Tajemnice Paryża/Tom II/Rozdział XLVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Tajemnice Paryża
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLVIII.
SZPITAL.

Czytelnik nie zapomniał, że Gualeza po uratowaniu przez Wilczycę, została przeniesiona do domu doktora Griffon.
Uczony doktór, przez wysokie związki, dostał był oddział w jednym ze szpitalów cywilnych Paryża. Tam, na ubogich chorych próbował nowych sposobów leczenia, których potem używał w praktyce swojej, jaką miał w najpierwszych domach stolicy.
W rozumieniu tego księcia nauki, jak go nazywano, chorzy szpitala byli tylko materjałem dla spostrzeżeń, dla doświadczeń, a kiedy z prób czynionych na biednym ludzie wynikały czasem prawdy użyteczne, nowe odkrycia, doktór w takim razie cieszył się tak serdecznie, tak szczerze triumfował, jak generał po zwycięstwie, które go dużo kosztowało żołnierzy.
Chory, który się dostał do oddziału doktora Griffon, stawał się ciałem i duszą własnością nauki. Ani przyjaciel, ani nawet bezinteresowny słuchacz nie dowiadywał się o jego skargach.
Mówiono choremu wyraźnie, że, będąc przyjętym do szpitala z litości, stanowi odtąd cząstkę dziedziny naukowej doktora, i że chory i jego choroba powinny odtąd być przedmiotem wprawy, doświadczeń, prób doktora Griffon i jego uczniów.
Kobiety i dziewczęta nieraz były zmuszone zadać gwałt wszelkim uczuciom wstydu i opowiadać najskrytsze swojej tajemnice, narażać się na najprzykrzejsze materjalne poszukiwania wobec licznego zgromadzenia, a prawie zawsze ciężkie te próby pogarszały stan chorych.
Trudno wyobrazić sobie obraz smutniejszy nad widok sali szpitalnej w nocy.
W jednym z końców tej sali ciemność była prawie zupełna. Nagle powstał tam jakiś hałas, bieganina, otwierano i zamykano drzwi; siostra miłosierdzia ze świecą w ręku zbliżyła się do jednego z ostatnich łóżek.
Jedna chora skończyła dni swoje.
Wśród kobiet, co nie spały i były świadkami tej sceny, znajdowały się trzy, których nazwiska już wspomnieliśmy w ciągu naszej powieści.
Baronówna Fermont, córka nieszczęśliwej wdowy, ofiary chciwości Jakóba Ferranda; uboga praczka, której Gualeza dała była niegdyś resztę swoich pieniędzy; nakoniec Joanna Duport, siostra Pique-Vinaigra, bajarza więzienia La Force.
Znamy baronównę Fermont i Joannę Duport, praczka zaś, którą teraz pierwszy raz widzimy, była to kobieta dwudziestoletnia, miała suchoty w ostatnim stopniu; wiedziała, iż niema dla niej ratunku i gasła powoli.
Łóżka ich stały tak blisko siebie, że mogły rozmawiać ze sobą po cichu, nie będąc słyszane przez siostry miłosierdzia.
— Otóż znowu jedna umarła, — odezwała się praczka półgłosem, myśląc o kobiecie, która tylko co skonała i mówiąc sama do siebie. — Przestała cierpieć, szczęśliwa!
— Szczęśliwa, jeżeli niema dzieci, — dodała Joasia.
— Ja miałam jednę tylko córkę, — przerwała praczka, — straciłam ją niemowlęciem; żal mi jej dla mnie, ale dla niej lepiej, że umarła; smutnyby ją los czekał na świecie, zbyt młodo zostałaby sierotą, bo moje życie niedługie. Muszę umrzeć jak ta aktorka, która teraz skończyła.
— Więc to była aktorka?
— Tak jest i zauważ jaki los ją spotkał. Była kiedyś piękna, jak dzień; miała dużo pieniędzy, pojazdów, brylantów; ale na nieszczęście zeszpeciła ją ospa; wtenczas przyszedł niedostatek, potem bieda, nędza, aż nareszcie oto umarła w szpitalu. Nigdy nikt nie przyszedł ją odwiedzić; jednakże przed czterema albo pięcioma dniami napisała do jednego pana, którego znała dawniej z dobrych swoich czasów, i który ją bardzo kochał; prosiła go, żeby przyszedł zamówić jej pogrzeb, bo dręczyła się myślą, że ciało jej po śmierci pokrają w kawałki.
— A ten pan nie przyszedł!...
