.
— Jest sposób, co nie chybia nigdy — odparła wdowa.
Wtem drzwi się otwarły. Wszedł Marcjal.
Na dworze dął wiatr tak silny, że wdowa z dziećmi nie słyszeli szczekania psów, oznajmiającego, że najstarszy syn wdowy wrócił do domu.
Nieświadomy złych zamiarów rodzeństwa, Marcjal wszedł zwolna do kuchni.
Kilka słów Wilczycy, w jej rozmowie z Gualezą, już dały poznać dziwny sposób życia tego człowieka. Miał wrodzone dobre skłonności, niezdolny był do czynu zupełnie podłego lub do zbrodni, a jednak prowadził życie bezprawne. Łowił ryby tajemnie, a dozorcy rzeczni, znając jego siłę i śmiałość, patrzeli przez szpary na jego rzemiosło. Nie znęcał się nigdy nad słabszymi; przeciwnie bronił ich zawsze przed napaściami wszystkich tych, którzy ufni w swą siłę, pięścią popierali niesłusznie żądania.
— Gdzie dzieci? — zapytał, siadając do stołu.
— A tobie co do tego? — rzekła Tykwa.
— Poszły spać — rzekła wdowa.
— Czy nie jadły wieczerzy, matko?
— Co ci do tego? — krzyknął Mikołaj z zawziętością.
Marcjal nieczuły równie ma zaczepki brata jak siostry, rzekł znowu do matki:
— Przykro mi, że dzieci już poszły spać.
— Tem gorzej — odpowiedziała wdowa.
— Tak jest, tem gorzej, bo lubię mieć je obok siebie przy wieczerzy.
— A my, ponieważ nas nudzą, wyprawiliśmy je na górę.
Tymczasem pies zbliżył się do Mikołaja, a bandyta, rozjątrzony wzgardliwą obojętnością brata, spodziewając się wyprowadzić go z cierpliwości dręczeniem psa, silnie kopnął nogą biedne zwierzę, które skowycząc żałośnie uciekło do drzwi.
Marcjalowi krew uderzyła do głowy; ścisnął mocno w ręku nóż i pięścią uderzył w stół, ale hamując się jeszcze, przywołał psa do nogi.
Mikołaj spojrzał na wdowę; ona nieznacznie dała mu poznać, żeby dalej drażnił Marcjala, w nadziei, że kłótnia doprowadzi do bitwy, a następnie do zupełnego rozstania się. Mikołaj więc wziął pręt, którym wdowa niedawno wybiła Franciszka i, uderzając psa, krzyknął:
— Precz stąd, Mireud! precz!
Nierzadko przedtem Mikołaj okazał był swą niechęć ku bratu, ale nigdy jeszcze nie śmiał zaczepiać go tak zuchwałe i nieustannie.
Marcjal, rozumiejąc, że go chcą rozdrażnić w jakimś tajemnym zamiarze, podwoił cierpliwość: wstał, otworzył drzwi wypuścił psa i znowu siadł do wieczerzy.
Ta niezachwiana zimna krew jątrzyła gniew pijanego Mikołaja, który wszakże, znając niepospolitą siłę Marcjala, nie śmiał uderzyć na niego otwarcie, ale, aby go bardziej rozdrażnić, zawołał:
— Dobrześ zrobił, żeś nie ujął się za psem, nie zmieniaj tak dobrego zwyczaju, bo przysięgam ci, wypędzimy i twoją kochankę, gdy przyjdzie, jak wypędziliśmy psa.
— O tak, jeśliby Wilczyca na swoje nieszczęście przyszła tu po wyjściu z więzienia, — dodała Tykwa.
— A ja wykąpię ją w błocie, przy baraku, na końcu wyspy — odezwał się znowu Mikołaj — i wypędzę.
