Tajemnice Paryża/Tom II/Rozdział LVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Tajemnice Paryża
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LVII.
TOALETA.

Wdowa i Tykwa siedziały w ciemnej izbie, do której światło dochodziło tylko przez okienko we drzwiach.
Wdowa siedzi w koszuli, której rękawy są zeszyte w kształcie worka, taką koszulę kładą skazanym na śmierć winowajcom, aby targnąć się nie mogli na własne życie. Siedzi na brzegu łóżka i utkwiła spojrzenie w córce.
Przy drzwiach, pod okienkiem, weteran, łysy z białym wąsem o poważnej twarzy pełni wartę przy dwóch kobietach, skazanych na śmierć.
— Jakie tu zimno! a oczy mnie palą, męczy mnie pragnienie, straszne pragnienie! — odezwała się Tykwa.
Stary żołnierz wstał, nalał wody w szklankę, zaniósł, i napoił ją, bo zaszyte rękawy koszuli krępowały jej ruchy.
Wypiła chciwie i rzekła:
— Dziękuję panu...
— Pani, czy nie napijesz się? — spytał weteran wdowy.
Wdowa nie odpowiedziała nawet.
— Która godzina? — spytała Tykwa.
— Zaraz będzie wpół do piątej, — odparł starzec.
— Za trzy godziny! — szepnęła Tykwa, ze smutnym uśmiechem, wspominając o chwili, naznaczonej dla wymiaru kary — za trzy godziny... — Nie śmiała domówić.
— Jesteś śmielsza ode mnie, matko... tobie nie strach...
— Wszystko jedno. Za trzy godziny umrzesz jak prawdziwa córka rodu Marcjalów. A więc śmiało!
— Lepiejby było, żebyś pozwoliła jej pomówić z księdzem — rzekł żołnierz.
— Śmiało córko moja! pokażemy, że kobiety mają więcej odwagi, niż mężczyźni.
— Major Leblond był najwaleczniejszym oficerem 3 pułku strzelców. Widziałem jak, przy szturmie Saragossy, śmiertelnie raniony wyzionął ducha. Przed skonaniem, przeżegnał się.
Tykwa wlepiła wzrok w ogorzałą twarz weterana; głęboka blizna przecinała mu lewą szczękę i ginęła mu pod białym wąsem. Proste jego wyrazy sprawiły głębokie wrażenie na córce wdowy.
— Czemu nie słuchałam słów księdza? — krzyknęła.
— Znów to samo? — zawołała wdowa ze wzgardą.
W tej chwili zaskrzypiał ciężki rygiel i drzwi się otwarły.
— Już! — wrzasnęła Tykwa — i konwulsyjnie zerwała się z miejsca — o Boże! zmienili godzinę! oszukali nas!
— Tem lepiej, — rzekła wdowa ponuro.
— Pani, — rzekł wchodząc urzędnik więzienny — przyszedł syn pani, czy chcesz się z nim widzieć?
— Wpuść go pan, — odparła wdowa.
Marcjal wszedł.
Weteran został w izbie; przez ostrożność nie zamknięto drzwi, przez które widać było chodzących po korytarzu żołnierzy, i siedzącego na ławce stróża więziennego.
Marcjal był również blady jak matka. Na licu jego malował się strach, rozpacz, ledwie stał na nogach. Przyszedł, bo matka posłała po niego, bo uważał za rzecz konieczną wypełnić ostatni rozkaz matki.
Wdowa rzuciła na niego przenikliwe spojrzenie i rzekła:
— Widzisz, co zamierzają zrobić z twoją matką i z twoją siostrą?
— Niestety! wszak mówiłem ci matko, nieraz.
— Zabiją nas, jak zabili twego ojca.
— Boże wielki, cóż ja wam pomogę teraz.
— Jesteś kontent; odtąd, nie kłamiąc, będziesz mógł mówić, że matka twoja już nie żyje.
— Gdybym był złym synem, nie przyszedłbym wcale.
— O! gdybym ciebie słuchała, a nie jej, nie dostałabym się tu! — zawołała Tykwa głosem rozdzierającym duszę.
— Tyś, matko, wszystkiemu winna, przeklinam cię.
— Widzisz jej skruchę, radujże się.
Marcjal przystąpił do Tykwy.
