Tajemnice Paryża/Tom II/Rozdział XLIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Tajemnice Paryża
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLIIII.
WSPÓLNICY.

Zaledwie ksiądz się oddalił, Ferrand wyrzucił okropne przekleństwo.
— O piekło! — krzyknął piorunującym głosem, — cały mój majątek pochłonięty przez te głupie dobre uczynki! Ja, co gardzę ludźmi, com ich całe życie grabił i oszukiwał, ja muszę fundować zakłady dobroczynne, zniewolony piekielnemi środkami. Ten twój pan jest czartem, djabłem? — zawołał wściekle, stając nagle przed Polidorim.
— Nie mam pana, odpowiedział Włoch spokojnie, — ja, równie jak ty, mam sędziego.
— Jak głupiec być posłusznym najmniejszym skinieniom tego człowieka! — odezwał się znowu Ferrand ze zdwojoną wściekłością. — I zawsze żyć pod tym przymusem, zawsze!
— Albo... pójść na rusztowanie, — wtrącił Polidori.
— O! nie mieć możności uwolnić się od tej piekielnej władzy. Wszak więcej niż miljon poświęciłem, zostaje mi ledwie sto tysięcy franków. Czego dalej mogą chcieć ode mnie?
— Jeszcze nie koniec, Rudolf wie, że wycisnąłeś znaczną sumę na hrabiem Saint-Remy za jego fałszywe weksle, hrabia pożyczył na to pieniądze u jednej wielkiej damy, zapewne będziesz musiał i to zwrócić.
— Ty moim stróżem, nędzniku!
— Cóż robić? Rudolf karze występek występkiem, zbrodniarza przez wspólnika. Kazał mi nie odstępować ciebie, więc idę za tobą, jak twój cień. Zasłużyłem na śmierć podobnie jak ty. Niepodobna było wynaleźć ci stróża wierniejszego ode mnie, uciec nie możemy, złowiliby nas ludzie, co dzień i noc stoją na warcie przy tym domu.
— Wiem o tem, wiem, do czarta!
— A więc znoś cierpliwie, czego nie odmienisz, jeśli będziesz posłusznym. Przynajmniej głowy nam nie utną. Cierpliwości zatem, cierpliwości!
— Nie rozjątrzaj mnie tą ironiczną oziębłością...
— Czy wolisz, żebym cię obarczał wyrzutami? Kto z nas wszystkiemu winien? ty! Czemu nie zniszczyłeś listu, którym cię uwiadamiałem o zamordowaniu brata baronowej Fermont, o tem zabójstwie, które tak zręcznie potrafiliśmy wykierować na samobójstwo?
— Dlaczego, nędzniku? Oto dlatego, bo zapłaciwszy ci 50.000 franków za wspólnictwo w zbrodni, kazałem ci napisać ten list, żeby mieć tarczę przeciw twoim wymaganiom w późniejszym czasie.
— Pomysł był zręczny i rozumny, a jednak ta twoja przezorność nas zgubiła. Jakże mogłeś być tak słabym, tak ograniczonym, żeby tak straszną broń przeciw sobie oddać w ręce... piekielnicy Cecylji?
— Milcz! nie wymawiaj jej imienia! — krzyknął Ferrand wzburzany. — Ale jakiem prawem ów Rudolf mnie karze?
— Słuchaj, Jakóbie, my nie gadajmy o prawie. Książę, odbierając ci majątek zamiast życia, zapewnił los Morela i jego rodziny, i Ludwiki, twojej ofiary; baronowa Fermont, siostra mniemanego samobójcy z Renneville odzyska swój majątek; Genrmain, którego niewinnie oskarżyłeś o kradzież, otrzyma zaszczytną posadę; nakoniec książę zmusza cię do założenia banku dla rzemiieślników, nie mających roboty, abyś tym sposobem okupił krzywdy, wyrządzone społeczeństwu.
— I to właśnie doprowadza mnie do wściekłości, choć mnie inne jeszcze dręczą kartusze.
— Książę wie o tem. Co względem nas dalej postanowi? nie wiem. A ta Cecylja, bodaj ją piorun spalił.
— Powtarzam, milcz! nie mów o niej!...
— Ona zgubiła nas! Głowy bezpiecznie siedziałyby nam na karku, gdybyś się po głupiemu nie zakochał w tej dziewce.
Zamiast wybuchnąć gniewem, Ferrand spytał smutnie:
— Czy ty znasz ją?... Powiedz, czy ty ją kiedykolwiek widziałeś?
— Nigdy. Powiadają, że piękna.