Groźby przeciw Wilczycy, którą kochał z dziką namiętnością, zwyciężyły nareszcie postanowienie Marcjala; zmarszczył brwi, twarz krwią mu nabiegła; żyły czoła nabrzmiały; jednakże o tyle jeszcze panował nad sobą, że powiedział bratu, głosem nieco zmienionym od tłumionego gniewu:
— Strzeż się! Szukasz kłótni: pięścią cię wytłukę...
— Ty!... mnie?...
— Tak, lepiej niż ostatnim razem.
— Ty, — krzyknął bandyta, z wściekłością chwytając nóż swój — ty mnie wybijesz?
— Mikołaju, bez noża! — zawołała wdowia, wstając nagle, żeby mu wstrzymać rękę, ale on, pijany winem i zajadłością, zerwał się, odepchnął matkę i rzucił się na brata, Marcjal cofnął się żywo, porwał za kij i nim się zasłonił.
— Mikołaju, precz z nożem! — powtórzyła wdowa.
— Daj mu pokój, niech robi co chce! — odrzekła Tykwa.
Mikołaj wywijał swoim strasznym nożem i upatrywał chwili, żeby dosięgnąć brata.
— Ubiję was — krzyknął — ubiję was oboje: i ciebie i twoją Wilczycę, a od ciebie zacznę. Do mnie, matko! do mnie, Tykwo! zabijmy go! niech ginie! — I sądząc, że w tym momencie zdoła uderzyć brata, skoczył ku niemu z podniesionym nożem.
Marcjal, mistrz doświadczony w sztuce bicia się na kije, uchylił się i podniósł kij, który, zakreśliwszy z szybkością błyskawicy ósemkę w powietrzu spadł z taką siłą na prawą rękę Mikołaja, że bandyta upuścił nóż.
Korzystając z niemocy brata, wziął go za kołnierz, wepchnął do komórki i zamknął na klucz. Wracając do kobiet, schwycił Tykwę za plecy i mimo jej krzyku i oporu, zamknął ją także na klucz w pokoju przyległym do kuchni. Wtedy, obracając się do wdowy, która jeszcze nie ochłonęła ze zdziwienia, w jakie ją wprawiło to znalezienie się tak zręczne i nieprzewidzianie, powiedział ozięble:
— Teraz matko, rozprawmy się.
— Dobrze! rozprawmy się! — zawołała wdowa. — Chcę ci dużo powiedzieć!
— I ja także, matko, powiem ci, co mam na sercu.
— Gdybyś żył sto lat, popamiętasz dzisiejszą noc.
— Nie zapomnę o niej! brat i siostra chcieli mnie zamordować, a ty matko, nic nie uczyniłaś, żeby ich wstrzymać. Ale mów, co masz do mnie?
— Od śmierci ojca twoje postępki są podłe!
— Daję ci ryby, które łowię i pieniądze, które, zarabiam! Niewiele to, ale dosyć, nic cię nie kosztuje. Chciałem być ślusarzem, żeby więcej zarabiać, ale kto od młodości włóczył się na rzecze i po lasach, nie może przywiązać się do jednego miejsca, tego w życiu już nie dokażę. A potem — dodał Marcjal ponuro — wolałem zawsze mieszkać samotnie na wodzie albo w lesie, tam przynajmniej nikt mnie nie wypytywał. Gdzieindziej zaś, kiedy mnie pytają o ojca, czyliż nie muszę powiedzieć: gilotynowany! o brata... galernik! o siostrę... złodziejka!
— O głupi tchórzu! chcesz być poczciwym! Poczciwym? czyż zawsze nie będziesz wzgardzony, odpychany, jako syn zabójcy i brat galernika? Zamiast czuć nienawiść, chęć zemsty, wściekłość, czujesz tylko strach, zamiast kąsać, uciekasz, kiedy ci gilotynowali ojca, porzuciłeś nas, podły! A wiedziałeś, że nie mogliśmy iść z wyspy do miasteczka, żeby na nas nie ciskali kamieniami jak na psów! O zapłacą nam za to! zapłacą.