— Nieszczęśliwa siostro! ach, teraz zapóżno!
— Nie zapóźno, żeby się przez tchórzostwo okryć wstydem! — przerwała wdowa — szczęściem, Mikołaj zbiegł, Franciszek i Amandyna już są zepsuci, a douczy ich nędza.
— Nadzieje twoje nie spełnią się, — odparł Marcjal z oburzeniem, — ani ja, ani one nie boimy się teraz nędzy. Wilczyca uratowała z wody dziewczynę, którą Mikołaj chciał utopić, rodzice jej ofiarowali nam grunta w Algierze, może tam przyjdzie zajrzeć Arabom w oczy, ale ja z Wilczycą nie boimy się. Jutro wyruszamy w drogę z dziećmi i nigdy nie wrócimy do Europy.
— Czy prawdę mówisz? — spytała wdowa.
— Ja nigdy nie łżę, — odparł Marcjal.
— Teraz kłamiesz mnie na złość.
— Czemu na złość? co cię w tem gniewa?
— To, że z wilcząt zrobią się baranki.
— Matko, poco kazałaś mi przyjść?
— Myślałam, że obudzę w tobie duszę, że cię napoję nienawiścią, ale kto duszy niema, temu i nienawiści wlać nic można. Podły jesteś!
Na korytarzu słyszeć się dały ciężkie kroki. Stróże wnieśli dwa krzesła, a przybyły urzędnik rzekł do wdowy drżącym głosem;
— Czas, pani...
Wdowa wstała. Tykwa jęknęła.
Czterech ludzi weszło. Trzej trzymali w ręku po kłębku szpagatu. Czwarty, w czarnem odzieniu, z białą chustką na szyi, podał urzędnikowi papier. Był to kat.
Rozpacz Tykwy zamieniła się w strach, odejmujący przytomność. Patrzyła mętnemi oczyma, ale nie widziała nic.
Wdowa pozostała sobie wierną; sama pomagała zdejmować z siebie koszulę, krępującą dotąd jej ruchy.
— Gdzie mam usiąść? — spytała mocnym głosem.
— Tu — odpowiedział kat, wskazując na krzesło.
Wdowa ruszyła a mijając córkę rzekła:
— Córko! pocałuj mnie.
— Nie! nie! — krzyknęła Tykwa i padła bez czucia na ręce pachołków.
Twarz wdowy zachmurzyła się, łza zakręciła się w jej oczach; w końcu spotkała spojrzenie syna.
— A ty? — rzekła do niego.
Marcjal, łkając, rzucił się w jej objęcia.
— Dosyć! — rzekła wdowa, tłumiąc wzruszenie i wyrywając się z uściśnień syna — czekają na mnie, — dodała.
Uczucie macierzyńskie, które się na chwilę odezwało, zgasło natychmiast.
Marcjal, wpół umarły, boleścią i strachem przejęty, wyszedł za weteranem.
Dwaj pachołkowie kata, posadzili na krześle Tykwę ledwie żywą. Jeden trzymał ją, drugi związywał jej ręce i nogi szpagatami, tak szybko i zręcznie, jak pająk wysnutą z siebie nicią wikła swą zdobycz. Inni pachołcy uczynili toż samo wdowie.
— Toalety skończone, wybieramy się... czy się pani czem nie posilisz? — spytał kat grzecznie.
— Obejdzie się... dzisiaj najem się ziemi.
Wstała z krzesła; ręce miała w tył związane; więzy na nogach dozwalały jej stawiać małe kroki. Kat chciał ją podtrzymać, lecz wdowa rzekła nakazującym głosem:
— Nie dotykaj mnie... mam dobre nogi, dobre oko... pod gilotyną przekonasz się, że mam i dobry głos.
Słońce jasne przygrzewało, dzień był wiosenny, pogodny, cudny... Wsadzono wdowę z córką do zamkniętego fiakra. Woźnica spał; kat go zbudził.
— Przepraszam, — rzekł woźnica; — skleiły mi się oczy; całą noc woziłem maski.
— Jedź... do rogatki św. Jakóba.
— Czy tam?... jak się to dziwnie plecie! tamtych wiozłem na bal, tych na rusztowanie!
Powóz ruszył, otoczony oddziałem żandarmów.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.