— Nie.
— Ponieważ o tem mówimy, — rzekła praczka nieśmiało, — prosiłabym cię o jednę przysługę.
— Mów, proszę.
— Gdybym umarła nim stąd wyjdziesz, o czem nie wątpię prawie, chciałabym, żebyś się upomniała o moje ciało. Taż sama dręczy mnie obawa, co i biedną aktorkę. Schowałam tu trochę pieniędzy, wystarczy na pogrzeb.
— Moja kochana, wybij sobie te myśli z głowy.
— Niejedna z tych, co tu leżą, — rzekła praczka, była daleko bogatsza od niej. Przywieźli tu wczoraj wieczorem, krótko przed tobą młodą panienkę, najwyżej piętnastoletnią. Tak była osłabiona, że kroku sama stąpnąć nie mogła. Zakonnica mówiła mi, że ta panna i matka jej są to osoby znakomite, ale straciły majątek.
— Więc i jej matka tu jest?
— Niema jej, bo tak była chora, że jej nie mogli zabrać. Biedne dziecko, nie chciała w żaden sposób odstąpić matki; zemdloną wynieśli z mieszkania. Zakonnica opowiada, że gospodarz domu, z obawy, żeby u niego nie pomarły, doniósł o ich stanie komisarzowi.
— Gdzie ta panna leży?
— Tam, w tem łóżku naprzeciw ciebie.
— I ma dopiero piętnaście lat?
— W jednych latach z moją starszą córką, — rzekła Joanna, nie mogąc wstrzymać się od łez na myśl o córce.
— Ponieważ zaprzyjaźniłyśmy się, powiem ci wszystkie moje nieszczęścia i to mi ulży. Mąż mój był z początku dobrym rzemieślnikiem, potem rozpuścił się, nareszcie rzucił mnie z dziećmi, sprzedawszy wszystko, cośmy mieli. Trzy dni temu siedziałam z dziećmi przy robocie; wtem mąż wchodzi, zaraz z twarzy poznałam że pijany. Przyszedłem po Katarzynę, — rzekł do mnie. Cała krew zagotowała się we mnie, bo wyobraź sobie, zła kobieta, z którą on żyje, namawiała go oddawna, żeby korzystać z młodości Katarzyny.
— O! niegodziwa!
— Za nic w świecie nie puszczę córki z tobą — powiedziałam mężowi, wiem co z nią chcecie zrobić. Mąż mój wtedy wpadł we wściekłość, oderwał córkę ode mnie, uderzył mnie pięścią w piersi tak mocno, że padłam. Krew rzuciła mi się z ust, byłam napół umarła, nie mogłam się ruszyć, ale wołałam na Katarzynę: — Nie idź z nim, lepiej niech mnie zabije, wkońcu straciłam przytomność. Gdym przyszła do siebie, chłopczyk mój płakał.
— A córka?
— Zabrał ze sobą! — odpowiedziała ze łzami biedna matka, — wybił ją i gwałtem wyciągnął z domu.
— Nie lękaj się o córkę, ona cię pewnie kocha.
— Ach, moja droga, młode dziecko, czy to potrafi oprzeć się namowom, strachowi, złym radom, złym przykładom. Biedna moja Katarzyna, taka słodka, tak do mnie przywiązana!
— O! widzę, że cierpiałaś dużo, jakże ja mogę skarżyć się — rzekła praczka, ocierając oczy. — A chłopczyk twój?
— Dla nich to nie chciałam iść do szpitala, czekałam do ostatniego momentu, ale codzień po kilka razy pluję krwią, gorączka mnie trawi, ruszyć się nie mogę, tem mniej pracować. Ja tu leżę, a kto tam o nich ma staranie, kto ich wyżywi?
— Ach, to okropna rzecz! Czyliż nie masz dobrych sąsiadów?
— Są równie biedni jak ja, a mają pięcioro dzieci, dwoje dzieci więcej, to ciężar... obiecali mi jednak że moim dadzą jeść, choć trochę przynajmniej przez tydzień. Miałam jeszcze dobrą znajomą, pannę Rigolettę, posyłałam do niej, ale mi powiedzieli, że wyjechała na wieś i idzie zamąż.
Podczas rozmowy dwóch kobiet dzień nastał. Ruch niezwykły oznajmił o przybyciu doktora Griffon, który wkrótce wszedł do sali, w towarzystwie starego hrabiego Saint-Remy — przyjaciela jak wiemy pani Fermont i jej córki, a niespodziewającego się wcale, że nieszczęśliwą dziewczynę znajdzie w szpitalu.