Marcjal zdziwiony spojrzał na matkę i po krótkim namyśle rzekł do niej:
— Szukaliście zwady ze mną przy wieczerzy, żeby mnie stąd wyrugować?
— Tak jest, żeby ci pokazać, co cię czeka, gdybyś chciał zostać mimo naszej woli, piekło! słyszysz: piekło! codzień kłótnie, bitwy, a nie będziemy sami jak dziś wieczór, przyjaciele nam pomogą, tygodnia nie wytrzymasz.
— Powiadam, że zostanę, póki nie znajdę gdzieindziej pracy, aby zarobić na utrzymanie moje i dzieci. Gdyby, szło tylko o mnie, wróciłbym zaraz do lasu, ale żeby dzieci utrzymać, potrzebuję czasu ma wyszukanie sposobu do życia, póki go nie znajdę, zostaję.
Wdowa wzruszyła ramionami i odpowiedziała:
— Więc nie pójdziesz? Mówiłam ci niedawno, że gdybyś żył sto lat, nie zapomnisz dzisiejszej nocy, wytłumaczę ci teraz, ale wprzódy powiedz, czy w żadnym razie stąd nie pójdziesz?
— Nie, nie, powtarzam, że nie!
— Słuchaj zatem. Czy wiesz, jakie jest rzemiosło twojego brata?
— Domyślam się, ale nie chcę wiedzieć.
— Trzeba żebyś wiedział: on kradnie.
— Tem gorzej dla niego.
— I dla ciebie.
— Czemuż dla mnie?
— Kradnie nocą, kradnie gwałtownie, za to posyłają na galery, my przechowujemy jego kradzieże, jeśli go złowią, ta sama kara nas czeka i ciebie także z nami, zabiorą nas wszystkich, dzieci rzucą na bruk, a tam nauczą się rzemiosła twego ojca i dziada tak dobrze jak tu.
— Wprzód mnie straszyłaś jednym sposobem, teraz znowu innym, nie boję się, dowiodę, że nigdy nie kradłem, zostaję.
— A! zostajesz? słuchaj więc dalej, przypominasz sobie, co tu zaszło w nocy przed Bożem Narodzeniem zeszłego roku? Nie przypominasz sobie, że Czerwony Janek przyprowadził tu dobrze ubranego człowieka, który musiał ukrywać się. Tej nocy ten człowiek, który miał dużo pieniędzy z sobą, został zamordowany w naszym domu, zakopaliśmy go w drwalni.
— Nieprawda! — krzyknął Marcjal blady z przerażenia, nie mogąc uwierzyć w tę nową zbrodnię swego rodzeństwa. — Straszysz mnie, jeszcze raz mówię, nieprawda! nie wierzę!
— Spytaj się twojego Franciszka, co widział w drwalni.
— Franciszek! i cóż widział?
— Kość trupa wylazła z ziemi. Weź latarkę, pójdź sam i przekonaj się.
— Boże! Boże! — jęknął Marcjal i zakrył twarz rękoma.
— A teraz czy pójdziesz? — zapytała wdowa ze śmiechem pogardy.
Marcjal, jak piorunem rażony, nie umiał odpowiedzieć, matka mówiła prawdę, tułacze życie, mieszkanie przy rodzinie zbrodniarzy, musiały ściągnąć na niego wielkie podejrzenie, a podejrzenie to mogło się zamienić w pewność, jeżeli matka, brat, siostra obwinią go o wspólnictwo. Wdowa z rozkoszą napawała się widokiem rozpaczy syna.
— Możesz sobie poradzić, — rzekła — wydaj nas.
— Powinienbym, ale tego nie zrobię, wiesz dobrze.
— Dlatego właśnie powiedziałam ci wszystko. Teraz czy pójdziesz od nas?
— Matko, wszak kochasz Mikołaja i Tykwę?
— Cóż stąd?
— Gdyby dzieci poszły za ich przykładem, gdyby wasze i ich zbrodnie wykryły się...
— Cóż dalej?