— Piękna! — odparł notarjusz, wzruszając ramionami. — Wiesz co, — dodał z goryczą i rozpaczą — milcz... nie mów o tem, czego nie znasz... Nie potępiaj mnie... Co ja zrobiłem, tybyś zrobił na mojem miejscu... Przed miesiącem, gdyby mi powiedzieli: — Oddaj życie, albo majątek, oddałbym życie.
— Nie rozumiem ciebie, — rzekł Polidori — więc czemu posłuszny jesteś rozkazom człowieka, który jednem słowem może cię oddać na rusztowanie? Czemu przeniosłeś życie nad skarby, kiedy bez nich zdaje ci się ono tak nieznośne?
— Bo widzisz, — odparł notarjusz cicho — umrzeć to znaczy przestać myśleć. A Cecylja?
— Ale nigdy jej nie zobaczysz, ona cię zgubiła!
— A ja, ja kocham ją zawsze i więcej, niż kiedykolwiek, — wykrzyknął Ferrand ze łzami i jękiem, będącemi w dziwnej sprzeczności z jego dotychczasowym udanym spokojem. — Tak, — zawołał, — nie chcę umierać... chcę spłonąć ogniem, co mnie pożera. Bo ty nie wiesz, ta noc, kiedym ją widział tak piękną, tak namiętną, tak czarującą, ta noc nie przestaje trwać dla mnie; zawsze czuję jej tchnienie na mojej twarzy, zawsze słyszę jej głos.
— Jakóbie, — rzekł Polidori tonem poważnym, w którym nie było już ani śladu ironji, — widziałem wiele cierpień, ale podobnych męczarni, jak twoje, jeszcze nie znam. Rudolf nie mógł ukarać cię straszliwiej: skazał cię na życie, albo raczej na wyglądanie śmierci wśród mąk piekielnych.
— Uczynię co każesz, byleby żyć, bo nie chcę umierać. Potępieńcy w piekle mniej cierpią ode mnie! Mnie katuje razem i namiętność i chciwość, obie jednako mnie dręczą. Straszną mi jest utrata majątku, ale utrata życia byłaby jeszcze straszniejszą.
— Zostaje ci przynajmniej ta pociecha, — rzekł Polidori ze zwykłą ironją, — że możesz myśleć o dobrych uczynkach, któremi okupujesz swoje zbrodnie.
— Tak, natrząsaj się ze mnie, przewracaj mnie na rozżarzonych węglach! Czyliż nie wiesz, nędzniku, że nienawidzę ludzi; czyliż nie wiesz, że te moje dobre uczynki przejmują mnie wściekłością i przeciw tym, co mnie do nich zmuszają, i przeciw tym, co z nich będą korzystać?
Ferrand, wycieńczony strasznym wybuchem, upadł na krzesło, załamując ręce i głośne wydawał jęki.
Nagle zapukano mocno do drzwi gabinetu.
— Jakóbie, — rzekł Polidori, — uspokój się, ktoś przyszedł.
Notarjusz nie słyszał go; Polidori otworzył, wyszedł i zobaczył przed sobą starszego dependenta, który zawołał:
— Muszę natychmiast pomówić z panem Ferrandem.
— Cicho, w tej chwili nie można widzieć się z panem Ferrand.
— Z polecenia pana Ferranda byłem u hrabiny Mac-Gregor i uwiadomiłem ją, że on nie może z powodu słabości stawić się na jej wezwanie.
— Cóż odpowiedziała?
— Już wyszła z niebezpieczeństwa, kazała mnie zawołać do siebie i skoro wszedłem, zawołała groźnie: Powiedz ode mnie Ferrandowi, że jeżeli nie przyjdzie do mnie za kwadrans, dziś wieczorem zostanie uwięziony jako fałszerz, bo dziecię, które podał za umarłe, żyje, ja wiem komu oddał nieszczęśliwą dziewczynę i gdzie się ona teraz znajduje.
— Choroba musiała osłabić jej władze umysłowe, chorzy wierzą wszystkiemu, co się im zamarzy.
— Jeszcze muszę panu powiedzieć, że gdy miałem odchodzić, panna służąca wbiegła do pokoju hrabiny i powiedziała jej, że za godzinę książę przyjdzie. Nie wiem, co to za książę.
— Zapewne Rudolf, — pomyślał Polidori, — odwiedza Sarę, której postanowił nigdy w życiu więcej nie oglądać! Nie wiem dlaczego, ale mi się nie podoba to ich zbliżenie się, gdyż może pogorszyć nasze położenie. — A, zwracając się do dependenta, dodał głośno.
— Wszystko to są dzieciństwa, brednie chorej głowy. Zresztą uwiadomię pana Ferrand o tem, co mi pan powiedziałeś.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.