Gdy doktór wszedł do sali, twarz jego zimna i surowa rozjaśniła się; rzucając wkoło spojrzenie pełne powagi i dumy, skinieniem głowy odpowiedział na uprzejme ukłony zakonnic.
Na twarzy hrabiego Saint-Remy ponury malował się smutek. Próżne zabiegi w wynalezieniu pani Fermont, haniebna podłość Florestana, który nad śmierć przeniósł sromotne życie, napełniały mu serce goryczą.
— Doprawdy, — rzekł, — nie wiem, doktorze, dlaczego dałem się namówić, żeby tu przyjść. Nic bardziej nie zasmuci, jak widok tych sal napełnionych chorymi.
— Ba! ba! za kwadrans przejdzie, ty, filozof, znajdziesz tu obszerne pole do spostrzeżeń, a przyjaciel nie zna jeszcze teatru mojej sławy. Dumny jestem ze swego stanu, czyliż mi to zganisz?
— Nie, zaiste; i po tylu staraniach, które poświęciłeś Marji, uratowanej przez ciebie od śmierci, niczego odmówić ci nie mogłem... Wilczyca, która ją pielęgnuje z niewypowiedzianą troskliwością, powiedziała mi, że Marja spała bardzo dobrze. Czy dziś można dozwolić jej pisać?
Po krótkiem zastanowieniu, doktór odpowiedział:
— Można... Póki nie przyszła jeszcze zupełnie do zdrowiawia, obawiałem się najmniejszego natężenia umysłu... Ale teraz nie widzę powodu, żeby jej bronić pisać.
— Przynajmniej będzie mogła zawiadomić osoby, co się nią zajmują.
Podczas rozmowy hrabiego z doktorem, mnóstwo studentów weszło do sali; Griffon bowiem przyszedł nieco wcześniej niż zawsze, a teraz czekał aż wybije godzina zwykłej wizyty.
— Czy wszystka ta młodzież idzie za tobą do łóżka każdej chorej? — zapytał Saint-Remy, — obecność tylu mężczyzn musi im być nadzwyczaj przykra.
— Co znowu! chorzy nie mają płci.
— Słuchaj, doktorze, jesteś najlepszym, najgodniejszym człowiekiem, winienem ci życie, uznając, że posiadasz rzadkie zalety, ale nawyknienie i zamiłowanie w nauce sprawiają, że na pewne kwestje zapatrujesz się w sposób, który mnie oburza. Odchodzę... — dodał Saint-Remy, zwracając się ku drzwiom.
— Jakież bo, kochany hrabio, dziwne masz skrupuły! Niezupełnie wszakże cię uwalniam. Żmudnem byłoby dla ciebie chodzenie od łóżka do łóżka, zgoda na to; zostań więc na tem miejscu, zawołam cię tylko do dwóch albo trzech ciekawszych chorób.
— Niech i tak będzie, ponieważ chcesz koniecznie...
Wybiło pół do ósmej.
— Zaczynamy, panowie, — rzekł doktór Griffon, i rozpoczął wizytę na czele licznego grona słuchaczów.
Gdy przyszedł do pierwszego łóżka z prawej strony, którego firanki były zasunięte, zakonnica oznajmiła mu:
— Numer pierwszy umarł dzisiaj o godzinie pół do czwartej.
— Tak późno? to mnie dziwi; wczoraj rano byłem prawie pewien że do wieczora skończy.
— Co za mnóstwo ludzi chodzi za doktorem? — spytała Joanna Dupart sąsiadki swojej, praczki.
— To asystenci i studenci.
— Ach, mój Boże, czy wszyscy ci mężczyźni będą przy tem kiedy mnie doktór będzie pytał i oglądał?
— Niestety! będą... Uczą się na nas... Co ty chcesz?... my dlatego tylko tu jesteśmy, na to przyjmują nas do szpitala.
— A! rozumiem, — rzekła Joanna Duport z goryczą, — nic darmo! A jednak są to rzeczy nader przykre. Gdyby nas słyszała ta biedna panienka naprzeciwko, ona jak mówią była bogata, może nigdy nie zrobiła kroku bez matki. Pomyśl tylko, co to z nią będzie!
— Ach prawda; mój Boże! drżę cała na samo wspomnienie. Nieszczęśliwe dziecko!
— Cyt, Joanno, doktór zbliża się, — rzekła praczka.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.