— Pójdą na rusztowanie jak ojciec nasz...
— Cóż dalej? dalej!
— Matko, — zawołał Marcjal ze łzami prawie, — oddaj dzieci do terminu, niech się nauczą rzemiosła.
— Ile razy mam ci powtarzać, że i tu są w terminie, tu uczą się rzemiosła.
Wdowa powiedziała ostatnie słowa głosem tak nieubłaganym, że Marcjal stracił wszelką nadzieję.
— Kiedy tak — zawołał żywo i stanowczo — słuchajże ty mnie teraz, matko. Zostaję! wprawdzie nie w tym domu, boby mnie tu zamordował Mikołaj, alboby otruła Tykwa, będę mieszkał z dziećmi w baraku na końcu wyspy, drzwi są mocne, jeszcze je naprawię. Ale niech mnie piorun zabije na tem miejscu, jeśli opuszczę wyspę, albo jeśli dzieci choć o jeden dzień dłużej zostaną w tym domu. Nikt mnie z wyspy nie usunie!
Wdowa znała odwagę Marcjala i przywiązanie dzieci do niego, a jednak chciała go się pozbyć koniecznie i bez zwłoki, bo jego obecność mogła przeszkodzić czarnym zamiarom Mikołaja przeciw Gualezie i meklerce.
— Widzę twój plan, sam nie chcesz nas wydać, chcesz żeby nas dzieci wydały. Wiedzą teraz, że tu jest człowiek zagrzebany, wiedzą, że Mikołaj kradnie, oddać je na naukę, wygadają się, pójdziemy do więzienia i zginiemy wszyscy. Nie żądam od ciebie, żebyś mnie kochał, ale przynajmniej nie przyśpieszaj naszej zguby.
Łagodniejsza mowa wdowy kazała Marcjalowi mniemać, że groźby jego zrobiły wrażenie na matce, i tym sposobem wpadł w okropną zasadzkę.
— Znam dzieci — rzekł — jestem pewny, że gdy przykażę, aby nic nie mówiły, — nie powiedzą nic. Zresztą, czy tak, czy owak, zawsze będę blisko nich i ręczę za nie. A nawet wobec tego, co mówisz — pójdę z niemi daleko w świat.
— Och, jakżebym chciała widzieć cię daleko stąd! czemuż nie zostałeś w swoich lasach!
— Wszak daję ci możność pozbyć się mnie razem z dziećmi.
— I porzuciłbyś Wilczycę, którą tak kochasz? — spytała nagle wdowa.
— To moja rzecz, wiem co zrobię, już o niej pomyślałem.
— Gdybym ci pozwoliła zabrać dzieci, ty, Amandyna i Franciszek nigdy nie pozostaniecie w Paryżu?
— Za trzy dni będziemy w drodze i ani wiedzieć będziesz, że żyjemy.
— Wolę to wreszcie, niż mieć ciebie tu i zawsze was się obawiać. Cóż robić, ponieważ nie może być inaczej, zabierz je a idźcie sobie jak najprędzej, żebym was nigdy nie widziała!
— Więc zgoda?
— Zgoda. Oddaj mi klucz od komórki, wypuszczę Mikołaja.
— Niechaj się tam wyśpi, oddam klucz jutro rano.
— A Tykwa?
— Mniejsza o nią, wypuść ją kiedy odejdę na górę, nie mogę patrzeć na nią bez wstrętu.
— Idź, bodajeś z piekła nie wyjrzał!
— Tak się ze mną żegnasz, matko?
— Tak.
Syn zapalił świecę, otworzył drzwi od kuchni świsnął na psa i wziąwszy go z sobą poszedł na górne piętro.
— Idź... twój rachunek skończony! — mówiła cicho wdowa, potrząsając pięścią za odchodzącym synem.
Potem, za pomocą Tykwy, która jej przyniosła wiązkę wytrychów, otworzyła drzwi komory, gdzie Mikołaj siedział zamknięty i wypuściła go.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.